Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…
Na wiosnę administracja bloku ustaliła, iż mieszkańcy mogą na trawnikach, a także w parku na wprost fortu, zrobić sobie grządki warzywne. Pan Władysław okazał się zapalonym działkowiczem: kopał ziemię, siał i sadził, a obok książek pojawiły się pod jego pachą tyczki do pomidorów.
Państwo Symonowiczowie byli szczerymi Polakami. Takie uczucia trudno ukryć. Ich reakcja na różnego rodzaju wieści nadchodzące z miasta spowodowała, że od razu stali się członkami zwartej społeczności, jaką stanowili mieszkańcy naszego bloku. Pani Irena w zadziwiający sposób miała zawsze najświeższe wiadomości, a często też najnowszą tajną prasę. Wychowana była w Poznańskiem. Znała dobrze język niemiecki. Udzielając lekcji niemieckiego, wspomagała domowy budżet. Często zachodziła do mojej mamy. Polubiły się bardzo. Nie raz, nie dwa wpadała znienacka z jakąś wiadomością lub z pytaniem o wiadomości, a równocześnie z zaskakującą prośbą: „Pani Janino, niech pani myśli o mnie serdecznie, ja wierzę w duchy opiekuńcze.” Po czym biorąc małego Tadzia na rękę, wychodziła i jechała do Śródmieścia.
Kiedyś wpadła zdenerwowana. „Pani Janino, dziękuję za serdeczne myśli. Jechałam tramwajem. Na Czerniakowie żandarmi zatrzymali tramwaj i robili rewizję. Nic mi się nie stało”, powiedziała jednym tchem. „A dlaczego miało się pani coś stać, miała pani małe dziecko na ręku!”, zareplikowała mama. Słuszna mi się wydała uwaga mamy. Popatrzyłem na panią Irenę, na mamę, mama popatrzyła na mnie. Gdy skrzyżowały się spojrzenia moje i matki, zrozumiałem, że w reakcjach, w postępowaniu pani Ireny, w jej częstych stanach podniecenia i egzaltacji, kryje się jakaś tajemnica, tajemnica, która miała wyjaśnić się dopiero za kilka miesięcy.
W połowie czerwca aresztowano pana Adama Skoczylasa, ojca mego szkolnego kolegi, Jurka. Z zawodu był hydraulikiem. Bardzo często majstrował coś w piwnicy z naszym dozorcą, Czesławem Zachewiczem. Mieszkał w willi przy ulicy Morszyńskiej 37. Pan Czesław chodził teraz jak struty. W tej samej willi, co Jurek, mieszkał niejaki K., spokrewniony podobno ze Skoczylasami przez żonę. Było to bardzo niesympatyczne indywiduum. Handlował koniną i drewnem na opał. Miał dwóch synów, z których jeden był w moim wieku, drugi zaś o trzy lub dwa lata młodszy — z powodu śniadej cery nazywaliśmy go Murzynkiem. Po Sadybie zaczęły krążyć plotki, że to właśnie K. wydał Skoczylasa, który podobno miał coś wspólnego z produkcją broni.
Niebawem też któregoś ranka rozeszła się lotem błyskawicy wieść, że K. został zastrzelony z wyroku Polski Podziemnej. Do mieszkania jego weszło podobno trzech mężczyzn, sprowadzili go na dół, do piwnicy, odczytali wyrok śmierci i zastrzelili. Mieszkańcom willi zakazano przez godzinę wychodzić z domu. O śmierci K. mówiono, że to była kara za wydanie Skoczylasa. Nie wiedziałem wówczas, że K. miał jeszcze inne grzechy na sumieniu, że rozpracowywał tajną drukarnię działającą wówczas nie opodal na Sadybie.
Zbliżały się wakacje. Od Edka Laudańskiego dostałem łuk. Bawiliśmy się z kolegami w Indian. Problemem były strzały. Groty sporządzaliśmy z wystrzelonych pocisków karabinowych, tzw. czubków. Ku rozpaczy mamy wytapiało się nad gazem ołów wypełniający płaszcz pocisku i grot był gotowy. Dobre balistyczne strzały z tyczek do pomidorów nauczył nas robić pan Władysław Symonowicz.
W tym czasie drogi moje i Antka już się rozeszły. On był „dorosły”, miał piętnaście lat, chodził w modnych wówczas butach z cholewami, ja zaś byłem „gówniarzem”. On miał karabin, mnie zaś pozostał trzcinowy łuk i strzały.
Antek trzymał się ze swymi kolegami jeszcze ze szkoły powszechnej. Byli to: Leszek Rossowski, Paweł i Krzysiek Kamińscy oraz Jędrek Kuźniar. Nadto zaprzyjaźnił się ze starszymi: z synem naszego kierownika, Januszem Bo-czarem, Edkiem Laudańskim i siostrzeńcem doktora Szczu-bełka, Januszem Millo. Janusz był z nich wszystkich najstarszy, miał dwadzieścia jeden lat, należał do Straży Ogniowej i chodził w mundurze. Do tej paczki dołączył jeszcze starszy brat mej koleżanki, Krysi, syn kapitana Jerzego Dąbrowskiego, Waldek. Przed wojną był on w korpusie kadetów we Lwowie, a teraz w Straży Ogniowej na Sadybie.
Tymczasem Janusz Boczar wyjechał do Trzepaka koło Jasionowa, w Jasielskie, do pracy w kopalni nafty. Utrzymywał z Antkiem korespondencję. Ocalały te listy. Są swego rodzaju dokumentem ich młodzieńczej konspiracji,
30 czerwca 1943 roku Janusz pisał:
„U nas w wiadomej dziedzinie kompletny zastój. Daje się odczuć kompletny brak przedmiotów w rodzaju M czy też B [kryptonimy karabinów typu Mauser i Berthier] — nawet lektury z tej dziedziny brak. Bądź łaskaw wystarać się o książkę, którą czytaliśmy z M i B i tylko dzięki niej zawarliśmy z nimi znajomość. Jeden egzemplarz mam ze sobą, lecz potrzebny mi jeszcze jeden. Książka wyżej wspomniana potrzebna jest dla chłopca naszego rodzaju — Janusz.”
Ta książka to przedwojenny podręcznik wyszkolenia strzeleckiego, wydany dla wojska.
W następnym liście Janusz pisał:
„Co słychać z M i B. Odpisz natychmiast. Po otrzymaniu listów odpisuję, gdyż zechcę Ci przysłać oliwy i wazeliny dla M i B. Pieniędzy na cele wykupu niewolników rodzaju M i B na razie przysłać Ci nie mogę, może w przyszłym miesiącu. Czy mógłbyś się postarać o młodszych przyjaciół M i B [chodziło o pistolety] i przysłać mi? Bardzo by mi się nieraz w obecnych warunkach jeden taki przydał. Może zrobisz tak, że wypadki w Warszawie na terenie naszego działania zbierzesz w krótkie meldunki-raporty i będziesz mi je co trzy dni przysyłał.”
W następnym liście Janusz odpowiadał Antkowi:
„W drugim liście bez daty piszesz mi o S i G, w trzecim o cytrynkach. Odpowiadam na wszystkie. Książka, o której Ci pisałem, jest mi na razie niepotrzebna, tak że wstrzymaj starania o nią. Płyn do płukania gardła [nafta, oliwa] posiadam w takiej ilości, że mogę się w nim kąpać. Po części domyślam się, kto to jest panna S, modna za czasów szlacheckich [chodziło o szablę, ponieważ Antek przed kilkoma dniami wydobył z fosy kozacką szaszkę].
Pan G [granat], bardzo modny w chwili obecnej, jest bardzo przydatny w wielkim niebezpieczeństwie. […] Kup chlorku kobaltu w „Mikrochemii” i rozpuść go w wodzie, a otrzymanym rozczynem pisz jak atramentem. Po podgrzaniu otrzymasz niebieskie pismo. O szczegóły zapytaj Ryśka. Mnie również przyślij owego chlorku kobaltu — Janusz.”
Tymczasem całą Warszawą wstrząsały akty niemieckiego. terroru. Nie było nocy, żeby gestapo kogoś nie aresztowało. Fala aresztowań dotknęła również Sadybę i nasz blok.
W nocy 2 lipca aresztowano kapitana Jerzego Dąbrowskiego. Został aresztowany również Waldek. Miał: osiemnaście lat, chodził zwykle po Sadybie w mundurze strażackim i francuskim kepi stanowiącym wówczas element umundurowania strażaków. Niemcy w zasadzie honorowali legitymacje Straży Ogniowej, lecz Waldka nic nie zdołało wybronić. W mieszkaniu kapitana Dąbrowskiego aresztowano wówczas także: osiemnastoletniego Włodzimierza Hawrylinkę, Stanisława Świderskiego, starszego brata mej koleżanki szkolnej, oraz dwudziestotrzy-letniego Mieczysława Nejmana.
Kapitan Dąbrowski miał bardzo piękną i bogatą żołnierską przeszłość jeszcze z okresu pierwszej wojny światowej. We wrześniu 1939 roku walczył do końca. Uniknął niewoli. W chłopskim przebraniu powrócił do Warszawy. Aresztowanie nastąpiło w momencie, gdy w jego mieszkaniu odbywała się konspiracyjna zbiórka. Fakt ten wywołał szereg obaw, a przede wszystkim nasunął podejrzenie, iż sypnął ktoś dobrze zorientowany w organizacji.
Antek poczuł się też zagrożony. Ujawnił wtedy rodzicom, że kapitan Dąbrowski to jego dowódca. Wstąpił do organizacji wraz z Jędrkiem Kuźniarem. Zaprzysiężono ich w mieszkaniu szewca, Mariana Borowicza, który działał w konspiracji wraz ze swą żoną reichsdeutschką, która dzięki swojej narodowości odsuwała wszelkie podejrzenia od osoby męża. W pokoju, w którym wówczas chłopcy w Grzegorzewie koło Tłuszcza. Jeździliśmy tam z Antkiem przed wojną na wycieczki zuchowe i obozy. Teraz wyjechał sam do Grzegorzewa.
Na szczęście Antka i nas wszystkich, a na chwałę aresztowanym, obawy okazały się płonne. Nikt nikogo nie sypnął. Gestapo musiało się zadowolić tylko zatrzymanymi ofiarami. Rozstrzelano ich 16 lipca w ruinach getta.
Po dwóch miesiącach przymusowych, aczkolwiek nie pozbawionych uroku wakacji Antek powrócił do Warszawy.
About Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka.
Z zawodu: pisarka i dziennikarka.
Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka.
Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...