Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 18

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

POWSTANIE

Już rano 1 sierpnia 1944 roku w powietrzu czuło się coś niezwykłego. Detonacje zza Wisły były coraz bliższe. Kończyliśmy jeszcze z ojcem szykowanie schronu. Przed południem ojciec powiedział mi, że dziś wybuchnie powstanie. Po wydarzeniach ostatnich dni ta wiadomość nie była dla mnie zaskoczeniem. Popatrzyłem na ojca. Musiałem mieć jednak pytający wyraz twarzy, bo dodał po chwili: „Antek idzie na koncentrację na róg Żelaznej, do browaru Haberbuscha.” Browar… Chyba już gdzieś o tym słyszałem. Zacząłem gorączkowo szukać w pamięci. Jest! Przypomniała mi się książka o powstaniu listopadowym, którą przeczytałem kilka miesięcy przedtem. Hasłem do wybuchu tamtego powstania miał być pożar browaru na Solcu.

Ojciec chciał iść razem z Antkiem. Antek jednak prosił, żeby ojciec został. W domu były przecież dwie babki, dziadek, nasz wychowanek z Zamojszczyzny, Janek Tchórz, a ponadto mama spodziewała się dziecka. Była cały czas obecna przy rozmowie ojca z synem, udawała jednak, że nie słyszy. W sprawie ich udziału w walce nie zabierała głosu. Rozumiała, że to ich obowiązek, i wiedziała, że tak trzeba.

Było wpół do drugiej, gdy nadszedł moment pożegnania z Antkiem. Ojca już nie było z nami. Znajdował się na wyznaczonym posterunku. Zdawało nam się, że żegnamy się z Antkiem na krótko, na parę dni. Nie przeszło mi nawet przez myśl, że możemy żegnać się na zawsze. Stał w butach oficerskich, z których był taki dumny, w zielonych polskich bryczesach, w harcerskiej bluzie, wysoki, jasny blondyn — już żołnierz, a miał zaledwie szesnaście lat.

Gdy dziś myślę o tym pożegnaniu, zdaję sobie dopiero teraz sprawę, ile kryło w sobie treści. Antek na pewno nie bał się walki, ale pożegnanie to musiało być dramatyczne i dla niego. Doskonale pamiętam, jak w lecie 1939 roku on pierwszy zaczął płakać, kiedy żegnaliśmy odchodzącego do wojska jednego z najserdeczniejszych naszych przyjaciół, Antoniego Kamińskiego. Obydwaj z Antkiem znaliśmy dobrze pożegnania z naszej literatury czy malarstwa. Pożegnania ojców, mężów, synów i braci, idących bronić ojczyzny. Ile razy któryś z nas był chory, matka czy ojciec czytali nam głośno powieści historyczne Przyborowskiego, Gąsiorowskiego, Sienkiewicza. Pamiętam, jak kiedyś byliśmy do głębi wzruszeni pożegnaniem Wołodyjowskiego z Basią przed wysadzeniem Kamieńca. Pamiętam, jak w roku 1939 obydwaj z zapałem uczyliśmy się na pamięć Reduty Ordona, jak dziesiątki razy powtarzaliśmy w kółko, na każdą wiadomość o kawale zrobionym Niemcom czy o zgładzeniu jakiegoś szkopa, sakramentalne słowa: „Warszawa jedna twojej mocy się urąga…” Przypominam sobie, jak matka chcąc, żebyśmy prędzej usnęli, opowiadała nam różne wydarzenia z powstania 1863 roku, o których opowiadał jej dziad, a nasz pradziad – jako dwunastoletni chłopak brał udział w powstaniu styczniowym wraz ze swym ojcem. Za udział w powstaniu rodzina pradziada musiała zostawić majątek pod Przemyślem i szukać chleba gdzie indziej. Często po tych opowieściach matka śpiewała nam jeszcze pieśni powstańcze z 1863 roku. Pamiętam je wraz z melodiami do dziś. Do dnia dzisiejszego w pokoju, który należał do mojej babki, wisi niewielka akwarela, przedstawiająca wąsatego mężczyznę w czamarze, z konfederatką w ręku, klęczącego przed krzyżem na tle krajobrazu z miasteczkiem i wieżą kościelną nad nim; w górze chmury się rozstępują odsłaniając wizerunek Orła Białego na czerwonym polu. Od najwcześniejszego dzieciństwa lubiłem przyglądać się temu obrazkowi i dziesiątki razy pytałem babką, co on oznacza i jaka jest jego historia. Prababka moja, Emilia Wróblewska, w młodości dostała ten obrazek od powstańca, który siedział w więzieniu w Radomiu za udział w powstaniu styczniowym. Otrzymała ten obrazek na pamiątkę pomocy, jakiej udzieliła biednemu więźniowi. U dołu obrazka jest wymalowany ułożony z kwiatów monogram prababki: EW. Ile razy patrzę na ten obrazek, tyle razy dźwięczą mi w uszach słowa pieśni śpiewanej przez matkę: „W krawym polu srebrne ptaszę…”

Zwykle przy pożegnaniach u Przyborowskiego czy Sienkiewicza żegnający wręczali wojakowi szkaplerz, ryngraf lub krzyżyk. Nad moim łóżkiem wisiał drewniany krzyżyk, który mi kiedyś kupiła matka na odpuście w Wilanowie. Poszedłem do pokoju, zdjąłem go ze ściany i dałem bratu. Matka powiedziała, że on ma już medalik, ale Autek wziął krzyżyk i wsunął w kieszeń bryczesów. Ucałowaliśmy się. Antek ucałował matkę. Chciała mu dać jeszcze trochę papierosów, ale podziękował. Zapytała, czy ma chustkę do nosa tak spokojnie, jak by wychodził gdzieś w odwiedziny. Gdy zapytała, czy ma broń przy sobie, odpowiedział, że wszystko dostanie na miejscu. Podszedł do drzwi, położył rękę na klamce i powiedział: „Mamo, to chyba jeszcze wszystko za wcześnie.” „Więc zostań”, rzekła matka. „Nie mogę, trzeba…” Otworzył drzwi i zbiegł jak huragan po schodach. Długo dźwięczał mi w uszach stukot jego podkutych butów, zelowanych ostatnio przez szewca Burno. Matka zamknęła drzwi, odwróciła się do mnie i powiedziała szeptem przez łzy: „On nie wróci…”

Zszedłem do ogrodu. Moi towarzysze zabaw mieli tajemnicze miny — ja też. Wszyscy wiedzieliśmy jedno i myśleliśmy o jednym: że już.

Wokół domu, na podwórzu i w ogrodzie, rozpoczął się ruch. Pacjentów-rybaków nie było już nad fosą, lecz krę-ciii się po ogrodzie, przechodząc z klatki schodowej numer 7 do klatki numer 1 lub 3 i przenosząc jakieś worki

i skrzynki. Koło drzwi pod klatką schodową numer 7 ujrzałem nosze. Obok na schodach postawił ktoś torbę sanitarną ze znakiem Czerwonego Krzyża. Dla pierwszych rannych, przemknęło mi przez myśl i zrobiło mi się jakoś dziwnie, bo dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że przecież każda walka przynosi rany, kalectwo, śmierć.

Nagle wśród młodych ludzi noszących w dalszym ciągu worki i skrzynki dostrzegłem Kiźka Chróścickiego. Szedł niedbałym krokiem, ubrany w bryczesy, buty z cholewami i brązową marynarkę ściągniętą pasem. Przez ramię miał przewieszony worek. Zdębiałem. Spod rozpiętej marynarki wystawał zatknięty za pas najprawdziwszy pistolet. Natychmiast spojrzałem w kierunku fortu. Żołnierze niemieccy, rozebrani prawie do naga, tylko w slipach, stali z menażkami w kolejce przy kuchni polowej. Poczułem się jak we śnie. Tam Niemcy spokojnie fasują obiad, tu nasi wędrują z bronią jakby nigdy nic. Widok ten utwierdził mnie w przekonaniu o sile podziemnej armii. W napięciu zacząłem oczekiwać momentu, kiedy nasi z łatwością opanują fort, kiedy Niemcy będą się poddawać i błagać o litość, kiedy znów na forcie zawiśnie biało-czerwona flaga.

Po drugiej stronie bloku, koło domku dozorcy, stał pomalowany na ciemny brąz samochód ciężarowy z silnikiem napędzanym gazem z generatora. To na ten samochód młodzi ludzie ładowali worki i skrzynki. Było kilka minut po piątej, kiedy samochód odjechał zabierając również gromadę młodych ludzi.

Od strony miasta słychać było już strzelaninę i detonacje. Spojrzałem znów w kierunku fortu. Panował tam spokój. Niemcy zachowywali się jak gdyby im nic nie groziło i jakby o niczym nie wiedzieli.

Ktoś mi powiedział, że nasi pojechali likwidować niemiecki reflektor na Czerniakowie, koło kościoła. Pobiegłem natychmiast na strych, żeby przez klapę w dachu coś zobaczyć. Od strony kościoła słychać już było strzały eksplozje, a nie opodal jego kopuły, nieco w lewo, raz po raz wykwitały kolorowe rakiety. Po kilku minutach w tamtej stronie zrobiło się cicho, tylko od Mokotowa i ze Śródmieścia dochodziły odgłosy strzałów. Ponad miastem zaczęły się rozsnuwać dymy pierwszych pożarów. Przypomniał mi się browar na Solcu. Pomyślałem w tej chwili o Antku, który już walczy. Popatrzyłem w kierunku wież kościołów Woli, w kierunku, gdzie powinien się znajdować browar Haberbuscha. I z tamtej strony rozsnuwały się dymy, i słychać było daleką kanonadę. Nie przypuszczałem wówczas, że przez sześćdziesiąt dwa dni cała Warszawa będzie huczała strzałami i zasnuwała się dymem. Zaabsorbowany oglądaniem miasta, zapomniałem całkowicie o forcie. Gdy zszedłem na dół, nie mogłem już wyjść na stronę ogrodu. Niemcy ogłosili alarm i zaczęli się gorączkowo okopywać na szczycie fortu, strzelając do każdego, kto tylko znalazł się w ich polu widzenia. Na zaatakowanie załogi z zaskoczenia było już za późno. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego nasi nie przypuścili szturmu dotychczas, dlaczego nie wykorzystali momentu, w którym Niemcy nie byli przygotowani i niczego się nie spodziewali. Nie wiedziałem wówczas, że uzbrojenie naszych przeciwko załodze fortu, składającej się z pięćdziesięciu dwu żołnierzy uzbrojonych po zęby, było za słabe nawet do ataku z zaskoczenia.

Zajrzałem do piwnic. Zaczęły się zaludniać. Nikt z nas wówczas nie przypuszczał, że piwnice te będą naszym 1 mieszkaniem, dla niektórych zaś szpitalem i ostatnim schronieniem.

Pierwsze wieści o ataku naszych na obsługę niemieckie-; go reflektora, ustawionego na wprost przystanku kolejki wilanowskiej, przyniosły dwie sąsiadki, które odprowadzały swych mężów do miasta, „na front”. Były to panie Irena Symonowiczowa i Halina Rzepecka. Gdy wracały obydwie tramwajem do domu, w mieście rozpętała się strzelanina, ale na Czerniakowie panował jeszcze spokój Za kościołem czerniakowskim tramwaj został nagle za-trzymany. Wpadło do niego kilku młodych ludzi z bronią w rękach. Oznajmili, że rozpoczęło się powstanie, kazali wszystkim opuścić tramwaj i czym prędzej się oddalić. Niebawem rozpoczęła się strzelanina.

Z chciwością chłonąłem te wieści, a tymczasem piwnica coraz bardziej się zaludniała. Byli też pierwsi przypadkowi goście, którym wybuch powstania uniemożliwił powrót do domów, dwie konduktorki z tramwaju zatrzymanego przy kościele, tramwaju, który już nigdy nie miał wyruszyć w żaden kurs. Pozostał samotny na torach, a później stał się jednym z członów powstańczej barykady.

Dopiero teraz wyjaśniło się, dlaczego pani Irena Symonowiczowa tak często bywała zdenerwowana. Jej mąż, pan Władysław, był oficerem. W roku 1939 w randze majora dowodził batalionem w 94 pułku piechoty, w grupie operacyjnej „Sandomierz”. Walczył do końca. Z początkiem okupacji natychmiast włączył się w wir pracy konspiracyjnej. Znał dobrze generała Grota. Był wykładowcą w tajnej szkole podchorążych. Pani Irena częstokroć spełniała rolę jego łączniczki. Gdy przed wyjściem do miasta zdenerwowana i podniecona wpadała do mamy z pytaniem o wiadomości i z prośbą o życzliwe myśli, w majtkach jej synka, Tadzika, ukryte były tajne dokumenty, a nierzadko broń. Gdy 5 lutego była blokada u nas i rewizja, szereg cennych tajnych dokumentów znajdowało się za-śrubowanych w starej szczotce do froterowania podłogi, a w starym kaloszu pod łóżkiem — zwitek dolarów stanowiących własność Polski Podziemnej. Było to w tym samym czasie, kiedy pani Irena nieraz głowiła się, co da Tadzikowi na śniadanie czy obiad. Parę miesięcy temu. Teraz wszystko należało już do historii.

Inżynier Rzepecki, którego odprowadzała pani Inka, przed wojną był specjalistą od uzbrojenia. Pracował w fabryce karabinów. Aresztowany 5 lutego, później zwolniony, teraz poszedł uregulować dług, jaki zaciągnęli wówczas u niego Niemcy.

Niebawem też zaczęły napływać dalsze, różnorodne, nieraz sprzeczne ze sobą wiadomości o walkach w najbliższej! okolicy. Opowiadano, że nasi po zdobyciu reflektora wycofali się na razie do Kabat, że okopują się przed Jeziorem Czerniakowskim, że przeszli na Mokotów. Dowódcą naszych oddziałów jest jakiś kapitan „Jaszczur”. Opowiadano, że przy zdobywaniu reflektora został ciężko ranny w brzuch Kiziek Chróścicki. Tą ostatnią wiadomością byłem najbardziej wstrząśnięty. Przecież parę godzin temu widziałem go w pełni sił.

Gdy ojciec powrócił do piwnicy, na dworze był już zmrok. Wiedziałem, że miał swoją placówkę w bloku, ale chciwie dopytywałem się o wiadomości. Zbywał mnie, odpowiadając, że obserwował fort itd. Zagadywał, że chyba będzie musiał wyciągnąć sztucer ukryty w 1939 roku. Oczywiście natychmiast zaświeciły mi się oczy. Zacząłem go prosić, żeby wyciągnął sztucer jak najprędzej, ale ojciec tłumaczył mi, że zrobi to jutro, bo dziś nic jeszcze nie wiadomo, a przy tym już ciemno.

About Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka i dziennikarka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...

Udostępnij na: