Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 19

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

W piwnicy wszyscy rozprawiali, dlaczego nasi nie zaatakowali fortu, kiedy to nastąpi, czy powstanie się udało, kiedy nadejdzie z pomocą armia radziecka.

W mieście pożary szalały już na dobre. Nawet przez okienko piwniczne widać było jaśniejące łuny nad Warszawą.

Nawał wrażeń tego pierwszego dnia powstania był tak wielki, że poczułem się nagle bardzo zmęczony i wsłuchując się w „nocne rodaków rozmowy” zasnąłem.

Rano, gdy tylko zbudził się dzień, wstałem. Ojca już nie było. W piwnicy panował chłód, a za oknem siąpił deszcz. Pierwsze wiadomości, jakie usłyszałem, były bardzo smutne. Kiziek umarł wczoraj o dziesiątej wieczorem. Pod Wilanowem poległ „pacjent” doktora Szczubełka, który zamieszkiwał u naszych sąsiadów.

Jeszcze przed południem wyjaśniło się, że przy zdobywaniu reflektora poległ nie Kiziek, ale jego młodszy, osiemnastoletni brat, Wojtek Chróścicki, „Bystry”. Podczas ataku na reflektor Niemcy bronili się rozpaczliwie w przekonaniu, że powstańcy nie będą ich oszczędzać. Placówkę poprzedzało długie przedpole. Nasi zdecydowali się na atak granatami. Odłamkiem jednego z nich został ranny Wojtek. Rana w brzuch okazała się śmiertelna. Pochowano go koło kościoła na Czerniakowie. Wojtek Chróścicki był pierwszą ofiarą walk powstańczych na Sadybie.

Po stracie dwóch żołnierzy i po bezskutecznym wzywaniu pomocy Niemcy z obsługi reflektora poddali się i zostali odprowadzeni do podziemi klasztoru Bernardynów. Nasi zdobyli reflektor, kilka karabinów i nieco amunicji. Pod wieczór powstańców rozdzielono na dwie grupy. Pierwsza pozostała na Czerniakowie, żeby zbudować barykady w poprzek alei Sobieskiego, koło Fortu Legionów, na linii fosy i na Czerniakowskiej w okolicy kościoła. Druga grupa, bardzo liczna, rozpoczęła odwrót przez Jezioro Czerniakowskie, Augustówkę i Wilanów do Kabat. Po osiągnięciu pól rabarbarowych, obok wału przeciwpowodziowego, na przedpolu wilanowskiego parku, nasi zalegli w bruzdach pod morderczym ogniem niemieckich cekaemów jednostek frontowych Wehrmachtu. Wielu tam poległo, między innymi siostrzeniec doktora Szczubełka, Konstanty Millo („Milion”), który nosił podobne okulary jak ów „pacjent”, no i obaj przebywali w towarzystwie doktora, stąd ta pomyłka w wiadomości o śmierci „pacjenta”.

Kilkunastu powstańców z tej grupy Niemcy wzięli do niewoli, a następnie rozstrzelali w parku wilanowskim, u podnóża tarasu. Reszcie udało się wycofać ku Natolinowi, aby okrężną drogą dotrzeć do Kabat. Również i tam natknęli się na niemieckie cekaemy, tym razem ziejące ogniem z wysokiej skarpy od Ursynowa na długie płaskie przedpole. Kilkunastu powstańców znów poległo, między innymi podporucznik Ryszard Kitalla („Huragan”). Część kolumny dotarła jednak do Kabat. Wielu powstańców pozostało zakonspirowanych na Sadybie, czekając na dalsze rozkazy.

Powstańczy samochód ciężarowy, towarzyszący grupie, która przedzierała się w kierunku na Wilanów, utknął na skutek jakiegoś defektu. Jego wrak z silnikiem na gaz z stali generator można było oglądać jeszcze parę lat po wojnie na drodze za Jeziorem Czerniakowskim.

Po pierwszym dniu burzliwych wydarzeń nastąpił okres długotrwałego wyczekiwania, okres niepewności i stale napiętych nerwów. Poruszanie się po Sadybie było utrudnione i bardzo ograniczone. Kto tylko pojawił się w polu widzenia załogi fortu, natychmiast został ostrzelany.Pamiętam krytyczną sytuację, w jakiej się znalazł namiętny | rybak, towarzysz połowów naszego dozorcy. Mianowicie poszedł on „na robaczki”. Obserwowałem go z okna klatki schodowej, jak wybierał je z przegniłych gałęzi, których wiele leżało na dnie fosy, tuż przy brzegu. Był zasłonięty skarpą fosy, a więc niewidoczny z fortu. Gdy wracając dochodził już do brzegu skarpy i znajdował się kilkanaście metrów od naszego ogrodu, na ulicy Morszyńskiej ukazał się odkryty niemiecki samochód ciężarowy z cekaemem zamontowanym na platformie. Serce uciekło mi do gardła. Szybko pobiegłem podwórkiem na klatkę schodową numer 1, aby znaleźć się najbliżej owego rybaka, ostrożnie uchyliłem drzwi, położyłem się na podłodze, żeby nie być widocznym z fortu, i jak mogłem najostrożniej, zacząłem wołać, że Morszyńską jadą Niemcy. Usłyszał mnie i błyskawicznie przeskoczył do dziecinnej piaskownicy, w której położył się plackiem. Chwała Bogu Niemcy z fortu manewru tego nie dostrzegli, obserwując swych ziomków na samochodzie. Patrol samochodowy przejechał Okrężną przed blokiem, zakręcił w Powsińską i zniknął za domami, a niefortunny rybak, czołgając się wzdłuż siatki ogrodzenia obrośniętej dzikim winem, dobrnął do naszego bloku powitany obfitymi przekleństwa-mi tych, którzy go obserwowali.

Kilkakrotnie spoglądałem w tych dniach ukradkiem przez okno mieszkania na fort. Sprawiał wrażenie wymarłego. Niemcy wysadzali zaledwie głowy z okopów na szczycie. Do kazamat wchodzili tylko z południowej strony, przez jedyne dwa wejścia, obawiając się zaskoczenia. Nie wykończony bunkier na moście zwodzonym, prowadzącym niegdyś na podwórzec fortowy, był nie obsadzony.

W tych pierwszych dniach powstania czas biegł bardzo powoli i monotonnie. Wiadomości zza Wisły nie było w ogóle, a z miasta przychodziły wieści bardzo skąpe i bardzo okrężną drogą. Niektóre z nich były przerażające. Opowiadano, że na Woli Niemcy mordują ludność cywilną, że masowo rozstrzeliwują, że wrzucają przez okna granaty do mieszkań i piwnic, wszędzie gdzie tylko są Polacy. Eksplozje i strzelaninę słychać było u nas przez cały czas. Przez cały też czas dniem i nocą widzieliśmy łuny szalejących w mieście pożarów. Od czasu do czasu dochodziły wieści z Mokotowa, że nasi odnoszą sukcesy, że walczące tam oddziały AK mają kryptonim „Baszta”.

Nareszcie dowiedziałem się, kto to jest ów tajemniczy kapitan „Jaszczur”. Okazało się, że to dobrze mi znany doktor Szczubełek. Powiedział mi o tym ojciec dopiero teraz — sam wiedział grubo wcześniej, jeszcze przed wybuchem powstania. Doktor zapytał kiedyś ojca w sąsiedzkiej pogawędce o Antka i ojciec odpowiedział, że Antek ma przydział do batalionu w Śródmieściu. Doktor zapytał więc ojca wprost: „A czy pan ma już swój przydział?” I tak ojciec otrzymał funkcję zastępcy kwatermistrza V Rejonu 5 Obwodu AK w Warszawie. Teraz o kapitanie „Jaszczurze” krążyły różne wieści. Mówiono, że walczy na Mokotowie. Niektórzy twierdzili, że przedarł się z częścią oddziału do Kabat.

Przykre wiadomości dochodziły z najbliższego sąsiedztwa. Niemcy spalili wszystkie domy za Jeziorem Czerniakowskim. Spalili również Augustówkę. Wieści te nie ulegały wątpliwości — dymy z płonących osad wiatr znosił aż na Sadybę. Kilkakrotnie w ciągu tych dni wchodziłem na strych, ażeby przez klapę w dachu obserwować miasto, widziałem również płomienie i dymy za jeziorem. Zdawało mi się nawet, że widzę ludzi pędzonych przez Niemców. Rano zjawił się u nas w piwnicy Jędrek Kuźniar.

Ogromnie się ucieszyliśmy. Wszyscy jeden przez drugiego dopytywali się o wiadomości. Od niego dowiedzieliśmy się szczegółów o pierwszych walkach. Opowiedział nam też o swoich pierwszych wojennych „przygodach”. Słuchałem go z otwartymi ustami i zazdrościłem mu.

Gdy Jędrek zgłosił się do oddziału, musiał przedstawić pisemne zezwolenie matki, żeby go przyjęto, ponieważ nie miał ukończonych osiemnastu lat. Wraz z nim zgłosili się koledzy Antka, Jędrek Górniak i Tadek Tabias. Dowódcą pododdziału, do którego ich przydzielono, okazał się dobrze znany im kontroler tramwajów miejskich, pan Wiśniewski, który za okupacji ukarał kiedyś Jędrka mandatem za jazdę tramwajem na gapę. Jędrek postanowił mu się teraz przypomnieć. Sprężył się na baczność i wyrecytował: „Panie poruczniku, melduję posłusznie, że mandat za jazdę na gapę w wysokości 10 złotych zapłacono!” Kiedy nasi mieli atakować obsługę niemieckiego reflektora, zadaniem Jędrka było obserwowanie ulicy Czerniakowskiej z okna na piętrze klasztoru Bernardynów. Jedyną bronią, jaką dostał wówczas z przydziału, były dwa angielskie granaty obronne, tzw. milsy. Z niecierpliwością wsłuchiwał się w odgłosy walki toczącej się w pobliżu, nie biorąc sam w niej udziału. Nasi atakowali z kilku stron. Gdy ucichły strzały, okazało się, że po polskiej stronie była tylko jedna ofiara, ciężko ranny w brzuch Wojtek Chróścicki. Przeniesiono go natychmiast do chałupy stojącej nie opodal, nad brzegiem fosy, założono prowizoryczny opatrunek i umieszczono w klasztorze. Wiedział, że musi umrzeć.

Gdy zaczął zapadać zmierzch, po rozdzieleniu zdobytej broni nastąpiło przegrupowanie oddziałów. Część ich otrzymała podobno rozkaz udania się przez most na Jeziorze Czerniakowskim, Wilanów i Powsinek do Kabat, zabierając ze sobą samochód i reflektor. Zaraz wyruszyli.

Oddział, w którym był Jędrek, miał wykonać zaporę przeciwczołgową w poprzek alei Sobieskiego. Natychmiast wyruszyli wzdłuż szosy, pozostawiając tylko kilkuosobowe ubezpieczenie w klasztorze. Po przybyciu na miejsce dowództwo oddziału zakwaterowało się w drewnianym domku nad fosą, po zachodniej stronie alei Sobieskiego. Wystawiono we wszystkich kierunkach posterunki i przystąpiono do pracy. Wszyscy raźno zaczęli zrywać asfalt. i chodniki, a także tor kolejki wilanowskiej, na budowę barykady. Jędrkowi przypadło w udziale znów stanie na posterunku, tym razem we dwóch, z Tadkiem Tabiasem. Otrzymali rozkaz zatrzymywania i doprowadzania do dowództwa każdego, kto tylko zbliżał się od strony miasta. Z dumą, a równocześnie z duszą na ramieniu pełnili służbę. Z duszą na ramieniu dlatego, że jedyną ich bronią był granat. Użycie granatu mogło mieć sens tylko w razie ataku czołgów, samochodów czy większej grupy Niemców. Można go było przy tym użyć na odległość nie bliższą niż trzydzieści — czterdzieści metrów. A tu ciemna noc i co chwila ktoś nadchodzi. Sytuacja głupia, kiedy trzeba krzyczeć: „Stój, bo strzelam!”, a nie ma się czym strzelać; kiedy trzeba się przybliżyć do zatrzymanego, obmacać go, a jest się całkowicie bezbronnym. A gdyby to zbliżał się Niemiec? Nadchodzących było dużo, przeważnie mieszkańcy osad położonych na południe od Warszawy, a więc Sadyby, Służewa, Wilanowa, Konstancina czy Skolimowa, których wybuch powstania zastał w Śródmieściu, a którzy za wszelką cenę pragnęli się przedrzeć do swoich domostw. Pierwszym, którego zatrzymał Jędrek, był jakiś robotnik. Gdy usłyszał okrzyk: „Stać! Ręce do góry, bo strzelam!”, zamarł w pierwszej chwili z przestrachu. Nie mniej chyba zdenerwowany był Jędrek, który po raz pierwszy w życiu skierował do kogoś taki okrzyk. Podczas gdy Tadek udawał, że celuje rzekomym pistoletem (on również nie miał innej broni prócz granatu) w zatrzymanego, Jędrek szybko zrewidował mężczyznę, czy nie ma broni, zostawił Tadka samego na posterunku i poprowadził przed sobą zatrzymanego do dowództwa, przekładając bezradnie z ręki do ręki swój bezużyteczny w tej misji granat. Po godzinie obydwu „wartowników” zluzowano, skierowując ich do kończenia barykady.

Jędrek powiedział, że wielu przedzierających się ze Śródmieścia zatrzymano jeszcze na tym odcinku. Po sprawdzeniu dokumentów dowództwo puściło ich po północy swobodnie, zapowiadając, żeby nie rozpowiadali, iż mieli do czynienia z oddziałem powstańców.

Jeszcze raz tej samej nocy przypadło Jędrkowi i Tadkowi pełnienie służby na posterunku, tym razem za jakąś stodołą. Koło północy deszcz rozpadał się na dobre. Obydwaj wartownicy przemoknięci i przemarznięci wypatrywali klejące się z niewyspania oczy, przekładając z ręki do ręki zimne granaty. Nie wolno było ani palić, ani rozmawiać, więc czas dłużył się podwójnie. Po pewnym czasie zaczęło im się wydawać, że słyszą jakiś szelest, czyjeś skradające się kroki. Sprężyli się jak do skoku. W pewnej chwili Tadek odniósł wrażenie, że w blasku dalekiego pożaru tak jakby zabłysnął nie opodal hełm czołgającego się Niemca. Szeptem porozumieli się między sobą, czy rzucić granat, wszcząć alarm czy czekać. Jędrek przypomniał sobie różne zasłyszane i przeczytane opowiadania wojenne, że podobno za fałszywy alarm kula w łeb. Pełni napięcia, ściskając granaty w dłoniach, trzymając palce w zawleczkach, postanowili czekać. Gdy wkrótce zaczął wstawać świt, w miejscu, gdzie rzekomo błyszczał hełm, zarysowały się wyraźnie kontury dużego kamienia polnego mokrego od deszczu. Odetchnęli z ulgą, uśmiechając się do siebie.

Byłem zawiedziony. Czekałem na mrożącą krew w żyłach opowieść o bohaterskiej walce Jędrka, a tu — kamień. Swoją drogą Jędrek miał dar opowiadania.

Już dobrze świtało — opowiadał Jędrek — kiedy od strony ulicy Belwederskiej oczom powstańców ukazało się kilka samochodów ciężarowych wyładowanych Niemcami. Nasze placówki były porozmieszczane za barykadą i przed starymi wałami kościuszkowskimi osłaniającymi fosę od północy. Niektórzy żołnierze stanowili czujki z południowej strony fosy, ubezpieczające od strony Sadyby. Oddział trzymał front w kierunku miasta. Powstańcy w napięciu oczekiwali rozkazów. Dowódca kategorycznie zabronił otwierania ognia bez komendy. Wszyscy rwali się do walki. Przylgnąwszy do ziemi, w napięciu czekali. Dla niektórych, tak jak dla Jędrka i Tadka, miał to być chrzest bojowy. Nie mogli się doczekać, kiedy Niemcy podjadą na taką odległość, że chłopcy będą mogli wreszcie rzucić w nich swoje granaty. Samochody zbliżały się. Widać było ustawione na dachach szoferek erkaemy skierowane lufami do przodu. Przy erkaemach czuwali strzelcy. Powstańcy przywarli jeszcze bardziej do ziemi. Niemcy byli już jakieś 150 metrów od stanowisk powstańców, gdy nagle zaterkotały karabiny maszynowe. To oni pierwsi otworzyli ogień. Samochody zatrzymały się i żołnierze niemieccy zaczęli się z nich wysypywać zajmując stanowiska frontem w kierunku powstańców, Teraz odpowiedzieli nasi. Jednakże pojedyncze karabiny, pistolety i pistolety maszynowe powstańców stanowiły zbyt nikłą siłę wobec olbrzymiej przewagi ogniowej wroga. Na rzut granatem Niemcy byli jeszcze za daleko, toteż Jędrek z Tadkiem mogli się tylko przyglądać walce. Tymczasem strzelanina rozpętała się na dobre. Ofiary były po obydwu stronach. Niemcy nie mogli się jakoś poderwać do natarcia. Porucznik zorientowawszy się w ich przewadze, zdając sobie sprawę z niekorzystnego terenu i pragnąc oszczędzić swoich chłopców, nie zdecydował się na natarcie, lecz dał rozkaz wycofania się w kierunku Czerniakowa wzdłuż fosy. Chłopcy biegli i padali na przemian, chcąc utrudnić Niemcom celowanie. Teren był niemal całkowicie odkryty. Kilku z nich pozostało na polu na zawsze. Niemcy sądząc, że powstańcy chcą ich oskrzydlić, wycofali się do samochodów i odjechali. Barykada pozostała nie obsadzona, stanowiła już tylko zwykłą zaporę. Oddział skoncentrował się najpierw koło kościoła czerniakowskiego. Wobec niejasnej sytuacji na Mokotowie i na Sadybie dowódca zdecydował wycofanie grupy do Kabat, Ponieważ doszły wiadomości, że pierwsze zgrupowanie, które wieczorem przedzierało się przez Wilanów, natknęło się tam na niemieckie jednostki frontowe, dowódca postanowił, że oddział będzie się wycofywał trasą wzdłuż alei Sobieskiego, przez Ursynów i Natolin. Gdy powstańcy doszli do tzw. Zakrętu Śmierci i skierowali się na zachód, zostali ostrzelani przez niemieckie karabiny maszynowe z Ursynowa. Niemcy mieli wyjątkowo dogodne pozycje, poprzedzane długim, nie osłoniętym niczym przedpolem, na którym znajdowali się właśnie nasi. Dowódca Jędrka zdecydował, że najmłodsi, nie mający broni, oraz ci, którzy zamieszkują w rejonie Sadyby i Wilanowa, wycofają się do domów i tam będą czekać na dalsze rozkazy i rozwój sytuacji bojowej, a reszta oddziału zaryzykuje mimo wszystko przebicie się między Ursynowem a Natolinem do lasu.

Jędrek wraz z Tadkiem ze swymi bezużytecznymi dotąd granatami, które im pozostawiono, ruszyli chodnikiem wzdłuż szosy w kierunku Sadyby. Kiedy uszli z kilometr, dostrzegli, że nadjeżdżają dwa samochody ciężarowe z niemieckimi żołnierzami. W pierwszej chwili Jędrkowi zaświtała szaleńcza myśl zaatakowania samochodów granatami. Na szczęście samochody były daleko i zdrowy rozsądek zdążył przeważyć. Tymczasem na Zakręcie Śmierci samochody zawróciły ku miastu, wjechały w aleję Sobieskiego i zaczęły szybko zbliżać się do chłopców. Włosy zjeżyły im się na głowach. Wiedzieli, że są obserwowani, na pozbycie się granatów było więc już za późno. Porozumieli się błyskawicznie między sobą i szli spokojnie chodnikiem, trzymając się beztrosko za ręce jak zwykli spacerowicze. Samochody były już blisko, a chłopcom chodziły ciarki po plecach. W napięciu czekali na zgrzyt hamulców lub zdradziecki strzał z tyłu. Przecież niespełna miesiąc temu na tej samej szosie Niemcy jadący samochodem zabili strzałem w plecy rowerzystę. Chłopcy nie mogli jeszcze opanować zdenerwowania, gdy samochody ich minęły, a jadący Niemcy mimo pełnego pogotowia bojowego nie zdradzali zainteresowania samotnymi spacerowiczami. Może myśleli, że jest tu gdzieś więcej ludzi, i może bali się zaskoczenia?

Kiedy samochody oddaliły się, obydwaj chłopcy jak na komendę skoczyli do rowu obok szosy, żeby ukryć najpierw granaty. Wiedzieli, że Niemcy będą zaraz wracać, gdyż nie uda im się sforsować wybudowanej przez powstańców barykady. Zdawali sobie dobrze sprawę z tego, że powtórne spotkanie mogłoby się skończyć dla nich tragicznie. Po zakopaniu granatów obydwaj chłopcy ruszyli szybko polami, przez Czarne Drogi, w kierunku Sadyby. Wiedzieli, że na forcie są Niemcy i ostrzeliwują ludzi na przedpolu. Na Czerniaków, przez który od strony jeziora mogliby się dostać do naszego bloku, wracać nie mogli, gdyż w tamtym kierunku pojechały niemieckie samochody. W Wilanowie, na skraju obok czerwonego domu za figurą Św. Jana Nepomucena, stała niemiecka obsługa reflektora, która również prawdopodobnie zajęła bojowe stanowiska. Jedyną więc możliwością było przedarcie się na przełaj, pomiędzy ulicą Ojcowską a fortem, przy czym najgorszym odcinkiem był odcinek ulicy Powsińskiej, całkowicie odkryty, który postanowili przebyć skokami, tak żeby Niemcom z fortu i Niemcom z obsługi reflektora nie starczyło czasu na ostrzelanie. Biegnąc i padając co chwila dla ukrycia się w wysokich trawach, dotarli do nasypu toru kolejki, w odległości około 150 metrów od ulicy Ojcowskiej. Przeleżeli chwilę dla odsapnięcia i zdecydowali się skakać przez ulicę pojedynczo — najpierw jeden, potem drugi. Udało się. Jędrek, który przeskakiwał drugi, miał szczęście, bo za moment w miejscu, gdzie przebiegał, zadzwoniła po bruku seria niemieckiego karabinu maszynowego. Dalej bez większego już niebezpieczeństwa dostali się łąkami na ulicę Okrężną od strony wschodniej i tam już spokojnie, zasłonięci willami, doszli do bloku.

About Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka i dziennikarka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...

Udostępnij na: