Archiwa tagu: Maciej Piekarski

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 4

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty

tak zapamietalem

Wieczorem, gdy zgasiliśmy światło i odsłoniliśmy rolety, nad miastem dostrzegliśmy łuny pożarów.

Na drugi dzień wyszliśmy z Antkiem do ogrodu. Nim zdecydowaliśmy się, co robić, ktoś nam powiedział, że szosą wilanowską idzie wojsko. Chęć zobaczenia wojska była silniejsza niż zakaz mamy oddalania się od domu. Minęliśmy szybko drewniany domek na wprost fortu[1], w którym mieszkał strażnik fortowy, Pałka, i przez leszczynowo-brzozowy lasek, porastający przedpole fortu między fosą a szkołą, pobiegliśmy w kierunku szosy. Wybiegając z lasku w Morszyńską, zobaczyliśmy w dali między drzewami osłaniającymi szosę idące stępa szwadrony kawalerii, a nieco dalej, na końcu kolumny, cztery zaprzęgi artyleryjskie z działami o czterokołowych lawetach. Gdy dobiegliśmy do zakrętu fosy koło willi majora Pomirskiego, syreny zawyły na alarm, a równocześnie dały się słyszeć dźwięki trąbki Szwadrony w karnym szyku rozproszyły się do rowów, pod drzewa osłaniające szosę, a zaprzęgi armatnie błyskawicznie zjechały na polanę koło ulicy Truskawieckiej. Żołnierze w grzebieniastych hełmach wyprzęgali konie, a obsługa dział sprawnie rozstawiała lawety. Kanonierzy zajęli miejsca na siodełkach dział. Byliśmy tak urzeczeni tym widokiem, że dopiero po chwili uświadomiliśmy sobie, że niebo nad nami drży od dudnienia ciężkich bombowców. Bardzo wysoko srebrzyły się sylwetki samolotów. Szły chmarą. Przeraziliśmy się. Spojrzeliśmy równocześnie, tak jak byśmy się zmówili, w kierunku dział. Lufy zwrócone skośnie ku niebu obracały się wokół osi jak dziecinny bąk wytracający szybkość. Po chwili z luf wraz z hukiem wytrysnęły płomienie, wokół samolotów zaczęły zaś wykwitać szare obłoczki eksplodujących pocisków. Każdemu z obłoczków towarzyszyło głębokie, krótkie, urywane echo. To nas uspokoiło. Bronią nas!

Wracając do domu i komentując po chłopięcemu oglądaną przed chwilą „wojenną rewię” naszego wojska, nie myśleliśmy o nalocie. Nie był dla nas straszny, choć zenitówki ciągle grzmiały zagłuszając warkot samolotów i dalekie detonacje bomb eksplodujących gdzieś w Śródmieściu. Gorzej, co powie mama.

Istotnie otrzymaliśmy surową burę. Jednakże opowieść Antka o naszych żołnierzach i o naszej artylerii złagodziła gniew mamy. Niemniej jednak surowo zakazała nam wychodzić z domu.

W niedzielę 3 września rano radio nadało komunikat o przystąpieniu Francji i Anglii do wojny. Następny komunikat donosił o walkach polskiej kawalerii na przedpolach Królewca. Poczuliśmy się z Antkiem wniebowzięci. Antek rzucił się natychmiast do szkolnego atlasu, żeby zobaczyć, jak daleko jest Królewiec od polskiej granicy.

5 września dziadek dostał żółtą kartę powołania do służby OPL. Równocześnie otrzymał żółtą opaskę z zielonym paskiem i owalną klamrą. Duma nas rozpierała. Tylko mama była bardzo stroskana brakiem jakichkolwiek wiadomości od ojca.

Blok nasz robił wrażenie wyludnionego. Wszyscy nasi sąsiedzi-oficerowie walczyli na froncie. Pozostali tylko emerytowany major Łuskino i prezes „Sokoła”, również emerytowany pułkownik Chełmicki.

Przebywaliśmy stale u dziadków — zawsze to drugie piętro — czasem zaś, podczas szczególnie uciążliwych nalotów, schodziliśmy jeszcze niżej, do państwa Rehmanów, gdzie w narożnym pokoju urządzono schron przeciwgazowy. Ale jak dotychczas ataków gazowych nie było. Dziadek twierdził, że Niemcy muszą przestrzegać konwencji międzynarodowych. Troszkę z Antkiem byliśmy zawiedzeni tym oświadczeniem dziadka, bo przecież mieliśmy maski gazowe. W takiej sytuacji nie będą nam potrzebne. O bombach w dniu 1 września, które upadły w fosę i w park, a nie w nasz dom, zdążyliśmy już zapomnieć. Wiedzieliśmy przecież, co to konwencja. Rozgrywając bitwy ołowianymi żołnierzami, surowo przestrzegaliśmy wszelkich konwencji.

6 września przyjechał na motorze stryjek. Zakład Ubezpieczeń Społecznych, w którym był kierownikiem drukarni, otrzymał nakaz ewakuacji. Stryj chciał przed odjazdem pożegnać rodziców. Jechał w nieznane. Ze sobą nie wziął nic. Jedyne jego wyposażenie stanowiła maszynka do golenia, papier higieniczny i stary pistolet steyer. Stryj zawsze był wesoły i pełen humoru. Teraz na jego twarzy rysowała się troska. Wobec niewątpliwego zbliżania się niemieckich wojsk do Warszawy stryj radził, żebyśmy wszyscy ulokowali się w Śródmieściu, aby tam przeczekać, aż Niemcy poniosą klęskę i będą musieli odstąpić. Zadzwonił do swojej znajomej, która mieszkała gdzieś na Marszałkowskiej, zapytując, czy nie moglibyśmy się zatrzymać u niej. Wyraziła zgodę, jednakże mama i dziadkowie nie chcieli podejmować żadnej decyzji bez ojca.

c.d.n.


[1] Fort czerniakowski — od r. 1921 im. generała Jana Henryka Dąbrowskiego — był jako Fort IX jednym z dziesięciu fortów zewnętrznego pierścienia dawnych umocnień rosyjskich, wznoszonych wokół Warszawy od r. 1880. Usytuowany na osi drogi Powiśle Czerniakowskie—Czerniaków—Wilanów, otoczony został szerokim zewnętrznym wałem, w którym wybudowano siedem żwiro-betonowych schronów bojowych z działami artylerii. Za wałem wzniesiono po stronie zachodniej trójskrzydłowe koszary szyjowe o konstrukcji ceglano-ziemnej, zawierające dwadzieścia dziewięć kazamat połączonych wąskim korytarzem wzdłuż tylnej ściany, a po stronie wschodniej — dwa schrony bojowe połączone ze sobą poterną. Po obu stronach osi koszar, wzdłuż brzegów fosy, znajdowały się przyczółki mostowe. Na wschodnim przyczółku był żelazny most zwodzony, osłaniany przez ceglano-ziemny dwukondygnacjowy schron wartowniczy na zewnątrz fosy. Poza obrębem fosy, na wprost wschodniego skrzydła, znajdowała się drewniana willa komendanta fortu, a nieco dalej na północ — drewniany budynek z czterema gankami, mieszczący mieszkania oficerskie. Przedpole fortu od strony północno-zachodniej porastał lasek brzozowo-leszczynowy. 5 sierpnia 1915 r. schrony artyleryjskie zostały wysadzone w powietrze przez ewakuujących się Rosjan. W r. 1921 zlokalizowano w forcie zakład Warsztatów Artyleryjskich Armii, który elaborował granaty, pociski artyleryjskie, bomby lotnicze, torpedy i miny morskie. W latach 1924—1928 wokół fortu pobudowano osiedle willowe. W r. 1928 na wprost fortu, po wschodniej stronie ulicy Powsińskiej, wzniesiono blok Spółdzielni Mieszkaniowej „Sadyba”, o numerach administracyjnych Powsińska 24 i 24a oraz Morszyńska 1, 3, 5, 7, i jednocześnie fort oraz budynki przynależne do niego przekazano Towarzystwu Przyjaciół Miasta Ogrodu Czerniakowa. Elementy forteczne usytuowane po wschodniej stronie ulicy Powsińskiej zostały wysadzone w powietrze, a na tym terenie założono park miejski. W budynku oficerskim zlokalizowano Prywatną Szkołę Powszechną III stopnia Towarzystwa Prywatnej Szkoły Powszechnej Miasta Ogrodu Czerniakowa, a w domu komendanta fortu zamieszkał były żandarm Pałka, któremu powierzono pieczę nad pustym już fortem.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 3

tak zapamietalemCzas na dalszy ciąg wspomnień mojego taty…

WOJNA

1 września rano zbudziły nas dalekie detonacje i wycie syren na alarm. Ponieważ w sierpniu kilkakrotnie były tzw. próbnie alarmy, teraz nie zrobiło to na nas większego wrażenia. Wygramoliliśmy się z łóżek i na rozkaz mamy poszliśmy do łazienki. Siedzieliśmy w wannie, troskliwie szorowani przez mamę, gdy znów zawyły syreny na alarm i nastąpiły serie potężnych wybuchów. Dom zatrząsł się lekko w posadach. Zdenerwowana mama ostro wycierała mnie ręcznikiem, gdy wpadł dziadek. „Wojna! Niemcy bez wypowiedzenia przekroczyli granicę na całej długości! Zaatakowali Westerplatte! Bombardują Warszawę! Radio przed chwilą nadało orędzie prezydenta!”, wykrzyknął. W tym samym momencie babci Karolci zrobiło się słabo, a mnie chwyciły boleści. Babcia usiadła na sedesie, mnie zaś pozostał nocnik. Mama drżącą ręką, mrucząc pod nosem: „…dziesięć, dwanaście, czternaście”, odliczała na łyżkę cukru krople miętowe. W tym momencie prysła też radość z posiadania maski gazowej. Siedząc na nocniku koło naszego konia na biegunach, pod którego siodłem, pod tybinką, wisiała Antkowa szabla, głaskałem go po wyleniałej grzywie i trząsłem się ze strachu.

Po kilkunastu minutach, gdy minął nalot, zeszliśmy wszyscy piętro niżej, do dziadków. Mama usiłowała uzyskać połączenie telefoniczne z ojcem. Udało się. Mimo że na twierdzę spadły bomby, ojciec był zdrów i cały. Ze względu na konieczność szybkiego ukończenia robót rozpoczętych przez ojca w elektrowni w twierdzy miał on rozkaz pozostać w Modlinie.

Akurat gdy mama kończyła rozmowę, nadszedł pan Antek Galat. W tym momencie syreny znów zawyły na alarm. Nad miastem rozszalał się ogień zenitówek. Przez okno z gabinetu dziadka widać było, jak na bezchmurnym niebie raz po raz wykwitają obłoczki szarego dymu. Od strony mostu Poniatowskiego ukazywały się na niebie srebrne sylwetki samolotów, których ciężkie dudnienie słychać było bardzo wyraźnie wśród łoskotu zenitówek i huku eksplodujących bomb. Z głośnika radiowego raz po raz dochodził spokojny, opanowany głos spikera: „Uwaga! uwaga! nadchodzi…”, potem jakieś cyfry, znów „uwaga, uwaga… przeszedł”, znów liczby, „nadchodzi”. Detonacje eksplodujących bomb, warkot samolotów to zbliżały się, to oddalały. W pewnej chwili dom zaczął się kołysać od potężnych wybuchów. Za radą pana Antka zgromadziliśmy się w korytarzu leżącym na osi bloku, „ograniczonym dwoma ścianami nośnymi”, jak nam tłumaczył. Ja z babcią Karolcią znów dostaliśmy boleści i mama znów zaczęła nam odliczać krople. Babcia Zosia jakoś się trzymała. Detonacje i warkot stawały się coraz bliższe, zagłuszały nawet szczekanie zenitówek. Nagle stało się coś strasznego. Przejmujący do szpiku kości świst i potężny huk wstrząsnął powietrzem, za nim drugi huk i trzeci. Dom zakołysał się gwałtownie. Zdawało mi się, że ściana korytarza jakby się wygięła. Równocześnie za oknem dostrzegliśmy olbrzymi słup czarnego dymu. „Bomby!” „Gaz!” Trzęsąc się ze strachu, zaczęliśmy z Antkiem zakładać maski, w których jak na złość splątały się mocujące je gumy. Po chwili dziadek zaczął nas uspokajać: „To nie są bomby gazowe. Dym idzie do góry.” Przejęci do głębi, nie zorientowaliśmy się, w którym momencie odwołano alarm. Dziadek wyszedł na balkon. „O, jaki lej”, doszły mnie słowa dziadka. Co to za lej? Skąd tu lej, myślałem gorączkowo. Przecież przez lej betonowano w Nowym Dworze studnię ściekową, którą ojciec budował. Skąd tu się mógł wziąć  lej  do betonowania?

Czy dziadek po nalocie zbzikował? Wiedziony ciekawością, nie bez trwogi wyszedłem na balkon. „Dziadku, o jakim leju ty mówisz?”, zapytałem. „A zobacz, o tam! Po bombie! Widzisz? Jak bomba uderzy w ziemię, ryjąc głęboko, wybucha, wyrzuca ziemię i powstaje wtedy taki lej, o taki jak tam w parku widzisz.” Rzeczywiście w głębi parku widniał kilkumetrowej średnicy dół obwiedziony kolistym nasypem jak obwarzankiem.

Po godzinie mama pozwoliła nam wyjść do ogrodu. Okazało się, że koło nas padły trzy bomby. Jedna z nich uderzyła w fosę, jakieś trzydzieści metrów od bloku, na wprost mieszkania kapitana Dąbrowskiego. Eksplozja była tak silna, że całe mieszkanie kapitana na drugim piętrze zostało zalane wodą z fosy. Druga i trzecia bomba upadły w parku. Poszliśmy tam z Antkiem. Właśnie robotnicy miejscy zasypywali leje, wokół których walały się odłamki bomb.

Gdy wróciliśmy do dziadka na górę, akurat radio podawało komunikat: „Westerplatte się broni.” Wyszedłem na balkon. Z daleka słychać było warkot samolotu. Syreny nie wyły, alarmu nie ogłoszono, więc pozostałem na balkonie. Po chwili nad domem ukazał się na niskim pułapie dwumiejscowy górnopłat z odkrytymi kabinami, pomalowany na zielono. Na skrzydłach i ogonie lśniły biało-czerwone szachownice. Leciał tak nisko, że twarze obydwu pilotów były doskonale widoczne. Pilot na tylnym siedzeniu miał przed sobą karabin maszynowy z grubą lufą. „To pezetelka”, stwierdził fachowo Antek. Pomachaliśmy pilotom rękami. Lotnik przy karabinie odki-wał nam dłonią, odrywając ją na chwilę od rękojeści karabinu. Niebawem jednak znów zawyły syreny i tak już było codziennie.

c.d.n.

 

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 2

Ciąg dalszy wspomnień mojego ojca.

tak zapamietalem

Wojsko! Wojsko jak zawsze stanowiło przedmiot naszej dumy. Zawsze w dniu 3 maja czy 11 listopada chodziliśmy z rodzicami na rewię na plac Saski oglądać pięknie prezentujące się szwadrony szwoleżerów. Nasz dom był w większości zamieszkały przez wojskowych. Podczas świąt narodowych nasi umundurowani sąsiedzi zwykle przypinali do pasów szable, a do butów ostrogi, które dźwięcznie brzęczały, gdy któryś z nich szedł trotuarem. Większość naszych dziecinnych zabaw w owym czasie stanowiły zabawy „w wojsko”. Brat dostał nawet od rodziców prawdziwą szablę, taką samą jakie nosili nasi sąsiedzi, tylko małych rozmiarów. Na głowni miała wytrawionego orła i napis: „Honor i Ojczyzna”, a po drugiej stronie: „Antosiowi Rodzice.”

Zimą bawiliśmy się zwykle ołowianymi żołnierzykami. Mieliśmy obydwaj potężne armie kilkuset żołnierzy w kilkunastu pułkach. Byli to szwoleżerowie z czasów napoleońskich, czwartacy w wysokich czakach, Prusacy w pikelhaubach, szkocka piechota w kraciastych spódniczkach, różne wojska kolonialne, orkiestry wojskowe, kosynierzy z Bartoszem Głowackim i Kościuszką, piechota w hełmach w natarciu na bagnety, saperzy z pontonami, ułani, a także bolszewicy w wysokich, spiczastych, uszatych czapkach z czerwonymi gwiazdami. Nikt z nas wówczas nie przypuszczał, że za kilka lat właśnie od „tych bolszewików” przyjdzie do nas wolność.

Wierzyliśmy w potęgę naszej armii. Gdy w roku 1938 ustanowiono Fundusz Obrony Narodowej, obydwaj z bratem zdecydowaliśmy przeznaczyć na ten cel nasze dziecinne oszczędności ze skarbonek. Uroczyście wyruszyliśmy z rodzicami do Ministerstwa Spraw Wojskowych, na ulicę 6 Sierpnia. Minęliśmy bramę strzeżoną przez dwa kamienne lwy i znaleźliśmy się niebawem w okazałym gmachu. Na końcu długiego korytarza wyłożonego czerwonym chodnikiem siedział przy biurku oficer żandarmerii w rogatywce z żółtym otokiem, z paskiem pod brodą, z żółtymi akselbantami na lewym ramieniu, z szablą przy boku. Obok siedział równie służbowo umundurowany podoficer.

Dyżurny podoficer przeliczył nasze oszczędności i wypisał pokwitowanie. Oficer uścisnął nam dłonie i pięknie zasalutował przykładając dwa palce do okutego daszka, stuknął przy tym obcasami aż zadźwięczały ostrogi. Wyszliśmy pełni dumy i wiary w niezwyciężoność naszej armii.

W Nowym Dworze wojska było pełno. Codziennie oglądaliśmy rano i w południe kompanie saperów i baloniarzy w stalowych lotniczych mundurach, którzy maszerowali na ćwiczenia. Dwukrotnie tego lata widziałem, jak saperzy niemal błyskawicznie budowali most pontonowy przez Narew koło Okunina. Z pólka wyjechało nad brzeg Narwi kilkanaście ciężarówek z pontonami. Samochody stanęły tyłem do brzegu. Żołnierze momentalnie zrzucili pontony i spuszczali na wodę, łącząc je już na brzegu drewnianymi szerokimi kładkami. Ostatni ponton odepchnęli w górę biegu rzeki i most porwany prądem połączył oba brzegi.

Wielokrotnie też jeździłem z ojcem do twierdzy. Bardzo mnie zawsze ciekawiło sprawdzanie przepustki przez wartownika, który na karabinie miał nasadzony bagnet, a pas obciążony ładownicami. Oddając przepustkę, stawał na baczność i salutował.

Wielką frajdę zrobił nam kiedyś ojciec, oprowadzając nas po kazamatach twierdzy. Właśnie podczas dokonywanych przez niego prac budowlanych odkryto nieznaną dotychczas, zamurowaną kazamatę, w której u sklepienia wisiało mnóstwo zeschniętych nietoperzy. Ojciec pozwolił nawet Antkowi wziąć jednego na lekcję przyrody. Obdarował nas również kilkoma armatnimi pociskami kartaczowymi z wojen napoleońskich, znalezionymi kiedyś podczas robienia wykopów pod wodociągi na ulicy Generała Zajączka w twierdzy.

Lato 1939 roku było bardzo gorące i burzliwe. W rzeczywistości i w przenośni. W rzeczywistości — bo pamiętam dwie olbrzymie burze. Jedna z nich szczególnie utkwiła mi w pamięci. Któregoś dnia będąc na budowie u ojca, dostrzegliśmy zbierające się na niebie potężne czarne chmury. Postanowiliśmy wrócić do domu. Szliśmy dość śpiesznie. Na rogu uliczki prowadzącej na plac Solny, pod płotem na brzegu rynsztoka, gramoliły się dwa maleńkie kociaki, ledwo przejrzałe na ślepka. Chcieliśmy je zabrać, ale mama nam powiedziała, że nie możemy ich odbierać matce, są za małe, a ponadto musimy się śpieszyć, bo burza nadciąga. Na niebie widać już było błyskawice i dały się słyszeć pierwsze grzmoty. Gdy byliśmy na placu Solnym, lunął deszcz. Ruszyliśmy biegiem z powrotem do baraku, w którym się mieściło biuro ojca. Ledwie zdążyliśmy się schronić, gdy w dach załomotało. Spadł grad, którego grudki miały wielkość gołębiego jajka. Wicher był taki, że zdawało nam się, iż zmiecie nasz barak. Gdy wyszliśmy po burzy, grudki lodu można było zbierać garściami, a ulicami, nie tylko rynsztokami, płynął wartki potok deszczówki. Kotków na brzegu rynsztoka pod płotem już nie było, a gdy godzinę później ze znajomym ojca wyjechaliśmy motorem z przyczepą w kierunku Dębinki, po obu stronach szosy leżały poprzewracane przez wichurę olbrzymie kilkusetletnie drzewa. Nasz znajomy dorożkarz, pan Jurkowski, nim zdążył się schronić przed burzą, od grudki gradu zarobił olbrzymiego guza mimo ceratowej dorożkarskiej czapki.

Ta burza, los kotków były jakby zapowiedzią innej burzy, która nadciągała.

Coraz częściej mówiono o Hitlerze, Chamberlainie, o korytarzu. Często padały słowa: ultimatum, wojna.

Wielu ludzi powoływano pod broń. Nasz przyjaciel, pan Antoni Kamiński, już w czerwcu został powołany do wojska. Pisał z Popław koło Pułtuska, że służą z nim „stare wąsate chłopy, co mają po czterdzieści lat i więcej. Jeden stary szeregowy służy nawet z własnym synem, który jest kapralem. Uzbrojeni są w bojową ostrą amunicję i hełmy.” 25 sierpnia pisał już z Zakroczymia: „Na razie nie wiem, dokąd idziemy. Wyruszyliśmy o pierwszej w nocy. Nie wiem, co będzie. Żegnam z żalem…”

Pan Witold Sipayłło, również bliski współpracownik ojca, też już od miesiąca był w wojsku, tak że w mundurze oficera artylerii przyjechał na ojca imieniny. Zajęci wówczas z bratem swoimi sprawami, nie przywiązywaliśmy wagi do jego często wypowiadanych prognoz wojennych. Spotkaliśmy również w Nowym Dworze syna jednego z dobrych przyjaciół dziadków, pana Tadeusza Dobraszczyca, który niedawno ukończył szkołę podchorążych saperów. Z wielką dumą przymierzaliśmy z bratem jego bojową maskę gazową. Matka pana Tadeusza, Leokadia Dobraszczycowa, z domu Żebracka, odznaczona Krzyżem Niepodległości z Mieczami, podczas pierwszej wojny światowej złożyła swój haracz w więzieniach zaborcy w walce o Polskę.

Wówczas, w sierpniu 1939 roku, na wezwanie burmistrza Nowego Dworu, pana Przedwieckiego, wszyscy mieszkańcy miasta wzięli udział w kopaniu rowów przeciwlotniczych i przeciwczołgowych. Myśmy też z bratem kopali zawzięcie. Pamiętam, jak koło nas z perlistym potem na czole kopał stary Hanzyn. Całe przedpole nad Narwią od strony Okunina pokryły głębokie rowy.

27 sierpnia, w niedzielę, mieliśmy wrócić do Warszawy. Rano poszliśmy z mamą i jednym z przyjaciół ojca w kierunku stacji. Gdy zbliżaliśmy się do torowiska, z daleka dochodził stukot kół pociągu, przez który przebijały się słowa żołnierskiej piosenki: „…nie noszą lampasów, lecz szary ich strój, nie noszą ni srebra, ni złota…”

Torami w obydwu kierunkach mijały się transporty wojskowe. W otwartych wagonach towarowych stali żołnierze w pełnym rynsztunku i śpiewali. Pokiwaliśmy im rękami. Machali nam w odzew serdecznie. Gdy w pewnym momencie jeden z pociągów przystanął, mama podbiegła do wagonu i wręczyła żołnierzowi bukiet zerwanych przed chwilą polnych kwiatów.

Wieczorem spakowaliśmy walizki i nasz przyjaciel, pan Jurkowski, odwiózł nas na stację do Modlina. Ojciec nazajutrz miał się przenieść do twierdzy.

Na stacji w Modlinie pełno było wojska. Na bocznym torze przykuł moją uwagę pociąg pancerny pomalowany w zielone łaty, z reflektorami przeciwlotniczymi na dachach wagonów. W tłumie padały wyraźnie słowa: „nie damy się”, „wojna”, „mobilizacja”. Wśród czekających na pociąg było wielu młodych ludzi z drewnianymi walizeczkami zamykanymi na kłódki. To rezerwiści wezwani do macierzystych jednostek. Jeszcze na stacji naciągnęliśmy z bratem mamę, żeby nam kupiła fotografie polskich okrętów wojennych: „Wichra”, „Błyskawicy”, „Groma”, „Burzy”, „Gryfa”, „Orła” i „Sępa”.

Uścisnąwszy ojca, wsiedliśmy do pociągu. Gdy wjeżdżaliśmy w tunel mostu, popatrzyłem jeszcze na twierdzę. W dalekim planie rysował się głęboki korytarz z czerwonej cegły z białym obramieniem. To brama Ostrołęcka twierdzy, w którą właśnie wjeżdżały zaprzęgi artyleryjskie.

Na moście przez Narew po obu stronach stali policjanci w swoich zwykłych czapkach, ale w wojskowych mundurach, z karabinami na plecach. Takich samych policjantów zobaczyliśmy na moście kolejowym przez Wisłę w Warszawie. Coś wisiało w powietrzu.

W Warszawie panował duży ruch. Widać było wielu ludzi w mundurach. Na Sadybie kilku naszych sąsiadów-oficerów już nie zastaliśmy, wyruszyli do swoich jednostek. Ci, którzy pozostali, nosili mundury polowe, a przy pasach pistolety zamiast szabel.

Okna zaczęto wszędzie zaciemniać. Dziadek, zgodnie z instrukcją Obrony Przeciwlotniczej, pozaklejał paskami papieru wszystkie szyby, a okna i drzwi gabinetu uszczelnił dodatkowo na wypadek ataku gazowego. Gdy jeszcze byliśmy w Nowym Dworze, ojciec zakupił w aptece tampony przeciwgazowe. Teraz natomiast dziadek zaopatrzył nas w maski. Były to szare wojłokowe pikowane „łódki”, uszczelnione gąbką od wewnątrz. Do „łódki” przymocowane były celuloidowe okulary z gumowymi uszczelkami nie dopuszczającymi gazu do oczu. „Łódka” stanowiła pochłaniacz osłaniający nos i usta. Posiadanie masek gazowych „zmilitaryzowało” nas. Obydwaj z Antkiem byliśmy bardzo dumni, czuliśmy się niemal jak żołnierze. Mimo perswazji mamy nie chcieliśmy się z maskami rozstawać — nosiliśmy je w torbach przy boku, spaliśmy z nimi. Moja maska leżała pod kołdrą obok misia.

30 sierpnia w związku z ogłoszoną mobilizacją goniec przyniósł dla ojca wezwanie z Powiatowej Komendy Uzupełnień do stawienia się w dniu 31 sierpnia. Mama usiłowała powiadomić o tym ojca przez telefon. Daremnie. Nie mogła uzyskać połączenia z twierdzą. Telefon był stale zajęty przez wojsko. Tego samego dnia wieczorem, o godzinie dziesiątej, wysłała więc do ojca depeszę następującej treści: „Obecność w Warszawie jutro czwartek rano konieczna wraz z książeczką wojskową ze względu na mobilizację.”

Dzień 31 sierpnia upłynął w napięciu. Wałęsaliśmy się z Antkiem bez celu po ogrodzie. Rower Antka pozostał w Nowym Dworze, byliśmy więc „spieszeni”. Wpadaliśmy też co chwila do dziadka dowiedzieć się, co słychać. Czy już wojna? Od ojca nie było wiadomości.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 1

Ponieważ nikt nie jest zainteresowany wznowieniem wspomnieniowej książki mojego taty, a ja na sfinansowanie przedsięwzięcia po prostu pieniędzy nie mam, więc…

tak zapamietalem

OSTATNIE LATO BEZTROSKIEGO DZIECIŃSTWA

Morze, nasze morze,
Wiernie ciebie będziem strzec!
Mamy rozkaz cię utrzymać
Albo na dnie, na dnie twoim lec,
Albo na dnie z honorem lec…
Echo niosło ulicą słowa żołnierskiej piosenki, której towarzyszył rytmiczny stukot uderzających o bruk podkutych żołnierskich butów. Wybiegłem przed furtką zobaczyć, jak kompania saperów wraca z codziennych ćwiczeń nad Narwią do twierdzy, do koszar.
Był skwarny sierpień, wakacje zbliżały się ku końcowi, niedługo trzeba będzie i mnie wracać do Warszawy, do szkoły.
Odkąd ojciec rozpoczął budowę wodociągów w Nowym Dworze, a potem magistrali wodociągowej dla Centrum Wyszkolenia Saperów w twierdzy modlińskiej, wakacje spędzaliśmy w Nowym Dworze. Zawsze miały one dla nas niezwykły urok — pływanie kajakiem po Narwi, łowienie ryb, włóczenie się po budowie ojca, gdzie zawsze pan, Paszeniuk, cieśla, zrobił nam jakąś zabawkę, łódkę czy szczudła, albo towarzyszenie ojcu w wyjazdach do twierdzy i moc różnych niespodzianek.
Tego lata do Nowego Dworu zjechało dużo znajomych i przyjaciół naszych rodziców na imieniny ojca w dniu 18 sierpnia. Przyjechał też pan Zdzisław Maszewski ze swoją piękną, niedawno poślubioną żoną, Zofią z Ziepultów, panowie Witold Nehrebecki, Antoni Galat i Jerzy Krawczyński. Większość z nich w ostatnich latach współpracowała z ojcem w Nowym Dworze, zdobywając praktykę inżynierską. Przybyła również nauczycielka mego brata, Antka, i jego druhna zuchowa, Genia Łaukajtis, wraz ze swą siostrą, Melą.
Robotnicy, chcąc ojcu zrobić niespodziankę, przygotowali parkiet z platform do szalunku, sprowadzili orkiestrą i zabawa była na sto dwa. Myśmy z Antkiem poczuli się swobodniejsi. Dorośli byli zajęci sobą — tańczyli do późna. Wieczorem, przy ognisku rozpalonym nad Narwią, echo niosło słowa modnej wówczas, ckliwej a jakże niestety proroczej piosenki: …za rok, za dzień, za chwilę razem nie będzie nas…”

maciej piekarski maly

Maciej Piekarski
fot. z ok. 1938 roku

Gdy wyszliśmy z kanału brudni, z poobcieranymi łokciami i kolanami, czekała na nas mama z ręcznikiem i mydłem. Nie była zadowolona z naszej wyprawy, ale udobruchał ją wesoły uśmiech pana Fredka.
Któż z nas mógł wówczas przypuszczać, że równo pięć lat później Antek już jako żołnierz będzie wędrował kanałami. Że wówczas również będzie przed nim szedł Niemiec — nie ten zaprzyjaźniony, ale jeniec oglądający się co chwila trwożliwie na lufę Antkowego peema. W tej chwili, gdy wychodziliśmy z kanału, nic nie zapowiadało tragicznych wydarzeń.
Piękne to były wakacje i Nowy Dwór był pięknym miasteczkiem: z dwoma kościołami — katolickim i ewangelickim — synagogą, rzeźnią, tartakiem i oczywiście magistratem, z którego czasami wychodził z bębnem policjant, ogłaszając różne zarządzenia burmistrza. Najbardziej ciekawiły mnie sklepiki w piętrowych drewniakach i stragany na rynku.
Dwa czynniki określały charakter miasta: Żydzi i wojsko. Obyczaje Żydów, których obserwowałem w Nowym Dworze, dla mnie zamieszkałego w Warszawie, w dość ekskluzywnej dzielnicy, miały blask egzotyki. W każdą sobotę ruch na ulicy zamierał. Większość sklepów była pozamykana, bo szabas. Za to w pozostałe dni tygodnia, oczywiście poza niedzielą, na ulicach roiło się od ludzi. Żydowskie sklepy kusiły. Można w nich było wszystko kupić. Pejsaci sprzedawcy mieli długie, czarne chałaty i czarne okrągłe jarmułki na głowach, a sprzedawczynie długie kwiaciaste kiecki i ufryzowane peruki. Na Warszawskiej, przed magistratem, sklep z artykułami technicznymi prowadził pan Natan Blatt, zwany Beniusiem. On nosił się normalnie, zaś nieco dalej, po stronie przeciwnej, właściciel sklepu z wędkami i przyborami rybackimi, wysoki, chudy, z długimi czarnymi pejsami, chodził w chałacie aż do samej ziemi i strasznie szwargotał.
Obok budynku Pocztowej Kasy Oszczędności, w którym rodzice wynajmowali tego roku mieszkanie, mieściła się żydowska szkoła. Podczas przerw panował w niej iście żydowski harmider. Niejednokrotnie podpuszczani przez starszych wyrostków toczyliśmy bójki z uczniami tej szkoły.
Gdy utonęła w Narwi córka starego Hanzyna, przed domem zebrał się tłum. Z wnętrza dochodziło zawodzenie płaczek. Lament płaczek towarzyszył też konduktowi pogrzebowemu aż na cmentarz. Po raz pierwszy i ostatni widziałem wówczas prawdziwy żydowski pogrzeb. Wprawdzie rok przedtem uczestniczyłem w pogrzebie Marii Monk, przyjaciółki szkolnej mojej mamy, na cmentarzu żydowskim na Okopowej, ale ponieważ była to rodzina zasymilowana, pogrzeb ten nie różnił się wiele od katolickiego, chociaż prowadził go rabin i towarzyszyły płaczki.
Któregoś dnia wraz z Antkiem poprosiliśmy naszego przyjaciela, pana Antka Kamińskiego, żeby nas zaprowadził do synagogi. Chcieliśmy zobaczyć, jak „kiwa się Żyd na pokucie”. Jeden z kolegów miał bowiem taką zabawkę: na dwóch łukowatych wklęsłych poręczach oparta swobodnie sylwetka rabina z długą brodą i w długim chałacie, wprowadzona w ruch wahadłowy, przez przeszło minutę „kiwała się na pokucie”. Chcieliśmy to zobaczyć w rzeczywistości. Weszliśmy do synagogi. Z wnętrza, w którym panował półmrok, wiało chłodem. Pośrodku rabin ubrany w czarną haftowaną szatę, w dużej czapie na głowie, bił pokłony w kierunku podium, na którym wisiał duży zapisany papier, oprawny w dwie srebrne korony. Rabin monotonnym gardłowym głosem powtarzał werset modlitwy, podnosząc co chwila rękę do góry. Na przedramieniu miał przywiązane srebrne kanciaste pudełeczko. Onieśmielony nieznanym widokiem zorientowałem się w pewnej chwili, że jestem w czapce na głowie. Zdjąłem ją szybko. Przysunąłem się do brata i chwyciłem go za rękę. W tym momencie rabin usłyszawszy, że ktoś jest w świątyni, odwrócił się ku nam. Na czole miał przywiązane takie samo srebrne pudełko jak na przedramieniu. Popatrzył na nas i wskazując na mnie palcem, zaczął coś bardzo głośno i gniewnie krzyczeć po żydowsku. Ze strachu włosy stanęły mi dęba na głowie. Wybuchnąłem płaczem, przytulając się do brata. W tym momencie pan Antek wcisnął mi czapkę na oczy. Rabin uspokoił się i zaczął mówić coś do pana Antka łamaną polszczyzną. Nie docierała do mnie treść rozmowy. Nie mogłem się uspokoić. Z łomocącym sercem ciągnąłem wszystkich do wyjścia.
Okazało się, że obraziłem Jehowę, wchodząc do świątyni bez nakrycia głowy. Od tej pory omijałem synagogę z daleka. Nie przypuszczałem wówczas, że za kilka miesięcy nie będzie w Nowym Dworze już ani synagogi, ani rabina, ani chederu, ani Żydów.

Udostępnij na:

Tata, jako mały chłopczyk…

Mój tata, jako mały chłopczyk. Zdjęcia ułożyłam chronologicznie.

macius-piekarski

To w ogrodach saskiej Kępy ok. roku 1933

maciej piekarski maly

To w wakacje w Nowym Dworze Mazowieckim. Tak kończą się zdjęcia przedwojenne.

tataukomunii

Zdjęcie od I-szej komunii jest z okresu okupacji. maciej piekarski zdjecie klasowe

A tu już po wojnie wraz z klasą ze szkoły nr 115

maciek01

I zdjęcie z powojennej legitymacji szkolnej…

A już niedługo… wspomnienia mojego Ojca z czasów okupacji.

Udostępnij na:

Drugi dziecinny sztambuch mojego Taty cz. 1

Drugi dziecinny sztambuch Ojca jest malutki i w drewnianej góralskiej okładce, która ocalała tylko na przodzie.

DSC_3275

Są w nim zarówno wpisy przedwojenne, okupacyjne, jak i powojenne. sztambuch taty01

sztambuch taty02

sztambuch taty03 sztambuch taty04 sztambuch taty05 sztambuch taty06

To wpis ojca nauczycielki, Wandy Turowskiej, dziś patronki szkoły nr 115 w Warszawie. sztambuch taty07 sztambuch taty08

Udostępnij na:

Pierwszy dziecinny sztambuch mojego Taty

Po moim Tacie Macieju Piekarskim zostały dwa sztambuchy, czyli takie pamiętniczki, do których kiedyś wpisywało się wierszyki typu „na górze róże na dole fiołki”. Oto pierwszy sztambuch, a właściwie kartki z niego, bo tyle z niego zostało. To zaledwie 10 stron z wpisami. Między innymi jego brata, a mojego stryja Antka, nauczycielek, ciotek i koleżanek.

sztambuch taty 01 sztambuch taty 02 sztambuch taty 04 sztambuch taty03 sztambuch taty05 sztambuch taty06 sztambuch taty07 sztambuch taty08 sztambuch taty09 sztambuch taty10

Udostępnij na:

Obrazy Macieja

Były już rysunki, były grafiki – czas na obrazy mojego taty… Jest ich tylko kilka…

IMG_9048

Martwa natura z hełmem (olej na desce)

IMG_9050

Martwa natura z lustrem (olej na płótnie)

IMG_9051

Martwa natura z bukietem ślubnym i tygielkiem (pastel).

Ostatni obraz jest jednym z prezentów ślubnych, jakie tata zrobił dla mamy. Tygielek i tackę zrobił sam. Sam tez namalował to, co dla niej zrobił, plus ślubny bukiet pierzastych białych astrów.

Udostępnij na: