Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 8

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

OKUPACJA

Po drugiej stronie barykady sprawdzanie dokumentów przez Niemca trwało dobrą chwilę. Babcia Zosia z ojcem spokojnie tłumaczyli mu coś po niemiecku. Ja zaś z zainteresowaniem przyglądałem się po raz pierwszy w życiu z tak bliska wrogowi. Nie bałem się go. Przecież obok mnie był ojciec. Gdy szczegółowo lustrowałem uzbrojenie i umundurowanie Niemca, zatrzymałem wzrok na dole jego płaszcza — był wystrzępiony.

Mogliśmy ruszyć w dalszą drogę. Odcinek Czerniakowskiej pomiędzy Chełmską a placem Bernardyńskim sprawiał przykre wrażenie. Niektóre słupy trakcji tramwajowej były powyginane, a przewody wszystkich słupów smętnie zwieszały się ku ziemi.

Czy nasz dom stoi?

Gdy dochodziliśmy do sierocińca prowadzonego przez zakonnice, położonego po zachodniej stronie Czerniakowskiej, na wprost Wójtówki, dostrzegliśmy idącą w naszym kierunku sąsiadkę z pierwszego piętra, panią Szczerkowską. Ucieszyliśmy się ze spotkania. Od pani Emmy dowiedzieliśmy się, że nasz blok stoi. Uszkodzony, podziurawiony nieco pociskami, ale stoi.

Nie słuchałem dalej rozmowy rodziców z panią Szczerkowską, bo dostrzegłem auto zbliżające się od strony kościoła czerniakowskiego. Była to odkryta limuzyna z przednią szybą w lśniącej metalowej ramie. W aucie siedzieli Niemcy. Jeden z nich miał binokle na nosie. Zdziwiły mnie duże owalne czapki tych Niemców. Przód i tył czapek były zagięte zawadiacko do góry, natomiast środek był zaklęśnięty, co czyniło taką czapkę podobną do siodła. Niemcy minęli nas w obłokach kurzu, kierując się ku barykadzie.

Pożegnaliśmy panią Szczerkowską, a sami dźwignęliśmy walizki i ruszyliśmy w stronę domu. Za kościołem, przed fosą przykuł moją uwagę płytki kwadratowy okop, w którym stała podstawa od ciężkiego karabinu maszynowego. Stanowisko było zwrócone ku Sadybie. Pod podstawą i na niej leżały stosy wystrzelonych taśm. „To stanowisko naszych żołnierzy”, powiedział ojciec. Chcieliśmy z Antkiem podejść, żeby zobaczyć wszystko z bliska, ale ojciec nie pozwolił. „Później tutaj przyjdziemy”, dodał.

Gdy zbliżaliśmy się do Okrężnej, z daleka zarysował się drewniak naszej szkoły. Stała nienaruszona, natomiast domek Pałki był rozpaczliwie przekrzywiony, przypominając rozbitą skrzynkę do owoców.

Blok stał. Dach wyglądał okropnie z powyłamywanymi krokwiami, uszkodzoną w wielu miejscach konstrukcją i nielicznymi dachówkami. Ściany były podziurawione odłamkami i kulami. Wchodząc na podwórko, za przepompownią szamba po prawej stronie, na wprost klatki numer 3, dostrzegłem cztery mogiły z drewnianymi krzyżami z desek. Na jednym z krzyży wisiał grzebieniasty hełm z niewielką wyszarpaną wyrwą z boku. Na każdej mogile leżał bukiecik zwiędłych bratków. Po raz pierwszy w życiu widziałem żołnierski grób z tak bliska.

Ze ściśniętym sercem weszliśmy na klatkę schodową.

Zmęczeni drogą i pokonywaniem pięter, zadyszani, stanęliśmy przed drzwiami mieszkania. Były zamknięte, tak jak je pozostawiliśmy przed dwudziestoma dniami. Ojciec wyjął z kieszeni klucze, wsadził w zamek i otworzył drzwi. Stanęliśmy jak wryci. Za progiem na podłodze leżały w nieładzie narzędzia domowe: obcęgi, młotek, duży stary klucz do otwierania konserw, nóż kuchenny i niewielka żelazna kotwiczka, którą jeszcze w czerwcu zrobił nam pan Antek Kamiński do naszych łódek z kory, którymi bawiliśmy się na plaży nad Narwią. Podłogę przedpokoju na całej powierzchni pokrywała warstwa białego pyłu. Za szafą, obok otwartych drzwi prowadzących do sypialni,, znajdujących się na wprost drzwi do łazienki, widniała olbrzymia, chyba metrowej średnicy kałuża zakrzepłej krwi.

Jak się okazało, w nasze mieszkanie uderzyły dwa pociski. Jeden z nich (nie wiemy, czy to był pierwszy, czy drugi) wpadł oknem gabinetu ojca, przebił komórkę usytuowaną na poddaszu i uderzył w pianino. Na szczęścić nie eksplodował. Uwiązł w pianinie, które wraz ź jego uderzeniem wydało swój ostatni dźwięk. Czerep pociska pod wpływem uderzenia rozpękł się na kilkanaście grubych ciężkich odłamków. Jeden z tych odłamków wyszarpał dziurę w podłodze. Na odłamku głowicy, zachowanym do dnia dzisiejszego, czytelna jest data produkcji: 23 III 1939. Ojciec wyjął potem niewypał z pianina, po-zbierał wszystkie odłamki, złożył do kupy i zdrutował. Pocisk miał prawie metr długości. Gdyby eksplodował, nie mielibyśmy gdzie mieszkać. Był wystrzelony gdzieś ze Służewca lub Ursynowa.

Drugi pocisk, wystrzelony z kierunku Wilanowa, przebił skośny mansardowy sufit nad sypialnią, przeleciał przez otwarte drzwi sypialni, przebił ścianę do łazienki, podłogę pod oknem w łazience i eksplodował w mieszkaniu drugiego piętra, wybijając jeszcze otwór do łazienki państwa Szczerkowskich na pierwszym piętrze. W tym miejscu, gdzie teraz w naszej łazience była olbrzymia dziura, dwa metry na dwa, stał ostatnio konik na biegunach, na którym często harcowaliśmy po mieszkaniu, ku strapieniu mamy rysując podłogę i śpiewając głośno: „Hej, hej, ułani!” Ten sam konik, którego głaskałem po grzywie, siedząc na nocniku podczas pierwszego nalotu. Zginął jak prawdziwy ułański koń. Ocalała jakimś cudem Antkowa szabla. „To dobry znak”, powiedział ojciec.

Chodząc gromadką, bezradnie rozglądaliśmy się po mieszkaniu. Wzrok mój ponownie. wrócił do zakrzepłej kałuży krwi. Czyja to krew?… Nie dowiem się tego nigdy. Rodzice zajęli się porządkowaniem zniszczonego mieszkania. Myśmy z Antkiem mieli czas dla siebie. „Wyrastaliśmy tam, gdzie nas nie posieli.” Blok był wyludniony. Obeszliśmy wszystkie klatki schodowe. W wielu mieszkaniach powybijano kolbami drzwi, filungi popruto bagnetami. Na klatce schodowej numer 1, po lewej stronie od wejścia do ogrodu, widniał na ścianie napis ołówkiem: „Tu było Wojsko Polskie 1939”, a po drugiej stronie, tuż przy framudze drzwi wewnętrznych: „III drzwi na strzelnicę.” Może to napisał jeden z tych, którzy leżą teraz na podwórku? Może ten, na którego grobie jest ten przestrzelony hełm?

Ogród, podwórko, otoczenie bloku było jednym wielkim pobojowiskiem. Po drugiej stronie fosy, w parku, znów grób z drewnianym krzyżem, a na nim niemiecki hełm. Obrońcy Sadyby drogo sprzedawali każdą piędź ziemi, drogo sprzedawali swoje życie.

Przed klatką schodową numer 3, od strony podwórka, żołnierze niemieccy zrzucali na kupę zbierane wokół polskie oporządzenie wojskowe. Były tam hełmy, koce, plecaki,- chlebaki, saperki, menażki, manierki, pasy, bagnety, maski gazowe. Karabiny, przeważnie bez zamków i z połamanymi kolbami, wnosili do mieszkania na parterze. Niektóre były bardzo długie, z dziwnymi długimi czwór-graniastymi bagnetami — wyglądały jak dzidy.

W pewnej chwili w ogródku warzywnym generałowej Branickiej dostrzegłem niemieckiego żołnierza, jak wywlekał z chaszczy kilka karabinów. Szorując nimi po trotuarze, minął nas i nie zwrócił na nas najmniejszej uwagi. Gdy zniknął w klatce schodowej, Antek pociągnął mnie w te same chaszcze. Wśród badyli pomidorowych walała się porozrzucana amunicja karabinowa. Tu i ówdzie Antek wygrzebał zasypane ziemią i liśćmi jakieś krótkie metalowe jakby rurki czy pręty z zakrzywionymi rękojeściami zakończonymi kulką. Zaczął je zbierać spiesznie do swego zuchowego beretu. „Co to jest? Co robisz?”, zapytałem. „Zamki do karabinów, frajerze! Czy chcesz żeby się dostały Niemcom? Stój i kapuj, czy który nie idzie!” Wy straszony stanąłem przy chwiejącej się tyczce pomidorowej, udając, że podwiązuję łodygę, a równocześnie rozglądałem się trwożliwie wokół. Antek tymczasem załadował beret zamkami, nakrywając dodatkowo koszulą. Wyszliśmy schyleni i przez klatkę schodową numer 7, po-łożoną najdalej od klatki numer 3, w której urzędowali Niemcy, wyszliśmy do ogrodu. „Co z tym zrobimy?”, zapytałem. „Do fosy, kochasiu! Do fosy!”, powiedział Antek i stanąwszy za grubą topolą w ogródku, tuż nad brzegiem wody, zaczął wrzucać do niej zdobycz. Zaimponował nam odwagą, pomysłowością i determinacją. „Nie mów tylko ojcu, bo by nam spuścił manto”, dodał.

Nie wiedzieliśmy, że w tym samym czasie nasz ojciec wynosił z rozbitego mieszkania kapitana Fiszera, z piętra pod nami, piękny belgijski dwunastostrzałowy sztucer kapitana, który ukrył następnie w komórce nad pokojem babci Karolci.

Niebawem zjawił się na podwórku szkolny i zuchowy kolega Antka, Jędrek Kuźniar. Od niego dowiedzieliśmy się nieco szczegółów o losach Sadyby podczas oblężeni.

Sadyba stanowiła samotną placówkę. W okresie od 17 do 25 września nasz dom był właściwie twierdzą. W dnia 26 września, gdy Niemcy rozpoczęli generalny szturm na Sadybę, dom przechodził kilkakrotnie z rąk do rąk. Walka wręcz toczyła się na klatkach schodowych, w mieszkaniach na korytarzach. Mostu na fosie od strony Wilanowa bronił Janusz Kusociński. Strzelał ze swego cekaemu, dopóki nie został ranny. On, olimpijski biegacz, w obronie mostu zamykającego dostęp Niemcom do fortu i do bloku został ranny w obie nogi. Leżał w mieszkaniu pani Zofii Biernackiej, która podczas walk kierowała punktem sanitarnym na Sadybie, opiekując się rannymi i odsyłając ich do Szpitala Ujazdowskiego, gdy jeszcze było to możliwe Kusocińskiego już nie zdążyła odesłać. Sadyba została odcięta. Umieściła go w swoim mieszkaniu na parterze przy ulicy Powsińskiej. Później Antek z Jędrkiem dostąpili zaszczytu pilnowania, czy nie zbliżają się Niemcy do mieszkania, a Jędrek nawet z samym „Kusym” rozmawiał.

Odurzony wrażeniami, wracałem do domu. Na klatce schodowej, na półpiętrze, w trójkątnej drewnianej spluwaczce dostrzegłem jakiś dziwny przedmiot. Był to metalowy cylinder, zwężający się ku dołowi, z jakąś śrubą, z boku zaś cylindra sterczała rękojeść przypominająca połowę szczypiec, a przy rękojeści wisiało metalowe kółeczko. Podniosłem ten dziwny instrument i zabrałem do domu. Ledwie go przyniosłem, ojciec zabrał mi „zabawkę” i z szerokim zamachem wyrzucił przez okno do fosy. Okazało się, że był to zapalnik ręcznego granatu. Musiałem przy tym wysłuchać ostrej reprymendy. Dobrze, że nie wie, pomyślałem, o naszych wyczynach z zamkami.

Obydwaj z ojcem nie wiedzieliśmy z kolei, że właśnie w tym czasie brat mój na spółkę z Jędrkiem zamelinowali w fosie przy brzegu kilka karabinów, których nie znalazł w ogródku warzywnym penetrujący go niemiecki żołnierz. Robili to sami, „zuchy — dorośli jedenastolatkowie”, nie chcieli mieć mnie, „siedmioletniego gówniarza”, za świadka.

Rodzice w dalszym ciągu porządkowali zrujnowane mieszkanie, a myśmy z Antkiem włóczyli się po Sadybie. Któregoś dnia poszliśmy na fort. Domek Pałki rozbity pociskami nie nadawał się do zamieszkania, toteż stary strażnik przeniósł się do fortowego bunkra nad fosą, po prawej stronie żelaznego mostu zwodzonego. Lasek brzozowo-leszczynowy, tzw. krzaki, w których jeszcze parę miesięcy temu podczas przerw lekcyjnych bawiliśmy się w Indian, był wycięty. Pozostały po nim tylko cienkie pieńki i stosy porozrzucanych gałęzi. Jak opowiadał Jędrek, „krzaki” zostały wycięte przez naszych żołnierzy. Musieli sobie odsłonić przedpole, żeby mieć dobrą obserwację. Tu i ówdzie leżały puszki z dziurkowanymi wieczkami, które przypominały durszlaki. Były osmalone, tak jak by je ktoś trzymał nad ogniskiem. Były to wypalone świece dymne. Co krok spotykaliśmy leje po pociskach. W dwóch miejscach znaleźliśmy niewypały olbrzymich pocisków artyleryjskich. Stary żelazny most zwodzony na fosie, prowadzący na dziedziniec fortowy, w wielu miejscach miał zerwaną nawierzchnię. Ściany fortu były podziurawione kulami. Główna brama nie istniała, a jej obramienie było wyszczerbione od kuł, granatów i pocisków. Przed olbrzymim otworem bramy wśród cegieł i gruzu walały, się nadpalone strzępy polskich mundurów. Przy jednym z tych strzępów dostrzegłem guzik z. orzełkiem. Podniosłem go.

Nasi żołnierze bronili fortu długo i dzielnie. Byli z jakiegoś ochotniczego Batalionu Ordona. Podobno zabrakło im amunicji, a gdy Niemcy przysłali parlamentariuszy z wezwaniem do poddania się, nasi nie chcąc kapitulować i iść do niewoli, wysadzili się w powietrze i zginęli pod gruzami[1].

Ślady walki rzucały się w oczy w każdym miejscu dziedzińca. W lewym jego narożniku, nie opodal okna fortowej latryny, stała kuchnia polowa z wysoką rurą komina. Jej kocioł był podziurawiony kulami, dyszle smętnie oparte o ziemię, a drewniana ławeczka dla woźnicy złamana. Ściana boczna zachodniego skrzydła fortu, na wpół zawalona, miała olbrzymią dziurę u szczytu, osypaną ziemią z fortowego nasypu.

Z wycieczki po forcie wracaliśmy pełni wrażeń. Zaszedłem do dziadka. W podnieceniu opowiadałem mu o forcie i o naszych żołnierzach, co wysadzili się w powietrze.

Dziadek popatrzył na mnie jakoś dziwnie, pokiwał głową i podszedł do biblioteki. Pogrzebał chwilę między książkami i wręczył mi cienką broszurkę. „Przeczytaj ten wiersz”, powiedział.

Zdziwiony otworzyłem w środku na chybił, trafił i zacząłem po cichu czytać: .

„Znasz Ordona, czy widzisz, gdzie jest?” — „Jenerale,
Czy go znam?… Tam stał zawsze, to działo kierował.
Nie widzę — znajdę — dojrzę! — wśród dymu się schował;
Lecz śród najgęstszych kłębów dymu ileż razy
Widziałem rękę jego, dającą rozkazy… —
Widzę go znowu — widzę rękę — błyskawicę,
Wywija, grozi wrogom, trzyma palną świecę,
Biorą go — zginął — o nie — skoczył w dół — do lochów.”
„Dobrze — rzecze jenerał — nie odda im prochów.”
Tu blask — dym — chwila cicho — i huk jak stu gromów!
Zaćmiło się powietrze od ziemi wyłomów,
Harmaty podskoczyły i jak wystrzelone
Toczyły się na kołach — lonty zapalone
Nie trafiły do swoich panew. I dym wionął
Prosto ku nam; i w gęstej chmurze nas ochłonął.
I nie było nic widać prócz granatów blasku,
I powoli dym rzedniał, opadał deszcz piasku.
Spojrzałem na redutę; — wały, palisady,
Działa i naszych garstka, i wrogów gromady:
Wszystko jako sen znikło…
Przejęty biegłem wzrokiem po linijkach tekstu, a przed oczami miałem strzaskaną bramę fortu. „Dziadku! Kto to jest ten Ordon? Czy to o naszym forcie?” „O tym, jak walczą i giną Polacy — powiedział dziadek. — Przeczytaj! Było to sto osiem lat temu. Też w Warszawie.”

Poruszony do głębi i zaciekawiony zabrałem broszurę do domu. Nazajutrz obaj z Antkiem umieliśmy Redutę Ordona na pamięć.

Długo rozbrzmiewały po Sadybie echa wrześniowych walk — słuchaliśmy coraz to innych opowieści, znajdowaliśmy nie raz strzaskany hełm, ułamany bagnet, część karabinu czy guzik z orzełkiem.

Tymczasem nowe zjawisko — okupacja coraz bardziej zaczęła docierać do świadomości. Prądu nie było, więc radio pozostało głuche. Dorośli skarżyli się do siebie, że nie ma żadnych informacji o tym, co się dzieje na świecie. „ W „Nowym Kurierze Warszawskim” prawdziwe są tylko nekrologi i szwabskie ogłoszenia”, powiedział kiedyś dziadek ze złością.

W końcu października ukazało się właśnie takie ogłoszenie, że do komisariatu policji trzeba oddawać radioodbiorniki. Przed odniesieniem radia dziadek spuścił je kilka razy ze schodów, ojciec zaś z naszego powyjmował lampy. To samo chciała zrobić pani Szczerkowska, ale nie mogła sobie poradzić. Myślała, że się je wykręca tak jak żarówki, dopiero ojciec pomógł jej zdemontować radio. Pan Szczerkowski jeszcze z frontu nie wrócił. „To dzielna kobieta”, powiedział ojciec.

Komunikacji z miastem nie było żadnej. Jedyny środek lokomocji stanowiły nogi, nie byłem więc zachwycony, gdy któregoś dnia ojciec powiedział, że pójdziemy razem do Śródmieścia. Widząc moją niechęć, obiecał mi pokazać w rowie przy Chełmskiej kawałek gąsienicy z rozbitego niemieckiego czołgu i to mnie skusiło. Wyprawa trwała cały dzień. W nagrodę dostałem książkę. Na wózku na ulicy Świętokrzyskiej kupił mi ojciec Przygody Tomka Sawyera. Książka była spęczniała i miała pomarszczoną, okładkę. Na wewnętrznej stronie okładki odbito w zielonym tuszu pieczątkę z napisem: „Egzemplarz uszkodzony podczas pożaru księgarni.” Zaszliśmy też do rodziny mamy na Saską Kępę. Cioteczny brat mamy, wuj Genek Chodkowski, już wrócił. Walczył jako porucznik w obronie Grochowa. W dniu kapitulacji schował mundur, nie poszedł do niewoli. Na niemieckie wezwania do rejestracji oficerów nie zgłaszał się. Kilkudziesięcioletni drewniany domek prababci, Anny Przybytkowskiej, był cały. Natomiast w narożnik domu babci Karolci uderzyła bomba. Lokatorzy jeszcze nie wrócili, więc dom był pusty.

Powoli zaczęli natomiast wracać niektórzy mieszkańcy naszego bloku. Niebawem zaczął się też rysować bilans strat. Nasz sąsiad z niższego piętra, kapitan Fiszer, nie wrócił. Ślad po nim i jego rodzinie zaginął, podobnie jak ślad po koledze Antka i całej rodzinie kapitana Czeremskiego. Nie wrócił pan Burczyk, ojciec towarzyszy naszych dziecięcych zabaw, koleżanki szkolnej Antka, Kamy, oraz młodszych od niej, Teresy i Michała. Nie wrócił też kapitan Drozdowski. Polegli obaj lub gdzieś zaginęli. Kapitan Rossowski, kapitan Krzemiński i porucznik Kuźniar, ojciec Jędrka, tkwili w obozach jenieckich, podobnie jak dalsi sąsiedzi z Sadyby: pułkownik Jakucuk, pułkownik Bagiński czy major Pomirski. Wrócił jedynie ojciec mojej koleżanki szkolnej, zawodowy oficer, kapitan Jerzy Dąbrowski.

Do mieszkania pod jedynką na klatce schodowej numer 3, na parterze, na wprost mieszkania doktora Szczubełka — do którego nie powrócili państwo Lewandowscy — wprowadził się niebawem nowy lokator. Zajechał dorożką. Był o kulach. Nazywał się Leon Sowiński. Był to oficer artylerii, ranny podczas kampanii wrześniowej odłamkiem w nogę. Później, gdy zaprzyjaźnił się z nami, pokazał nam swój „pamiątkowy but”, lśniący oficerek z cholewą rozszarpaną odłamkiem i rozciętą wzdłuż nożem przez sanitariusza, oraz rogatywkę z czarnym otokiem.

Niebawem też zaczęły się wyjaśniać losy przyjaciół rodziców. Niektórzy wrócili, po innych ślad zaginął. Pod” Bełchatowem poległ pan Witold Nehrebecki. Pan Jurek Krawczyński uniknął niewoli, wrócił. Z otwartymi ustami chłonęliśmy z Antkiem jego opowieść o bitwie. Okop, w którym się znajdował, był położony w jakimś sadzie nad granicą. Gdy 1 września Niemcy ruszyli do szturmu, strzelał bez zastanowienia, na oślep. Wystrzelał prawie dwie ładownice, nie trafiał. Po raz pierwszy w życiu strzelał do ludzi. „Dopiero kiedy zobaczyłem rannych i poległych towarzyszy broni, odzyskałem zimną krew — powiedział pan Jurek — mierzyłem powoli i z zastanowieniem. Strzały były celne.”


[1] Rzeczywistość była inna, choć nie mniej bohaterska. O obronie fortu w ostatnich dwóch dniach niemieckiego szturmu tak napisał pułkownik Ludwik Głowacki:

„W nocy z 25 na 28 września obsadzono fort czerniakowski następująco: pluton ppor. rez. Jana Borowskiego z 3 kompanii ochotniczego batalionu im. Ordona pór. rez. Jana Pietrzyka obsadził grzbiet fortu; pluton tejże kompanii pod dowództwem ppor. rez. Stanisława Domina oraz część 1 kompanii 2 batalionu 360 pp obsadziły fort i trzypiętrową kamienicę zabezpieczającą doń dostęp, a pozostały pluton z 3 kompanii ochotniczego batalionu im. Ordona — mostek prowadzący do fortu. W samej miejscowości Sadyba kpt. art. Konstanty Zbijewski z częścią swego 2 ochotniczego Batalionu «Obrony Warszawy” powziął decyzję trzymania się jako samodzielny punkt oporu.

Noc upłynęła spokojnie mimo bezpośredniej styczności z nieprzyjacielem. 26 września o godzinie 5.00 Niemcy rozpoczęli natarcie na mostek. Ppor. rez. Michał Gazicki przedstawił to następująco: «Zabroniłem strzelać, by umożliwić Niemcom przejście. Dopiero gdy byli po tej stronie, otworzyliśmy ogień z odległości 50 m. Kosztowało to Niemców kilkudziesięciu zabitych i rannych. Po pewnym czasie Niemcy zasypali fort pociskami z ciężkich moździerzy. Ogień trwał dość długo, obsada fortu poniosła duże straty. Równocześnie wróg uderzył na mostek i na dom, który kilkakrotnie przechodził z rąk do rąk. Po utracie domu utrzymanie mostku było niemożliwe. Moje przeciwuderzenie nie odniosło skutku. Niemcy wdarli się na wierzch fortu. Brak granatów ręcznych był najsłabszą stroną przy prowadzeniu walki wręcz. Ostatecznie Niemcy opanowali grzbiet fortu. Szybko odczuliśmy to sąsiedztwo. Niemcy wrzucali przez dymniki granaty ręczne, świece dymne i gaz łzawiący, stwarzając warunki nie do zniesienia. Spędzanie Niemców z góry fortu też nie pomagało, ponieważ nie byliśmy w stanie utrzymać zdobytego terenu, przedstawiającego dogodny cel dla strzelców z okien okolicznych domów. Ostatecznie daliśmy im spokój. Żołnierze przyzwyczaili się powoli do świec dymnych i gazu łzawiącego, pomagając sobie wyrzucaniem kopcących naboi przez okna, rozbijając je wystrzałami z karabinu…”

Fort utrudniał Niemcom swobodę poruszania się zarówno na szosie wilanowskiej, jak i przez Czerniaków. Dlatego też postanowili wysadzić go w powietrze.

Około godziny 11.00 nastąpił wybuch ładunków minerskich, zawalając dwie trzecie kazamatów i grzebiąc pod gruzami około 20 żołnierzy, w tym trzech oficerów: ppor. rez. Jana Borowskiego i ppor. rez. Stanisława Domina oraz z 1 kompanii — ppor. rez. Mieczysława Cichowskiego. Ppor. rez. Michała Gazickiego odgrzebano spod gruzów. Ranny por. rez. Jan Pietrzyk polecił ppor. rez. Gazickiemu przebić się do miasta z pozostałą przy życiu częścią załogi. Sam zaś podjął się osłony odwrotu ogniem ciężkich karabinów maszynowych.

W czasie próby otwarcia bramy fortu poległo trzech strzelców, a kpr. Lewandowski został ranny. Słyszano, jak Niemcy coś tam kuli nad ocalałą częścią kazamatów. Chcieli żywcem pogrzebać resztę załogi.

W takiej sytuacji pozostałe przy życiu resztki 3 kompanii ochotniczego batalionu im. Ordona skapitulowały.

Ppor. rez. Michał Gazicki wyprowadził 35 żołnierzy i wraz z nimi o świcie 27 września zajął stanowisko odwodowe w rejonie ulic Mącznej i Czerniakowskiej. […]

Oddziały niemieckiej 46 dywizji piechoty, mające wielką przewagę nad oddziałami polskimi, wyparły słabą obsadę miejscowości Sadyba, której dowódca, kpt. Konstanty Zbijewski, odebrał sobie życie…” (Obrona Warszawy i Modlina 1939, MON 1975, wyd. 4, s. 307—309).

„Był to jeden z najofiarniejszych bojów w obronie Warszawy”, jak ocenił to dowódca zachodniego przedmościa, pułkownik Marian Porwit (Obrona Warszawy — wrzesień 1939, Czytelnik 1959, s. 256).

About Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka i dziennikarka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...

Udostępnij na: