Archiwum dnia: 13 kwietnia 2014

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 7

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Któregoś dnia wyglądając przez okno, zobaczyliśmy, jak siedmiu żołnierzy dźwiga przez nasze podwórko jakąś rurę, skrzynki i trójnóg. Zorientowaliśmy się w mig, że to ciężki karabin maszynowy, taki sam jaki widniał kiedyś na okładce „Płomyczka”, na zdjęciu przedstawiającym młodzież szkolną przekazującą wojsku karabin maszynowy zakupiony ze składek. Widok żołnierzy dźwigających karabin maszynowy przestraszył nas. Czyżby Niemcy byli już tak blisko? Antek nie wytrzymał i zapytał żołnierzy, po co ten karabin. „To przeciwlotniczy — odpowiedzieli. — Ustawimy go u was na dachu i będziemy strzelać do Niemców. Będziemy was bronić.”

Takie dictum momentalnie zmieniło nastrój. Żołnierze znikli w klatce schodowej, a my w podnieceniu czekaliśmy na alarm.

Niedługo czekaliśmy. Po kilkudziesięciu minutach syreny zawyły, a na niebie dał się słyszeć coraz wyraźniejszy warkot samolotów, odgłosy dalszych i bliższych detonacji i ogień zenitówek. Nagle studnię naszego podwórka wypełnił ogłuszający klekot, jak by ktoś uderzał setkami drewnianych deszczułek. Zdrętwiałem. Widząc mój strach, Antek spokojnie wyjaśnił: „Nic się nie bój! To nasz karabin maszynowy.”

Odtąd codziennie, podczas każdego nalotu, nasz karabin zajadle klekotał zagłuszając warkot samolotów, eksplozje bomb i ogień zenitówek — uspokajał.

16 września dzień był pochmurny. Niemniej jednak od rana nękały nas naloty i ostrzał artyleryjski na przemian. Około południa ktoś przyniósł wiadomość, że płonie Okrąglak. Nie wiedziałem, co to jest Okrąglak. Dopiero mama wyjaśniła mi, że to Katedra ewangelicka, zbudowana w XVIII wieku, za czasów ostatniego króla. Byłem oburzony. Przecież słyszałem, że Niemcy to ewangelicy. Bombardują więc kościół swego wyznania?! Nie chciało mi się to pomieścić w głowie.

Około drugiej po południu niebo pociemniało jeszcze bardziej i w pewnym momencie nastąpiła cisza. Ucichły samoloty, umilkły armaty. Po chwili niebo jeszcze bardziej pociemniało i lunął deszcz, a w kilka minut później spadł solidny grad, taki jak w sierpniu, o grudkach lodu wielkości gołębiego jajka. Po niebie dudniły teraz odgłosy piorunów. Jeszcze trzy tygodnie temu strasznie się bałem burzy, teraz przynosiła ukojenie. Niemcy nie będą ani strzelać, ani bombardować.

Codziennie w przerwach między nalotami mama wychodziła do sklepu na ulicę Skorupki po chleb, masło i cukier. Któregoś dnia wróciła tylko z odrobiną mąki, dwoma kilogramami ryżu i suchymi wędzonymi szprotami, które odtąd stały się naszym codziennym pożywieniem.

Mimo że ze względu na otaczającą nas grozę i podniecenie nie mieliśmy specjalnie apetytu, jednakże po paru dniach głód zaczął się nam dawać we znaki. Na ryż i wędzone szproty nie mogliśmy patrzeć. Pewnego dnia ojciec przyniósł mięso. Mówił, że to z sarny trafionej odłamkiem podczas ostrzału ogrodu zoologicznego, w którym kompania ojca budowała stanowiska dla karabinów maszynowych.

Przypomniała mi się wycieczka do ogrodu zoologicznego wiosną tego roku. Jeździliśmy wówczas z Antkiem wózkiem zaprzężonym w strusie, a potem Antek na kucyku, a ja na lamie. Na zakończenie zwiedzania ZOO zrobiono nam zdjęcia, między innymi zdjęcie z małym jak kociak lewkiem, którego obaj trzymaliśmy na kolanach, głaszcząc po sierści. Jak teraz wygląda ten ogród?

Sarnina była trochę słodkawo-kwaśna, ale naprawdę doskonała. Dopiero po dobrej godzinie, gdy zjedliśmy, ojciec wyjawił prawdę. Wcale nie była to sarnina, lecz kawał zadu konia artyleryjskiego, zabitego gdzieś na Żoliborzu odłamkiem bomby. W kompanii ojca był rzeźnik, który natychmiast po nalocie, za zgodą dowódcy baterii, poćwiartował fachowo konia, rozdzielając mięso między kuchmistrza artylerzystów, żołnierzy swojej kompanii i zgłodniałą ludność.

Od połowy września już nie schodziliśmy do piwnicy. Mimo alarmów zostawaliśmy w mieszkaniu. Pewnego dnia rano siedzieliśmy razem z mamą na tapczanie. Nalot trwał już dość długo. Nagle obezwładnił nas straszliwy gwizd. Odruchowo tuląc się wszyscy do siebie, przylgnęliśmy do ściany. Eksplozja nie nastąpiła, natomiast po chwili rozklekotał się nasz karabin maszynowy. Już nie pobiegliśmy na górę sprawdzać, co się stało. Sąsiadka powiedziała nam, że bomba przebiła dwie kondygnacje, nie eksplodując. Jak się okazało, była o wiele większa od pierwszej. Każdy powrót ojca do domu był wyczekiwany. Jego spokój udzielał się wszystkim, a jego opowieści zawsze napawały nas otuchą. Któregoś dnia, ku naszemu przerażeniu, ojciec przyszedł w zbryzganym krwią płaszczu. Była to krew jego żołnierza z kompanii, śmiertelnie ranionego odłamkami szrapnela podczas pracy. Umarł na ojca rękach.

Tego wieczora ojciec wyglądał na bardzo zmęczonego. Usiadł ciężko w kącie i nic się nie odzywał. Myśmy z Antkiem komentowali sobie półgłosem wrażenia dnia: opowieść ojca o śmierci żołnierza, opowieść mamy o poległych widzianych w mieście, o grobach przy ulicy Skorupki, niedaleko sklepu z ryżem. Po chwili ojciec przysunął się do stołu, wyjął portfel, a z niego jedną ze swoich wizytówek. Wyjął też z kieszeni watermanna i zaczął coś kaligrafować na wizytówce. Podszedłem cicho z tyłu i zajrzałem mu przez ramię. Równo, jak na projektach ojca, literki układały się w napis: „W razie śmierci powiadomić Janinę Piekarską ul. Marszałkowska 81a u pani Henclewskiej.”

Śmierć! Tylekroć ostatnio słyszałem o niej, lecz nigdy nie zetknąłem się z nią bezpośrednio. Pamiętałem tylko umierającego pradziadka. Dwa lata temu, gdy żył jeszcze, ojciec z dziadkiem zaprowadzili nas obydwu do niego. Leżał w czerwonej szlafmycy na olbrzymim mahoniowym łożu. Po śmierci go nie widziałem. Wiem tylko, że żył dziewięćdziesiąt cztery lata i umarł. Dotąd śmierć omijała jakoś naszą rodzinę i krąg bliskich. Teraz, wśród nękającego huku ognia artyleryjskiego, ten zapis ojca jakby ją urealniał i przybliżał. Rozpłakałem się.

Ojciec odwrócił się nagle i schował szybko portfel wraz z wizytówką. „Nie płacz! — powiedział i zaczął mnie tulić. — Przecież nic się nie stało.” „Tatusiu! Ale ta kartka?!”

Długo nie mogłem się uspokoić.

Dni, które teraz nastąpiły, wypełniała ciągle trwoga. Jej rytm był podporządkowany regułom wojny: ostrzał artyleryjski, alarm, nalot, bombardowanie i tak od początku. Już nawet klekot naszego karabinu maszynowego nie uspokajał.

23 września w południe wpadł na chwilę ojciec. Chciał sprawdzić, czy żyjemy. Tego dnia wiele bomb i pocisków padło na Marszałkowską. Kościół Zbawiciela płonął. Po ulicy fruwały na wpół spalone kartki z mszałów i modlitewników. Jedną z takich kartek przyniósł ojciec. Zachowała się do dziś, schowana pieczołowicie przez niego w żółtej kopercie, opatrzonej napisem: „Kartka podniesiona na ul. Marszałkowskiej 81a, w czasie pożaru kościoła Zbawiciela.”

27 września około południa nastąpiła nagle cisza. Na podwórko nasze zajechał wojskowy łazik, fiat 508 koloru khaki. Zatrzymał się ze zgrzytem hamulców na wprost naszego okna, pod przeciwległą ścianą. Wysiadł z niego oficer w grzebieniastym hełmie, z pistoletem przy boku, w butach z ostrogami. Został natychmiast otoczony przez mieszkańców. Pytaniom o przyczynę ciszy, o linię frontu, o losy Warszawy nie było końca. Oficer nic nie umiał czy raczej nie chciał powiedzieć. Rzucił tylko krótko: „Zawarto zawieszenie broni.” Zasalutował i wyszedł na ulicę, pozostawiając samochód na podwórku.

Ponieważ przerwa w działaniach wojennych stała się faktem oczywistym, wyszedłem z dziadkiem na miasto Ruszyliśmy w kierunku placu Zbawiciela. Jezdnie i chodniki były obsypane gruzem i zryte licznymi lejami po pociskach i bombach. Gdzieniegdzie w głębi ocalałych po-dworek widzieliśmy wojenne groby. Górne kondygnacje wielu domów po obu stronach Marszałkowskiej były wy-palone. Gdy doszliśmy do rogu Marszałkowskiej i Piusa, dom narożny po zachodniej stronie przy Piusa, pomiędzy Wilczą a Piusa, płonął pełnym ogniem, tak że musieliśmy przejść na drugą stronę ulicy. Skręciliśmy niebawem w Koszykową. Na wprost gmachu Zakładu Architektury: Politechniki, na rogu Lwowskiej, leżał trup na wpół poćwiartowanego gniadosza. Poszliśmy dalej Lwowską do placu przed Politechniką. Na jezdni obok placu walało się mnóstwo porozrywanych łusek karabinowych. Zaraz za placem rysowała się linia okopów. U zbiegu Polnej, 6 Sierpnia i Lwowskiej stał na posterunku żołnierz w kaszkowanym hełmie na głowie, z bagnetem nasadzonym na karabin. Dziadek podszedł do niego, nawiązując rozmowę. Okazało się, że już kilkadziesiąt metrów dalej są stanowiska niemieckie, a te rozerwane łuski karabinowe pochodzą z podręcznego składu amunicji, w który uderzył pocisk w nocy. Skład wyleciał w powietrze.

Tą samą drogą wróciliśmy do domu.

Wieczorem przyszedł ojciec. Był załamany. Potwierdził wiadomość o zawieszeniu broni: „Pertraktacje w sprawie kapitulacji Warszawy są w toku, jednakże Warszawa nie została zdobyta. Już jutro nigdzie nie idę”, dodał. Z torby, w której nosił maskę gazową, wyjął kartkę kratkowanego papieru. Było to zaświadczenie, że Komenda Baonu Pracy udziela ojcu urlopu.

28 września obudził nas rano klakson samochodowy. To nasi koledzy, stwierdziwszy swobodny dostęp do wnętrza łazika pozostawionego wczoraj przez oficera, dusili gumową gruszkę samochodowej trąbki. Żadne perswazje i zakazy dorosłych nie odnosiły skutku. Klakson żałośnie popiskiwał co chwila. Wreszcie ojciec nie wytrzymał, wziął scyzoryk i przeciął gruszkę, kładąc kres szarpiącym nerwy dźwiękom.

Około dziesiątej poszedł ojciec do swego dowództwa po wiadomości. Wrócił zgnębiony. Batalion został właśnie rozwiązany i termin urlopu, określony na dzień 2 października, przesuwał się w nieskończoność. Ustnie ojciec otrzymał od dowódcy całkowity „abszyt”. Gdy odchodził, dowódca wręczył mu jeszcze spodnie z magazynów wojskowych, jako że magazyny te zostaną niebawem przekazane Niemcom.

Wobec pewnej kapitulacji ojciec podjął decyzję, iż wracamy do domu. Nazajutrz, pożegnawszy państwa Wydrzyckich i panią Henclewską, ruszyliśmy na Sadybę.

Wracaliśmy właściwie tą samą drogą — Marszałkowską w kierunku Piusa, do Górnośląskiej. Od Górnośląskiej skręciliśmy w Myśliwiecką. Nagle powietrzem wstrząsnęła seria eksplozji. Wystraszyłem się. Czyżby Niemcy nie honorowali rozejmu? Przecież kapitulacja, zawieszenie broni!

Byliśmy na osi Kanału Piaseczyńskiego, gdy znów rozległy się detonacje, jednak o mniejszym natężeniu. Od bramy Łazienek zbliżał się właśnie ku nam żołnierz w grzebieniastym hełmie, z karabinem na plecach. Ojciec zapytał go o przyczynę detonacji. „A to nic takiego — odpowiedział żołnierz — wysadzamy działa i amunicję. Przecież nie oddamy ich Niemcom.”

Skręciliśmy w kierunku ulicy 29 Listopada. Na wprost DAK-u (Dywizjonu Artylerii Konnej), na osi białego budynku koszar, na wysokim postumencie stało popiersie generała w jakimś dawnym mundurze z orderami. Zapytałem dziadka, kto to taki. „To generał Józef Bem, który walczył w 1830 roku o wolność Polski, a później o wolność Węgier”, odpowiedzieli niemal równocześnie dziadek z ojcem.

Za budynkiem koszar znajdowała się drewniana wartownia przypominająca góralską chałupę. W jej drzwiach stał wartownik w czarnym berecie. Gdy zobaczył zbliża się naszą gromadkę, zniknął we wnętrzu. Po chwili ukazał się z papierową torbą i podszedł do nas. Przyjrzałem mu się. Był stary, miał siwe wąsy i pooraną bruzdami twarz.

„Masz, bracie! — powiedział wręczając mi torbę. — To od biednego polskiego żołnierza.” Zajrzałem onieśmielony do wnętrza torby. Leżały w niej owinięte w celofan jakieś paczki dziwnych mydełek. Jedne jasne z dziurkami jak herbatniki, drugie brązowe, pachnące kawą.

Gdy mama zajrzała do torby, w jej oczach zaszkliły się łzy. Te jasne mydełka to były żołnierskie suchary, a te czarne to żołnierskie porcje kawy. Kazała mi oddać torbę żołnierzowi. „Nie trzeba, proszę pana”, mówiła. „Niech pani weźmie — szepnął łamiącym się głosem. — To dla dzieci.”

Znów minęliśmy barykadę na Czerniakowskiej. Nie zwróciłem uwagi, czy stało jeszcze na niej owo małżeńskie łóżko. Koło klasztoru Nazaretanek spotkaliśmy dwóch żołnierzy w czarnych beretach, z karabinami na plecach, w spodniach z owijaczami. Ojciec zapytał: „Czy uda nam się przejść na Sadybę?” „Nie wiemy. Tam, na rogu Chełmskiej, ostatnia nasza barykada, dalej już Niemcy. Nie wiemy, czy was puszczą. Dla nas już się wszystko skończyło.”

Na rogu Kaszubskiej i Czerniakowskiej zatrzymała nas jakaś starsza pani. „Dokąd, państwo, idziecie?” „Na Sadybę”, odpowiedział ojciec. „Nie wiem, czy państwa przepuszczą. Tam dalej są Niemcy. Chodźcie, państwo, do mnie odpocząć.”

Byliśmy tak zmęczeni, że rodzice przyjęli zaproszenie.

Pani, która nas zaprosiła do siebie, była wdową po lekarzu. Mieszkała z córką, młodą ładną dziewczyną, żoną lotnika, którego poślubiła w sierpniu i od 30 sierpnia nie miała o nim żadnej wiadomości.

Roztasowaliśmy się u gościnnej dobrej duszy, a ojciec poszedł do dowódcy barykady dowiedzieć się, czy będziemy mogli przejść.

Byliśmy głodni. Mama nam zaproponowała, żebyśmy spróbowali żołnierskich sucharów, podarowanych przez wartownika. Wyjąłem je z torby. Gryząc stwierdziłem, że są twarde. „Są takie jak żołnierska służba”, powiedział dziadek.

Niebawem wrócił ojciec. Rozkazy dotyczące ruchu ludności przez linię przerwania ognia nie nadeszły jeszcze do dowódcy barykady. Musieliśmy czekać.

U pani doktorowej zostaliśmy kilka dni. Marzliśmy nocą, bo szyb w oknach nie było. Jedliśmy suchy ryż i wędzone szproty, na które już dawno nie mogłem patrzyć. Zwłaszcza obrzydł mi ryż. Ojciec codziennie chodził do dowódcy barykady. Wreszcie 30 września rano mogliśmy wyruszyć. Przy barykadzie od naszej strony stał nasz wartownik. Był w hełmie i miał jeszcze karabin. Po drugiej stronie stał Niemiec w zimnozielonym mundurze, w olbrzymim hełmie z szerokim opadającym aż na plecy kołnierzem-okapem.

Nie służbowo, nie oficjalnie pożegnał nas nasz żołnierz. Pomógł jeszcze mamie i babciom przekroczyć wąską drewnianą kładkę, przerzuconą przez okop.

Z drżącym sercem szedłem po tej kładce. Tak rozpoczęły się dla nas długie tysiąc dziewięćset pięćdziesiąt dwa dni okupacji.

Udostępnij na: