Archiwum dnia: 9 kwietnia 2014

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 6

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Po naradzie z dziadkiem i mamą ojciec zdecydował, że jednak schronimy się w Śródmieściu u znajomej stryjka. Tu, u nas, na Sadybie, może być przedpole obrony. Ponadto w Śródmieściu na pewno ojcu ostatecznie uda się dostać do wojska. Mieliśmy wyruszyć wieczorem. Ponieważ na Czerniakowskiej przy Chełmskiej wzniesiono już barykadę i ludność bez zezwolenia nie była wpuszczana do miasta, ojciec zdecydował, że pójdziemy przez Siekierki, koło Stacji Pomp. Ze względu na zajęcia ojca w Straży Obywatelskiej wyruszyliśmy dopiero 10 września wieczorem. Gdy zapadł zmrok, rodzice i dziadkowie spakowali do walizek najniezbędniejsze rzeczy, pozamykali mieszkania, pozostawiając okna otwarte. Ojciec uważał, że w razie detonacji przy otwartych oknach szyby są mniej narażone na stłuczenie, no, a jeżeli będzie padał deszcz, to trudno. Niebawem zresztą ruszy front na zachodzie i Niemcy będą musieli odstąpić, a ponadto nadejdą nasze wojska z odsieczą.

Gdy wyszliśmy na podwórko, na niebie jarzyły się łuny pożarów. Słychać też było dalekie stęknięcia ziemi i głuche detonacje. Ruszyliśmy w kierunku mostu na Jeziorze Czerniakowskim. Za radą ciotki Geni za jeziorem zatrzymaliśmy się na noc u państwa Kossakiewiczów, rodziców szkolnej koleżanki Antka. Pani Kossakiewiczowa posłała nam w piwnicy, mama okryła nas paltami i pogrążyliśmy się w głębokim śnie. Po obudzeniu się rano nie zdawałem sobie sprawy początkowo, gdzie jesteśmy. Wokół było ciemno, pachniało kartoflami. Dopiero po chwili, gdy mama usłyszała, że się przebudziłem, i zapaliła światło, uświadomiłem sobie sytuację.

Po śniadaniu przygotowanym przez panią Kossakiewiczowa udaliśmy się dalej. Szliśmy w kierunku Wisły, do drogi prowadzącej na Siekierki. Dochodziliśmy do rzędu topoli rosnących wzdłuż polnej drogi, gdy syreny zawyły na alarm. Niebawem też na niebie ukazały się srebrne sylwetki samolotów, wokół których rozszalał się ogień zenitówek.

W pewnej chwili warkot samolotu stał się bardzo bliski i wkrótce zobaczyliśmy, jak z nadlatującej maszyny sypią się świecące punkciki. To lotnik strzelał z karabinów maszynowych. Ojciec kazał nam porzucić walizki i błyskawicznie ukryć się w krzakach rosnących wzdłuż rowu obok drogi. Pociski karabinowe na szczęście utkwiły w koronach drzew. Samolot przeleciał dość wysoko, nie ponawiając ataku. Jeszcze z pół godziny siedzieliśmy w krzakach, zanim syreny oznajmiły koniec alarmu.

Odetchnęliśmy z ulgą, chociaż stwierdziłem, że nalot na wolnym powietrzu robi mniejsze wrażenie niż przeżywany w mieszkaniu.

Pozbieraliśmy walizki i ruszyliśmy w dalszą drogę. Około południa, idąc Bartycką, wyszliśmy na Czerniakowską, na wprost klasztoru Nazaretanek. Nagle powietrze rozbrzmiało potężnymi, ogłuszającymi, bliskimi detonacjami. Biegnąc schroniliśmy się w bramie domu przy Czerniakowskiej. Za nami wpadło kilku przypadkowych przechodniów. Brama była pomalowana na zielono. W środkowej części trójskrzydłowych drzwi znajdowały się okrągłe okienka, przypominające okienka okrętowe. Detonacje raz po raz wstrząsały powietrzem w regularnych odstępach czasu. Syreny nie wyły, samolotów nie było słychać. Ojciec wyjaśnił krótko, że Niemcy podeszli bliżej i rozpoczęli nękający ogień artyleryjski.

Po kilkunastu minutach, gdy trochę ucichło, wyszliśmy na ulicę. Ruszyliśmy Czerniakowską w kierunku Solca. Jezdnię Czerniakowskiej na wprost ulicy 29 Listopada zamykała barykada wzniesiona z różnych beczek, skrzynek, mebli i worków. Na jej szczycie królowało olbrzymie mahoniowe małżeńskie łoże. Ledwie minęliśmy barykadę, tuż przy ogrodzeniu Muzeum Wodociągów znów rozszalał się ogień artyleryjski. Teraz detonacje miały inny, bardziej rezonujący odgłos. Ojciec znów wyjaśnił, że Niemcy rozpoczęli ostrzał szrapnelami. Ruszyliśmy biegiem ku najbliższej kamienicy. Był to olbrzymi kilkupiętrowy budynek z trójkątnym występem pod ścianą frontową, w którym mieściło się wejście na klatkę schodową. Razem z nami w korytarzu schroniło się wielu innych przypadkowych przechodniów. Jeden z nich, mężczyzna około sześćdziesiątki, w cyklistówce, w koszuli i wypłowiałych drelichowych bryczesach, był boso. Przestępował z nogi na nogę na zimnej posadzce z szarobrązowej terakoty. Podczas rozmowy z rodzicami wyjaśnił, że idzie do Cytadeli, do swojego pułku, do wojska. Ale dlaczego boso? Bo żona nie chciała go puścić. Powiedziała, że jest za stary, a poza tym kto będzie w polu robił. Zabrała mu buty, więc ruszył boso. Nie wezwali go, ale na pewno się przyda. Gdy patrzyłem na tego mężczyznę i słuchałem jego opowieści, przypomniała mi się piosenka, którą śpiewaliśmy w szkole kilka miesięcy temu, na uroczystości trzeciomajowej:

Łączko! Łączko! Łączko zielona! A któż mi cię będzie kosił, Jak ja będę szablę nosił. Łączko! Łączko! Łączko zielona!

Jakaś mieszkanka kamienicy, w której się znaleźliśmy, przyniosła mężczyźnie nowiutkie buty swego męża. Chłop podziękował serdecznie i włożył je na bose, kostropate od chodzenia po ściernisku nogi.

Po kilkunastu dobrych minutach detonacje stały się jakby dalsze. Posiedzieliśmy jeszcze trochę w korytarzu klatki schodowej i ojciec zdecydował, że możemy próbować już wyjść, bowiem artyleria ostrzeliwuje inne dzielnice. Ruszyliśmy Łazienkowską do Rozbratu, a potem Górnośląską. Dalekie detonacje pocisków artyleryjskich o różnym natężeniu słychać było nadal.

Na Górnośląskiej zatrzymaliśmy się chwilę w Domu Akademickim, żeby odpocząć, tu też dzięki życzliwości personelu otrzymaliśmy z Antkiem po szklance gorącej herbaty i po bułce. Ojciec w tym czasie poszedł do telefonu porozumieć się z panią Henclewską, u której mieliśmy się zatrzymać na czas oblężenia.

Po krótkotrwałym odpoczynku ruszyliśmy w dalszą drogę. Wśród ustawicznego huku wybuchających pocisków doszliśmy niebawem na miejsce.

Dom przy Marszałkowskiej 81a, w którym mieszkała pani Henclewską, był położony na wprost ulicy Skorupki. Dostrzegłem zaraz barykadę zbudowaną z płyt chodnikowych w poprzek tej ulicy. Dom był olbrzymią, wielopiętrową kamienicą o kilku oficynach, z dwoma głębokimi jak studnie podwórzami. Pani Henclewską odstąpiła nam swoje mieszkanie w drugim podwórku, w oficynie, na parterze po lewej stronie od wejścia. Sama zamieszkała na ten okres u swoich rodziców, państwa Wydrzyckich, dwa piętra wyżej, w tej samej oficynie. Nasze podwórko było położone w głębi. Prowadził do niego z pierwszego podwórka głęboki tunel drugiej bramy pod poprzeczną oficyną. W tunelu znajdowały się dwa wejścia do mieszkań oficyny poprzecznej i do piwnic.

Rodzice i dziadkowie byli zmęczeni i przygnębieni, ale dla mnie z Antkiem zmiana otoczenia, nowa sytuacja, nowe miejsce pobytu stanowiły atrakcję nie lada mimo toczącej się wojny. Roztasowując się w mieszkaniu, zaczęliśmy obydwaj beztrosko nucić:

Przez las i przez pole idzie legionista,
Idzie i wesoło taak sobie śwista…

W tym momencie ojciec wściekle krzyknął: „Dajcie spokój z tą idiotyczną piosenką! Właśnie to ci legioniści prześwistali Polskę!”

Nie rozumieliśmy z Antkiem sensu tej krytycznej oceny. Zresztą przy nas starano się nie rozmawiać w domu o polityce, wychodząc z założenia, że możemy rozpaplać albo coś przekręcić. Pamiętam, jak kiedyś babcia Zosia z oburzeniem mówiła ojcu, że Mackiewicza wsadzono do Berezy. Ojciec był również oburzony. Nie wiedziałem, kto to jest Mackiewicz, ale wiedziałem, kto to był Mickiewicz. Wpadłem do gabinetu dziadka i powiedziałem głośno: „Dziadku! Wiesz? Mickiewicza te łotry wsadziły do Berezy.” Nie wiedziałem również wówczas, co to jest Bereza, jednakże brzmiało to podobnie jak koza.

Mimo nieustającego ognia artylerii ojciec wyszedł wkrótce na miasto zameldować się w komisariacie Straży Obywatelskiej i ewentualnie jeszcze raz szukać możliwości dostania się do wojska. Mama natomiast zaprowadziła mnie do fryzjera, którego zakład mieścił się w „naszym” domu od frontu. Nie bardzo uśmiechało mi się strzyżenie, jednakże zakład był tak atrakcyjnie urządzony, że szybko zapomniałem o niechęci. Przed lustrem, zamiast tradycyjnego fotela fryzjerskiego, dla młodocianych klientów stał osiodłany konik z prawdziwą grzywą. Gdy pan fryzjer zaprosił „pana ułana” na siodło, nie mogłem odmówić, zwłaszcza że znów wzmógł się ogień artylerii i strach przed detonacjami walczył we mnie ze wstydem, żeby pan fryzjer nie domyślił się, jak bardzo się boję, chociaż obok drugi pan fryzjer golił oficera z pistoletem przy pasie, który swój piękny grzebieniasty hełm położył na marmurowym fryzjerskim pulpicie. I tak pożerając wzrokiem to hełm, to konia, na którym siedziałem, to oficera — zostałem ostrzyżony. Gdy kończyły się postrzyżyny, ogień artyleryjski ucichł, jakby ręką odjął, natomiast gdy wychodziliśmy od fryzjera, syreny zawyły na alarm. Pośpiesznie wróciliśmy do mieszkania, ale huki eksplodujących bomb zmusiły nas zaraz do zejścia do piwnicy.

Piwnice pachniały kartoflami. Zapach ten przypomniał mi noc spędzoną w willi państwa Kossakiewiczów. Ku strapieniu mamy podczas nalotu nie mogliśmy z Antkiem usiedzieć w miejscu. Zapaliwszy latarki — ja zdobyczną niemiecką, a Antek swoją naprawdę wspaniałą „Centrę” — wędrowaliśmy korytarzami piwnic. Tworzyły one istny labirynt. Łączyły się z piwnicami wszystkich siedmiu oficyn, a także z piwnicami następnych siedmiu oficyn posesji przy Marszałkowskiej 81.

Gdy syreny oznajmiły odwołanie alarmu, wyszliśmy na podwórko. Tutaj uderzył mnie niecodzienny widok. Przez obydwa podwórka od ulicy Marszałkowskiej stał długi rząd ludzi, który kończył się przed drzwiami publicznego szaletu, znajdującego się w naszym podwórku, po lewe] stronie poprzecznej oficyny. Byli to przechodnie, których nalot zaskoczył na ulicy, a u których wstrząs nerwowy wywołał podobne jak u mnie zaburzenia. Od tego dnia po każdym nalocie widziałem takie ogonki do szaletu.

Do dzisiejszego przedpołudnia wyraz „ogonek” zawsze mi się kojarzył z babcinym pieskiem. O nowym znaczeniu tego wyrazu dowiedziałem się od rodziców, gdy szliśmy Marszałkowską i widzieliśmy szeregi ludzi stojących po zakupy przed sklepami. Od tej chwili ogonek do sklepu czy ogonek do szaletu stał się dla mnie jednym ze zjawisk towarzyszących wojnie.

Ojciec wrócił dopiero wieczorem. Znów nie udało mu się dostać do oddziałów frontowych. Ze względu na wykształcenie inżynierskie powierzono mu dowództwo 2 kompanii I Batalionu Pracy. Zadaniem tej kompanii było budowanie umocnień na przedpolach, barykad, rowów przeciwczołgowych i przeciwlotniczych, a także odgrzebywanie ludzi zasypanych w piwnicach zbombardowanych domów. Od tego dnia aż do 27 września wychodził ojciec o świcie i wracał późnym wieczorem. Czasami, gdy kompania miała przerwę obiadową, a do nas było dosyć blisko, wpadał na chwilę zobaczyć, czy żyjemy, czy dom jeszcze stoi.

W naszej kamienicy prócz stałych lokatorów znajdowało się wielu podobnych nam uciekinierów. Byli to w większości starcy i kobiety z dziećmi. Mężczyźni znajdowali się od dawna na froncie. Wśród stałych lokatorów pozostało jedynie dwóch osiemnastoletnich młodzieńców, którzy od 1 września bezskutecznie dobijali się do bram różnych koszar. Obydwaj mieszkali na drugim piętrze. Ich okna były widoczne z naszego okna. Obydwaj byli bardzo małego wzrostu i mama nazywała ich karzełkami.

12 września rano, gdy ubieraliśmy się z Antkiem, z głośnika radiowego odezwał się po pierwszych taktach Szopenowskiego poloneza poważny, skupiony, męski, stanowczy głos: „… wzywam sześciuset młodych odważnych ludzi, zdecydowanych umrzeć za Warszawę i ojczyznę…”

I głos, i treść słów zahipnotyzowały nas wszystkich. Nie słuchałem dalej apelu, bowiem równocześnie z drugiego piętra w głębi naszego podwórka-studni echo niosło głos jednego z „karzełków”: „Franek! Słyszysz! Nareszcie wzywają nas! Idziemy!” Po chwili obydwaj chłopcy, przeskakując po kilka stopni naraz, ruszyli przed pałac Mostowskich. Wieczorem obydwaj wpadli na chwilę. Byli już wówczas w mundurach i w hełmach.

Następnego dnia rozpoczęły się naloty od rana. Samoloty niemieckie nadlatywały falami co kilkanaście minut. Huk eksplodujących bomb mieszał się ze szczekaniem zenitówek. Ojciec z samego rana wyszedł na miasto. My z mamą schodziliśmy ciągle do piwnic. Dziadkowie przenieśli się dwa piętra wyżej, do państwa Wydrzyckich, a babcia Karolcia poszła do siostry dziadka, a naszej ciotki, Marii Węgierkiewiczowej, na Boduena, gdzie ciotka prowadziła cukiernię w dawnym lokalu Lardellego.

Wreszcie bomba uderzyła i w nasz dom. Świst i huk. Nie był to wielki huk, bo i bomba była niewielka — przebiła dach i wylądowała w mieszkaniu najwyższego piętra, w łóżku, nie eksplodując. Gdy po nalocie nastąpiła względna cisza, pobiegliśmy z Antkiem na ostatnie piętro. Właśnie dwóch ludzi ubranych półwojskowo wynosiło ją na piasku w olbrzymiej miednicy.

Udostępnij na: