Archiwum miesiąca: maj 2014

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 17

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Lipiec miał się ku końcowi. Lato tego roku było upalne, czas jednak płynął bardzo prędko i bardzo prędko jedno po drugim następowały różne wydarzenia. Ku Warszawie zbliżał się front. Pierwszymi jego zwiastunami były ciągnące przez miasto długie kolumny cofających się niemieckich wojsk.

Przez całe dwa dni obserwowaliśmy z radością cofającą się przez Sadybę w kierunku Wilanowa, od Góry Kalwarii, kolumnę niemieckich taborów. Zmęczone konie z trudem ciągnęły ciężkie, zakryte plandekami wozy, wyładowane po brzegi jakimś sprzętem. Starzy żołnierze z eskorty taborów, pewnie uczestnicy jeszcze pierwszej wojny światowej, o twarzach sczerniałych i wychudzonych, w niczym nie przypominali zdobywców ze zwycięskiej armii, jakich oglądałem w roku 1939. Szli bez germańskiej buty. W ich oczach czasami można było wyczytać beznadziejność lub strach.

Dla nas był to czas ciągłego napięcia i wyczekiwania. Przecież wraz z frontem zbliżała się tak upragniona wolność. Nieraz w podnieceniu przykładałem ucho do wysuszonej, rozgrzanej promieniami słońca ziemi, wsłuchując się w głuche stęknięcia dalekich detonacji. W ostatnim tygodniu lipca słychać już było bezpośrednie odgłosy frontu, coraz bliższy ogień artylerii za Wisłą, wybuchy pocisków i bomb.

Któregoś dnia, z samego rana, na Sadybie pojawił się kilkuosobowy patrol żandarmerii. Poszła plotka, że to łapanka, że Niemcy będą zabierać wszystkich mężczyzn, żeby ich rozstrzelać. Ojciec i brat, którzy korzystali z ogólnego zamieszania i nie chodzili do pracy, natychmiast ulotnili się, uchodząc na Czarne Drogi, gdzie łatwo było się ukryć w którymś z nie wykończonych domów, a stamtąd ewentualnie uciec dalej, do lasu. Niebawem sytuacja się wyjaśniła. Ów patrol skierował pierwsze kroki na posterunek policji granatowej. Żandarmi zażądali, żeby bezwarunkowo wszyscy mieszkańcy w wieku od szesnastu do pięćdziesięciu lat, z wyjątkiem chorych i kobiet ciężarnych, stawili się na godzinę 8 rano dnia następnego przed posterunkiem policji. Grozili przy tym, że ci, którzy nie przyjdą, zostaną w razie schwytania natychmiast rozstrzelani. Pani Irena Symonowiczowa, znająca dobrze niemiecki i odznaczająca się wyjątkową urodą, znalazła się w pobliżu i podpytała sprytnie „panów oficerów”, o co chodzi. Niemcy potrzebowali robotników do kopania okopów.

Żandarmi jednakże nie czekali dnia następnego. Powrócili za kilkanaście minut i przez policjantów granatowych i dozorców kazali wszystkim wyjść z domów, zaznaczając, że będą sprawdzali i kogo zastaną zdrowego w mieszkaniu, ten zostanie niezwłocznie rozstrzelany. Na dźwięk uderzenia w żelazną szynę zawieszoną na trzepaku wszyscy mieszkańcy bloku zgromadzili się na podwórku, gdzie żandarm przeprowadzał selekcję, wybierając zdolnych jego zdaniem do pracy. Z „wybranych” uformowano kolumnę i poprowadzono nad Wisłę, w kierunku wału przeciwpowodziowego. Rzeczywiście kazano im kopać okopy.

Na drugi dzień ojciec i Antek musieli też wziąć udział w kopaniu okopów. Przeżyli przy tym ciekawy incydent, świadczący dobitnie o bliskości frontu. Nadleciał bowiem radziecki samolot i kilkakrotnie nurkował, jak by lotnik chciał ostrzeliwać, jednakże widocznie dostrzegł grupy cywilów, zatoczył więc tylko kilka kręgów w powietrzu i odleciał. Podczas tego „nalotu” eskorta kopaczy zdążyła się błyskawicznie ukryć w świeżo wykopanym rowie.

Parę dni później ściągnęła nad Jezioro Czerniakowskie bateria ciężkiej artylerii. Przez dwa dni grzmiała wysyłając pociski za Wisłę. Każdemu ładowanemu do komory nabojowej pociskowi towarzyszyło nasze pobożne życzenie, by eksplodował w lufie, bądź zakończył swój lot jako niewypał. Biorąc pod uwagę jakość niemieckiej wojennej produkcji i skuteczność działalności sabotażowej robotników różnych podbitych krajów, którzy byli zatrudnieni przymusowo w niemieckich fabrykach zbrojeniowych, sądzę dziś, że niejednokrotnie los spełniał drugą wersję naszego życzenia, jeżeli nie co do pocisków tej baterii, to do innych na pewno, bo w dwa lata później oglądając okopy linii frontu, widziałem bardzo dużo niewypałów.

Niebawem zjechała na Sadybę kolumna niemieckiego wojska. Był wielki szum i ruch. Rozkwaterowali się w budynku szkolnym. Oficerowie pozajmowali kwatery w prywatnych mieszkaniach w bloku i częściowo w okolicznych willach.

Przybycie dużej grupy wojsk niemieckich wzbudziło szereg obaw. Ja martwiłem się przede wszystkim, że jeszcze jedno zgrupowanie niemieckiego wojska na Sadybie obok załogi fortu stawia pod dużym znakiem zapytania powodzenie ewentualnego powstania w tym rejonie. A że powstanie musi wybuchnąć, „wiedziałem” prawie na pewno.

Wówczas jeszcze — pod wpływem przeczytanej literatury historycznej, szczególnie Przyborowskiego — wybuch powstania wyobrażałem sobie w swoim dziecinnym umyśle podobnie jak wybuch powstania kościuszkowskiego czy listopadowego, przede wszystkim jako spontaniczny odruch całej ludności. Niejednokrotnie wyobrażałem sobie tłumy rozbrajające Niemców, a w uszach mi dźwięczał okrzyk: „Do broni!” Powstanie było też dla mnie równoznaczne z końcem wojny, a więc z prostym powrotem do dawnych ram i norm, sprzed września 1939 roku. Mimo doświadczeń czterech lat okupacji wszelkie problemy życiowe były dla mnie wówczas jeszcze nie skomplikowane.

Niedługo kwaterowała na Sadybie kolumna niemieckiego wojska. Na drugi dzień, bodaj w niedzielę, odjechała równie prędko jak przybyła. Pozostały po niej tylko okopy dla samochodów przed szkołą oraz ławki i sprzęt szkolny zrzucony na kupę na boisku. Z zachowania się żołnierzy niemieckich, z rozgardiaszu, jaki panował przy ich odjeździe, widać było, że ulegają panice.

Innego znów dnia pod wieczór na ulicy Powsińskiej rozległ się strzał pistoletowy. Oficer niemiecki z patrolu, który się tam zatrzymał, ogłosił, że od godziny szóstej po południu nikt nie może wychodzić na ulicę pod groźbą zastrzelenia. Niebawem wyjaśniła się przyczyna tego rozkazu. Od strony Wilanowa, z Powsinka, Niemcy prowadzili, a właściwie gnali, grupę kilkudziesięciu jeńców radzieckich. Szli w łachmanach, których jedyną wspólną cechą był straszny brud i wymalowane na plecach czerwoną farbą ogromne litery US (Union Soviet). Byli tak wynędzniali, że ledwie trzymali się na nogach. Do papierosów i chleba, które rzucaliśmy im z balkonu drugiego piętra, z mieszkania Jędrka Kuźniara, wyciągały się dziesiątki wychudłych, czarnych od brudu rąk. Biedacy wydzierali sobie wzajem każdy papieros i każdą kronikę chleba, przy czym oczywiście „zwycięzcami” zawsze zostawali silniejsi, toteż większość naszych podarunków wpadła w ręce tych kilku. Żołnierze eskorty, w których sercach, może pod groźbą zbliżającego się frontu, zatliła iskierka ludzkich uczuć, nie zwracali na nas uwagi, a widząc niesprawiedliwy podział zdobyczy, rozdzielali je wszystkim po równej części. Chwała Bogu, zapasy deputatowe papierosów matki Jędrka były tak obfite, że na jednego z biedaków musiało przypaść przynajmniej po jednym haudegenie.

W tych ostatnich dniach lipca wyjątkowo dużo pacjentów miał doktor Szczubełek. Przeważnie byli to ludzie młodzi, weseli, zupełnie nie sprawiający wrażenia chorych i cierpiących. Niektórzy byli ubrani w wysokie buty, bryczesy i sportowe bluzy. Nie czekali też na doktora w poczekalni jak zwykli pacjenci, lecz często, korzystając z rybackiego sprzętu doktora, łowili ryby nad fosą. Zamiast poddawać się badaniom lekarskim, w gabinecie i pojedynczo, toczyli z doktorem wspólne pogawędki między jednym a drugim „braniem”, pogawędki, które by-najmniej nie wyglądały na przeprowadzanie lekarskiego wywiadu. Szczególnie jeden z owych lipcowych pacjentów doktora utkwił mi głęboko w pamięci. Nie pamiętam jego nazwiska, nie wiem, jaki był jego zawód — wiem tylko, że był żonaty, miał rocznego synka i mieszkał gdzieś w Nieporęcie. Zresztą widywałem go tylko w lipcu nad fosa, lub czasami na naszej klatce schodowej, jak wychodził ukradkiem od sąsiadów na pierwszym piętrze, gdzie na prośbę doktora państwo Szczerkowscy na parę dni oddali „pacjentowi” jeden pokój. Ów pacjent był młodym człowiekiem, lat najwyżej trzydziestu, wysoki blondyn, w okularach w czarnej oprawie. Sprawiał wrażenie człowie-ka bardzo opanowanego i zrównoważonego. Kiedy podczas brania przez Niemców ludzi do okopów myślano początkowo, że to łapanka, pobiegłem na fosę ostrzec pacjentów-rybaków, żeby mieli czas się ulotnić.Na słowo „łapanka”, wypowiedziane przeze mnie jednym tchem nie okazał zdenerwowania, podziękował mi za ostrzeżenie i skierował kroki ku mieszkaniu doktora, zabierając ze sobą towarzyszy. W mojej pamięci pozostał na zawsze jako bezimienny oficer armii podziemnej czekający na rozkaz.[1]

Ostatnia niedziela lipca była dniem wyjątkowo gorącym. Tysiące warszawiaków wyruszyło na miasto, aby oglądać kolumny niemieckich uciekinierów ciągnących z dobytkiem na autach, dorożkach, a nawet na chłopskich wozach, żeby zobaczyć maszerujące, a właściwie wlokące się, oddziały wojska. Wszyscy chcieli zobaczyć tłok wokół dworców, przerażenie Niemców, którzy z walizkami tłoczyli się na peronach i pchali się bezładnie do pociągów ewakuacyjnych.

Opowiadano, że rano w niedzielę lotnictwo radzieckie zatopiło dwie duże barki na Wiśle. Jak słuchałem o tym, serce moje rozpierała radość. Czułem przedsmak wolności. W wyobraźni widziałem szeregi polskich ułanów, szare chropawe hełmy, rogatywki, jakich nie oglądałem od pięciu lat. Zdawałem sobie sprawę, że Niemcy byli u progu całkowitej klęski, a jeszcze pochodząca sprzed kilku dni wieść o zamachu na Hitlera w połączeniu ze wszystkimi wydarzeniami, ze zbliżającym się frontem, nabierała specjalnego wyrazu. Ochoczo pomagałem rodzicom opróżniać piwnicę, w której urządziliśmy schron z posłaniami, ze światłem, ze stołem do przyrządzania posiłków. Ojciec tłumaczył mi, że w związku ze zbliżaniem się frontu może być gorąco, ale wszystko szybko przeminie, właściwie to tylko kwestia dwu, trzech dni. Raźno kopaliśmy też nasyp przed oknem piwnicznym, w obudowie ze starego kosza do bielizny. Całe te przygotowania wojenne bardzo mnie zajmowały. Wszystko było ciekawe, odbiegało od monotonii życia wakacyjnego. W tych dniach brat mój znikał gdzieś na całe godziny.


[1] Miał pseudonim „Digen”, a nazywał się Janusz (?) Sztomp-ka — według informacji teściowej dra Szczubełka, p. Barbary Marszałowej.

Udostępnij na:

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 22

A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska

Łowicz, dnia 30 października 1921 r.

Syn mój Leonek wrócił z rodzina do Kraju, za parę dni, może mi Pan Bóg da, że dożyję i zobaczę go w domu Franusiów w Łowiczu, gdzie obecnie mieszkamy już trzeci miesiąc. Podobno wrócił Leonek zdrowy i nie w nędzy, jak dużo naszych powracało. Jego nieszczęście to jest brak ręki. Uratowało go to od okradzenia w drodze. Poodkręcał sprężyny i w sztucznej ręce schował brylanty i biżuterię, którą kupował, aby nie przywozić pieniędzy rosyjskich czy sowieckich, które u nas nie mają wartości. Leonek jechał z Irkucka 2 i pół miesiąca. Ignaś w Warszawie był wczoraj i miło mi bardzo, że po tylu latach obaj bracia niespodziewanie się zobaczyli. Mam już wszystkie moje dzieci w Kraju, to jest w naszej wolnej Polsce, brak tylko mego ukochanego męża. On jeden samotny został na obczyźnie.

Łowicz, dnia 24 listopada 1921 r.

21 listopada minęło 3 lata od śmierci mego męża. W ten dzień Franuś z Zosią chcieli prosić o Mszę św. za dusze Ojca, ale z powodów niezależnych od nas, dziś dopiero ksiądz odprawił w kolegiacie i byliśmy na tym nabożeństwie wszyscy troje. Leonkowie przyjechali z dziećmi do Franusiów, byli jakiś czas, a wczoraj wyprowadzili się do miasta, gdzie czasowo mają pokój. Dzieci mają dwoje, są zdrowe i ładne. Oni oboje też dobrze wyglądają, żeby mogli tylko się jakoś ustalić i on znaleźć pracę, bo zwłaszcza oni przy niepraktyczności Mani dużo potrzebują. Tak dobrze wychowana, a tak nieprzywykła do zajęć kobiecych żona Leonka, cóż robić, kiedy inaczej być nie może, żeby choć oduczyła się palić papierosy. Palenie to nie tylko zajmuje czas, powoduje wydatek, ale rujnuje zdrowie palącemu i otaczającym. Teraz kiedy jest taka wielka trudność w dostaniu mieszkania i z musu nieraz trzeba się mieścić z rodziną w jednym pokoju lub dwóch, to palenie jest krzywdą dla dzieci.

Brak mieszkań u nas w Polsce zrobiła ochrona lokatorów, za mieszkania najęte przed wojną nie wolno właścicielom podwyższać samowolnie czynszu, co do czynszów późniejszych są także ograniczenia tak, że pieniądze za lokale nie pokrywają podatków i utrzymania kamienicy w porządku To nie zachęca do budowy nowych domów, dlatego św. pamięci Niemojewski pisał w „niepodległej myśli”: „Król Kazimierz zastał Polskę drewnianą, a zostawił murowaną, my zaś nieopatrzną gospodarką doprowadzimy, ze będzie zrujnowaną.” obecnie czytałam, że kwestia płacenia za lokale ma być do sejmu wniesiona i taksa zwiększona. My mieszkamy w dwóch pokojach tylko znaleźliśmy szczęśliwym trafem w pałacyku wdowy pani Strzeleckiej. Jest to prawie już za miastem, w ogrodzie. Idzie się długa aleja orzechową do samej nieledwie werandy. Pałacyk[1] ten z niewielką wieżyczką budował przed studwudziestu laty generał Klicki[2] z cegieł biskupiego pałacu. Na dole była tylko biblioteka, gdzie obecnie mieszkamy Na górze, to jest pierwszym piętrze, było mieszkanie jenerała, kuchnia opodal w oddzielnym domku, a dalej jeszcze kaplica, dziś przerobiona na mieszkanie, znać dotychczas gdzie był dzwonek. W ogóle miłe mamy otoczenie, zwłaszcza dla nas, co pochodzimy z rodziców, których rodzina z pokolenia na pokolenie mieszkała na wsi, to też ten dom w ogrodzie, przypominający stary dwór polski na wsi ma zawsze dla nas pewien urok.

Łowicz, 25. XI. 1921 r.

Od jakiegoś czasu czuję się niedobrze ze zdrowiem. Być może, że jeszcze długo pożyję tak kwękając jak obecnie, a może to już zbliża się koniec. Jak umrę, kochani moi, nie płaczcie za mną i nic sobie nigdy nie wyrzucajcie. Nie mam najmniejszego żalu do żadnego z mych dzieci ani własnych, ani przybranych, ani tez mego rodzeństwa. Otaczaliście mnie zawsze nieprzebraną dobrocią serc waszych. Pisze o tym umyślnie, gdyż jak tracimy drogą nam osobę, to zapominamy wszystko złe od niej, a pamiętamy tylko dobre, ogarnia nas żal, że nie możemy już okazać jej serca, że jesteśmy dłużni względem niej moralnie, ogarnia nas tęsknota i wyrzut sumienia. Otóż pragnę, by żadne z mych dzieci tego po mojej śmierci nie doznało, bo to jest wynik przeczulenia. Szczególniej byłoby to aktualne względem mej osoby, gdyż przez całe życie byłam nerwowa i dlatego chociaż nie przez zła wolę, ale mogłam komuś wyrządzić przykrość. Dlatego nie ja Wam, ale WY mnie przebaczcie.


[1]              Pałacyk istnieje do dziś i mieści się w nim Muzeum – przyp. MKP.

[2]              Stanisław Klicki herbu Prus I (ur. 16 listopada 1775 w Drążewie, zm. 23 kwietnia 1847 w Rzymie) – polski kawalerzysta, generał dywizji Królestwa Polskiego, baron Cesarstwa Francuzów – przyp. MKP.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 16

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

W końcu lutego Antek zrezygnował z pracy w radio-hauzie. 29 lutego, na drugi dzień po swych szesnastych urodzinach, znalazł zatrudnienie w warsztatach elektrotechnicznych inżyniera Szparkowskiego. Firma mieściła się początkowo na ulicy Gęsiej 16, później przeniesiono ją na Chłodną 8. Otrzymał też zaświadczenie o zatrudnieniu z ważnością do dnia 1 czerwca 1944 roku.

Antek równocześnie dokształcał się w dziedzinie radiotechniki. Jeszcze pracując u Pydego, w „Pydohauzie”, jak mówił, skonstruował wzmacniacz i adapter. Teraz zbudował radioodbiornik. Twierdził, że jest to „najlepsza superheterodyna”. Jednakże z odbiorem zagranicy były kłopoty. Dominowały radiostacje niemieckie.

Elektrotechnika i łączność bardzo Antka pasjonowały. Wespół z Leszkiem Rossowskim zbudowali sobie własny telefon. Mieszkanie Leszka położone było w skrzydle bloku usytuowanym od strony ulicy Powsińskiej, prostopadle do tego skrzydła, w którym znajdowało się nasze mieszkanie. Obydwa mieszkania w linii powietrznej dzieliła odległość około pięćdziesięciu metrów. Przeciągnęli drut rozwinięty z cewki od słuchawki telefonicznej, podłączyli baterie, dzwonki, słuchawki i mikrofony i telefon był gotów. Mama, jak każda matka wówczas, krzywo patrzyła na radio, jednakże telefon zaakceptowała, zwłaszcza że druty były tak cieniusieńkie, iż w każdej chwili można je było zerwać, sam aparat błyskawicznie zdemontować, a taki telefon mógł być w razie jakiegoś nieszczęścia przydatny.

Kiedyś z mamą odwiedziliśmy jej ciotecznych braci na Saskiej Kępie, wujów Genka i Henryka Chodkowskich. Mama, starsza parę lat, mówiła zawsze o nich z dumą: „Fajne chłopaki” (mieli wówczas dwadzieścia sześć i dwadzieścia osiem lat). Wujowie mieszkali na parterze. Gdy tylko weszliśmy, wuj Henryk z dumą zademonstrował nam swój „wynalazek”. W pokoju nad garażem wujowie przebili w podłodze otwór, zakrywając go klapą maskowaną podłogową klepką i dywanikiem. „Jak Niemcy do drzwi wejściowych — mówił — to my przez klapę do garażu i chodu.” Ta klapa w podłodze kilkakrotnie uratowała im życie.

Obydwaj wujowie bardzo mi imponowali. U wuja Genka w szafie wisiała szabla. Był on bowiem oficerem. W 1939 roku obydwaj walczyli. Wuj Heniek gdzieś na północnym wschodzie, a wuj Genek w Warszawie, na Zaciszu, bronił Grochowa w 80 pułku piechoty. Wuj Henryk wrócił dopiero w październiku. Wuj Genek zaraz po kapitulacji przyszedł do domu, mundur powiesił w szafie obok szabli, która w tej wojnie okazała się nieprzydatna. Szabla ta zawsze mnie zachwycała. Miała dedykację. Wuj Henryk bowiem pracował przed wojną w fabryce szabel Borowskiego. Wykonywał na szablach rysunki i napisy. Gdy wuj Genek otrzymał promocję oficerską, brat sprezentował mu tę szablę. Miała na prawym płazie przy zastawie wytrawiony medalion z Matką Boską, dalej orła i napis: „Honor i Ojczyzna”, na lewym płazie przy zastawie — syrenę, a dalej napis: „ppor. Eugeniuszowi Chodkowskiemu brat Henryk.”

Obydwaj wujowie zajmowali się sportem. Wuj Henryk był namiętnym wioślarzem, toteż gdy tylko zaczęła się okupacja i powstały kłopoty z zaopatrzeniem w żywność, zbudował mały sportowy kajak i pływał nim Wisłą aż do Kozienic, szmuglując jedzenie dla całej rodziny. Płaską sportową łajbą doskonale omijał nocą niemieckie wodne strefy. Groźna Wisła była bezpieczniejsza niż polskie drogi i ulice Warszawy.

Pewnego marcowego ranka na przystanku tramwajowym na rogu ulicy Zielonej rozległy się strzały. Został zastrzelony jakiś mężczyzna czekający w tłumie na tramwaj. Wiadomo było, że jak na ulicy ginie samotny cywil z rąk nieznanych sprawców, jest to zdrajca. Zastrzelonego znali mieszkańcy Sadyby. Mieszkał na ulicy Podhalańskiej. Nazywał się Musiał i pracował gdzieś w PKO.

W kilka dni potem gestapowcy otoczyli willę pani Taperowej na ulicy Okrężnej 35. Tę samą, którą już raz bezskutecznie plądrowali w roku 1940. I tym razem odjechali z kwitkiem. W willi nie zastali nikogo.

Wyrok, który wykonano na Musiale, nie miał jednak związku z najazdem na drukarnię. Musiał sypał swych towarzyszy pracy w PKO. Natomiast drukarnię u pani Taperowej rozpracowywał K., którego zastrzelono w roku 1943, zanim zdołał przekazać informacje do gestapo. Teraz, na wiosnę, ktoś inny sypnął drukarnię.

Ta ostatnia wiosna okupacyjna pełna była wydarzeń. Któregoś majowego wieczora rozległy się strzały z kolei na ulicy Goraszewskiej. Od strony jeziora biegł brocząc krwią niemiecki oficer. Odstrzeliwując się do tyłu ścigającym go dwu mężczyznom, dopadł rogu ulicy Powsińskiej i zwalił się przed apteką. Ścigający go skręcili w Godebskiego i znikli. Na Sadybie zapanował popłoch. Wielu mieszkańców ulicy Goraszewskiej w obawie przed represjami opuściło swoje domostwa. Obawy na szczęście okazały się płonne. Zajechał tylko dwuosobowy patrol na motocyklu z karabinem maszynowym zamocowanym na przyczepie, zaszli na posterunek granatowej policji i kazali sprowadzić sanitarkę. Odjechali bardzo szybko i trwożliwie.

Podobno zamach na tego Niemca był aktem zemsty za zaloty do jednej z dziewczyn. Według innej wersji dziewczyna ta celowo przyjmowała Niemca, żeby ułatwić wykonanie wyroku swoim kolegom.

W czerwcu tego roku godzinę policyjną ustanowiono wyjątkowo wczesną, jeszcze przed zapadnięciem zmroku. Siedziałem w domu już po godzinie policyjnej, gdy usłyszałem za oknem szereg szybko następujących po sobie strzałów, a potem rozpaczliwy krzyk ojca. Ojciec jak huragan rzucił się do drzwi i zbiegł po schodach na dół.

Wyjrzałem przez okno. Od furtki przez ogród środkiem trotuaru kroczyli Antek i Jędrek z rękami wzniesionymi do góry. W furtce stał jakiś cywil z pistoletem skierowanym w ich stronę. Antek z Jędrkiem przeszli przez cały ogród i weszli do klatki w momencie, gdy ojciec był już na dole.

Ich „przygoda” miała następujący przebieg. Pragnęli sobie zapalić. Antkowi rodzice pozwolili oficjalnie palić papierosy, natomiast Jędrek Kuźniar musiał się kryć przed swoją matką z tym nałogiem. Żeby nie być widocznymi od strony ogrodu, stanęli przed furtką, od ulicy zasłonięci dzikim winem. Obydwaj byli w butach z cholewami i w bryczesach. Zapaliwszy papierosy, po każdorazowym zaciągnięciu się dłonie z papierosami chowali wstydliwie za klapy marynarek. Mieli tak konspiracyjne miny i tak skoncentrowaną uwagę na tym, żeby ich nikt nie zobaczył z ogrodu, że nie zauważyli, iż są obserwowani przez faceta w zielonym tyrolskim kapeluszu z piórkiem, stojącego na przystanku na wprost furtki. Gdy jeden z nich chciał wyciągnąć któryś raz papierosa spod klapy, usłyszeli okrzyk: „Hande hoch!” Zbaranieli. Nie wiedzieli, o co chodzi. Ku nim szedł facet z pistoletem w dłoni. Padł strzał w górę. Podnieśli więc ręce, z których wypadły im dymiące papierosy. Szkop trzymając pistolet w dłoni przy biodrze, obmacał ich. Poczuli od niego zapach wódki. Kazał im odmaszerować z rękami do góry, bez oglądania się za siebie. Odeszli na miękkich nogach. Gdy byli już w ogrodzie, facet w zielonym kapeluszu oddał jeszcze dla postrachu kilka strzałów w powietrze.

Następnego dnia rano znów miał miejsce innego rodzaju incydent. Łowiliśmy ryby nad fosą, gdy przed blok zajechała buda z żandarmami. Bez wstępnych poszukiwań wpadli do mieszkania pana Leona Sowińskiego. Ukryty za skarpą, wśród krzaków rosnących przy starej wierzbie, widziałem ich hełmy w otwartych oknach. Po jakimś czasie odjechali. Pan Sowiński wyszedł z domu blady jak ściana. Żandarmi na szczęście nie zabrali go. Dokonali tylko rewizji. Szukali broni. Okazało się, że jednemu z niemieckich urzędników w biurze, w którym pracował pan Sowiński, skradziono pistolet. Szwab zameldował niemieckiej policji i wszczęto poszukiwania. Najechano wtedy wielu pracowników tego biura.

Następny najazd gestapo na Sadybę miał miejsce z początkiem czerwca. Był tragiczniejszy w skutkach. Nie-spodziewanie zajechali małą osobową dekawką. Byli w cywilu. Aresztowali Ptysia Matuszewskiego. Nie zdążył uciec. Jego ojca w porę ostrzeżono telefonicznie w biurze. Gdy gestapo tam przyjechało, pana Matuszewskiego już nie było.

24 czerwca ruszyła radziecka ofensywa. Wiadomość ta rozeszła się lotem błyskawicy i bardzo wszystkich podniosła na duchu, świadczyła bowiem, że wojna zbliża się ku końcowi, że klęska Niemców jest bliska.

Nasz ogród, park i fort leżały na trasie przelotów niemieckich samolotów z lotniska na Okęciu na front wschodni i z powrotem. Leciały zwykle na tak niskim pułapie, że nie tylko znaki na kadłubach i skrzydłach, ale również twarze pilotów w okienkach były widoczne. Leciały w eskadrach liczących po kilkadziesiąt maszyn. Najczęściej były to transportowe junkersy, Ju-52, z dwoma silnikami na skrzydłach, a później również sztukasy dźwigające pod kadłubami wielkie cygara bomb. Wraz z kolegami dobrze nauczyliśmy się rozpoznawać różne typy niemieckich samolotów. Gdy buczały pod naporem ciężaru, życzyliśmy lotnikom, by wraz ze swymi maszynami zlecieli na zbity łeb. Codziennie nasze życzenia los, a właściwie radzieccy lotnicy i artylerzyści spełniali w poważnym stopniu. Po kilku godzinach wracały bowiem te same samoloty — rozpoznawaliśmy je po znakach — jednakże było ich mniej, miały poharatane kadłuby, skrzydła i ogony. Kilkakrotnie widziałem w kadłubach otwory o powierzchni kilkudziesięciu centymetrów. Nierzadko w kilkanaście minut po przelocie eskadry wracającej z frontu wlókł się samotnie jakiś „inwalida”, prychając żałośnie, na jednym silniku. Kiedyś w wywalonych drzwiach junkersa dostrzegłem stojącego w białym kitlu lekarza.

Tymczasem zbliżający się front ujawnił mi coraz szersze kręgi konspiracji. O tym, że Antek działa w podziemiu, wiedziałem. Któregoś dnia przyszedł do nas stryj. Był „pod dobrą datą”. Wyciągnął z kieszeni pistolet i zwrócił się do Antka: „No, wieszaj tarczę na piecu, zobaczymy, czy stryjek strzelać umie!” Popatrzyliśmy wszyscy na siebie. Mama podeszła do stryja i mówi: „Słuchaj, Czesław, nie ma tu zegara, nie jesteś dziedzic Nardzewski, a kart też nie mamy, więc schowaj pistolet, my nie pruscy urzędnicy.” Stryj się roześmiał i wsunął pistolet za pasek spodni. Długo tłumaczył się potem mamie „upałem i zmęczeniem”. Po wyjściu stryja spytałem mamę, kto to jest dziedzic Nardzewski. Kazała mi przeczytać Popioły.

Prócz czytania jedną z ulubionych rozrywek tego lata było łowienie ryb w fosie. Któregoś dnia wyciągnąwszy kolejną krasnopiórkę, chciałem powtórnie zarzucić wędkę do wody, ale haczyk zaczepił się o skarpę. Schyliłem się, żeby go zwolnić, i spostrzegłem, że zaczepiony jest o jakiś kawał żelaza tkwiący głęboko w ziemi. Zaintrygowało mnie to mocno. W wyobraźni zobaczyłem znów stosy broni znoszone na nasze podwórko przez Niemców po kapitulacji Warszawy. Tymczasem dokopałem się wspólnie z towarzyszami połowów do jakiejś sztaby i zaczęliśmy się z nią mocować. Ustąpiła wraz ze sporym kawałkiem skarpy, który zakrywał wieko żelaznej skrzyni. Skrzynię wypełniały puszki po farbie drukarskiej, zawierające amunicję pistoletową i jakieś papiery. Zdumieni znaleziskiem, zamknęliśmy skrzynię na powrót, maskując starannie wieko. Z przejęciem zaczęliśmy się naradzać, co zrobić z tym fantem. My zostawimy skrzynię w spokoju, ale jeżeli odkryje ją ktoś inny, może zabrać, a co gorsza, zameldować tam, gdzie nie potrzeba. Zdecydowaliśmy się poradzić doktora Szczubełka.

Z duszą na ramieniu zapukałem do mieszkania doktora. Na szczęście otworzył mi sam. Akurat gdzieś wychodził. Zdyszany powiedziałem mu, o co chodzi. Zaprosił mnie do przedpokoju, popatrzył spokojnie w oczy i zapytał: „A czy wiesz, czy domyślasz się, czyje to jest?” „Nie wiem — odpowiedziałem — ale chyba jakiejś organizacji podziemnej.” Doktor przycisnął mi ramię mocno do siebie i powiedział: „To jest moje. Ale pamiętaj, nie mów o tym nikomu. Wiesz przecież, co by mi groziło.”

Zobowiązany tak niezwykłym dowodem zaufania, opuściłem mieszkanie doktora. Nazajutrz skrzyni już nie było.

Udostępnij na:

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 21

A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska

Mińsk mazowiecki, 30 maja 1921 r.

8 maja wyjechałam z Siąszyc. Zostało mi najmilsze wspomnienie z mojego tam pobytu. Ostatnie dni byłam bardzo wzruszona. Miałam wrażenie, że wyjeżdżam nie tylko od Stasi, ale z domu mojej Wandzi, tak każdy przedmiot mi ja przypominał, bo tak drobiazgowo, jak o dziecku o mnie, kiedy mnie w Siąszycach zostawiała. 9 maja przyjechałam do Świerzyn[1] i zobaczyłam najmłodszą moją wnusię Zosię. Tak mi to miło było to maleńkie bobo, zdaje mi się, że podobna do rodziny Trzebuchowskich.

14 maja Franuś przywiózł mnie do Mińska z małą Wandzią. Mieszkamy w maleńkim domeczku, ale jest nam tu bardzo dobrze i miło, tak cicho, spokojnie. Dzisiaj oboje Franusiowie pojechali do Warszawy po różne sprawunki. Bardzo im wdzięczna jestem, że widzę jak oboje się starają, abym nie czuła tego, że nie jestem u siebie w domu i rzeczywiście jestem jak w domu, bo czuje ich serca na każdym kroku, tak ze strony Zosi, jak i Franusia. Nie zapomnę nigdy wizyty siostry Franusia u nas w Mińsku Anielki, dał mi tak dowód przywiązania przy niej względem mnie, jakiego mogłam  się spodziewać po rodzonym synu. Tak on już dawno zajął miejsce między moimi dziećmi w mym sercu i znów teraz muszę powtórzyć, że niczym nie zasłużyłam sobie na tak bardzo dobre przybrane dzieci.

Niepokoję się znów polityką, na Górnym Śląsku powstanie, znów nasi przeleją krew, niepodobna, żeby koalicja nie przyznała nam Szląska. Samo powstanie dowiodło, że Szląsk jest polski, a Europa nie może patrzeć spokojnie na walkę naszą, bo to znów groziłoby europejską wojną. W nas Polakach jest patriotyzm i miłość Ojczyzny z zaparciem się siebie.

W przeszłym miesiącu byłam w Warszawie i dowiedziałam się, że jedyna już dziś moja ciotka, rodzona siostra Matki, Paulina z Nieszkowskich Maleszewska przyjęła katolicyzm. Jadąc, myślałam o tym, aby jej pastora kalwińskiego sprowadzić. Wiedziałam, że jest protestantką aż do fanatyzmu.  Pamiętam, że nie wybaczyła naszej Matce, iż została katoliczką – wreszcie, ze miała żal za to do mnie i do mojego męża, że to co się stało za naszą namową. Dlatego, jak się dowiedziałam  ze jest chora i prawie na łasce bratowej, zagorzałej, jak to mówią katoliczki, chciałam dopomóc ciotce w sprowadzeniu do domu pastora Tymczasem, jak przyjechałam, powiedziała mi wujenka Hieronimowa Nieszkowska, że ciotka Maleszewska parę dni temu przyjęła katolicyzm. Czy jest szczęśliwa, nie wiem, przez delikatność nie chciałam zapytać, a do mnie się w tej kwestii nie odezwała. Prosiła mnie, abym się modliła się za nią: „żebym długo nie żyła, cierpię tak bardzo, że pragnę już śmierci.” Nie spytałam, czy ciotka cierpi fizycznie, czy tylko moralnie Jestem pewna, że cierpiała i fizycznie i moralnie, dlatego nie pytałam. Taka samotna, nikogo nie ma z bliskich sercem. Żyje jeszcze brat (wuj Hieronim), ale jest nieprzytomny, umysł ma tak przemieniony, że chwilami nie poznaje obecnych. 


[1]              Świerzyny – wieś w Polsce położona w województwie łódzkim, w powiecie zduńskowolskim, w gminie Zapolice przyp. MKP.

Udostępnij na:

Franciszek Gorczycki „Notatki z Opoczyńskiego” cz. 6

Oto kolejna część wspomnień z powstania styczniowego Franciszka Gorczyckiego, czyli brata mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej. Wspomnienia zostały opublikowane w 1967 r. książce „Spiskowcy i partyzanci 1863 roku”.

franciszek Gorczycki

Franciszek Gorczyczki
zdjęcie z okresu powstania styczniowego

Nie pamiętam dokładnie, ile dni stał oddział w Goszczy, ale stał tam dość długo[1]. Langiewicz nie myślał o musztrowaniu oddziału, tylko o zrobieniu z siebie wielkiego człowieka, tam też ogłosił swą dyktaturę, która w rezultacie nie trwała całego tygodnia[2].

Z Goszczy wysłał Jeziorański po naradzeniu się z Langiewiczem szwadron kawalerii na rekonesans w stronę Miechowa; byłem w tym szwadronie. Spotkaliśmy rekonesans rosyjski wysłany z tego miasta w stronę Słomnik, złożony z piechoty i kozaków. Następnie szwadron nasz przeszedł w stronę Pińczowa i tam dowiedział się dowodzący nasz, że wojsko z Miechowa i Kielc wychodzi na oddział Langiewicza celem rozbicia go i wypędzenia resztek do Galicji. Taki raport przy mnie złożył nasz dowódca jeziorańskiemu.

Na drugi dzień rano cały oddział dyktatora Langiewicza wyruszył w stronę północną. Szwadron, w którym służyłem, szedł w awangardzie na milę przodem, przeszliśmy Nidę pod Chrobrzem i kiedy dojeżdżaliśmy do Buska, około godziny 5 po południu usłyszeliśmy strzały armatnie w stronę Chrobrza[3]. Nie znałem dobrze polecenia, jakie miał dowódca szwadronu, zdaje się, że głownie szło o to, aby oddział nie padł w zasadzkę między Czangierego[4] z Kielc, a oddział, który miał wyjść ze Staszowa oraz z Radomia na pomoc Czengieremu. Strzałów armatnich było niewiele – może sześć czy osiem. Całą noc następną jeździliśmy to w stronę Pińczowa, to znów w stronę Chmielnika, a rano stanęliśmy dla odpoczynku dla ludzi i koni[5].


[1] W Gosczy Langiewicz stanął 6.III i tu 10.III ogłosił się dyktatorem. 13 był już w Sosnówce.

[2] Langiewicz opuścił obóz 19.III.1863.

[3] Zapewne odgłosy bitwy pod Chrobrzem 17.III.1863

[4] Ksawery Osipowicz Czengiery (Ченгеры Ксаверий Осипович, ur. 1816, zm. 1880) – rosyjski generał, uczestnik walk w powstaniu styczniowym.

[5] W tym mojescu wspomnienia się urywają. Jak wiadomo z historii, po opuszczeniu obozu przez  Langiewicza armia uległa rozproszeniu. Część zdezerterowała, część zaś od dow. Śmiechowskiego po bitwie pod Igołomią (21.III) przekroczyła granicę ścigana przez wojsko rosyjskie. Franciszek Gorczyczki w nieznanych okolicznościach znalazł się również poza kordonem. W Krakowie zaciągnął się znowu do szeregów powstańczych. 

Udostępnij na:

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 20

A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska

10 kwiecień 1921 r. Siąszyce

Parę dni temu 5 kwietnia Wanduchnie mojej przybyła córeczka. Urodziła się o 8 rano. Mnie przy Wandzi zastąpiła Zochna. Ciągle jestem myślą z tymi moimi ukochanymi córkami. Jak ja powinnam Panu Bogu dziękować, że mi dał takie kochające dzieci. Ignaś jak córka myślał o moich potrzebach, kazał mi przyrzec, że mu napiszę, jak tylko mi będzie czego trzeba, okazał mi tyle serca, one obydwie myślały o tym, abym nie była przy chorobie Wandzi, nie męczyła się niespaniem nocami. Tak nie wszystkie dzieci umieją myśleć o starej matce. Żeby Bóg raczył zna,c na nich wszystkie swe łaski i błogosławił wszystkim mym dzieciom i wnukom. Synowie moi i córki kochają się również między sobą. Dla mnie to taka wielka przyjemność, że i przybrane dzieci są z sercem dla siebie.

Parę tygodni temu matka Antosia kupiła za kilka tysięcy marek dwa sznurki rżniętych korali dla mojej Wandzi. Kupiła z oszczędzonych dla siebie pieniędzy. Te korale leżą tu jeszcze, bo nie było okazji, aby je Wandzi przesłać. Dziś spojrzawszy na nie powiedziałam, że będzie miała wnusia prezent, na co mi Stasia Trzebuchowska odpowiedziała: „O, nie, to wcale nie dla wnusi naszej, ona może sobie kiedy nosić je w przyszłości, ale kupiłam to dla naszej Wandzi, nie z myślą dla wnuczki.” Tak to z akcentem powiedziała i z taką miłością o Wandzi, że nieraz jak rozmawiamy sobie obydwie matki, to widzę to, że kocha ją na równi ze swojemi córkami. Chciałabym, aby to kiedyś wiedziała w przyszłości ta mała kruszynka Wandzi, córuchna, że matka jej przez babkę taką zacną była kochana. Piszę dzisiaj o uczuciach rodzinnych w naszej rodzinie, bo dla mnie to bardzo dużo znaczy. Nie rozumiem tych ludzi, którzy nie umieją kochać, nie starają się o uczucie dla siebie osób sobie bliskich i przejdą przez życie zimni i obojętni. 

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 15

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Pod koniec lipca po południu, gdy wyglądałem oknem, usłyszałem od wschodu warkot lecącego samolotu. Znałem dobrze ryk maszyn niemieckich. Ten warkot jednak był jakiś dziwny, przerywany. Samolot leciał bardzo nisko. Z rur wydechowych silnika wystrzeliwały raz po raz kłęby czarnego dymu. Samolot najwyraźniej obniżał lot. Przeleciał nad fortem, a gdy znajdował się nad dachami willi ulicy Okrężnej, dostrzegłem wokół silnika ogień. W sekundę potem samolot z hukiem runął na ziemię. Wybiegłem z domu w kierunku miejsca katastrofy. Gdy byłem już między Truskawiecką a Okrężną, od strony miasta nadjeżdżała Straż Ogniowa i Pogotowie. Terenowy łazik, który przywiózł skądś niemieckich lotników, stał od dobrej chwili przy płonących szczątkach samolotu. Gdy ugaszono pożar, z żelastwa wydobyto zwęglone zwłoki.

Po wakacjach wróciłem do szkoły. Któregoś dnia jeden z kolegów, Staszek Tarka, ten, którego ojciec w 1939 roku poległ na przedpolach Sadyby, w obronie własnego domu, przyszedł do szkoły z wiadomością, że koło niego, na Czarnych Drogach, zastrzelono zdrajcę. Trup leżał nakryty gazetami. Dyżurował przy nim granatowy policjant, który miał własne zdanie o zastrzelonym. „Jak był świnią, niech leży jak świnia”, powiedział do zbiegowiska i kazał się rozejść.

Zastrzelony znany mi był z widzenia. Znalezione przy składali przysięgą żołnierską, znajdował się portret Hitlera, stanowiący skrytkę na różne kompromitujące dokumenty, jak się potem okazało.

W kilka dni po aresztowaniu kapitana Dąbrowskiego zjawiła się u nas niespodziewanie ciotka Zosia Maszewska. Towarzyszył jej jakiś mężczyzna. Nie zapamiętałem jego twarzy. Ze względu na wsypę, jaka nastąpiła z kolei w Dalbożku, ciotka poczuła się zagrożona, przyszła więc do rodziców po radę i ratunek. Wobec ostatnich wypadków na Sadybie mieszkanie nasze nie było jednak bezpieczna Mama wyjaśniła to ciotce Zosi. Nie trzeba jej było więcej, zrozumiała. Ucałowała nas serdecznie i wyszła wraz ze J swym towarzyszem. Nie przypuszczałem wówczas, że widzimy się po raz ostatni.

W kilka dni potem dotarła do nas wiadomość o aresztowaniu ciotki Zosi. Jak się dowiedzieliśmy, bezpośrednio od nas ciotka pojechała na ulicę Tyniecką, do niejakie} pani Trebertowej, żeby jej zostawić pieniądze dla właścicielki Dalbożka, Marty Walewskiej, za sprzedaną ziemię. Zanocowała na Tynieckiej, gdyż następnego dnia miała odebrać nową fałszywą kenkartę. Gdy nazajutrz zjawił

się towarzysz ciotki z kenkartą, w chwilę potem weszło do mieszkania dwóch Niemców, wylegitymowali obecnych i przeprowadzili rewizję. Z łatwością znaleźli banknotów. Zastrzelili towarzysza ciotki, ją postrzelił ciężko w kręgosłup, zgarnęli pieniądze i wyszli. Wkrótce na Tyniecką zajechało gestapo i zabrało sparaliżowaną wskutek postrzału ciotkę do szpitala, a potem na Pawiaka Wiedzieli widocznie, kogo mają w rękach[1].

Teraz gdy tylko zapadał zmrok, wsłuchiwałem się odgłosy ulicy. Każdy przejeżdżający samochód wał przyspieszony rytm serca. Bałem się. Wszyscy czuliśmy się zagrożeni. Nie mogliśmy jednak uciec, przenieść się gdziekolwiek — było nas za dużo. Antek wydawał się zagrożony podwójnie. On jeden mógł na jakiś czas zniknąć. Ale gdzie? Z pomocą przyszli rodzice jednej z jego koleżanek, państwo Jacuńscy. Mieli oni niewielki majątek w Grzegorzewie koło Tłuszcza. Jeździliśmy tam z Antkiem przed wojną na wycieczki zuchowe i obozy. Teraz wyjechał sam do Grzegorzewa.

Na szczęście Antka i nas wszystkich, a na chwałę aresztowanym, obawy okazały się płonne. Nikt nikogo nie sypnął. Gestapo musiało się zadowolić tylko zatrzymanymi ofiarami. Rozstrzelano ich 16 lipca w ruinach getta.

Po dwóch miesiącach przymusowych, aczkolwiek nie pozbawionych uroku wakacji Antek powrócił do Warszawy.

Pod koniec lipca po południu, gdy wyglądałem oknem, usłyszałem od wschodu warkot lecącego samolotu. Znałem dobrze ryk maszyn niemieckich. Ten warkot jednak był jakiś dziwny, przerywany. Samolot leciał bardzo nisko. Z rur wydechowych silnika wystrzeliwały raz po raz kłęby czarnego dymu. Samolot najwyraźniej obniżał lot. Przeleciał nad fortem, a gdy znajdował się nad dachami willi ulicy Okrężnej, dostrzegłem wokół silnika ogień. W sekundę potem samolot z hukiem runął na ziemię. Wybiegłem z domu w kierunku miejsca katastrofy. Gdy byłem już między Truskawiecką a Okrężną, od strony miasta nadjeżdżała Straż Ogniowa i Pogotowie. Terenowy łazik, który przywiózł skądś niemieckich lotników, stał od dobrej chwili przy płonących szczątkach samolotu. Gdy ugaszono pożar, z żelastwa wydobyto zwęglone zwłoki.

Po wakacjach wróciłem do szkoły. Któregoś dnia jeden z kolegów, Staszek Tarka, ten, którego ojciec w 1939 roku poległ na przedpolach Sadyby, w obronie własnego domu, przyszedł do szkoły z wiadomością, że koło niego, na Czarnych Drogach, zastrzelono zdrajcę. Trup leżał nakryty gazetami. Dyżurował przy nim granatowy policjant, który miał własne zdanie o zastrzelonym. „Jak był świnią, niech leży jak świnia”, powiedział do zbiegowiska i kazał się rozejść.

Zastrzelony znany mi był z widzenia. Znalezione przy nim dokumenty opiewały na nazwisko Sokołowskiego, jednakże nie było to jego prawdziwe nazwisko.

Wieść o wykonaniu wyroku na zdrajcy szybko rozeszła się po Sadybie. Był sprawcą aresztowania kapitana Dąbrowskiego i jego towarzyszy. Należał do tej samej organizacji. Od pewnego czasu wydawał się kolegom podejrzany. Zaczęło mu się zbyt dobrze powodzić. Ponadto sam Waldek Dąbrowski widział go podobno na mieście w niemieckim mundurze. Kapitan Dąbrowski nie wierzył jednak w możliwość zdrady i kontakty swego podkomendnego z wrogiem. Gdy chciano go zlikwidować, kapitan Dąbrowski zastrzegł sobie, że najpierw sam osobiście go przesłucha. Niestety, nie zdążył.

Trup leżał na drodze przez cały dzień. W dwa dni potem przez Sadybę sunął dziwny kondukt pogrzebowy. Za trumną szła tylko jedna osoba, nieszczęśliwa matka, której jedyny syn zawiódł nadzieje bez reszty. Żona i jej rodzina odżegnały się od zdrajcy.

Antek po powrocie do Warszawy musiał podjąć jakąś pracę. W myśl niemieckich przepisów, szesnastoletni chłopak obowiązany był pracować. Ponieważ pod wpływem Edka Laudańskiego zaczęła go interesować radiotechnika, starał się o pracę właśnie w tej dziedzinie. Został zatrudniony w niemieckim warsztacie radiotechnicznym przy placu Trzech Krzyży, na rogu Książęcej. Właścicielem warsztatu był inwalida z frontu wschodniego, Wilhelm Pyde. Pełna nazwa firmy brzmiała: Radiohaus Wilhelm Pyde. Według relacji Antka właściciel był dosyć miłym człowiekiem. Może swą niemiecką butę stracił na froncie wraz z nogą? Dużo gorszy dla pracowników był jego urzędnik, niestety Polak, toteż Antek po kilku miesiącach zrezygnował z zatrudnienia w radio hauzie.

Obejmując tę pracę, musiał Antek zmienić szkołę. Uczęszczał teraz do Obowiązkowej Szkoły Zawodowej Nr 5. Dziwna to była szkoła, której uczniowie mieli nie-raz pod pulpitami pistolety i granaty obok książek. Zajęcia prowadzono niemal korespondencyjnie, odbywały się bowiem raz w tygodniu, w soboty. Antek miał jednak zaświadczenie chroniące przed wywózką do Niemiec.

26 września późnym wieczorem z kierunku Wilanowa usłyszeliśmy odgłosy strzelaniny. Struchleliśmy. Pamięć mordu w Wawrze była nadal bliska. Zdenerwowany ojciec zgasił światło i podniósł rolety. Strzelanina po chwili ucichła, natomiast na niebie nad Natolinem ukazała się łuna. Odgłosy cichnącej strzelaniny zastąpił ryk strażackich syren.

Na drugi dzień sprawa się wyjaśniła. Żołnierze konspiracji rozbili niemiecki posterunek żandarmerii w Wilanowie i spalili niemiecką kolonię na Kępie Latoszkowej.

W kilka dni później zauważyłem, że jeden z naszych młodych sąsiadów, dwudziestoletni Witek Morawski, nosi rękę na temblaku. Gdy zapytałem go ze współczuciem o przyczynę, wyjaśnił mi, że ma zastrzał. Nie domyśliłem się, że jego temblak ma związek ze strzelaniną sprzed kilku dni.

W listopadzie nastąpiły dalsze aresztowania. Aresztowano szewca, Mariana Borowicza, i jego brata, Władysława. Wkrótce zaaresztowano też panią Borowiczową, a także jej dzieci, moich rówieśników, Jurka i Danusię. Jak się dowiedzieliśmy potem, Borowiczową wywieziono do Oświęcimia, a Jurka i Danusię do Jugendlagru. O Władysławie i Marianie Borowiczach słuch zaginął.

14 listopada naszą rodzinę dotknął kolejny cios. W mieszkaniu wuja Wacka Orlickiego aresztowano jego siedemdziesięcioletnią matkę, Henrykę, oraz jej córkę, siostrę wuja, Wandę Poniatowską. O tym, że ciotka Wanda była kolporterką prasy podziemnej, wiedziałem doskonale. Obie kobiety znalazły się na Pawiaku.

Równocześnie na Sadybie miało miejsce kilka napadów bandyckich, dokonanych z bronią w ręku przez nieznanych sprawców. Rabowali pieniądze, biżuterię. Napadli też na sklep Antoniego Gregorczyka.

W kilka dni potem wstrząsnęła nami następna tragiczna wiadomość: aresztowano Janusza Millo. Podobno ujęto go z bronią w ręku. Jednocześnie zaczęła krążyć plotka, że właśnie szedł na pospolity rozbój. Przypisywano mu też udział w napadzie na sklep Gregorczyka. Nie mogłem w to uwierzyć. Lubiłem go bardzo. Jeszcze na kilka dni przed aresztowaniem był u nas. Siedział u Antka na stoliku i majtając nogami w pięknych oficerskich butach, gwizdał modną wtedy melodię Belami.

Jak się potem wyjaśniło, Janusz został zatrzymany podczas transportu broni. Ujęto go w takim momencie i w taki sposób, że z broni tej nie mógł nawet zrobić użytku. Zaprowadzono go do pobliskiego komisariatu granatowej policji na Nowogrodzką. Komendant tego komisariatu działał w konspiracji i Januszowi udało się przekazać wiadomość dla doktora Szczubełka, a nawet pozbyć się papierów, które mogłyby Niemców naprowadzić na ślad doktora. Sam komendant komisariatu usiłował wmówić żandarmom, że to nie przestępca polityczny, lecz bandyta. Ten status stwarzał większe nadzieje na uratowanie się.

W tym czasie na słupach ogłoszeniowych w Warszawie krzyczały już czerwienią plakaty z nazwiskami zakładników i nazwiskami rozstrzelanych w publicznych egzekucjach. Czytając je, z drżeniem serca sprawdzałem, czy nie ma na nich nazwisk: inżyniera Rudzkiego, pani Wandy Kamińskiej, pana Skoczylasa, ciotki Zosi Maszewskiej, ciotek Henryki i Wandy, a teraz Janusza Millo.

W końcu listopada powiększył się krąg naszych przyjaciół. Do pani Topczewskiej zjechała kuzynka z Wołynia, pani Kawecka, z synem i dwiema dorosłymi córkami. Uciekła przed ekscesami ukraińskich nacjonalistów. „Wolimy ginąć od bomb i kul niż od siekiery i tasaków”, pisała w swych listach, błagając o pomoc. Teraz najważniejszą sprawą było zdobycie dla uciekinierów z Wołynia ważnych tu dokumentów. Na Wołyniu sprawa kenkart nie była traktowana rygorystycznie. Obaj z Antkiem serdecznie się zaprzyjaźniliśmy ze starszą córką pani Kaweckiej,

Ewą. Do czasu uzyskania kenkarty dziewiętnastoletnia Ewa była uwiązana na Sadybie. Kenkartę otrzymała przed samymi świętami. Służyłem Ewie za przewodnika w pierwszej jej wyprawie na miasto, po choinkę.

Ponieważ od października obowiązywało ograniczenie zużycia energii elektrycznej, wspólnym wysiłkiem lokatorów przy pomocy naszego dozorcy, ze składkowych pieniędzy przekupiony został kontroler Elektrowni, a pan Czesław tak podłączył dopływ prądu poza licznikiem, że można było do woli korzystać ze światła.

Święta były smutne. Krąg ludzi, którzy odeszli na zawsze, bądź znajdowali się w niemieckich rękach, był coraz szerszy.

Zaraz po Nowym Roku niemiecki terror wzmógł się jeszcze bardziej. 3 stycznia na liście zakładników przeznaczonych na rozstrzelanie znalazł się Janusz Millo. Plakat z 13 stycznia doniósł o jego śmierci. W tym dniu rozstrzeliwano przy ulicy Górczewskiej 14. Z kolei na plakacie z 21 stycznia wśród zakładników znalazło się nazwisko pana Adama Skoczylasa. Został on rozstrzelany 24 stycznia. W tym dniu rozstrzeliwano przy ulicy Kilińskiego pod murem Ministerstwa Sprawiedliwości[2].

5 lutego 1944 roku była sobota, ale Antek nie poszedł do szkoły. W mieście było niebezpiecznie — łapanki. Leżał na tapczanie i przeciągał się. Mama wróciła ze sklepu i gotowała mleko, które przyniosła zamarznięte w butelce. Otworzyłem lufcik, żeby zobaczyć, ile jest stopni mrozu. Rozejrzałem się wokół. W dali, za topolami rosnącymi wzdłuż alei Sobieskiego, dostrzegłem kolumnę niemieckich samochodów wojskowych jadących w kierunku Wilanowa. Zacząłem machinalnie liczyć. Gdy ostatni mijał topolę, którą przyjąłem za punkt odniesienia, doliczyłem się pięćdziesięciu dwóch. Nagle spostrzegłem samochody wyjeżdżające pędem z ulicy Powsińskiej i skręcające przed nasz doza. Gwałtownym hamowaniem przed naszą bramą wzniecały tumany śniegu. Z samochodów zaczęli wyskakiwać żołnierze z bronią gotową do strzału. Ta bezładna początkowo grupa błyskawicznie rozdzieliła się na mniejsze, kilkuosobowe, które z pokrzykiwaniem ruszyły w kierunku poszczególnych klatek naszego bloku.

Cały czas patrząc przez lufcik, relacjonowałem wszystko mamie. Gdy tylko zobaczyłem Niemców biegnących do naszej klatki, zamknąłem lufcik. Mama błyskawicznie zgromadziła na nocnym stoliku obok Antka lekarstwa z apteczki. Antek blady jak ściana zerwał się z pościeli i wyjąwszy z szuflady swego stolika lampy radiowe, podał je mamie, a sam wrócił na tapczan. Na schodach słychać już było tupot podkutych butów i dobijanie się kolbami do drzwi na niższych piętrach. Mama z lampami w ręku wbiegła do kuchni, a ja za nią. Rozglądając się bezradnie, otworzyła dół kredensu i wrzuciła lampy do puszki z solą. W tym momencie drzwi zatrzęsły się od uderzeń kolb. Mama otworzyła. Niemcy wpadli jak huragan, rozbiegając się po wszystkich pokojach z bronią gotową do strzału. Zgromadzono nas w pokoju, gdzie leżał Antek. Opasły żandarm z bergmannem w ręku stanął plecami do pieca, trzymając lufę skierowaną na Antka. Oksydowana lufa z cylindryczną chłodnicą perforowaną okrągłymi otworami wędrowała następnie jak wskazówka od babci do Janka, do mnie i do Antka.

„Wer sind sie?”, indagował żandarm.

Matka tłumaczyła cierpliwie: „Meine Mutter, mein alterer Sohn, mittlerer und kleinster. — Wskazując na Antka, powiedziała: „Er ist krank.” Antek zbladł jeszcze bardziej.

Żandarmi buszowali po mieszkaniu.

W tapczanie, na którym leżał Antek, była maska gazowa ojca, nasze maski, hełm polski, wiatrówka tkwiąca tam od 1939 roku, w walizce pod stolikiem Antka zamki od karabinów, które niedawno wraz z karabinami powyciągał z fosy, a w komórce narty.

Do komórki i do tapczanu nie zajrzeli. Ten najbrutalniejszy gruby szwab niedbale uniósł czubkiem buta wieko walizy, ale nic nie zauważył. Ten spokojny starszy zawołał mamę do kuchni. Otworzył kredens, przepatrzył półki i zajrzał do soli. Widząc lampy radiowe, spojrzał na mamę i zamknął drzwi kredensu bez słowa. Mama ledwie trzymała się na nogach, gdy wreszcie wyszli i gdy nam opowiadała zdarzenie w kuchni.

Z całego bloku tylko w naszej klatce schodowej aresztowali trzy osoby. Z fotela dentystycznego u pani Topczewskiej zabrali Witka Kotlewskiego, syna właściciela apteki, od dziadków — naszego kuzyna, zegarmistrza, Leona Kęsickiego, a piętro niżej — naszego sąsiada, inżyniera Antoniego Rzepeckiego. Z Sadyby aresztowano wówczas jeszcze kilka innych osób.

Po odjeździe Uberfallkommando usiadłem w kącie i zacząłem opisywać przeżyte chwile. Schowałem kartki pod dachówkę w komórce nad pokojem babci.

Na drugi dzień babcia Karolcia pojechała na Saską Kępę do ciotek. Wróciła zapłakana. Tego samego dnia co u nas tam też była blokada. Gestapo otoczyło willę kuzynki babci, Marii Karpowiczowej, która wynajęła mieszkanie jakimś młodym lokatorom, państwu Tyszkom[3]. Gdy żandarmi obstawili dom i weszli przez furtkę, z okien willi posypały się na nich strzały i granaty. Kilka godzin oblegali willę. Wszyscy obrońcy zginęli. Okazało się, że w willi pracowała tajna drukarnia. Czy ciotka o tym wiedziała? Podczas najścia gestapo nie było jej w domu. Gdy wróciła, zabrano ją na Szucha. Od tej pory ślad po niej zaginął.

W Warszawie wrzało. Wokół obrony drukarni na ulicy Lipskiej 26 na Saskiej Kępie powstawały całe legendy. Opowiadano, że wśród obrońców drukarni znajdowała się kobieta z maleńkim dzieckiem na ręku. Miała strzelać do ostatniego naboju, który zachowała dla siebie.[4]

10 lutego w ruinach getta rozstrzelano ciotkę Henrykę Orlicką, a 11 lutego ciotkę Wandę Poniatowską. Obie te wiadomości uzyskała ciotka Halina Czekańska w dwa dni po śmierci ciotek. W domu zapanowała żałoba.



[1] Żona inż. Zdzisława Maszewskiego, Zofia z Ziepultów, została tuż przed wybuchem powstania rozstrzelana w ruinach getta. Wiele ciepłych słów poświęca jej dr A. Czuperska-Śliwicka w: Cztery lata ostrego dyżuru.

[2] Daty i miejsca egzekucji ustaliłem po wojnie wg: W. Bartoszewski, Warszawski pierścień śmierci 1939—1944, Zachodnia Agencja Prasowa 1967.

[3] Nazwisko ustaliłem po wojnie wg: W. Bartoszewski, Warszawski pierścień śmierci 1939—1944, Zachodnia Agencja Prasowa 1967.

[4] Potwierdzenie tej opowieści znalazłem w: W. Bartoszewski, 1859 dni Warszawy, „Znak” 1974.

Udostępnij na: