Archiwa tagu: Maciej Paweł Piekarski

Maciej Piekarski „Dzieje rodziny Tchórzow” – cz. 6.

Dalszy ciąg niepublikowanego reportażu wspomnieniowego mojego Ojca.

janek

Jan Tchórz na zdjęciu zrobionym zaraz po otwarciu wagonu kolejowego na stacji Warszawa Wschodnia

DALSZY CIĄG OPOWIEŚCI MAMY TCHÓRZYNY I DALSZY CIĄG DZIEJÓW JANKA

– W Żelechowie? Był tam teki ośrodek na dole. W Żelechowie na dole. Tam było. Taki młyn i też był taki jakby ośrodek pomocy, nie? I było mieszkanie też zabrane. To się nazywało, tak jakby powiedzieć higienistka. Opatrunki robiła nad wysiedlonymi miejscowa z Żelechowa. Jak mnie poznała to ja się czepiłam, żeby jakąś pracę otrzymać. I oni mnie dali na Dom Starców. Gotowałam tam, usługiwałam, wodę nosiłam. I taki wypadek był, że mnie jedna umarła staruszka i starzec. To mu­siałam do magistratu to zgłaszać. To ja miałam kupę zajęcia. Dostawałam nagrody sto złotych miesięcznie od pana burmistrza, obiad dostawałam w kuchni, co gotowali dla nas wysiedlonych. Chłopiec starszy służył u gospodarza, a młodszy Tadzio chodził do ochronki i dostawał śniadanie, i obiad w ochronce i parę deka chleba na kolacje. I był burmistrz miasta Domański i wiceburmistrzowie. Pewnego dnia przyjechali zwiedzać ten Dom Star­ców. I często przychodziła żona burmistrza taka młodociana wtenczas. I ona dała mi takie malutkie zdjęcie i mówi, że ten chłopczyk, który tu jest ze szpitala został zabrany. O! Czy poznam?! No to ja poznałam.- Ale już włosków nie było. Nakryty był kocykiem I ona mówi: Czy? Czy on, ten dzieciak pani?! Mówię Włosków nie ma, ale oczka! Oczka podobieństwo. Tylko, że wyszczuplał, bo przecież był chory. Już on, mówi, gdzie indziej on jest. O w ten sposób. On inne całkiem ma imię. A teraz proszę wyjaśnić, jakie ma imię. To ja wyjaśniłam. Ona mi powiedziała gdzie jest Jasiunio. Później jak przyjechała taka handlarka ja mówię: Czy by nie mogła pani poprosić, żeby pani pomogła za mnie kartofli poobierać na kuchni, ja bym wzięła, to poszła do magistratu tam do tych swoich, do sekretarza, do wiceburmistrza, do burmistrza, żeby mnie dali zwolnienie. To ja bym raczyła se pojechać tam odnaleźć go, mego Jasiunia, gdzie on jest. I w ten sposób to się stało. Pierwszy raz się dostałam to był jeszcze most,
W tym momencie Mama Tchórzyna westchęła głęboko, a ja znów na moment wróciłem do własnych wspomnień.

Po odnalezieniu matki Janka rodzice zostali powiadomieni przez EGO. Równocześnie RGO nadesłało następujący dokument s

dokument RGO

POLNISCHES HAUPTAUSSCHUSS Warschau, den 1.V.1943
RADA GŁÓWNA OPIEKUŃCZA Warszawa, dnia
Polniszes Hilfskomitee Fredry 6
Warschau
Doradca na Okręg Warszawski
Zaświadczenie
Rada Główna Opiekuńcza, Doradca na Okręg Warszawski, zaświadcza, że pp. Bronisław i Janina Piekarscy, zamieszkali w Warszawie, ul. Morszyńska 5 m 7 wzięli na wychowanie z RGO dziecko pozbawione opieki rodziców: Jana Tchórza, lat 2 i ½ Imię matki Zofia, imię Ojca nieznane.
Doradca RGO na Okręg Warszawski
/M.Baehr/
podpis nieczytelny i pieczątka podłużna z napisem: POLNISCHES HAUPTAUSSCHUSS
RADA GŁÓWNA OPIEKUŃCZA

Niebawem też nadszedł od Mamy Tchórzyny list:

list1a list1b

„W pierwszych słowach mego listu Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Droga Pani! Przepraszam, że tak długo nie pisałam. Nie miałam zdjęcia z obuch braciszków Jasiowych – Bolcia i Tadzia młodszego. Dwie mam jeszcze córki Walercię i Stefcię. Jedna jest w Berlinie a druga w Prusach u gospodarzą. Starczej lepiej a w Berlinie młodszej gorzej. Dłuższy czas nie wiedziałam o nich, bo nie miałam adresu. Otrzymałam listy od obydwóch w maju. Piszą, że są zdrowe. To mnie cieszy. Jasiowi posyłam fotografię w liście i obrazek. Dziękuję Pani za czułe serce, że się Pani zaopiekowała moim dzieckiem. Teraz już się przyzwyczaiłem do swego losu, w jakim się obecnie znajduję. Nie wyobraża sobie Pani jak miałem początkowo jak mnie przywieźli do Żelechowa.
Posyłam często paczki do córki, bo pisze, ze brak jej żywności. Pisała mi w liście, że dostają zupę szpinakową na czystej wodzie i po porcyji chleba. Żołnierską bochenkę na cztery osoby i idzie na cały dzień do fabryki. Pracuje przy amunicji i materiałach wybuchowych.
Pozdrawiam Panią z całą rodziną i synka Jasia
Zofia Tchórz”

Któregoś dnia do drzwi ktoś zastukał. Mama powiedziała, proszę. Drzwi się otworzyły i weszła wiejska zabiedzona kobiecina o czarnych lśniących oczach z pięknymi kruczymi włosami przyprószonymi siwizną owinięta w kraciastą chustkę.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – powiedziała.
Była jakby wystraszona.
Na twarzy Mamy dostrzegłem jakiś dziwny skurcz czy błysk. Patrząc na kobiecinę myślałem, że to żebraczka.
– Czy ja dobrze trafiłam? – zapytała.
– O tak, na pewno dobrze – odpowiedziała Mama jakimś bar­dzo dziwnym głosem patrząc w jej szklące się oczy.
W dalszym ciągu nie wiedziałam, o co chodzi.
– Jest u nas pani synek – powiedziała Mama, a po chwili obydwie wybuchnęły płaczem. – Była to Mama Janka.
Przyjechała zobaczyć swego Jasiunia.
Janek nie chciał się przywitać ze swoją Matką. Gdy tylko z pisma RGO Rodzice dowiedzieli się jego prawdziwego imienia i nazwiska zaczęliśmy go jego uczyć. Gdy mówiliśmy: „Nazywasz się Jan Tchórz” – on oburzony krzyczał: „Aś nie Tuś ! Aś Krzyś!!!”
Gdy rodzona Matka przytulił go do piersi i zaczęła go całować, odepchnął ją brutalnie i począł wydrapywać każdy pocałunek.
Mama Tchórzyna strasznie to przeżywała. Przecież zabrano jej nie tylko Janka. Dwie córki przebywały w Niemczech w strasznych warunkach. List od Stefci, który nam pokazywała był wstrząsający. Berlin już wówczas był stale bombardowany przez aliantów.
„…Wiosna jest tutaj bardzo dziwna Mamo! Latają zwłaszcza w nocy takie duże ciężkie ptaki i gubią olbrzymie ciężkie pióra. A wtedy słychać tylko jeden syk – mamo!…”
Mama Tchórzyna wówczas została u nas kilka dni. Rodzice chcieli, żeby się Janek do niej przyzwyczaił. Myśmy z Antkiem byli zważeni. Cieszyliśmy się, że odnalazła się Mama Janka, a z drugiej strony baliśmy się, że zechce nam go zabrać. Miała do tego prawo.
Nie mogło być mowy o zabraniu. Nie była w stanie zapewnić mu bytu. Odbierze go dopiero po wojnie.
Po kilku dniach wyjechała do swych chłopców. Pierwszy list nadszedł zaraz w kilkanaście dni po jej odjeździe: Był wstrząsający:

list2a list2b

„Drogie Państwo! Donoszę Wam o swojem zdrowiu i powodzeniu. Gdym wróciła od Państwa miałam listy od córek. Przykro mnie. Bardzo tęsknią. Młodsza pisała, że nie wykonała w fabryce roboty, a jak się a tem nie zgodzi to oddadzą ją do obozu. Jeździłam w swoje strony do Zamojszczyzny. Dom mój rozebrali i na inne miejsce złożyli. Pole obsiewają ci, co gospodarzą. Ojca odwiedziłam. Czuje się niedobrze, cc już liczy sobie 70 lat. Starsza córka wróciła z powrotem na mają­tek z fabryki, Tadziu i Bolciu dzięki zdrowi. Ja się czułam niedobrze, bo z przemęczenia. W Rejowcu czekałem na pociąg szesnaście godzin i parę minut. Mamusia pozdrawia Jasiunia, całuje tysiąc razy i również wszystkich w domu i pozdrawiam najbliższych. Szczęśliwego przeżycia. Tak na razie kończę te parę słów.
Zofia Tchórzyna”.
Korespondencja z Mamą Tchórzyną trwała aż do nadejścia frontu.

c.d.n.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski „Dzieje rodziny Tchórzow” – cz. 5.

Dalszy ciąg niepublikowanego reportażu wspomnieniowego mojego Ojca.

janek

Jan Tchórz na zdjęciu zrobionym zaraz po otwarciu wagonu kolejowego na stacji Warszawa Wschodnia

dokument RGO

Zaświadczenie wystawione przez RGO

INTERMEZZO W DOMYŚLE

Nie wiemy, kto osobiście wykradł Janka z „transportu śmierci”. Nikt nie wie, jakie były jego przejścia między piątym, a siódmym stycznia. O ratowaniu Dzieci Zamojskich z „transportu śmierci” pisze Maria Piskorska:
„Z domu wypadłam na ciemną ulicę i szybko pobiegłam przez Most Kierbodzia do Targowej na Brzeską. Tu pod parkanem stały kobiety w zupełnej ciszy, prawie niewidoczne w ciemnościach i w trujących płatkach śniegu. Zimny, dokuczliwy wiatr rozwie­wał czasem chusty na głowach lub plecach. Kobiety posuwały się z wolna w stronę dziury w ogrodzeniu i tylko najbliżej stojące przy wyrwie znikały coraz w mroku ulicy niosąc małe zawiniątko.
Doszedłszy wraz z posuwającymi się do owej dziury w par­kanie, znalazłam się wreszcie po jego drugiej stronie. Za tym parkanem było kilka ślepych torów, a na jednym z nich stały wagony towarowe. W ciemnościach i zadymce śnież­nej zobaczyłam najbliższy wagon i uwijających się przy nim kilku kolejarzy, którzy przez okienko szybko wyciągali raz po raz dziecko i podawali je najbliżej stojącej kobiecie, która oddawała je następnej, aż wreszcie podawane z rąk do rąk dziecko znajdowało się za ogrodzeniem i było unoszone w mroczną dal ulicy.
Ciemność, zadymka śnieżna, zupełna cisza, to znów wicher szarpiący ubrania, nadzwyczajna szybkość akcji i napię­cie nerwowa oszałamiały mnie tak, że nie mogłam zorientować się dobrze w sposobie wyciągania dzieci z wagonu. Były to przeważnie malutkie dzieci, niektóre tylko były nieco starcze, ale nie większe niż 2-3 letnie.
W wagonie słychać było płacz i gorące nalegania: „Weźcie to, weźcie tamto dziecko”. „Zabierzcie mego braciszka, bo on umrze, moją siostrę, ona taka chora”. Słychać było szepty i tłumione wołania: „Mamo, ja się boję, nie chcę”. Nagle gwałtowne zamieszanie. „Bahnschutze” idą Wszyscy rozpraszają się w ciemnościach…

KRZYŚ DIONIZY – SYN DWÓCH MATEK

Rodzice wrócili tego dnia do domu bardzo późno, z niczym. Na dworcu zastali tylko rozogniony tłum. O dzieciach nikt nic nie wiedział, może nie chciał, a może nie mógł przekazać żadnej informacji.
Przez kilka następnych dni rodzice jeździli na dworzec. Wracali z tym samym skutkiem. Wiadomości o dzieciach były jednakże prawdziwe.
Ojciec z Mamą nie dawali za wygraną. Przez różne kontakty z Opieką Społeczną RGO uzyskali możność otrzymania na wychowa­nie zamojskiego dziecka.

Wzięli go z sierocińca.

Gdy weszli do sierocińca oczom ich ukazały się gromady wychudłych, schorowanych dzieci, przeważnie w wieku 3 do 6-7 lat. Wśród beztrosko igrających po salach sierocińca malców dostrzegła Mama stojącego na uboczu maleńkiego chłop­czyka. Ubrany w przydługie spodenki z grubego ciemnozielonego welwetu stał niezdarnie na lekko wykrzywionych nóżkach i ssał smoczek. Na Mamę spod długich rzęs patrzyło dwoje lśnią­cych czarnych oczu.
Gdy zorientował się, że Mama na niego patrzy podreptał do pielęgniarki i schował się za jej fartuch wyglądając z zań co chwila ciekawie.
Jak się nazywał? Kim byli, czy są jego rodzice?
Nie umiał mówić. Czy w ogóle kiedyś mówił? Czy może wskutek przeżyć zatrzymał się nagle w rozwoju?
Nikt nie umiał odpowiedzieć na to pytanie. Jego dziecięcy współwięźniowie z transportu nic o nim nie wiedzieli. Nikt z nich nie pamiętał skąd go zabrano.
W sierocińcu nadano mu imiona: Krzyś-Dionizy. Gdy Mama wzięła go na ręce popatrzył na nią nieufnie. Gdy pocałowała go w policzek żachnął się i podrapał rączką miejsce pocałunku, jego duże czarna oczy zrobiły się jeszcze jakby większe.
Mama kołysała go na ręku coś opowiadając, aby go zaintere­sować, aby zyskać jego sympatię i względy.
Po pewnym czasie zapytała go: „Krzysiu, czy pójdziesz ze mną?” Popatrzył na Mamę, to na pielęgniarkę i powiedział cicho. „Tia”.
Po załatwieniu niezbędnych formalności, podpisaniu zobowiązań i cyrografów rodzice owinęli Krzysia w ciepły koc i zabrali.
Od tego dnia w domu zmieniło się. W tym jednym z najczarniejszych lat okupacji do domu zawitał promień.
Trochę początkowo Babcia, rzekomo w moim interesie i brata miała rodzicom za złe, że wzięli obce dziecko. Później w okresie wysiedlenia po powstaniu Krzyś Dionizy, Janek był jej najserdeczniejszym i najwierniejszym towarzyszem i przyjacielem, a gdy przyszła chwila rozstania Babcia przeżyła to najgłębiej.
Krzyś stopniowo wracał do zdrowia. Tyfus, z którego go wyleczono w sierocińcu minął bezpowrotnie. Pozostały jeszcze dolegliwości pęcherza i no i te odmrożenia, Które jeszcze przez szereg lat będą mu się dawać we znaki.
Dopiero w kilka dni po przybyciu do nas Krzyś zdradził swoje pochodzenia społeczne. Kiedy pomagał Mamie układać drzewo za piecem, podając kolejno polano powiedział po prostu po chłopaku „na”.
A gdy Mama zaczęła wkładać polana do paleniska powiedział z kolei „Mama, na Bozię! Na Bozię I” Dopiero po chwili Mama zorientowała się, że to ma być „na krzyż”
Gdy tylko odważni ludzie dobrej woli wykradli zamojskie dzieci z transportu śmierci natychmiast je sfotografowano w tych ubrankach i w takim stanie, w jakim je znaleziono. Zdjęcia te miały dwojakie znaczenie. Dokumentowały niemiecką zbrodnię na dzieciach, stanowiły też podstawę do identyfikacji tych dzieci, których imiona, nazwiska i pochodzenie było nieznane. Zdjęcia niezidentyfikowanych dzieci zostały przez RGO rozesłano do miejsc osiedlenia wygnańców Ziemi Zamojskiej. Wielu wysiedleńców Zamojszczyzny znajdowało się w Żelechowie. Tam też na zajęciu przedstawiającym Krzysia Dionizego rozpoznała go jego rodzona matka.
Walka o życie Dzieci Zamojskich nabrała dużego rozgłosu. Ujawnili ten fakt sami Niemcy. W dniu 9 stycznia przez szczekaczki uliczne zaczęli nadawać komunikaty dementujące rzekomo „nieprawdziwe wieści” o losach dzieci Zamojskich, określając je, jako plotki rozsiewane przez elementy wywrotowe.
W walce o życie Zamojskich Dzieci powstawała niewi­dzialna potężna barykada.
Z jednej strony barykady Urząd Propagandy, Redakcja Warschauer Zeitung, które usiłowały walczyć z kontrtelefonami do Wydziału Opieki Zarządu Miejskiego, przystąpiły także i to od początku, do działania Urząd Stadt-hauptmanna, a przede wszystkim Gestapo. Po obu stronach barykady wrzało.
W warszawskim RGO dyrektor Wydziału i Opieki Jan Starczewcki mobilizował siły. Zarządził ostre pogotowie w siedzibie Komitetu Opiekuńczego na Marszałkowskiej, w schronisku na Ogrodowej, w szpitalu im. Ks. Boduena na Nowogrodzkiej, Dr Maria Wierzbowska, dr Helena Słomczyńska, dr Mikołaj Łącki i dziesiątki nieznanych nam z nazwiska pielęgniarek trwało „na stanowiskach”.
Gdy 9 stycznia wieczorem przywieziono autem na ulicę Marszałkowską trzydzieścioro dzieci, skierowano je do szpitalnej kwarantanny na ul. Ogrodową. Natychmiast też przybyło tam Gestapo. Gdy przyjechali, dzieci były już wewnątrz za portier­nią, na drzwiach której wisiała tabliczka z napisem: „Achtung Typ hus!” Gestapo zawróciło.
Ma drugi dzień na Ogrodową przyszedł niemiecki lekarz dr Wilhelm Hagen. Był w mundurze. W milczeniu obchodził szpi­talna łóżeczka, na których leżały chore, gorączkujące dzieci z ranami po odmrożeniach. Na widok munduru i słysząc dźwięk niemieckiej mowy jeden z chłopców zaczął przeraźliwie krzyczeć. Dr Hagen w milczeniu opuścił salę. Polecił dyrektorowi Starczewskiemu złożyć raport o Dzieciach Zamojskich, a na drugi dzień zezwolił na zorganizowania opieki i dla innych wysiedlonych przebywających w Stoczku, Sobolewie, Siedlcach i Żelechowie. Sam zaś pojechał do Franka do Krakowa. W tej walce dr Wilhelm przeszedł na polską stronę barykady.
Osiemnastego lutego do Dyrektora Biura Personalnego Zarzą­du Miejskiego Bolesława Strześniewskiego wpadli gestapowcy. Jeden z nich wydobył z kabury rewolwer i wprowadził nabój do lufy, drugą zaś dłonią podjął słuchawkę i kazał dyrektorowi Strześniewskiemu zawezwać natychmiast dyrektora Jana Starczewskiego.
W ten sposób jeden z dowódców obrońców Zamojskich Dzieci został aresztowany. Trzynastego maja 1943 roku znalazł się w Oświęcimiu. Jego wytatuowany na przedramieniu numer obozowy przekraczał liczbę 121.500.
Dziś, gdy w Żoliborskim Zespole Opieki Zdrowotnej lekarz kardiolog wsłuchuje się w rytm serca starszego pana nie wie, że słucha rytmu gorącego odważnego serca. Lekarski fonendoskop nie wykrywa takich niuansów.
A co się stało z doktorem Hagenem? Odszedł natychmiast ze swego stanowiska. Tylko dzięki znajomościom nie znalazł się w Mathausen, Dachau, Buchenwaldzie czy Oświęcimiu. Zdegradowany przeżył wojnę na dalekiej prowincji.
Wyjątkowy Niemiec?!
Różnie kształtuje się pojęci Niemca w naszej polskiej świadomości. Należę do pokolenia, które zna różnych Niemców o różnym obliczu. Gdybym nie pamiętał okropności wojny nie podjąłbym tego reportażu.
Moja teściowa (lubiana przez zięcia – rzadki podobno wypadek) mieszka na stałe w Chełmie Lubelskim. Kiedyś z tego tytułu, że znam język niemiecki, powierzono mi funkcję gospodarza w stosunku do pewnego Niemca, który odwiedził Polskę. Ten Niemiec Pan G. urodził się w Gdańsku, obecnie mieszka w RFN. Wypełniając testament swego Ojca, który przed wojną był konserwatorem Gdańska, Pan G. przyjechał do Polski, aby zwrócić dokumenty: plany oraz pomiary inwentaryzacyjne Gdańska i jego zabytków. My Polacy jesteśmy gościnni i uprzejmi. Przez cały tydzień zajęty byłem z miłym Panem G. aż do późna. Małgosia dopytywała się niecierpliwie:
– Co jest z Tatusiem? Gdzie jest Tatuś?
– Pojechał do Niemca – powiedziała Halina.
Po chwili Małgosia zapytała:
– Mamusiu, a czy ten Niemiec będzie w hełmie?
– Ależ Małgosiu – tłumaczy Halina – po co on ma jechać do Chełma? On przyjechał do Warszawy.
– Oj Mamusiu, ja nie pytam czy on jest u Babci? Ja się pytam czy on jest w hełmie na głowie?!
Małgosia dwa dni przedtem oglądała film „Czterej pancerni i pies”.
Polskie dzieci z trudem wyobrażają sobie Niemców w cywilu.
Mama Tchórzyna zdjęła garnek z wrzątkiem z kuchni, poruszyła pogrzebaczem węgle, nakryła otwór kuchenny fajerkami i wróciła na miejsce.
– Mamo! A jak to było w Żelechowie? – zapytałem.

c.d.n.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 29

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Głód doskwierał nam wszystkim nieprawdopodobnie. Nic dziś przecież nie jedliśmy. Od rana czekające na koniec szturmu końskie befsztyki zostały w garnku w piwnicy. Opuściliśmy ją bez żadnych zapasów, unosząc ze sobą tylko dwie walizki, w których były najniezbędniejsze rzeczy z ubrania. Ojciec postanowił wymyszkować coś na forcie. Ruszyłem za nim. Bez trudu weszliśmy do wnętrza fortu. Z dawnego lokalu kwatermistrzostwa we wschodnim skrzydle fortu, gdzie na drzwiach widniała jeszcze kartka z napisem wykonanym ręką ojca czerwonym ołówkiem: „Zastępca kwatermistrza «Omega»„, wzięliśmy nóż kuchenny.

Gdy przechodziliśmy koło kazamaty, w której wczoraj zostało zasypane dowództwo, ojciec machinalnie zatrzymał się, a ja zajrzałem do środka. Z kazamaty wiało chłodem. Olbrzymie zwały ziemi sięgały poziomu sklepienia, w którym świecił olbrzymi otwór. Wśród rozkopanych zwałów ziemi ułożone były rzędem pod ścianą trupy poległych. Wszyscy ręce mieli wzniesione do góry, jakby chcieli w ostatniej chwili zasłonić twarze przed strasznym widokiem lub pragnęli podtrzymać fort walący się im na głowy. Niektóre zwłoki były zmasakrowane, niektóre bez rąk i nóg, a wszystkie oblepione ziemią zmieszaną z krwią. Trudno było kogokolwiek rozpoznać. Zdawało mi się, że rozpoznaję Kiźka Chróścickiego po mundurze i po jasnych włosach. Widok tych ludzi, którzy jeszcze przedwczoraj tryskali życiem i zdrowiem, wstrząsnął mną do głębi. Tak przecież niedawno dawałem Kiźkowi karabińczyk do pistoletu. Nie chciało mi się wierzyć, że odszedł na zawsze, że wszystko już dla niego skończone. Na piersiach zawisł mi jakiś ciężar i łzy poczęły mi się cisnąć do oczu.

Staliśmy tak z ojcem w milczeniu, kiedy przy otworze w sklepieniu dały się słyszeć niemieckie głosy. Bojąc się, że Niemcy „tak na wszelki wypadek” wrzucą tu granat, oddaliliśmy się śpiesznie kazamatami w kierunku warsztatu rusznikarskiego, w którym jeszcze dwa tygodnie temu rusznikarz przeglądał i czyścił sztucer ojca. Wśród półfabrykatów magazynków do stenów na warsztacie i na kuźni polowej leżały pilniki, obcęgi, wiertarka. W kącie stała oparta o ścianę stara szabla kawaleryjska, osobliwy rekwizyt warsztatu powstańczego zbrojmistrza, nie pasujący raczej do 1944 roku. Nie znalazłszy nic do jedzenia, wyszliśmy z kazamaty.

We wschodnim narożniku fortu na dziedzińcu leżały trupy koni, którymi poprzedniego dnia wiózł ojciec mąkę na fort. Cuchnęły już. Leżały przecież drugi dzień podczas upału, na słońcu, pod niebem, na którym nie było ani jednej chmurki. Kiedy ojciec wczoraj wyciął kawał końskiego zadu na befsztyki i przyniósł do naszej piwnicy, mięso było jeszcze świeże, dziś śmierdziało z daleka. Głód był jednak silniejszy od wstrętu. Ojciec powąchał obydwa konie i zdecydował się ćwiartować zad tego chudszego, który mniej cuchnął. Robił to zręcznie, miał bowiem w roku 1939 w kompanii żołnierza, który był w cywilu rzeźnikiem i podczas oblężenia Warszawy poćwiartował konia zabitego w czasie nalotu, tłumacząc wówczas ojcu fachowo, jak się to robi i które kęski są najlepsze. Teraz, w pięć lat później, te pouczenia przydały się znakomicie. Po spędzeniu much i oderżnięciu powłoki sczerniałego mięsa wyciął ojciec spory kawał zadu, który z triumfem przynieśliśmy do naszego koczowiska.

Nie mieliśmy żadnego garnka ani patelni, nie było więc mowy o usmażeniu czy ugotowaniu mięsa. Ojciec okazał się jednak doskonałym organizatorem i w tej sytuacji. Poszedł gdzieś i po chwili wrócił — ku przerażeniu matki — z szablą, siekierą i okrągłym pilnikiem z warsztatu rusznikarskiego. „Upieczemy ścierwo na rożnie”, wyjaśnił. Szabla jako rożen okazała się za duża, a przy tym matka bała się, że może zwrócić uwagę Niemców i stanowić pretekst represji. Powędrowała więc szabla do fosy i trzeba było szukać czegoś innego. Pilnik okazał się jednak najlepszym rożnem. Wszyscy z utęsknieniem czekaliśmy na moment, kiedy wreszcie nasz befsztyk będzie nadawał się do zjedzenia. Nagle w zachodnim skrzydle fortu przed rozwaloną kazamatą zaczął gromadzić się coraz większy tłum ludzi, hałasując i wydzierając sobie coś wzajem. Rozszabrowywano powstańczy magazyn kwatermistrzostwa. Ojciec ruszył tam szybkim krokiem i po chwili przyniósł kostkę sztucznego miodu i kilka metrów szarego trykotu. Było to wszystko, co mu się udało zdobyć. Cały magazyn został opróżniony.

Powoli zapadał zmierzch. Snułem się po dziedzińcu i szukałem znajomych. Przechodząc koło wschodniego skrzydła fortu, zajrzałem z ciekawości do narożnej kazamaty. Stał w niej osypany gruzem powstańczy samochód ciężarowy, ten sam, który został zdobyty 18 sierpnia w akcji na Czerniakowie. Nad bramą do tej kazamaty wisiał jeszcze jakimś cudem zachowany drewniany krzyż, przed którym co rano i wieczór na placu stawały rzędem plutony i kompanie, śpiewając Rotą, „Kiedy ranne wstają zorze…” i „Wszystkie nasze dzienne sprawy…”

Nad dziedzińcem fortowym snuły się dymy ognisk, przy których wysiedleńcy gotowali strawę i rozgrzewali się, bo wrześniowe wieczory były już chłodne. Blask ognisk migotał na wychudzonych sylwetkach, na sczerniałych twarzach, jaśniej odbijał się na licznych bandażach. Na szczycie fortu, przy karabinach maszynowych, Niemcy również palili ogniska. W świetle tych ognisk złowrogo rysowały się kontury wartowników.

Było już bardzo ciemno, kiedy zaczęto rozpowiadać, że kobiety z dziećmi, chorzy i starcy mają iść pod eskortą do Pruszkowa, Postanowiliśmy, że wyjdziemy wszyscy razem. Może w ciemności uda się jakoś ojca przeszwarcować — może żołnierze przepuszczą, może nie zauważą. Powoli zbierając mizerny dobytek, do którego doszło jeszcze trochę surowego mięsa końskiego, nóż i siekiera, zaczęliśmy się szykować do wyjścia. Tymczasem tłum przed szlabanem gęstniał. Ruszyliśmy tam i my. Zbliżając się do szlabanu, staraliśmy się trzymać ojca jak najbardziej w środku. Na wszelki wypadek niósł na ręku Janka i szedł tak, jakby był sam tylko z dzieckiem. Wartownicy niemrawo starali się uformować kolumnę. Gdy znaleźliśmy się za szlabanem, odetchnęliśmy z ulgą. Byliśmy razem. Za sobą zostawiliśmy fort z tymi, którzy odeszli od nas na zawsze, z boku dom i dobytek, do którego nie wiedzieliśmy, czy wrócimy, a jeżeli wrócimy, czy go zastaniemy. Przed nami była płonąca i hucząca od strzałów i detonacji Warszawa, którą musieliśmy opuścić, pozostawiając w niej Antka i tych bliskich, którym było dane kontynuować walkę. Naszym udziałem był niewiadomy los, los wysiedleńców i tułaczy.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski „Dzieje rodziny Tchórzow” – cz. 4.

Dalszy ciąg niepublikowanego reportażu wspomnieniowego mojego Ojca.

janek

Jan Tchórz na zdjęciu zrobionym zaraz po otwarciu wagonu kolejowego na stacji Warszawa Wschodnia

OPOWIEŚĆ MAMY TCHÓRZYNY, CZYLI RZECZ O LOSACH WOJENNYCH LUDNOŚCI ZIEMI ZAMOJSKIEJ

– Jak tu zacząć?!!! Oj, mamy my się zawsze podczas wojen polskie chłopy. Podczas pierwszej wojny to mnie też wywieźli. Zaraz! W czternastym roku była wojna, to gdzieś już musi osiemnastego, czy siedemnastego. O, te lata do Węgrów wywieźli. Sołtys też naznaczał. A taki to był los. U nas w domu najstarsze zapisano. Ojciec się upierał, że nie chciał mnie dać, nie – nie chciał się zgodzić na to. A on – sołtys – znaczy się – mówi, że na niego bardzo nacie­rają mocno, żeby dać choć osiem dziewcząt. Najpierw do Zawady pojechaliśmy, a potem do Węgrów. To mnie odsortowali do tyj polny roboty. A tam była robota taka przedżniwna jeszcze. Naszły żniwa. To wiesz Maciusiu, co? Kukurydza, winogrona i takie fasole szparagówki. Oni to pakowali do jakichś piwnic, widocznie… Tam ja była pośród swoich sąsiadków. Bo tam była jedna kobieta i dwie starsze dziewczyny, a ja byłam najmłodsza między niemi. Tak! Tak! Maciusiu.
– A podczas drugiej wojny? – pytam.
– Jak na początku czterdziestego drugiego był spis, to mnie powiedzieli, że ja folksdojczka. Dlaczego? Bo kiedy był spis to trzeba było podać imię i nazwisko, z jakiego domu z państwa pochodziłam. No ojciec się pisał – dziadek – mówię, – Flejsz.
– Flejsz?
– Tak! A oni mi mówią, że to po ichniemu mięso. I że na folksdojczkę trzeba. Nie! Mówię. Nie! Ja nie ścierwo! Co mi to, mówię, da! Jak już i ojciec i dziadek był, a byli tutaj, jako poddane tej miejscowości i Polaki. To ja, mówię, po co mnie to potrzebne. Mnie to niepotrzebne. Po co mnie to potrzebne, mówię. Walerkę to zabrali rok wcześniej niż nas. W rok po śmierci męża. Bo sołtys podpisał ze wsi do roboty. Piątego czerwca. Ona mogła była nie jechać, bo ja byłam nawet zgłosiłam, że się jej nie należy. Bo męża nie mam, to ona mnie w pomocy będzie.
Ale ona zlękła się, że kara. Że Matka karana będzie. Że to ona będą przeciwne temu będą, że ona nie pojechała. Pojechała. To pojechała w czerwcu. O pół roku wcześniej. O tak. Wysiedlenie jak przyszło jak dziś pamiętam. Piątego grudnia – zawieja, plugawa, a mnie jak nocą, taka szarówka była zaskoczyli. Przyszli nad ranem. To strzał było słychać na wiosce w Chomęciskach Małych. Oni wystrzelili, bo uciekali chomeńskie na las. A oni byli temu przeciwne, temu, że bandyty, że partyzanty. O! To jak strzał usłyszałam wstałam i mówię tak: Stefciu, strzał jakiś słychać, kurę zacięłam, nie wiem czy dam radę sprawić, jeżeli wysiedlenia zaskoczy nas. Jedni pouciekali, drudzy byli. Ja gdzie miałam z czwrogiem dzieci w grudniu uciekać?! W las?! W śnieg?! Trudno! Męża nie ma, co ja poradzę teraz? Z tymi resztą?
Tak przychodzą do wsi i stukają w szybę, o tak, jakby ta szyba. (W tym momencie Mama Tchórzyła – wyciągniętą spracowaną ręką uderzyła kilkakrotnie w szkło okienne) dali znak, że idą. Jak ja popatrzyłam w okno i taka mnie wzięła jakby trema. Ręce mi o tak (zatrzęsła rękami). A dzieci w łóżku jeszcze. Ten najmłodszy spał. Bo cóż to miał? To dziecko! – Miał dwa i pół roczku.- Spał w kołysce. Fikał nogami: Mama ja ne, mama ja ne, lulu. O tak mu było, jako ten teren nasz Tomcio. Ten ma teraz dwa latka, a on miał dwa i pół. Załomotali. To ja mówię proszę. Nagle dało mi odwagę. Proszę wejść. Otworzyłam drzwi. Wchodzą oba, W mundurach. Taki jeden w ciemniejszym, a drugi w jaśniejszym. Ten w ciemniejszym z bronią. Jeden był znakiem tego folksdojcz. No więc teraz mówi tak. Bo zobaczył taki kubek z uchem. Mówi: „Matka! O to”. Po niemiecku on tam mówił, no ale ja się domyśliłam. To mnie postawił o tak! Taki rząd na stole, kubeczki, takie jakby te tylko poliwane. Nie, nie skorupiane, tylko takie poliwane jak te dzbanki. Takie żeby się nie pobiło, Na kawe. Kawa! Fiur klajne, co to oni tak mówili na dzieciaki. O te na to żeby te trzy kubki dzieciom wziąć. O i już. Zamość! Bo my będziemy karane. Zamość! Tak u mnie zostaje dwadzieścia parę kur, prosiak zostaje i krowa, i to przepadło. Rozstąp ziemio! Jeszcze krowę ja poszłam wydoić, to połowę mleka wydoiłam, a połowę jeszcze nie wydoiłam, bo mówi, że nam się trzeba bardzo śpieszyć, Kubki mi pozbierał. A mąż gdzie?! Tak mnie pytał. Bandit! Na las! mówi. Niee. Mówię. Niee, mówię tak. Tego pan niech nie mówi. Teraz miałam taką odwagę, że na wszystko miałam odpowiedź. Niee, mówię. Tego niech, pan nie mówi, bo nie był bandyta. Zęba, mówię, nie miał go kto podleczyć, nie miał gdzie pójść, to zęba wyrwał i w parę dni zakażenie i umarł. A on mnie do wozu. Takie podjeżdżali furmanki, do Zamościa. Zamość! Do Zamościa. krzyczał. No ja chłopców, jednego w tobo­łek, drugiego za rękę, Stefunia z tym Bolciem. Biedne się zde­nerwowało i nas wszystkich na furmankę.  Jasiunio już w furman­ce się rozchorował. No i wtenczas do tego całego baraku w Zamościu. A mnie mówią, że czy ja mam kogo, żeby dzieciaki zostawić, a mnie do roboty. To tak, jakoby barak był taki do roboty, był taki dla pracujących, nie? Jakiś mocno karny. Stefunię zaraz zabrali, kurtkę jej skradli i szalik jej skradli. No i spisali w tym baraku. Za parę tygodni nie długo trwało, może półtory tygodnia już na placówkę i teraz ogłaszają, gdzie kto ma być przydzielony do wywiezienia. Do wywiezienia! Nie popadło jeszcze na mnie i z powrotem znowu do baraku. Ja już liczyłam, żeby mnie wywieźli. Bo, po co? Tam była nędza. Tam już było zanieczyszczone to wszystko, a głód był. Ja jeszcze miałam z domu, co nie bądź tak czem się tam mogłam broniłam. A Jasiunio był chory. W podwodzie już był chory. Już mnie wymiotował. Już wymioty miał. I ja się zgłosiłam do Niemca, do doktora do arbajcamtu i wypisał lekarstwo i dopiero choroba trochę… I kazał mi się jeszcze raz zgłosić, bo oni mieli spisane listę taką tych chorych. A niedługo to do pociągu. A Jasiunio miał silne rozgorączkowanie A on chciał picia. Ja zastukałam, Maciusiu! To było okropne, do okna z tej rozpaczy, bo on picia chciał. Pić! Po prostu mnie drapał paluszkami za piciem. To ja wołam. A on, ten Niemiec się mnie pyta, co ja chcę. Mówię. To mi mgleje. Tak na migi mu pokazuje butelkę i mówię pić! A on mówi Dzidzia! Wasser! Wasser. Wasser! A ja mówię. Tak! Tak! I on mi przyniósł od siebie całe. To ja myślałam, że się te ludzie od tych dzieci powyduszają. To on jeszcze zobaczył, otworzył taką pompkę i zrobił zastrzyk. Jak od Zamościa nas wieźli. Już w pociągu. Już nas wieźli. Już my byli w pociągu. W pociągu to było. W towarowym. Jedne na drugim. To ja jakoś miałam miejsce takie, że to mnie odstąpili, że dziecko chore, to siedzące miałam, a tak dopiero siedzieli i u czubka.
To wtenczas ten transport wiózł dzieci. To tam jak przejeżdżaliśmy Dęblin, to tam było zrujnowane przez partyzantów. Podkład taki i coś tam poprawiali. I furmanki przyjechali i dalej naznaczyli takie jakby podwodę, jak to oni mówili, żeby zawieźć tych wysiedlonych. Zaraz tam, jak tam jest Dęblin, Garwolin, Sobolewo i w Żelechowie. Długa ulica i naprzeciw tam był dom, i szkoła, w Żelechowie. Tak. Jasiunio wtedy jeszcze ze mną był. I tak na dwudziesty drugi grudnia już jesteśmy tam, jak to tam miało miejsce, w Żelechowia. Nie wyobrażam sobie jak początkowo miałam jak mnie przywieźli do Żelechowa. W dniu Bożego Narodzenia byłam na mszy, powracam do swoich dzieci do szkoły cośmy mieszkali parę rodzin wysiedlonych. Usiadłam z chorym Jasiuniem i zapłakałam, żem nie miała córek przy sobie. W tej chwili przyszły kobiety z Żelechowa, przyniosły nam potraw takich pośnikowych. Podzieliły się z nami opłatkiem. Była to chwila radości. Ale Jasiunio był chory. A oni mieli podpisaną listę takich chorych. A to zaraz szóstego stycznia czterdziestego czwartego roku przyjechała takim wozem sanitarnym, taka gruba Niemka taka niby doktorka. I zabrali mi Jasia. Ja chcę dać jeszcze pierzynkę. A ona mi tę pierzynkę odsunęła, że niepotrzebna. Dzieci będą tam mieć wszystkie chorzy tam zaopatrzenie i mnie odepchnęła, a ja się strąci­łam i oni pojechali. Jasiunio jeszcze uderzał rączką w szybę. Mówili, że chory, że zbadał lekarz w pociągu, jeszcze jakby niby, a na miejscu w Zamościu na tej liście czyje dziecko było chore, podpisane było że chore, że chore, tak.
Mama Tchórzyna nagle urwała. Podeszła do kuchni, na której na rozżarzonej blasze kipiał wrzątek.
Patrząc tępo w okno, za którym czerwienił się wśród chmur wschodzący księżyc zagłębiłem się we własnych wspomnieniach.
Tak! Siódmego stycznia 1943 roku. Warszawę obiegła wówczas lotem błyskawicy wieść: polscy kolejarze zatrzymali na Dworcu Wschodnim transport dzieci wysiedlonych z Zamojszczyzny wiezionych do Oświęcimia. W transporcie wiele dzieci miało być chorych i wiele martwych. Tysiące warszawiaków mimo łapanek wyruszyło wtedy na dwo­rzec. Moi rodzice również. Wówczas siódmego stycznia na dworzec, prócz ludzi przyby­łych spontanicznie, pojedynczo jak moi rodzice tworzących olbrzymi tłum, przybyło również kilka aut z robotnikami war­szawskich fabryk.
Zażądali od komendanta dworca otwarcia i rozplombowania wszystkich wagonów znajdujących się na torach dworca. Byli zdeterminowani. Jeden, z robotników powiedział: „Mogliście zbombardować Warszawę, możecie nas więzić, wywozić i rozstrzeliwać, ale dzieci naszych krzywdzić nie będziecie”.
Niemieccy bahnschutze i żandarmi, zlękli się wobec postawy robotników. Niektórzy z przybyłych mieli przecież w dłoniach groźną robotniczą broń znaną niemieckiej policji jeszcze z czasu, gdy w Niemczech bywały strajki. Trzymali w dłoniach klucze francuskie i młoty.
Sterroryzowani zdeterminowaną postawą robotników żandarmi i bahnschutze zaszyli się w kąt. Nie przeszkadzali, gdy robotniczy pochód przeprowadzał kontrolę wagonów.

c.d.n.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski „Dzieje rodziny Tchórzow” – cz. 3.

Dalszy ciąg niepublikowanego reportażu wspomnieniowego mojego Ojca.

janek

Jan Tchórz na zdjęciu zrobionym zaraz po otwarciu wagonu kolejowego na stacji Warszawa Wschodnia

Ostre „prr prr” Teścia i wóz zatrzymał się obok okrytej ziemią piwniczki, której betonowe wejście przypominało mi wejście do schronu przeciwlotniczego.
Rozejrzałem się ciekawie wokół. Na wprost stała długa, potężna drewniana stodoła – to chyba ta, którą Janek jeszcze w sześćdziesiątym czwartym stawiał w Chomęciskach. Po środku obejścia drewniana szopa, a tuż przed nami studnia z betonową cembrowiną, z kręgów i z kranem. Z lewej w głębi murowana obora z dużych cementowych pustaków, z tyłu zaś piękny murowany dom. Dopiero teraz spostrzegłem z tyłu z lewej strony tuż przy domu ogródek pełen kwiatów, otoczony jasnymi sosnowymi sztachetami.
Zza obory szła ku nam prowadząc za rączkę maleńkiego chłopczyka Mama Tchórzyna.
Popatrzyłem na nią z daleka.
W tej chwili stanął mi przed oczami jej obraz sprzed 32 lat; gdy przyjechała do nas i podczas spaceru prowadziła Janka za rączkę przez ogród. Dziś była jakby mniejsza, przy­garbiona, tylko ten sam blask oczu, co wówczas.
Popatrzyłem na chłopczyka, na jego roześmianą buzię. Mniejszy niż Janek wówczas. To pewnie Tomek, ma teraz dwa lata. Płowa czupryna i niebieskie, przejrzyste oczka niczym nie przypominały Janka z tamtych lat. To chyba dobrze. Tamte lata nie mogą się już powtórzyć!
Ucałowałem Mamę Tchórzynę w rękę, uniosłem jak Małgosię do góry i przytuliłem jak Małgosię do policzka. Po chwili poczułem w ustach smak jej łez.
W tym momencie jakiś blond chłopak zlazłszy z czereśni z umazaną buzią, w której trzymał palec patrzył zaskoczony na rozgrywającą się scenę. To pewnie Marek. Tadzio miał chyba wtedy rok więcej – pomyślałem. Z domu wyszła młoda, ładna dziewczyna o niewspółmiernie do swego wieku spracowanych rękach. Wiedziałem już – to Krysia, żona Janka. Przy niej stała najstarsza latorośl, dziewięcioletnia Elżbieta w eleganckiej różowej sukience w kwiatki. Miała czarne jak Janek włosy splecione fikuśnie w dwa warkoczyki jak Pipi ze szwedzkiego serialu filmowego. Od pola zbliżała się ku nam Teściowa Janka w letniej sukience w niebieskie kwiaty, przepasana fartuchem. Marek w tym momencie pobiegł w przeciwnym kierunku, na pole, do ojca, który szedł stamtąd powoli ociężałym krokiem spracowanego człowieka.
Długo trwały powitania. Halinie podczas tych powitań rozpuścił się na policzkach cały makijaż. Ma oczy w mokrym miejscu. Urodziła się zresztą niedaleko stąd – w Zwierzyńcu nad Wieprzem. Zna dobrze tragedię i bohaterstwo Ziemi Zamojskiej. Zwykle na dźwięk słów Zamojszczyzna w zestawieniu z datami 1943, 1944 czuje jak w jej żyłach pulsuje szybciej krew uderzając do głowy.
Zmierzchało. Weszliśmy do domu.
Dom w niczym nie przypominał dawnej chałupiny z Chomęcisk. Z sieni prowadzi wejście do olbrzymiej kuchni. Z kuchni po prawej stronie wejście do pokoju, z którego znów drzwi do następnego pokoju. Z lewej strony pieca kuchennego wejście do tego trzeciego pokoju, który zajmują Teściowie. Z tyłu za kuchnią łazienka i ubikacja dostępna z obydwu pokojów zamieszki­wanych przez Janka, Krysię, dzieci i Mamę Tchórzynę.
Janek ożenił się w sześćdziesiątym siódmym. Ani Janek, ani Krysia nie noszą obrączek. Krysia niegdyś nosiła obrączkę, jak miała jeszcze serdeczny palec. Kiedyś prowadziła z pola szosą do zagrody jałówkę. Przejeżdżał traktor. Jałówka spłoszyła się, a Krysia chciała ją ujarzmić. Nagle hak od łańcucha zaczepił się za obrączkę i Krysia się potknęła. Jałówka była silniejsza od Krysi, silniejsza niż staw Krysinego palca, który zaczepio­ny na obrączce i na haku spłoszona jałówka wlokła po drodze znacząc krwawy ślad.
Gdy zaraz po wypadku dojechała do szpitala lekarz tylko zaszył ścięgna i naczynia, oraz skórę na kikucie. Nie trzeba było używać piły. Obrączka oderwała kość równo w stawie. Lekarz nie zatrzymywał w szpitalu i Krysia chętnie wróciła do domu, bo przecież praca, a i mała w domu. Dopiero na drugi dzień ręka spuchła i Krysia dostała wysokiej gorączki. Znów pojecha­ła do szpitala. Tym razem lekarz za trzymał w szpitalu na kilka dni. Od tego dnia Krysia nie nosi obrączki. Okazuje się, że nawet tak symboliczna biżuteria nie jest dla ludzi ciężkiej pracy.
Po ślubie Janek wspólnym wysiłkiem z teściem wybudowali dom, oborę, instalowali miejscowy wodociąg, wbudowali w łazience obok pieca bojler. Janek przeniósł z Chomęcisk swoją stodołę. Lodówkę – studwudziestolitrowy Mińsk ustawili w kuchni pod oknem. Telewizor jest w tym pokoju, do którego niekrępując dzieci mają dostęp i teściowie i Mama Tchórzyna i Janek z Krysią. W lecie jednak bardzo rzadko oglądają telewizję, tyle roboty w polu. Obrabiają wspólnie rolę Teścia, dolę Janka i resztówkę mamy Tchórzyny. Jest im wszystkim ze sobą dobrze. Mają trzy krowy, dwie jałówki, konia, źrebaka i – jak wszędzie na wsi – stado kur. Na podwórzu gulgoce stara indyczka. Ptasi drobiazg rozłazi się po całym obejściu. W stodole w oddzielnym pomieszczenia stoją niezbędne dla dzisiejszego rolnika maszyny:
Janek od piętnastu lat pracuje w fabryce mebli w Zamościu.
Pracuje w dziale kontroli.
„Wiesz Maciuś! Ja jestem chłoporobotnik — i mruga na mnie.
Ja też mrugam, wiem swoje. Janek jest też działaczem społecznym. Od lat pełni odpowiedzialną funkcję sędziego ławnika w Sądzie Karnym w Zamościu, Janek zna dobrze życie. Od jego chłopsko-robotniczego sumienia zależą czasem losy ludzi.
Na dworze wschodzi księżyc, krowy po wieczornym udoju porykują. Mama teściowa poszła zaprowadzić je do obory, a Janek z teściem wyszli sprawdzić obejście i pozamykać drób. Małgosia z Elżbietą bawią się lalkami, Krysia szykuje kolację.
Marek ugania się za szczeniakiem Muszką, który swój tłusty brzuszek na krótkich nóżkach wlecze niemal po ziemi, a Tomek podjada z zadowoleniom świeże czereśnie. Halina odurzona wraże­niami usiadła zmęczona na ławie.
Mama Tchórzyna usiadła przy stole oparta plecami o lodówkę, ja naprzeciw. Czekałem na tę chwilę długie lata. Dzieliły nas setki kilometrów i praca, która się nigdy nie kończy.
Wyjąłem magnetofon, włożyłem kasetę, nacisnąłem klawisz.
– Mamo, jak to było wtedy?

c.d.n.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski „Dzieje rodziny Tchórzow” – cz. 2.

Dalszy ciąg niepublikowanego reportażu wspomnieniowego mojego Ojca.

janek

Jan Tchórz na zdjęciu zrobionym zaraz po otwarciu wagonu kolejowego na stacji Warszawa Wschodnia

W planie tegorocznego urlopu, poza Kazimierzem odnotowana była Borowina Starozamojska – odwiedziny u Janka.
W dniu 19 lipca skwarny dzień na przystanku PKS w Kazimierzu wsiedliśmy do luksusowego, klimatyzowanego autobusu pośpiesznego.
Droga wiodła przez Lublin, w którym przed dwudziestukilku laty mieszkałem przez pięć lat.
Nie mogłem teraz poznać miasta. W miejscu gdzie chodzi­liśmy za cmentarz na pola koło starej cegielni przygotowywać się do egzaminów – kompleksy domów LSM i miasteczka Uniwersy­teckiego. Dalej tam, gdzie za moich akademickich czasów była polna wyboista droga, na której nie mogły się wyminąć dwie furmanki, teraz szeroka dwupasmowa wyasfaltowana autostrada lubelskiej trasy „WZ”. Dwa nowoczesne Dworce autobusowe -jeden na targowisku pod „Czwartkiem”, drugi tuż koło nowego dworca kolejowego „Lublin Północny” niczym nie przypominały dawnego przystanku PKS koło baru „Pod koziołkiem” pomiędzy Świętoduską a Lubartowską na małym placyku na tyłach ratusza. Z dworca PKS, nowoczesną, niedawno przebitą arterią, wyjechaliśmy na ul. Kunickiego. Po lewej stronie ulicy Kunickiego, tam gdzie kiedyś wznosiły się stare rudery dziś olbrzymia, nowocze­sna dzielnica mieszkaniowa ciągnąca się aż do Majdanka. Za Majdankiem szeroka, dwupasmowa jezdnia. Jak ostatni raz jechałem tędy była to wąska klinkierowa droga.
Pomyślałem o Krasnymstawie, gdzie Ojciec w czterdziestych latach budował wodociągi, o Chomęciskach gdzie najpierw w czterdziestym siódmym, a później w sześćdziesiątym czwartym odwiedziłem Jasia.
Jak znajduję te miejsca!?
Dojeżdżając do Krasnegostawu dostrzegłem po lewej stronie rząd jednopiętrowych willi, a dalej nowoczesne bloki. Za nowym dziewiętnastowiecznym kościołem autobus skręcił w lewo.
Gdy kiedyś w 1947 pomagając Ojcu dokonywałem przy pomocy niwelatora pomiarów przekroju terenu wzdłuż jezdni pod przyszłe przewody wodociągowe i kanalizacyjne, ulica była wąska a jej nawierzchnię stanowiły tradycyjne kocie łby. Dziś autobus sunął miękko po gładkim asfalcie. Koło dawnego więzienia skręciliśmy w lewo na teren nowoczesnego dworca PKS. Dopiero po dłuższej chwili, gdy autobus przystanął uświadomiłem sobie, że jestem na terenie dawnego targowiska, na którym zawsze śmierdziało końskim i krowim gnojem. Dziś autobus zajechał pod kryte betonowymi płytami nowoczesne perony.
Im bliżej Starego Zamościa stawałem się coraz bardziej podniecony. Moje podniecenie udzielało się także Halinie.
W Izbicy, zaraz za zakrętem wówczas w czterdziestym siódmym stał tu jeszcze wypalony wrak czołgu, który omijając wtedy stary prychający Leyland musiał zwalniać tarasując wąską jezdnię swoim pudłem. Teraz, gdy przejeżdżaliśmy obok tego miejsca minął nas w pełnym biegu równie luksusowy jak nasz autokar wiozący jakąś wycieczkę Polonii.
Byłem cały napięty. Czy dobrze wskażę kierowcy miejsce gdzie chcielibyśmy wysiąść?  Jak teraz wyglądają Chomęciska?
Przypomniała mi się leżąca na skraju wsi tuż pod lasem Chomeńskim, kryta strzechą, budowana „na zrąb” chałupina Tchórzów. „Chata za wsią” – bez światła, bez studni, na dnie której leżały stosy min moździerzowych.
Wówczas w czterdziestym siódmym Tchórzyna przeniosła już chałupę z Borowiny z powrotem do Chomęcisk, na stare miejsce. Pamiętam dobrze tę chałupę. Z sieni wchodziło się do kuchni, w której królował olbrzymi piec z okapem.
W piecu w głębi w chlebowym palenisku Mama Tchórzyna piekła zawsze chleb wkładając go w pieczarę na długiej drewnianej łopacie otaczając następnie żarzącymi się węglami, które zagarniała starą drewnianą kociubą. Za kuchnią była mała izdebka, a po lewej stronie duża izba, zaś po prawej stronie od kuchni obórka, w której wówczas w czterdziestym siódmym ryczały biało-czarna jałóweczka i stara, kilkunastoletnia krowina z wojennym niemieckim metalowym kolczykiem w kłapciastym uchu.
Jak tam dzisiaj?
Dopiero gdy dostrzegłem z lewej strony krzyż przydrożny przy klinkierowej drodze prowadzącej w lewo w głąb wsi, zorientowałem się, że minęliśmy Chomęciska.
Wstałem z fotela, stanąłem obok kierowcy obserwując krajobraz po obu stronach drogi. Autobus zatrzymał się przed drogowskazem skierowanym na wschód z napisem „Udrycze 4 km. Wiedziałem, że jestem na miejscu. Jeszcze tylko 1200 metrów piechotą. Tam dalej za sadem dawnego folwarku Borowina mieszka Janek.
Halina była również bardzo podniecona.
– Zapytaj kogoś, może wysiedliśmy w złym miejscu?!
Wiedziałem, że to tu. Byłem pewien. Tylko droga jest inna, wyłożona klinkierem, nie taka wyboista polna jak kiedyś. Wtedy w czterdziestym siódmym, gdy wędrowałem z Jankiem miała głębokie koleiny i chałup było mniej i wszystkie kryte strzechą. Dziś idąc z Haliną i Małgosią mijaliśmy murowańce, z czerwonej, szarej lub białej cegły. Mimo to byłem pewien swego. Przed sadem po prawej stronie droga prowadząca w prawo i tabliczka informacyjna wskazująca drogę do składów chłodni. Gdy doszliśmy do ogrodzenia sadu usłyszeliśmy z tyłu turkot wozu.
Halina nie wierzyła, że idziemy w dobrym kierunku.
– Musisz zapytać – powiedziała.
W naszym kierunku zbliżał się wóz ogumiony, zaprzężony w kasztana. Siedział na nim czerstwy mężczyzna około sześćdziesiątki w słomianym farmersko-kowbojskim kapeluszu na głowie.
– Proszę pana! Czy do Jana Tchórza to jeszcze daleko? – zapytałem.
– Tego Jana Tchórza to trzeba, gałgana, dobrze wylać. Zaprosił gości, a sam nie wyszedł na ich spotkanie! W polu robi – odpowiedział mężczyzna – Ja jestem jego teść. Siadajcie.
Wgramoliliśmy się na wóz, przywitaliśmy się z Teściem serdecznie. Małgosia nie posiadała się ze szczęścia. Po raz pierwszy w życiu jechała wozem zaprzężonym w konia. Wkrótce wóz skręcił w prawo, osłoniły nas drzewa czereś­niowego sadu, wjeżdżaliśmy w obejścia.

c.d.n.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski „Dzieje rodziny Tchórzow” – cz. 1.

Po moim Tacie – Macieju Piekarskim – został osobliwy utwór literacko dziennikarski zatytułowany „Dzieje rodziny Tchórzów”. Tekst powstał w 1976 roku. Oryginał jest w maszynopisie dlatego nie zamieszczam ani skanu ani zdjęcia.

W czasie okupacji niemieckiej moi dziadkowie, a rodzice Taty – Janina Karolina z Adamskich Piekarska i Bronisław Michał Piekarski adoptowali dziecko z Zamojszczyzny. Mój stryj Jan jechał do Oświęcimia. Kolejarze na Dworcu Wschodnim usłyszeli dobiegający z bydlęcych wagonów płacz dzieci i narażając życie postanowili je uratować. Całą historię Tata opisał w swoich wspomnieniach z czasów wojny zatytułowanych „Tak zapamiętałem”. Ale nie ma w nich wyodrębnionej historii samej Tchórzyny, bo w końcu „Tak zapamiętałem” to książka autobiograficzna.

„Dzieje rodziny Tchórzów”, aczkolwiek z mojego punktu widzenia napisane na tyle emocjonalnie, że brak w nich dystansu, jaki jest konieczny, by tego typu książka lepiej się czytała, to jednak właśnie przez ten brak dystansu pokazują ogromną wrażliwość mojego Ojca. Pokazują, jak on to przeżywał, jak kochał ten temat i jak pokochał całą rodzinę swojego adoptowanego brata.

Tekst jest też rodzajem reportażu z wizyty stryja Janka u nas i naszej u niego. Jestem jedną z bohaterek tego tekstu. Może kiedyś napiszę swoją wersję tamtej wizyty na Zamojszczyźnie.

janek

Jan Tchórz na zdjęciu zrobionym zaraz po otwarciu wagonu kolejowego na stacji Warszawa Wschodnia

Maciej Piekarski
DZIEJE RODZINY TCHÓRZÓW
Z SZUFLADY OJCA

Od dawna nurtowała mnie ta sprawa. Minęło przecież od tamtego czasu 33 lata.
Wielokroć przez ten czas otwierałem szufladę odziedziczonego po ojcu biurka. Wpadała mi w rękę żółta koperta. Znajduje się na niej wykonany ręką Ojca równym, wprawnym pismem: wyblakły już dzisiaj nieco napis: „Listy Tchórzyny”. Częstokroć otwierałem kopertę. Leżą w niej częściowo zaczerwienione od grzyba kartki zapisane niewprawnym pismem. Wśród nich jedna z tekstem zapisanym na maszynie, z nadrukiem w języ­ku niemieckim: „Polnisches Hilfskomitee Hauptausschuss”. Niżej pieczątka w czerwonym tuszu i niemiecki podpis.
Wśród listów są też trzy zdjęcie.
Jedno z nich przedstawia maleńkiego chłopczyka z ogoloną główką leżącego w żelaznym łóżeczku. Jego duże oczy zdradzają jakby przerażenie.
Drugie zdjęcie przedstawia tego samego chłopca. Ma już włosy. Są ciemne, spadają mu grzywką na czoło. Buźka uśmiech­nięta, a w oczach wesoły błysk.
I wreszcie trzecie zdjęcie. Na tle siatki jakiegoś ogro­dzenia siedzi sztywno na krzesełku wiejska kobieta. W spraco­wanych dłoniach trzyma torebkę. Po obu stronach kobiety stoją dwaj chłopcy ubrani w nieco przydługie spodenki sięgające niemal do kolan. Ten chłopiec z prawej strony trochę wyższy, ma około 12 lat. Ten z lewej wygląda na lat siedem. Obydwaj stoją sztywno wyprostowani trzymając przed sobą w dłoniach święte obrazki.
W 1986 roku, któregoś majowego wieczoru znów sięgnąłem po koperty. Wyjąłem listy i zdjęcia. Patrząc na zdjęcia porówny­wałem zdjęcia kobiety i zdjęcia tego maleńkiego chłopczyka z ogoloną główką w żelaznym łóżeczku.
Wspomnienia o tej kobiecie, o jej dzieciach wróciły jak by to było dziś. Postanowiłem napisać artykuł o Janku. Tego samego wieczora usiadłem przy ojcowym biurku. Rano artykuł był gotów. Zatytułowałem go „Syn dwóch matek”, i wysłałem do redakcji „Stolicy”. Ukazał się 20 czerwca.
Musiałem teraz napisać do Janka – wysłać mu „Stolicę”.
Nie widzieliśmy się 12 lat. Czekałem na wolną sobotę 3 lipca. Drugiego lipca naszkicowałem brudnopis listu. Długo go pisałem.
Nie zdążyłem wysłać tego listu.
Trzeciego lipca, gdy wracając z miasta włożyłem klucz do zamka u sąsiadki naprzeciw otworzyły się drzwi.
– Panie Maćku ma Pan gościa! – Zza pleców Pani Hanki dostrzegłem czarną czuprynę Janka.
Długo trwało powitanie. Stojąc w pokoju Pani Hanki, obejmując Janka, trzymany przez niego w ramionach dostrzegłem leżącą na stole „Stolicę”…
Od TAMTYCH DNI przed trzydziestu trzema laty wiele się zmieniło. Odeszli kolejno: Antek, którego żołnierska mogiła pozostała na jednej z płonących ulic śródmieścia w 1944, później Dziadek, Ojciec, Babcia Zosia, Babcia Karolcia i wreszcie na ostatku Matka.
Janek nie znał mego obecnego adresu. Ocalało jednak mieszkanie z tamtego czasu. Mieszka w nim teraz mój młodszy brat Bronek, którego wówczas nie było jeszcze na świecie. Janek skierował swoje pierwsze kroki właśnie tam, do starego mieszkania.
Rozpoznał stare kąty. Piec, za którym razem z naszą matką układał wówczas w 1943 polana. Pokój, w którym stało jego łóżeczko, korytarz piwniczny, z którego wygnali nas Niemcy 2 września.
Halina z Małgosią były u Babci Konstancji. Mieliśmy dwa dni dla siebie.
Wieczorem w piątek, tego samego dnia, co przyjechał Janek zatelefonowałem do Haliny. Telefon odebrała Małgosia. Powiedziałem, że przyjechał Jasio. Małgosia przekazała to Halinie.
W niedzielę wyruszyliśmy z Jankiem obejść jeszcze raz stare wojenne kąty. W międzyczasie, gdy z Jankiem byliśmy „na szlaku” wróciła Halina. Zaszła do Pani Hanki dowiedzieć się, co słychać. Rozmawiały o Janku i jego losach. Małgosia, jak zwykle ciekawska, dopytywała się niecierpliwie:
– Mamusiu! Jak to było z tym Jasiem!
Zniecierpliwiona Halina odpaliła:
– Dla kogo Jasio to Jasio! Dla ciebie Stryjek Janek! Masz dziesięć lat, umiesz czytać, na biurku u Ojca leży „Stolica”, idź do domu, przeczytaj i nie zawracaj głowy!
Małgosia wyszła. Po kilkunastu minutach wróciła szlochając, ładując się Halinie na kolana.
W pierwszych dniach lipca wyjechaliśmy z Haliną i Małgo­sią do Kazimierza nad Wisłą.

(c.d.n.)

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 5

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Wieczór i noc z 6 na 7 września były bardzo niespokojne. Radio nadało jakieś komunikaty, które bardzo oburzyły dziadka. Oburzona była również mama, „Opuścili nas! Tchórze!” Nie wiedzieliśmy z bratem, co znaczą te słowa. Nie wiedzieliśmy, o co i o kogo chodzi. Długo nie mogliśmy obaj zasnąć.

W nocy męczyły mnie jakieś koszmarne sny. Gdy obudziłem się rano, mama siedziała przy Antku i gładziła go po twarzy, dopytując o coś. Okazało się, że i Antka męczyły koszmarne sny. Dwukrotnie zrywał się w nocy z łóżka, krzyczał coś niezrozumiale. Chwytał się za głowę i piersi. Teraz, rano, nic już nie pamiętał. Mama była wystraszona.

7 września po południu zjawił się nagle ojciec. Wobec wydarzeń wojennych ukończenie robót w twierdzy nie ,było już możliwe. Nadto dokonano reorganizacji dowództwa i obrony twierdzy. Ojciec okazał się zbędny. Nie udało mu się uzyskać przydziału do któregoś z oddziałów frontowych, znajdujących się w Modlinie. Oddziały ochotnicze miały być organizowane w Warszawie, dano więc ojcu przepustkę do domu. Ponieważ żadnej komunikacji między Warszawą a Modlinem już nie było, wsiadł na rower Antka, zarzucił maskę gazową na plecy i ruszył do Warszawy. Jeszcze przed odjazdem zebrał szereg poleceń od znajdujących się w twierdzy oficerów, które miał przekazać ich rodzinom. Zanotował je na odwrocie mapy. Wyjeżdżając z Modlina, wziął ją ze sobą na wypadek szukania innych dróg do Warszawy, gdyby podróż szosą nie była możliwa. Adresy i nazwiska oraz numery telefonów, aczkolwiek nieco wyblakłe, czytelne są jeszcze dzisiaj: „Cz. Kowalewska, Krakusa 2; Chmielna 14 m. 18, Aleksandrowicz Karol, 5-98-40; Praga, Ząbkowska 39a; Pińsk, Mendoga 22, p. Szarecki.”

Podczas tej podróży ojciec kilkakrotnie musiał zjeżdżać z szosy do rowu z powodu nalotów. Po drodze widział też wielu poległych i zabite konie.

W twierdzy przeżył pierwszy nalot. Kazamata przy elektrowni, w której się wówczas znajdował, została trafiona bombą, sklepienie jednak wytrzymało. Przywiózł nam nawet ojciec na pamiątkę odłamek tej bomby — szary kawałek metalu o powierzchni kilku centymetrów i około pół centymetra gruby, z nieregularnie wyszarpanymi brzegami. Słuchając o tej bombie, byliśmy z Antkiem uszczęśliwieni, że twierdza taka potężna, ale następna wiadomość ojca wywołała głęboki wstrząs. Podczas tego pierwszego nalotu poległ nasz znajomy kolejarz, dróżnik pan Żurawski, u którego w roku 1938 rodzice wynajmowali pokój na lato. Lubiliśmy go bardzo. Pan Żurawski miał służbę 1 września na przejeździe kolejowym prowadzącym do stoczni modlińskiej. Bomba uderzyła w przejazd, pan Żurawski zginął na posterunku. Również podczas tego samego nalotu poległ pan Jurkowski, dorożkarz, ten sam, który 25 sierpnia odwoził nas na stację do Modlina. Nie chciało nam się pomieścić w głowach, że już pan Jurkowski nie będzie nas woził dorożką, a pan Żurawski nie wynajmie nam pokoju. Łzy cisnęły się nam do oczu. Dopiero opowieść ojca o niemieckich jeńcach odwróciła nieco nasze myśli.

Jeńcy zostali wzięci pod Mławą. Jeden z nich, z którym ojciec rozmawiał, student berlińskiego uniwersytetu, był bardzo wystraszony. Mówił, że oni, Niemcy, nie spodziewali się, że Polacy będą się bronili w ogóle, a tym bardziej że będą tak bohatersko atakować. Podczas rozmowy z Niemcem ojciec zauważył, że niemieckie mundury są bardzo liche — płaszcze u dołu nie obrębione, wręcz wystrzępione. Mówiąc dalej o Niemcach, ojciec stwierdził, że u nich to wszystko Ersatz. Nie wiedzieliśmy z Antkiem, co to znaczy Ersatz. Ojciec wytłumaczył nam, że to po prostu tandeta, materiał zastępczy, imitacja. Na dowód sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął jakąś dziwną latarkę elektryczną w buraczkowym kolorze. „Ta latarka została zdobyta przez żołnierzy polskich na Niemcach. Dostałem ją od jednego porucznika. Zobaczcie, jak «toto» wygląda. Z podłego bakelitu”, powiedział.

Latarka istotnie była jakaś dziwna, z buraczkowej masy i z papierowymi wkładkami w środku. Każdy z nas chciał ją posiadać, ale ponieważ Antek miał piękną latarkę „Centra”, kupioną u pana Beniusia w Nowym Dworze, zdobyczna przypadła mnie w udziale. Antkowi ojciec wytłumaczył, że zuch z trzema gwiazdkami, tak jak on, nie powinien mieć tandetnej latarki.

Biedna mama była skołowana. Na równi z nami przeżywała śmierć pana Żurawskiego i pana Jurkowskiego, cieszyła się z powrotu ojca, martwiła się złymi i radowała dobrymi wiadomościami płynącymi z radia.

Ojciec zdecydował, że od dziś będziemy nocować u dziadków. Wieczorem przyszedł major Łuskino. Coś długo we trójkę z ojcem perorowali w gabinecie dziadka.

Było już późno, kładliśmy się spać w pokoju babci Zosi, gdy radio rozpoczęło nadawanie komunikatów. Skupiony głos spikera informował, że Westerplatte padło po siedmiu dniach bohaterskiej obrony, a jego obrońcy polegli. Po ostatnich słowach tego komunikatu z głośnika popłynęły dźwięki Mazurka Dąbrowskiego. Stojąc w piżamach na tapczanie babci, obydwaj wyprężyliśmy się na baczność. Popatrzyłem w kierunku radioodbiornika. Nieco w lewo, w drzwiach do salonu, stał wyprężony dziadek. Spojrzałem na mamę. Stała wyprostowana jak struna. Po jej policzkach płynęły łzy.

Widocznie w wyniku nocnej narady ojciec wyjechał następnego dnia do Śródmieścia, żeby szukać możliwości dostania się do wojska. Gdyby mu się udało, miał o tym powiadomić mamę telefonicznie. Ucałowaliśmy się serdecznie. W natłoku wrażeń nie odczuwaliśmy powagi tej chwili — przecież tylu żołnierzy ginęło.

Wrócił po paru godzinach z żółtą opaską z czerwonymi literami SO na rękawie. Do wojska nie udało mu się dostać, ale wstąpił do Straży Obywatelskiej. „Ponieważ w związku z apelem o powszechnej ewakuacji mężczyzn, wygłoszonym przez pułkownika Umiastowskiego, policja opuściła Warszawę, prezydent Starzyński powołał tę Straż”, powiedział ojciec.

Wiadomości przywiezione przez ojca z miasta były i straszne, i napawające optymizmem. Od strony Ochoty czołgi niemieckie wdarły się na plac Narutowicza, ale zostały oblane benzyną przez ludność cywilną i zniszczone. Dotarcie czołgów na plac Narutowicza świadczyło, iż Niemcy stoją u wrót miasta, a zniszczenie czołgów dowodziło, że mieszkańcy Warszawy będą jej bronić jak żołnierze.

c.d.n.

Udostępnij na: