Archiwum miesiąca: kwiecień 2014

„Plotki rodzinne” cioci Steni cz. 14

Czas na dalszy ciąg rodzinnych plotek spisanych w latach 70-tych przez Ciocię Stefanię z Ruszczykowskich Krosnowską. Teraz przepisane przez nią dywagacje wuja Eugeniusza Tyblewskiego, wnuka Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej, na temat rodu Gorczyckich. Przepisałam słowo w słowo nie zmieniając ani przecinka. Przypisy w większości są autorstwa Cioci Steni. Moich tylko kilka. Całość pokazuje cudowną zabawę intelektualną dwójki emerytów w czasach, gdy nie było internetu.

2014-02-08 19.32.31

20140228_142224

20140228_142231 20140228_142235 20140228_142242 20140228_142245 20140228_142251 20140228_142254 20140228_142300 20140228_142303 20140228_142309 20140228_142312 20140228_142318 20140228_142322 20140228_142328 20140228_142331 20140228_142336 20140228_142341 20140228_142358

Tak więc od 1852 jeśli przyjąć tę datę za prawdziwą, licząc wstecz muszą się zmieścić: Piotr Celestyn, Franciszek, Marcin, Samuel, Jakub i Jan. Jeśli się weźmie pod uwagę, że Jan dostał szlachectwo w 1590 r., a burgrabią został w 1596 to jego datę urodzenia przyjąć należy na rok 1558. Czyli, że w chwili, kiedy dostał szlachectwo musiał mieć około 32 lata. Dlaczego właśnie tyle? Tu należy odpowiedzieć nieco obszerniej. W rodzinie Gorczyckich dochowały się legendy względnie tradycja, że jeden z przodków był rycerzem drużyny Króla Bolesława Śmiałego i brał udział w zamordowaniu biskupa Stanisława. Otóż ten przekaz wydaje się być zupełnie prawdopodobny. Trudno go było akurat w takiej wersji wykombinować i kto to miał i dlaczego zmyślać.  Taki przekaz musiał być w ówczesnych czasach bardzo uciążliwy. Wiadomym bowiem było, że wszyscy uczestnicy zamachu na św. Stanisława, wraz z Królem, zostali wyklęci.[1] Pociągało to za sobą bardzo wówczas groźne i dotkliwe konsekwencje. Sam król musiał zrezygnować z tronu i pójść na wygnanie, jego wspólnicy stracili szlachectwo rozproszyli się po całym kraju. Skoro klątwa pociągała tak przykre skutki, to dlaczego nie starano się w rodzinie Gorczyckich jak najszybciej o niej zapomnieć i wymazać to ze świadomości innych. Otóż wiadomą jest rzeczą, że wszyscy potomkowie nieszczęsnego jastrzębca byli chłopami, a to pociągnęło za sobą także przykre skutki, kto wie czy nie gorsze od klątwy, która dla potomnych musiała być siłą rzeczy czymś mniej dotkliwym niż dla Jastrzębca i jego najbliższych. Musieli więc wymigiwać się od obowiązków pańszczyźnianych i innych. Wówczas ich pytano, czemu nie słuchają pana, któremu podlegali. Odpowiadali wówczas, że sami są szlachtą. Musieli więc to wszystko udowodnić. Stąd ta sprawa nie szła w zapomnienie, ponieważ stale była żywa i potrzebna. Czy to dawało skutek, trudno powiedzieć. Należy wnioskować, że musiało być tak, jakby to można uznać za prawdopodobne. Właściciel dóbr, w których Gorczyccy mieszkali, chciał mieć możliwie dużo siły roboczej, bo od tego zależał jego dobrobyt. Takich, co się chcieli wymigać od pańszczyzny musiało być więcej. Istniało tych sposobów wiele i o wiele lepsze od tego, jakiego używali Gorczyccy. W tej sytuacji właściciel dóbr szlacheckich nie zgadzał się na zwalnianie nikogo od pańszczyzny. Zwłaszcza, że Gorczyccy mogli tego dowieść. W efekcie pracować musieli, bo ich do tego zmuszono, a pozostawała jedynie wiadomość o ich klątwie, co na pewno życia nie umilało.
Jan Gorczycki musiał być świadkiem takich zdarzeń w swojej młodości i postanowił za wszelką cenę wydostać się ze stanu chłopskiego. Czy jego wstępni nie chcieli tego samego? Na pewno tak, ale widocznie nie mieli na to odpowiednich warunków. Co było takim warunkiem? Otóż w pierwszym rzędzie siła fizyczna i w ogóle kondycja. Dawało to możność ubiegania się o szlachectwo za pomocą zasług wojennych.
N
ie tylko kondycja dawała możność zasłużenia się na wojnie. Trzeba było także mieć okazję do takiego działania, które przez swą wyjątkowość uzasadniało nadanie szlachectwa. Musiał to być w wielu wypadkach raczej szczęśliwy zbieg okoliczności lub na przykład możliwość posiadania konia, o które nie było wówczas łatwo, były niezmiernie drogie i mogła je na wojnie posiadać tylko szlachta.
Skoro Jan dostał szlachectwo w 1590 r., to należy przypuszczać, że otrzymał je za zasługi wojenne albo odniesione w wojnie moskiewskiej Stefana Batorego, albo w bitwie pod Byczyną[2], gdyż obie te wojny bezpośrednio poprzedzały akt nadania szlachectwa. Należy przypuszczać, że nie chodziło tu raczej o wojnę moskiewską Stefana Batorego, bo wówczas chyba nadałby szlachectwo. Zygmunt waza rozpoczął panowanie w 1587, a bitwa pod Byczyną była w 1588 r.
Jak wiadomo w bitwie pod Byczyną przeciwko Maksymilianowi dowodził Jan Zamoyski. Istniał wówczas mocno zakorzeniony zwyczaj, że ówcześni nadawali imiona swoim dzieciom od imion swoich dobrodziei. Nie ulega wątpliwości, że największymi dobrodziejami dla Jana był albo Jan Zamoyski, albo Zygmunt Waza. Syn Jana nie otrzymał jednak imienia żadnego z nich. Wniosek z tego prosty, ze syn Jana Jakub musiał już żyć i mieć imię. Nie można wykluczyć, że dobrodziejem dla Jana mógł być ktoś inny, np. ten, kto w czasie bitwy użyczył mu konia. Mógł mieć na imię Jakub, ale to rozumowanie jest mniej prawdopodobne od pierwszego. Jan jako początkowo chłop musiał ożenić się stosunkowo wcześnie, bo taki był wówczas zwyczaj (u szlachty było różnie). Skoro ożenił się wcześnie, to może kiedy miał 20 lat, a Jakub urodził się w 1579 r., nie było po co odwlekać urodzin dziecka, środków antykoncepcyjnych nie znano[3], a religijność była wielka.
Przekaz w herbarzach mówi o jednym dziecku Jana – Jakubie. To dziwne, ponieważ rodziny były na ogół wówczas liczne. Kobieta albo była w ogóle bezdzietna albo skoro już mogła rodzić, to rodziła je stosunkowo często. Herbarze nie podają także imienia zony Jana. Jan musiał początkowo mieć więcej dzieci. Jednak przyczyną jego jednodziectwa musiał być jakiś tragiczny wypadek. Skoro nie miał więcej dzieci i imię żony jego nie zostało zanotowane do czasów, kiedy był Jan szlachcicem, to musiał prawdopodobnie stracić żonę i dzieci wcześniej przed tym nim został zasłużonym pod Byczyną.
Czasy te, o których piszę, zaczynają być coraz bardziej niespokojne. Nie ma już wprawdzie wielkich najazdów tatarskich, ale zdarzają się napady tatarskie o mniejszych rozmiarach, różnych oddziałów, nawet takich, które były podporządkowane polskiemu dowództwu. Czasem wojska rabowały swoich, bo im długo zalegano z żołdem. I oto można już przyjąć, że miał miejsce następujący wypadek[4].
Jan obudził się wcześnie w swojej chacie. Nie mógł spać, bo żywo w pamięci stała mu wczorajsza rozmowa z ekonomem odnośnie jego pracy w majątku szlacheckim. Pracy odmówił, a ekonom obiecał mu surową karę. Następnego dnia, jeżeli do pracy się nie stawi. Otworzył oczy i spojrzał na przypiecek. Nie było na nim drwa i nie było na czym zagotować strawy na śniadanie dla rodziny. Mówił wczoraj starszym chłopcom, by poszli po drwa do lasu, ale nie zrobili tego przez zapomnienie lub lenistwo. Spać nie mógł, więc wstał, ubrał się i nucąc cicho „kiedy ranne wstają zorze” (jeśli pieśń ta była już znana).[5] Wychodził z chaty do lasu. Zapomniał siekiery, więc się po nią cofnął. W lesie, kiedy ścinał drzewo na opał, słyszał jakby krzyki, jakby tętent, ale hałas się nie powtórzył, więc doszedł do wniosku, że mu się zdawało. Zarzucił wreszcie drzewo na plecy, związane mocno sznurem[6] i ruszył do domu. Po chwili jednak usłyszał hałasy, które poprzednio zlekceważył. Rzucił więc drewno i pobiegł do domu wiedziony złymi przeczuciami. Jeszcze w lesie ujrzał łuny nad wsią. Wieś się paliła i zewsząd słychać było krzyki mordowanych i piski dzieci. Chata jego stała na skraju wsi, dopadł ją dość szybko. Kiedy stanął w drzwiach otwartych na oścież słyszał jeszcze krzyk. Na dworze stał koń uwiązany do drzewa. W tym momencie w drzwiach ukazał się tatar i zrobił dziwną minę widząc Jana. Nie spodziewał się go tu zastać. W tym momencie Jan ciął go siekierą po głowie i Tatarzyn nie miał czasu, by jęknąć. Jan skoczył do izby i oczom jego ukazał się okropny widok i zona i dzieci leżały we krwi na klepisku. Zrozpaczony chwycił się za głowę i zawył okropnym głosem. Usłyszał to najmłodszy syn, który nie wiadomo dlaczego znalazł się na strychu nad izbą,. Jan zobaczywszy żywego syna, w okamgnieniu opanował się, skoczył po niego, złapał wpół i zniósł go po drabinie. Na dole zasłonił mu oczy, aby ten okropny widom nie utkwił mi na zawsze. Nie było czasu do stracenia. Tatarzy mogli się tu zjawić lada chwila, nie wiedząc czy chata została już obrabowana. Podniósł z ziemi szablę tatarską, chwycił syna za rękę i pognał z nim do lasu.
Ta okoliczność zupełnie wymyślona usprawiedliwia stan rodziny. Jan, kiedy się uratował, drugi raz nie ożenił się. Nie chciał rodzic dzieci, których by potem spotkał podobny los, jaki był jego udziałem. Postanowił za wszelką cenę zmienić stan. Zabicie Tatara, które wynikło samoczynnie, bez zastanowienia, pozwoliło mu uwierzyć we własne siły i spróbować sił w bitwie. Skoro się nie ożenił, to nie miał więcej dzieci. Mógł może żenić się po raz drugi, ale nie było na to czasu. Nie chciał się już żenić z chłopką, bo był szlachcicem, a szlachcianki nie bardzo miały ochotę wychodzić za mąż za szlachcica bez tradycji rodowej. Zresztą nie miał żadnych pieniędzy i teraz ten problem musiał mu głównie zaprzątać głowę. Nie mógł zresztą zapomnieć o swej tragicznie zmarłej żonie. Postanowił żyć po to, by jego synowi i jego potomnym było dobrze.
Z przekazu od herbarzystów wiadomo, że Jan w 1596 r. został burgrabią sandomirskim (sandomierskim). Był to urząd w tych czasach dużo ważki. Burgrabią nie mógł zostać smarkacz, choćby dobrze urodzony. Była to funkcja odpowiedzialna. Polegała wówczas na staraniu się wojskowym o gród. Trzeba było dbać o mury, o zamek, o żywność, o kwatery dla przemieszczających się wojsk. Skoro Jan tę funkcję dostał, musiał się przedtem wykazać jakimiś w tej materii zdolnościami. Musiał mieć chyba te 38 lat. Fakt ten przemawia również za trafnym ustaleniem jego daty urodzenia.
Stanowisko burgrabi ulegało znacznym zmianom w ciągu wieków. Brückner w swej encyklopedii podaje: „Burgrabia był zastępcą starosty w służbie wojskowej około grodu, tytuł pozostał szarża z czasem sama zanikła, gdyż burgrabia i pierwotnie urzędnicy królewscy, mianowani dla każdego grodu przeszli zupełnie pod władzę starostów, stali się ich urzędnikami lub znikli… Urzędu tego nie dostępowali urzędnicy ziemscy (kasztelanowie i inni), bo burgrabiów uwolnił Jagiełło od pospolitego ruszenia.”
Należy więc dalej wnioskować, że Jan, po zostaniu burgrabią nie uczestniczył już w wojnach. Będąc burgrabią sandomierskim, miasta leżącego stosunkowo blisko granicy miał i tak wiele wojskowych kłopotów. Polował z pewnością w olbrzymiej puszczy sandomierskiej, która wówczas leżała w kotlinie sandomierskiej, by dostarczać mięsa żubrów, dzików i saren[7] dla wojska. Sandomierz był wówczas w XVI w. ośrodkiem handlu wiślanego zbożem i produktami leśnymi. Musiał Jan mieć swój udział w tej dziedzinie życia. Nie było już wtedy większych bitew i wojen, w których możnaby zyskiwać sławę. Następną wielką bitwą była bitwa pod Kircholmem[8] w 1605 r. zakończona wspaniałym triumfem oręża polskiego i za następne 5 lat w 1610 r. miała znowu miejsce bitwa pod Kłuszynem, gdzie Żółkiewski gromił Moskali, a obie te bitwy stały się najsłynniejszymi, oprócz trzech innych, w całej naszej historii. W bitwach tych Jan już nie uczestniczył, bo był za stary. Natomiast uczestniczył w nich jego syn Jakub.


[1] To jest bardzo przekonywujące, bo jak pogodzić tradycję o pradawnym rodzie z datą 1590? – przyp. Stefanii z Ruszczykowskich Krosnowskiej.

[2] Wg. Wikipedii:
Bitwa pod Byczyną została stoczona w dniu 24 stycznia 1588 roku pomiędzy wojskami pretendenta do tronu polskiego po śmierci Stefana Batorego, arcyksięcia austriackiego Maksymiliana III Habsburga, a armią Rzeczypospolitej dowodzoną przez hetmana wielkiego koronnego Jana Zamoyskiego, stronnika Zygmunta III Wazy.
Wojska arcyksięcia w nocy 24 stycznia zajęły pozycję na wschód od Byczyny na trakcie królewskim wiodącym do Polski. Dokładne ustawienia armii polskiej nie jest znane. Wiadomo natomiast, że część armii prawej flanki po przeprawieniu się przez groblę, obeszła z boku lewe skrzydło wojsk Maksymiliana. Manewr ten na pewno umożliwiła silna mgła, która utrzymywała się jeszcze w godzinach rannych.
Obie armie stały przez kilka godzin naprzeciwko siebie. Po opadnięciu mgły, kiedy arcyksiążę zobaczył, że wojska polskie zachodzą go z boku, co groziło odcięciem odwrotu do Byczyny – wydał rozkaz do ataku. Bitwa trwała bardzo krótko, była bardzo krwawa i zamieniła się w rzeź uciekających żołnierzy. O sukcesie armii polskiej w części zadecydowała panika wśród Węgrów, którzy źle zrozumieli wydane rozkazy i jako pierwsi zaczęli uchodzić z pola walki. To spowodowało odwrót pozostałych oddziałów.
Arcyksiążę schronił się w Byczynie, którą z marszu wojska polskie zaczęły oblegać. Do ostrzału miasta wykorzystano działa pozostawione przez armię Maksymiliana. Wojsko szykowało się do szturmu miasta, jednak arcyksiążę kazał wywiesić białą flagę i rozpoczął pertraktacje o warunkach poddania się.
Dokładne miejsce, w którym stoczono bitwę nie jest znane do dzisiaj. Prawdopodobnie jest to rejon wzgórza 218 w pobliżu wsi Roszkowice, które okoliczni mieszkańcy dzisiaj nazywają wzgórzem śmierci. Nie znamy też dokładnie wielkości obu armii walczących stron. W źródłach podane są różne liczby od 3 do 6 tysięcy żołnierzy każda. Po bitwie na polecenie Jana Zamoyskiego, wydane burmistrzowi Byczyny, mieszkańcy miasta pochowali w jednej wspólnej mogile zabitych obu stron. Do dziś nie wiadomo ilu ich pochowano. Przekazy wspominają, że od 3 do 5 tysięcy. – przyp. MKP

[3] A sporysz? A malwa? – przyp. Stefanii z Ruszczykowskich Krosnowskiej.

[4] Oczywiście mogło być 20 innych – przyp. Stefanii z Ruszczykowskich Krosnowskiej.

[5] Autorem pieśni jest Franciszek Karpiński (1741-1825), więc anachronizm. Jan mógł nucić „Godzinki” – przyp. Stefanii z Ruszczykowskich Krosnowskiej.

[6] Z tekstu wuja Eugeniusza wynika, że sznurem miał związane plecy, a nie drewno – przyp. MKP.

[7] Z tego zdania wynika, że puszcza leżała w kotlinie, by dostarczać mięsa żubrów, a wujowi zapewne chodziło o to, że Jan polował, by owego mięsa dostarczać.

[8] Bitwa pod Kircholmem (obecnie miejscowość Salaspils na Łotwie, 25 km na południowy wschód od Rygi) – bitwa stoczona 27 września 1605 w czasie polsko-szwedzkiej wojny o Inflanty w latach 1600-1611. Przyczyną bitwy były zmagania o dominium Maris Baltici. Dodatkowym czynnikiem była walka o tron szwedzki między Karolem Sudermańskim a Zygmuntem III Wazą.

Udostępnij na:

Franciszek Gorczycki „Notatki z Opoczyńskiego” cz. 2

Oto druga część wspomnień z powstania styczniowego Franciszka Gorczyckiego, czyli brata mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej. Wspomnienia zostały opublikowane w 1967 r. książce „Spiskowcy i partyzanci 1863 roku”.

franciszek Gorczycki

Franciszek Gorczycki
zdjęcie z okresu powstania styczniowego

W pierwszych dniach lutego (daty nie pamiętam) przed samym południem kazano się szykować do wymarszu. Dwa plutony kawalerii pod dowództwem rotmistrzów: Miętty-Mikołajewicza i Nałęcza-Brudzewskiego, a pod zwierzchnią komendą b. oficera wojsk polskich z r. 1831 Lipczyńskiego, niewielka garstka piechoty uzbrojonej w zabrane w Szycach karabiny i dubeltówki oraz garstka kosynierów, stanowiące oddział pod naczelnym dowództwem Kurowskiego, wyruszyły z Ojcowa w stronę Olkusza. Od Przegini do Olkusza padał śnieg z deszczem, wskutek czego przemokliśmy do nitki. Oddział przyszedł do Olkusza już wieczorem; przyjęli nas Żydzi z latarniami, a wszyscy mieszkańcy pomieścili nas wygodnie. Wiem, że tej nocy nie były nigdzie rozstawiane pikiety konne. Na drugi dzień około 9 rano wyruszyliśmy w stronę Sławkowa i tu był odpoczynek.

Teraz dowództwo nad oddziałem Kurowski zdał oficerowi rosyjskiemu Nikiforowi[1] i mnie kazano być przy nim ordynansem-adiutantem. Pierwsze więcej jak szorstkie obchodzenie się z żołnierzami, a zwłaszcza z kawalerią, Nikiforowa, zauważyłem zaraz w Sławkowie, a potem po drodze do Maczek, a raczej stacji Granica (austriacka), gdzie pociągnęliśmy, a przybyli już wieczorem tegoż dnia wśród deszczu ze śniegiem. Kawaleria dała jeść koniom w remizach kolejowych, piechota pomieściła się w domach przy dworcu kolejowym.

W dwie godziny później zaszedł pociąg, do którego powprowadzano konie i wsiadła też cała piechota. Następnie przez Ząbkowice i Dąbrowę pociągiem tym podjechaliśmy pod sam Sosnowiec. W ciągu pół godziny, a może nieco prędzej, cały ten oddział mogący wraz z kawalerią liczyć niecałe dwieście ludzi, zaszedł od granicy pruskiej kierując się ku komorze celnej. Piechota zaczęła ogień do strażników granicznych i kozaków, jacy tam się znajdowali; byli oni już przygotowani do stawiania oporu w razie napadu powstańców nocną porą.

Niecałe dwie godziny trwała strzelanina w Sosnowcu, część żołnierzy rosyjskich bez broni zdołała uciec za granicę, reszta poddała się. Piechota, a głównie kosynierzy pod dowództwem Cieszkowskiego, dali najwięcej dowodów odwagi i im należy zawdzięczyć, że z Sosnowca wywieziono dosyć broni, około 20 koni i zabrano kasę komory celnej, w której była znaczna suma pieniędzy.[2]

W bitwie tej został ranny Cieszkowski[3], dowódca kosynierów, zginęło siedmiu powstańców i było kilkunastu rannych. Straty nieprzyjaciół nie są mi dobrze wiadome, ale nie były większe.

Na trzeci dzień po bitwie wróciliśmy do Ojcowa. Zostałem na powrót oddelegowany do plutonu Nałęcza. Między Kurowskim, Nikiforowem i pieczeniarzami zachodziły ciągle nieporozumienia.

Przybył do Ojcowa Rochebrun[4] z dwoma jeszcze Francuzami, wybierali najlepszych ludzi do oddziału swego i musztrowali ich usilnie, przybywało też tutaj codziennie po kilkudziesięciu ochotników, głównie z Krakowa i Galicji.


[1] Nikiforow kpt. Wojsk rosyjskich, w lutym 1863 dow. Piechoty u Kurowskiego, przejściowo dowodził oddziałem po Dobrskim, potem walczył w oddziale Lelewela, gdzie został rozstrzelany na skutek intryg.

[2] Bitwa pod Sosnowcem odbyła się 7.II.1863.

[3] Teodor Leon Cieszkowski (ur. 1833, zm. 1863) – polski pułkownik, powstaniec styczniowy.

[4] François Rochebrune, Franciszek de Rochebrune (ur. 1 stycznia 1830, Vienne, Francja zm. 19 listopada 1870) – francuski wojskowy, polski generał, organizator oddziału żuawów śmierci w powstaniu styczniowym, wolnomularz.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 10

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Pewnego dnia, stojąc na szczycie fortowych wałów, zobaczyliśmy kolumnę niemieckich samochodów wojskowych, nadjeżdżających od strony miasta. Z ciekawości zjechaliśmy z wału, „efektowną christianią” zatrzymując się tuż przy jezdni. Zapiszczały hamulce. Kolumna zatrzymała się przed fortem. Z szoferki pierwszego wozu wysiadł jakiś oficer i zwrócił się w języku niemieckim do Edka. Edek był najstarszy z nas — przed wojną skończył drugą klasę gimnazjum Batorego. Teraz coś zawzięcie tłumaczył Niemcowi, gestykulując i wskazując ręką to na Wilanów, to znów na Czerniaków i w prawo. Niemiec zasalutował, wsiadł do szoferki i kolumna zawróciła z powrotem. Gdy odjechali, Edek zamienił kilka słów z Antkiem, po czym obaj parsknęli śmiechem. Gdy zapytałem o powód tej wesołości, odpowiedzieli jednogłośnie: „Poczekaj, to zobaczysz” — i zaczęli się wspinać energicznie na wał. Nie umiałem tak pięknie podchodzić „choinką” jak oni, szedłem „schodkami”, bokiem. Widząc, że zostaję za nimi, Edek rzucił drwiąco: „Jak będziesz tak podchodził, to cię Niemcy złapią.” Nie wiedziałem, za co mnie mają Niemcy złapać i co mogliby mi zrobić. Mimo Wawra nie wydawali mi się jeszcze okrutni i groźni. Gdy wdrapałem się wreszcie na szczyt wału i stanąłem, żeby odsapnąć i poprawić wiązania nart, Edek zakomenderował: „A teraz, chłopcy, triumfalny zjazd na dół i chodu do domu. Te szkopy pytały się o drogę na Konstancin, a ja wysłałem ich do czorta na kuliczki, czyli na Siekierki. Jak się zorientują, że ich wykiwałem, i będą wracać, to możecie wszyscy oberwać.” Mimo że wówczas jeszcze nie czułem się pewnie na nartach, to nie tylko ze strachu, ale też z wielkiej radości zjechałem razem ze wszystkimi pełnym szusem, choć stromizna skarpy była dosyć duża. Zdjąwszy narty, żeby nie zostawić śladów na śniegu, ruszyliśmy wszyscy do mieszkania Edka.

Nie minęło pół godziny, gdy przez okno zobaczyliśmy tę samą kolumnę niemieckich samochodów, jadącą w kierunku Wilanowa.

Wczesną wiosną, gdy lód jeszcze leżał na fosie, znaleźliśmy niewypał niemieckiej bomby zapalającej — cienki długi cylinder w kolorze aluminium, zakończony statecznikiem z kolistym pierścieniem. Naradzaliśmy się, co zrobić. Większość uważała, że trzeba zawiadomić policję, żeby usunęła bądź co bądź niebezpieczny niewypał, ale Edek załatwił sprawę z miejsca: chwycił bombę „za uszy” i rzucił ją z rozmachem na środek fosy. Eksplodowała natychmiast, wytapiając z sykiem olbrzymi przerębel.

Wiosna tego roku była prawdziwa tylko w przyrodzie. Wszystkich ogarnęło przygnębienie. Ciągle dochodziły nowe wieści o licznych aresztowaniach przez gestapo, o masowych obławach na ludzi na ulicy. Jeszcze w zimie został aresztowany inżynier Rudzki, ojciec Krzysia, mojego kolegi z klasy, z którym siedziałem w jednej ławce. Mieszkali na ulicy Goraszewskiej. W kilka dni potem Krzysio nie przyszedł do szkoły. Jego mama spodziewała się dziecka. Nie przeżyła wstrząsu spowodowanego aresztowaniem męża. Zmarła w szpitalu. Krzysia zabrała dalsza rodzina.

Od wczesnej wiosny Niemcy codziennie przyprowadzali na fort kolumnę Żydów, którzy wykonywali jakieś prace ziemne. Teren fortu był rozgrodzony, więc chodziliśmy tam często — włóczyliśmy się po kazamatach, uganialiśmy się za dzikimi królikami, które w wałach fortowych porobiły sobie nory. Kolumnę prowadził, pokrzykując rozkazująco, zawsze ten sam policjant niemiecki w płaskim czako ze sztywnym denkiem, mówiący dość dobrze po polsku.

Kiedyś byliśmy świadkami, jak podczas pracy wykopano czaszkę między wałem koszar fortowych a zewnętrznym wałem artyleryjskim. Chyba z grobu rosyjskiego żołnierza z pierwszej wojny światowej. (Na cmentarzu na Sadybie jeszcze po drugiej wojnie był grób oficera artylerii fortecznej z 5 sierpnia 1915 roku.) Któryś z ludzi wziął czaszkę do ręki i zaczął się jej przyglądać. „Boże, co z człowieka zostaje”, powiedział. W tym momencie usłyszałem świst pejcza i głos niemieckiego policjanta: „Niedługo, Żydu, tak będziesz wyglądacz! Kopacz! Robicz!” Byłem przerażony.

Po skończonej pracy policjant chodził z pejczem i formował jego uderzeniami dwuszereg. Gdy znękani, zastraszeni mężczyźni w pośpiechu wyprostowali rząd, padła komenda: „Spiewacz! Marsz!” I wówczas zgarbiona „kompania” zawyła parodię piosenki sławiącej marszałka Rydza Śmigłego, która zawsze drażniła mnie częstochowskimi rymami, a teraz, w tej scenerii, z tymi słowami była bolesnym szyderstwem:

Marszałek Śmigły Rydz Nie nauczył nas nic, A za to Hitler złoty Nauczył nas roboty…

Popędzani pejczem zmęczeni i wygłodniali ludzie maszerowali potykając się o rozrzucone na drodze fortowej cegły i gruzy.

Gdy opowiedziałem o wszystkim ojcu, zabronił mi chodzić na fort.

Z końcem zimy zakończono remonty mieszkań na naszej klatce schodowej: załatano dziury u nas, wyremontowano całkowicie mieszkanie po Fiszerach, a także łazienkę państwa Szczerkowskich.

Zmienił się też skład lokatorów. Na miejsce Fiszerów wprowadzili się państwo Rzepeccy z małą Kają i Tomkiem. Inżynier Rzepecki przed wojną pracował w fabryce karabinów na Pradze, teraz zarabiał na utrzymanie w prywatnym zakładzie mechanicznym. Państwo Rehmanowie z pierwszego piętra przenieśli się do willi na ulicę Morszyńską. Do mieszkania po nich wprowadził się pan

Topczewski z żoną dentystką, jej matką i siostrą z kilkunastoletnim synem, Jurkiem Sienkiewiczem. Na parter, tam gdzie mieszkała przed wojną moja koleżanka szkolna, Joasia Kolupa, wprowadził się kierownik naszej szkoły, pan Stanisław Boczar. Drugie mieszkanie na parterze zajęli państwo Zausowie wysiedleni z Poznania. Pani Zausowa była siostrą pani Rehmanowej. Poprzednie lokatorki tego mieszkania, dwie starsze panie, babcie Kotwickie, jak je nazywaliśmy, zatruły się gazem. Odkrył to nasz dozorca. Kiedy przyjechały do nich krewne i nie mogły się dobić do mieszkania, zajrzał przez okno: na kuchence gazowej stał garnek z kartoflami, gaz się nie palił. Jedna z pań leżała na podłodze, druga siedziała w fotelu. Były martwe.

Wuj Witold przyniósł radosną wieść: „Nasi walczą!” Jego brat gdzieś w Kieleckiem, we wsi, w lesie, spotkał oddział żołnierzy polskich pod dowództwem jakiegoś majora. Nie zdjęli mundurów od września.

2 maja nasz kierownik, pan Stanisław Boczar, oznajmił, że jutro nie przychodzimy do szkoły, bo święto narodowe.

Nie poszliśmy.

10 maja kierownik został wezwany do Schulamtu, gdzieś na Daniłowiczowską. Nie wrócił do domu. Po kilku dniach zaczął przysyłać grypsy z Pawiaka. Aresztowanie jego spowodował były nauczyciel języka niemieckiego w którymś z warszawskich gimnazjów, volksdeutsch i niemiecki inspektor szkolny.

Był to drugi cios — po aresztowaniu ojca Krzysia Rudzkiego — gestapo w kogoś, kogo znałem. Cios bliski.

Na miejsce kierownika Boczara — w porozumieniu z gronem nauczycielskim — została wysunięta ciotka Genia Łaukajtis. Razem z moją pierwszą wychowawczynią, panią Wandą Turowską, ciągnęły brzemię nauczania nie tylko legalnego. Pomagała im w tym dzielnie pani Lidia Sopoćko.

Była połowa czerwca. Bawiliśmy się z rówieśnikami w ogrodzie, kiedy spostrzegłem ojca idącego od przystanku tramwajowego. Pobiegłem ku niemu z radością, że jest zdrów i cały. Przecież w ostatnim czasie na ulicach miasta odbywały się ciągle łapanki. Gdy byłem już blisko, nie uśmiechnął się nawet. Zauważyłem, że ma zmienioną twarz. Zatrzymałem się czując, że wydarzyło się coś ważnego. „Tatusiu, co się stało?”, zapytałem. „Francja skapitulowała”, odpowiedział ojciec.

Tego wieczora długo nie gasło światło w gabinecie ojca. Ojciec, dziadek i wuj Witold długo rozmawiali.

Jak tylko sięga moja pamięć, co rano przynosiła do nas do domu świeże bajgieły w dużym koszu owinięta w kra-ciasta chustkę, czarnowłosa sprzedawczyni, Żydówka. Zawsze z Antkiem czekaliśmy na nie. Gdy rozpoczęła się wojna i okupacja, przestała je przynosić. Bajgiełów nie było. Naszą dostawczynię widywałem czasami na ulicy. Któregoś dnia dowiedziałem się, że zabrano ją do getta. Wiadomość tę przyniósł pan Karmelek, jej sąsiad, który miał pracownię krawiecką na ulicy Powsińskiej. Przyszedł oddać ojcu garnitur, który mama powierzyła mu do nicowania. Pan Karmelek otrzymał nakaz przeniesienia się do getta. Przyszedł odnieść garnitur i pożegnać się.

5 października w szkole przed lekcjami ciotka Genią zebrała uczniów wszystkich klas na sali gimnastycznej i wyjaśniła, że nadszedł okólnik niemieckiego inspektoratu szkolnego nakładający na nas obowiązek prenumeraty nowego czasopisma dla młodzieży szkolnej pt. „Ster” Równocześnie odczytała fragment okólnika, który brzmiał: „Na skutek zarządzenia niemieckich władz szkolnych nie może być odtąd stosowane w szkołach przy modlitwie wezwanie do Matki Boskiej, zaczynające się od słów: «O Mario, Królowo Korony Polskiej…” Okólnik był pod-pisany przez inspektora Dionizego Majewskiego.

Po wysłuchaniu treści okólnika poszliśmy do klas. Przed usadowieniem się w ławkach każdy stał przy swoim miejscu, czekając na rozpoczęcie modlitwy. Nauczycielka zaczęła ją od wezwania: „O Mario, Królowo…” Wszyscy je podchwycili W klasie byli wśród nas ewangelicy i prawosławni, ale ta odmawiana chórem modlitwa stała się wyrazem naszej dziecięcej walki, bo było w niej słowo: Polska.

Udostępnij na:

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 14

A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska

Mieszkaliśmy w Żdżenicach, dawnym majątku matki mojego Ojca. Tam umarł mój Ojciec w 1880 r. 12 grudnia. Nie miałam jeszcze wtedy siedemnastu lat. Byłam jeszcze w gimnazjum. Pamiętam, jak gdyby to było dzisiaj, ten dzień, kiedy po raz ostatni widziałam swego Ojca, to jest 9 grudnia. Przyszedł w Kaliszu do Państwa Drobniewskich, gdzie stałam na stancji, aby mnie odwiedzić. Pan Drobniewski był nauczycielem muzyki i czasem urządzał koncerty. Udał się zatem do ojca mego z prośbą, aby Antoni Skrzynecki, mąż mojej siostry Marii, zechciał deklamować na tym koncercie. Ojciec zgodził się poprzeć jego prośbę, usiadł i zaczął pisać list do Antosia. Nie mogłam oderwać oczu od Ojca. Patrzyłam z takim zajęciem na tę twarz szlachetną i typowo polską z taką miłością córki, jakby z przekonaniem, że to ostatni dzień go widzę. Ojciec nerwowo przerwał swe myśli, przegarnął ręką siwe bujne włosy i powiedział: „Przyglądasz się, moje dziecko, moim siwym włosom, tak, jestem już stary, 60 lat mija i teraz każdy dzień życia jest już darowany.” zaambarasowałam się bardzo, nie wiedziałam, co odpowiedzieć, bo rzeczywiście patrzałam z myślą, żeby utrwalić w pamięci te rysy mi drogie i że niedługo już na nie patrzeć będę. Na koncercie byłam z rodzina państwa Drobniewskich. Ojciec umyślnie przyszedł, żeby się ze mną zobaczyć. Siedział cały czas obok mnie. W antraktach  przychodził redaktor „Kaliszanina” Witkowski, zręcznie się przymówił Ojcu o artykuł do swojego pisma, gdyż co jakiś czas pisał ojciec do gazet w kwestiach ziemiańsko-społecznych. Po koncercie, było to w sali u Wernera, w parku pożegnał mnie Ojciec i więcej go już nie zobaczyłam. W trzy dni już nie żył. Zmarł w niedzielę o wpół do 12 w nocy na serce w Żdżenicach w powiecie tureckim w ziemi kaliskiej. O tej samej godzinie, kiedy życie skończył, śnił mi się, że umiera. Widziałam go we śnie na łóżku w tej samej pozie, nawet z przechyloną w tył głową, co później okazało się z wypowiedzi Matki, że rzeczywiście tak było. Z wrażenia obudziłam się, poleżałam chwilę i zegar wybił 12. Pani Drobniewska uspokajała mnie na drugi dzień, że Ojciec długo żyć będzie, kiedy mi się śni, że umarł, ale na drugi dzień brat konstanty przyjechał po mnie na pogrzeb. Ojciec pochowany jest w Malanowie razem z matką swoją i Ojczymem. Później w lat kilkanaście obok trumny Ojca złożyliśmy ciało naszej Matki. Napisałam „kilkanaście”, gdy tymczasem Matka moja przeżyła 20 lat swego męża i umarła w 1901 r. 2 marca. Od śmierci Ojca zaczęły się u nas kłopoty materialne. Rządcę mieliśmy bardzo niesumiennego. Majątek Żdżenice był obciążony długami, to jest schedami rodzeństwa przyrodniego naszego Ojca. Wymagania mieli duże, pomimo że mój Ojciec kupił ten majątek z procesem, który wiele pieniędzy pochłaniał. Biedna moja Matka wiele ciężkich chwil przeżyła, byłaby oczyściła majątek z długów, gdyby nie ten niesumienny rządca, a później niedoświadczony brat Kostuś gospodarował. Dość, ze po kilku bardzo ciężkich latach została na starość bez dachu i musiała pojechać do najstarszego brata Frania, gdzie także pojechał chory na umyśle Bronisław. Na niecały rok przed utratą domu Matki ja wyszłam za mąż za mojego męża Ignacego Tyblewskiego. Nie byłam ładna, ani bogata, nie miałam wielu starających, raz tylko odmówiła Matka młodemu człowiekowi przez dumę, że przywiózł go człowiek, który był kiedyś rządcą u matki i naszego Ojca, a później miał wieś obok dzierżawy owego mego konkurenta. Potem Matka żałowała, bo to był uczciwy człowiek, a ja lat parę nie miałam starającego. Nareszcie złożył wizytę matce niemłody już człowiek i czas jakiś mi asystował. Brat Ojca mego Doruchowski, nasz opiekun, życzył sobie tego małżeństwa, mnie zaś strach ogarniał, nie tylko dlatego, że mogłabym być jego córką, ale jeszcze w dodatku miał śmieszne nazwisko. Były jednak chwile, że decydowałam się wyjść za niego, bo był bogaty, a ja byłam jedynie panna na wydaniu, bez posagu i bez możności zarabiania na siebie, aby istnieć samodzielnie w świecie, gdyż pracę w domu lubiłam zawsze. Dlatego byłabym wyszła za człowieka 30 lat starszego od siebie, tym więcej, ze widziałam, iż matka widząc opłakany stan naszych interesów majątkowych, pragnęła wydać mnie za niego. Ale widocznie była jakaś Opatrzność Boska nade mną, bo tamten dowiedział się od pani Drobniewskiej, że mąż mój chce starać się o mnie i szuka mego towarzystwa ile razy jestem w Kaliszu i powiedział jej: „Nie pojadę z panią do Żdżenic, nie będę rywalizował z 10 lat młodszym od siebie”. W tym samym czasie mąż mój wybrał się do nas i niedługo zostałam jego narzeczoną. Kiedy dałam mu słowo, pierwsza myśl moja była o Matce mojej, że będzie zadowolona, że wyda mnie za mąż. Mąż mój miał wtedy niedużą posadę, ale pracował jeszcze poza biurem. Nie liczę folwarku po ojcu jego, bo ten folwark dał mu tylko kłopoty. Ignaś miał rok czterdziesty, jak się żenił ze mną, ale wyglądał zaledwie na lat 30 i był bardzo przystojny. Charakteru jego nie znałam wcale. Dziwnym się to wydać dzisiaj może, ale ja w takich warunkach wychodziłam za mąż, nie kochałam wcale, ale uczucie mojego męża przywiązało mnie do niego głębiej, aniżeli te uczucia, jakie inne kobiety mają, wychodząc za mąż. Ja kochałam przez wdzięczność za serce, okazywane mi stale, przez cały ciąg naszego pożycia byłam tak kochana, tak bardzo kochana, ze dziś wyrzucam sobie ciężko, że nie umiałam dostatecznie cenić mego męża za życia i dać mu szczęście na jakie zasłużył.

( W tym miejscu w pamiętniku jest wklejone ogłoszenie, względnie drukowana notatka następującej treści:)

Wczoraj, dnia 22 b.m. W kościele parafialnym we wsi Malanów (pow. turecki, gub. Kaliska) przez miejscowego proboszcza ks. jackowskiego pobłogosławiony został związek małżęński panny Jadwigi Gorczyckiej, córki niezyjącego Józefa, obywatela ziemskiego i Konstancji z Nieszkowskich z panem Ignacym Tyblewskim, buchalterem rządu guberialnego w Kaliszu. Po skończonym obrzędzie liczne grono krewnych i przyjaciół podejmowane było ze staropolską gościnnością w domu matki panny młodej we wsi Żdżenice. Nieobecny, a bliski sercu, składa nowożeńcom krótkie lecz szczere życzenia: Szczęść Wam Boże”. A.S.

Na druku u dołu jest ręczny dopisek autorki pamiętnika 22 sier. 1885 skrót „A.S.” oznacza Antoni Skrzynecki (szwagier Jadwigi Gorczyckiej-Tyblewskiej), który był pisarzem i redaktorem różnych pism. W dalszym ciągu treść pamiętnika.

Umieściłam to ogłoszenie o swoim ślubie wraz z życzeniami szwagra mego Werytusa Skrzyneckiego. Ogłoszenie to umieścił w kilku pismach warszawskich i pamiętam, jak mąż mój, przeczytawszy, schował to ogłoszenie do biurka. Tyle rzeczy zginęło podczas wojny, a to znalazłam w szpargałach.

Ileż to osób już nie żyje, co było na moim ślubie. Najpierw umarł brat Franuś, mój chrzestny Ojciec, potem drugi brat Kostuś, wuj Feliks Doruchowski (z urzędu nasz opiekun), stryjenka Cyprianowa Gorczycka, nasza Matka, szwagier Rowiński (mąż stryjecznej siostry), Henclewski (szwagier mojego męża), pułkownik Lange, nasza kochana ciocia Punia i nasi sąsiedzi państwo Bednarkiewicze z synem. Ten ostatni zaczęła starać się o mnie, ponieważ myślał, że będę mieć posag, bo w tym czasie moja Matka brała duża pożyczkę Towarzystwa Kredytowego. Brat mój Kostuś wręcz mu powiedział, żeby się o mnie nie starał, bo jestem kim innym zajęta. Pomimo tego miał do mnie nieuzasadnioną pretensję, zwłaszcza, że nie szlo mu o mnie, a o posag, którego nie miałam. Nie żyje też jeszcze cioteczny brat mój Antoni Kokczyński. Ten ostatni był dla mnie w tym czasie, jak nie z urzędu w radzie familijnej, ale jak prawdziwy opiekun. Brat mój bardzo niegościnnie przyjmował mojego męża i chciał abym odmówiła. Antoś przeciwnie, jako starszy i doświadczony, ocenił lepiej mego Ignasia i był bardzo za tym małżeństwem[1].

Przeżyliśmy z sobą z górą lat 33. W Kaliszu, gdzie mąż mój był później radcą prawnym w rządzie guberialnym, a później emerytem, mieszkaliśmy stale do 1914 roku. W Kaliszu wychowaliśmy czworo dzieci: Ignacego, Zofię, Leona i Wandę. Życie nasze było ciężkie z ciągłą troską o jutro[2]. Wiem, że jedno z moich dzieci miało mi za złe, że lubiłam grać w karty. Otóż chciałabym aby wiedziano, że nie rujnowaliśmy tym dzieci. Mąż mój umyślnie zapisywał i okazało się, że roczna różnica wynosiła kilka lub kilkanaście rubli, a ta rozrywka była jedyną w naszym ciężkim życiu. To samo dziecko zarzucało mi lenistwo, a wiedziałam o tym od zacnej zakonnicy w Kaliszu. Być może, że nie byłam tak pracowita, jak inne matki. Będąc młodą, byłam też bardzo osłabiona do tego stopnia, że pękały mi naczynia krwionośne. Krew rozlewała się pod skórą, ale pomimo tego sama obszywałam dzieci. Wszystkie sama przygotowałam do szkół  i lat kilkanaście trzymałam uczni na stancji. Była mi zawsze pomocną nasza Paulinka, ale ona tez już była stara i każda koszulę i suknię miała szytą moją ręką. Jedno sobie tylko wyrzucam, że powinnam odprawić służącą, dom zamknąć, a wtedy miałabym na kształcenie Leonka, pracując fizycznie. Tymczasem, nie mogąc mu dawać i równocześnie Ignasiowi, napisałam do brata z prośbą, aby mu postarał się o posadę, lub dał mu u siebie na kolei. Leonek poszedł do wojska na Kaukazie, jako ochotnik 18-letni i w krótkim czasie stracił rękę w wojsku. Był to najstraszniejszy dzień w moim życiu. Tej strasznej chwili, kiedy przeczytałam, że odjęli mu rękę, nigdy nie zapomnę. Zawsze skłonna do płaczu, długo jednej łzy nie uroniłam, a później tyle wypłakałam nad nim, że ten syn mój biedny mógłby się w mych łzach wykąpać. Nie ma dnia, abym o nim z prawdziwą boleścią nie pomyślała, tak mi go bardzo żal i tak sobie wymawiam, ze nie umiałam go wychować i mieć wpływ na niego. Nie umiałam wzbudzić zaufania, aby się dzielił myślami ze mną. To było dobre dziecko, tylko okoliczności od lat najmłodszych składały się na jego nieszczęście. Czy ja go tez jeszcze zobaczę? Obecnie jest w Azji, nie wiem dobrze gdzie, bo wojna europejska oddzieliła nas dawno. Ostatni raz jeden ze znajomych widział go przed rokiem na Dalekim Wschodzie w Charbinie. Ożenił się 30 kwietnia 1912 r. z Marią Złotnicką i mają dwoje dzieci, Halusię urodzoną 30. I. 1913 r. i Stasia 1 listopada 1914 r. Synowa moja jest dobra osobą i przywiązana bardzo do Leonka.


[1]              Na ślubie babki Jadwigi miał miejsce bardzo ciekawy wypadek. Otóż tak wypadło, że na wesele miał być zaproszony wysoki rangą oficer rosyjski, który w swoim czasie tłumił powstanie 1863 r. i służył w pułku niżowskim, a więc w tym, z którym potykał się dziadek Franciszek Gorczycki. W rozmowie wyszło to na jaw i obaj przeciwnicy zawzięcie się sprzeczali. Po weselu spodziewano się, że Rosjanin wyciągnie jakieś konsekwencje wobec Franciszka Gorczyckiego, ale ten zachował się przyzwoicie i wszystko puścił w niepamięć. Nadmienić należy, że w późniejszym czasie w pułku niżowskim służył dziadek Kazimierz Tyblewski – przyp. E.T. 

[2]              Tego określenia nie trzeba chyba rozumieć tak, jakbyśmy dzisiaj oceniali „ciągłą troskę o jutro”. U Ignacostwa Tyblewskich nie przelewało się, ale nie było i biedy lub wyjątkowo trudnej sytuacji. 

Udostępnij na:

„Plotki rodzinne” cioci Steni cz. 13

Czas na dalszy ciąg rodzinnych plotek spisanych w latach 70-tych przez Ciocię Stefanię z Ruszczykowskich Krosnowską. Teraz przepisane przez nią dywagacje wuja Eugeniusza Tyblewskiego, wnuka Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej, na temat rodu Gorczyckich. Przepisałam słowo w słowo nie zmieniając ani przecinka.

2014-02-08 19.32.31

20140228_142212 20140228_142220 20140228_142224

Ród Gorczyckich

Hipotezy w oparciu o dane heraldyczne. Autor: Eugeniusz Tyblewski

  • Jan 1558-1617
    W 1590 r. otrzymał szlachectwo od Zygmunta III
    W 1596 został burgrabią sandomierskim.
  • Jakub 1579-1652
    w 1617 dziedzic Mnichowic
  • Samuel 1610-1683
    1632 ożeniony z Heleną Grotówną (dok)
    1642
  • Marcin 1649-1742
    1698 pojął za żonę Małgorzatę Plecińską (dokument)
  • Franciszek 1706-1788
    W 1771 osiedlony w Sieradzkim (dok)
  • Piotr Celestyn 1758-1852
    W 1788 jest burgrabią grodzkim sieradzkim
    w 1838 wylegitymowany w Królestwie
  • Antoni 1790-1824
  • Józef 1821-1880
  • Teodor 1850-1934
  • Eugenia 1892-1975

Przy imionach Gorczyckich podałem ich hipotetyczne daty urodzenia i śmierci, kierując się następującymi danymi:

  1. Licząc od lat najpóźniejszych daty życia Eugenii, Teodora, Józefa są dokładnie znane.
  2. Daty Antoniego są też prawie pewne, ponieważ babka Jadwiga w swoim pamiętniku pisze, że kiedy Antoni umarł, to Józef – jego syn – miał zaledwie 3 lata i nie znał swego Ojca. (Nie pamiętał) pamiętał go jak przez mgłę jedynie starszy syn Cyprian, który miał wówczas 7 lat. Babka pisze również, że Antoni żył 36 lat. Wobec tego, wychodząc od roku urodzenia Józefa, łatwo obliczyć lata Antoniego.
  3. Znalazłem gdzieś w moich notatkach datę śmierci Piotra Celestyna, jako rok 1852, ale przy dacie był znak zapytania. Nie wiem dlaczego to zrobiłem. Prawdopodobnie dlatego, że data ta jest jakaś hipotetyczna i wyliczona z czegoś innego. 
Udostępnij na:

Listy Zofii ze Skrzyneckich do jedynej córki cz. 1

To listy Zofii ze Skrzyneckich, wdowy po Stanisławie Ruszczykowskim, do ich jedynej córki – Stefanii. Listy pisane, gdy Stenia przebywała u kuzynostwa w Skierniewicach.

list zosi 05a list zosi 05b list zosi 09a list zosi 09b list zosi 10a list zosi 10b list zosi 11a list zosi 11b list zosi 12a list zosi 12b

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 9

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Z początkiem listopada przybył nam nowy współmieszkaniec. Przyprowadziła go ciotka Genia Łaukajtis. Był to pan Jurek Wasilewski, jeden z mieszkańców ulicy Okrężnej. Przyszedł w nocy w mundurze. Był ranny w brzuch. Udało mu się uniknąć niewoli. Po różnych perypetiach dotarł na Sadybę. Rodzice jego jeszcze nie wrócili, zaszedł więc do ciotki Geni, a ponieważ u niej w mieszkaniu nie było odpowiednich warunków, przyprowadziła go do nas. Mama posłała mu w pokoju babci Karolci. Nie pamiętam, gdzie walczył. Pamiętam jednak jego opowieść o walce z niemieckimi czołgami. Z pepanców strzelali do ostatniego pocisku, później pozostały im tylko wiązki granatów. Na jego szczęście w momencie, gdy został ranny, był już od kilku dni głodny. Ten głód ocalił mu życie.

Ostatnie dni jesieni były wyjątkowo piękne. W cóż wówczas mogliśmy się bawić? Oczywiście w wojsko. Na podstawie własnych obserwacji i pomni opowieści znajomych atakowaliśmy naszymi kapiszonowymi karabinami „na bagnety”, wysadzaliśmy się w powietrze, rzucaliśmy granaty z kasztanów, padaliśmy ranni i zabici. Jednakże nasze wojska nie były określone narodowo. Za żadne skarby świata nikt nie chciał być Niemcem. Za radą starszego od nas Edka Laudańskiego zgodziliśmy się na podział na „czerwonych” i „niebieskich”.

15 listopada rozpoczął się rok szkolny. W zimnych, nieopalanych klasach po raz pierwszy od kilku miesięcy spotkaliśmy się z prawie wszystkimi kolegami. Wielu nie wiedziało nic o losach swoich ojców. Inni wiedzieli już, że nie mają na kogo czekać. Ojciec Staszka Tarki poległ na przedpolach Sadyby.

W końcu listopada wrócił wuj, Witold Sipayłło. Brał udział w bitwie nad Bzurą. Walczył w Kresowej Brygadzie Kawalerii, w 10 pułku artylerii lekkiej, w drugim dywizjonie, w trzeciej baterii. Od 4 września cofał się znad Warty. Walczył później pod Głownem i Skierniewicami. Pułk został rozbity. Żołnierze zniszczyli działa. Wielu dostało się do niewoli. Zamknięto ich w budynku szkolnym, który otoczono karabinami maszynowymi. W nocy wraz z kilkoma innymi oficerami wuj wyszedł przez okno mansardowe na dach, spuścił się po rynnie i uciekł. Gdzieś u chłopa zdobył ubranie cywilne. Szedł piechotą. Nogi jego stanowiły jeden wielki pęcherz.

Wkrótce po nim przybył brat ciotki Geni, pan Fredek Łaukajtis. Jego nogi były w jeszcze gorszym stanie niż nogi wuja. Po prostu miał otwarte rany. Zamieszkał u nas. Nie mógł teraz powrócić do swej rodziny w Sokółce.

Któregoś deszczowego dnia mama zawołała mnie do kuchennego okna. Na podwórku obok przepompowni szamba stał samochód sanitarny, z którego wynoszono trumny zbite z prostych, nie heblowanych desek. Kilku mężczyzn w białych fartuchach rozkopywało groby poległych żołnierzy. Przytuleni do siebie z mamą, ramię w ramię, w milczeniu patrzyliśmy na podwórko. W pewnej chwili poczułem, jak mamą wstrząsa szloch. „Przypatrz się dobrze i zapamiętaj”, powiedziała łamiącym się głosem. Z rozkopanego dołu wydobyto kilka oblepionych ziemią zwłok w mundurach koloru khaki. Jakaś kobieta w białym fartuchu, w gumowych rękawiczkach, przeszukiwała kieszenie poległych. Wyjmowała z nich coś i chowała w tekturowym pudełku. Poległych składano do trumien, wypisując na wiekach numery. Potem załadowano trumny do sanitarki i kondukt odjechał. Długo nie mogłem sobie znaleźć miejsca.

Nasz ojciec nie miał żadnej pracy. Gdy Niemcy zarządzili przymusową rejestrację bezrobotnych, nie zgłosił się. Po upadku twierdzy modlińskiej i zajęciu jej przez Niemców było jasne, że nie należy kończyć rozpoczętych tam robót, a nawet w miarę możliwości zatrzeć ich ślady. Dzięki znajomościom mego chrzestnego, pana Ludwika Wardzyńskiego, w dniu 11 listopada ojciec uzyskał zaświadczenie Izby Rzemieślniczej o zatrudnieniu w firmie grawerskiej Romana Sentkiewicza.

20 listopada ojciec wyruszył do Nowego Dworu. Chciał zabrać pozostawione tam we wrześniu plany i resztę osobistych rzeczy. Nowy Dwór i Modlin zostały włączone do Rzeszy. Wrócił dopiero 24 listopada. Jak opowiadał, drewniana zabudowa Nowego Dworu — parterowce i piętrowce żydowskiej biedoty były spalone. Pan Antek Kamiński jeszcze nie wrócił. Cieśla, pan Paszeniuk, został aresztowany przez gestapo. Fredek Kelm chodził w partyjnym niemieckim mundurze, z pistoletem przy boku. Burmistrza, pana Przedwieckiego, aresztowano, a jego miejsce zajmował volksdeutsch Wendt. Spokojna, ale stanowcza była rozmowa ojca z tymi dwoma. Na uwagę Fredka, że już Polski nie ma, ojciec odpowiedział krótko: „Wojna jeszcze trwa.” Fredek i Wendt łaskawie zwrócili uwagę, że oni tego nie słyszą, bo zawsze bardzo lubili pana inżyniera. Wendt dał ojcu przepustkę do twierdzy. Jednakże nie udało się ojcu odnaleźć swoich rzeczy. Szczególnie zależało mu na planach magistrali. Nie chciał, żeby się dostały w ręce Niemców. Nieświadom sprawy Wendt obiecał pomóc odnaleźć te plany jako rzekome rysunki wodociągów w Nowym Dworze, które jego, niemieckiego burmistrza, miały interesować w przyszłości.

Pod koniec listopada podłączono gaz. Było to wieczorem. Po pewnym czasie poczuliśmy zapach ulatniającego się gazu z łazienki. Pochodził prawdopodobnie z rozbitej instalacji w mieszkaniu kapitana Fiszera. Dziadek postanowił zejść, zobaczyć i wyłączyć dopływ gazu przy liczniku. Wziął świeczkę, ponieważ światła elektrycznego w dalszym ciągu nie było i korzystaliśmy z różnego rodzaju świeczek, nie wyłączając nagrobkowych. Ojca aż poderwało. Bez słowa odebrał dziadkowi świeczkę. Dziadek zapomniał bowiem o kardynalnej zasadzie, że nie może być otwartego ognia przy ulatniającym się gazie, mimo że przecież był inżynierem od instalacji gazowych. Ostatecznie ojciec, zaopatrzony w maskę gazową, poszedł do mieszkania Fiszerów i po omacku zakręcił główny zawór. Byliśmy uratowani.

Z początkiem grudnia wrócił stryj Czesław. Ubrany w chłopski kożuch wełną do wierzchu, przepasany konopnym sznurem, z dawno niegolonym zarostem wyglądał jak pastuch lub żebrak. Przedzierał się aż od Łucka.

Wkrótce po nim wrócił również pan Szczerkowski. Długie były jego peregrynacje. Zachował swój mapnik wojskowy i kompas. Bawiliśmy się później często z Mirkiem i mapnikiem, i kompasem. Nogi pana Szczerkowskiego nie różniły się wiele od nóg wuja Witold* czy pana Fredka, były całe w pęcherzach.

Z powodu jakiejś epidemii zamknięto szkołę. Powróciliśmy do niej dopiero w połowie grudnia.

14 grudnia ojciec powtórnie pojechał do Nowego Dworu. Znalazła się część jego papierów. Uzyskał Passierschein od Wendta na wypisanym na maszynie formularzu, na którym Wendt nagryzmolił odręcznie gotykiem, że zezwala na wywiezienie trzech rolek rysunków technicznych wodociągów w Nowym Dworze. Wendt dał się oszukać. Ojciec oddał mu bezwartościowe odbitki, zabierając plany magistrali wodociągowej dla twierdzy.

Niebawem rozpoczęły się mrozy. Z rozbitego pokoju sypialnego i dziury w podłodze łazienki wiało. Nagromadzona w wannie woda zamarzła. Przymarzały również szklanki do tacy w stołowym. Mieszkaliśmy w jednym pokoju na kupie. Ojciec zainstalował tu termon. W pokoju babci spał pan Jurek, a pan Fredek na łóżku polowym w kuchni.

Święta były smutne. Pierwsze święta pod okupacją. Prócz kolęd śpiewaliśmy przyniesioną przez wuja Witolda znad Bzury żołnierską piosenkę, której melodia była podobna do kolędy:

Świat cały śpi spokojnie

I wcale o tym nie wie,

Ze nie jest tak na wojnie,

Jak jest w żołnierskim śpiewie.

Zaraz po świętach wstrząsnęła nami i całą Warszawą wieść o mordzie w Wawrze. Co przyniesie Nowy Rok?

W nowym roku 1940 mróz nie ustępował od początku. Śnieg również był solidny. Antek dostał narty od ojca, ja zaś od stryja. Kotłując się w tumanach śniegu, zjeżdżaliśmy z fortowych wałów. Sława Marusarza i polskiego narciarstwa z czasów FIS-u była tak wielka, że za wszelką cenę chcieliśmy być Marusarzami. Edek Laudań ski zbudował nawet na wewnętrznym wale skocznię. Antek doskonale opanował technikę skoków, ja się jednak bałem, choć szusowałem całkiem dobrze.

Udostępnij na:

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 13

A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska

Teraz mam pisać o trzeciej siostrze Saluni, która wstąpiła do klasztoru pod imieniem Marii Salomei. Póki żyła w świecie, to życie jej całe było jedną myślą o rodzinie. Dla niej swoje „ja” nie istniało nigdy. Dla obcych, dla służby była zawsze z sercem. Umarła w Galicji w Jazłowcu[1], pielęgnując chorych na tyfus plamisty. Zaraziła się spełniając obowiązek swój. Zmarła w 1919 r., mając lat 64, a zakonnica donosząc o jej śmierci, napisała: „Umarła na tyfus nasza ukochana niezastąpiona siostra Maria Salomea.”

salomea gorczycka

Wśród takiego rodzeństwa wyrosłam, z siostrą Salunią byłam w domu najdłużej, swoją dobrocią psuła mnie nieraz.

W dwunastym roku poszłam na pensję do pani Krzywickiej i to, co do dziś umiem, zawdzięczam temu, że mnie tam matka odwiozła. Potem byłam jeszcze w gimnazjum w Kaliszu, bo rodzice moi przeprowadzili się w kaliskie i za daleko było odwozić mnie do pani Krzywickiej do Piotrkowa. Uczyłam się zawsze bardzo dobrze, zdaje mi się, że zawsze byłam pierwszą w klasie uczennicą. Przed pójściem na pensję do Piotrkowa przygotowywałam się w domu, a jeden rok byłam u ciotki Teodory Chrzanowskiej, gdzie uczyłam się razem z córką ciotki Zosią. Pamiętam, jak ciotka Chrzanowska przyjechała do moich rodziców prosić, aby mnie dali, żeby się Zosia lepiej uczyła, jak nas dwie będzie. Z przyrodnich sióstr Ojca tylko ciotkę Chrzanowską lubiłam bardzo, dwóch nie pamiętam, a trzy inne, które znalazłam, były mi zupełnie obojętne. Ciotka Teodora nie tylko ten rok u siebie, ale zawsze okazywała mi dużo serca. Niewiele jednak u niej skorzystałam na naukach, bo nauczycielka była młoda, nie miała żadnej rutyny, wymagała od nas czasem nadmiernie, a kiedy płakałyśmy, że nie jesteśmy w stanie się nauczyć lekcji, ciotka zabierała nas na wizytę do któregoś z synów, ale nie mogła się zebrać na odwagę, aby nauczycielce zwrócić w czymkolwiek uwagę, wolała kazać zaprzęgać konie do karety i wyjechać z nami, abyśmy miały wymówkę, że nie mogłyśmy się nauczyć lekcji. Ciotka Chrzanowska nie była szczęśliwa. Wydali ją bardzo młodo za mąż za człowieka znacznie starszego, który żonę zawsze traktował, jak niedoświadczone dziecko. Majątek nie dał jej szczęścia. Miała dwie wsie, dzieci dziedzicami dużych tez majątków, ale mi raz biadała na swoje złamane życie. Lubiła bardzo czytać i jeździć, domem nie zajmowała się nigdy. Ostatnie lata męczyła się bardzo z powodu raka. Byłam u niej z wizytą na parę miesięcy przed śmiercią. Była już po dwóch operacjach. Obydwie piersi miała odjęte, a rak rozwijał się dalej pod pachą. Zawsze wyrzucałam sobie, że nie zostałam u niej dłużej, miałam czas po temu, bo już skończyłam swoją edukację i tak serdecznie prosiła mnie ciotka, abym dłużej u niej została, ale po paru tygodniach wróciłam do domu, bo panicznie bałam się rakiem zarazić, a kochana ta ciotka przez swoją gościnność raz np. zrobiła taką rzecz. Wypiła szodon[2] w filiżance, a ja z jej c orkami jadłam obiad, zupę szczawiową, ciotka czym prędzej rozbiła żółtko w wypitej przez siebie filiżance szodonu i wlała mi do zupy w mój talerz ze słowami: „masz moje dziecko, będzie ci lepiej smakować”, użyłam całej siły, aby nie pokazać jej, że ja się boję wziąć do ust tej zupy, aby się nie zarazić. Zjadłam, ale niedługo wyjechałam, gdyby nie ta moja obawa, byłabym bawiła dłużej u ciotki, jedynej z przyrodnich sióstr Ojca, którą bardzo lubiłam. Miałam wtedy lat 18.  


[1]              Jazłowiec (ukr. Язловець) – wieś (do 1934 miasto) na zachodniej Ukrainie w obwodzie tarnopolskim, na południe od Buczacza – przyp. MKP.

[2]              Szodon – biały, gęsty, słodki sos kuchni francuskiej (franc. chaudeau). Sporządzany z ubitych żółtek i gorącego białego wina, z dodatkiem skórki cytrynowej lub pomarańczowej. Podaje się do deserów – przyp. MKP.

 

Udostępnij na:

„Plotki rodzinne” cioci Steni cz. 12

Czas na dalszy ciąg rodzinnych plotek spisanych w latach 70-tych przez Ciocię Stefanię z Ruszczykowskich Krosnowską.

2014-02-08 19.32.31

20140228_142150 20140228_142158 20140228_142202

Doruchowscy
Franciszka Jasińska wyszła za mąż po raz pierwszy za Antoniego Gorczyckiego[1] – miała z nim troje dzieci: Cypriana, Józefa-Faustyna i Salomeę. Po owdowieniu wyszła za Teodora Doruchowskiego, z którym miała ośmioro dzieci.

Z tego wynika, że między Gorczyckimi i Doruchowskimi jest pokrewieństwo przyrodnie.
Z niewiadomych powodów Doruchowscy wynosili się ponad Gorczyckich (byli lepiej sytuowani materialnie – tak, że właściwie powód wiadomy)[2], nie mniej pozory były zachowane. M.in. zawsze stawiali się na pogrzeby. Kiedyś przy jakimś spotkaniu ktoś z Doruchowskich zagaił rozmową w światowy sposób:
– Dawnośmy się nie widzieli!
Na co usłyszał:
– Istotnie, dawno nie było żadnego pogrzebu rodzinnego.
W młodości byłam zaręczona z Zygmuntem Doruchowskim synem Jerzego. Zaręczyny zresztą były naszą własnością, bo mój 21-letni narzeczony robił wtedy maturę. Kiedy przedstawił mnie swojej matce, ta się odezwała:
Słyszałam o pani od Zygmunta, ale to nie jest pokrewieństwo, tylko powinowactwo.
W tamtych latach miałam ostry język:
– Z panią tak, z pani mężem i synem pokrewieństwo, bo płynie w nas krew wspólnego przodka.
Narzeczeństwo się rozwiało. W jakiś czas potem zobaczyłam się ze swoją niedoszłą teściową, która zaczęła użalać się nade mną, że muszę pracować. W dalszej rozmowie coś się mówiło o szpargałach rodzinnych, to mi dało sposobność odegrania się:
– Właśnie niedawno w szpargałach po dziadkach znalazłam fotografię Konrada Doruchowskiego – tego jedynego Doruchowskiego, który był w powstaniu.
Strzał był celny.  


[1] Antoni Onufry Felicjan Gorczycki (1793-1823)

[2] Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska w swoim pamiętniku napisała coś wręcz odwrotnego. „Ojciec mój wcale nie pamiętał swego ojca, tylko starszy brat Cyprian, choć mały jeszcze chłopiec, cokolwiek przypominał sobie. Utkwił mu też żywo w pamięci ślub matki z ojczymem Teodorem Doruchowskim. Były wtedy jeszcze te troje dzieci bardzo małe. Zostały w dodatku po swoim ojcu, lecz na to ich mienie liczył Teodor Doruchowski. Sam nie mając nic zgoła, ożenił się z matką mojego ojca z Jasińskich Franciszką Gorczycką, której trudno było majątkiem własnym i dzierżawą samej zarządzać. Dlatego zdecydowała się na to małżeństwo. Nie wierzę, aby Teodor Doruchowski ożenił się z miłości, nie tylko dlatego, że wiem, że później żonę zdradzał, ale, że mógł o sierotach w dzień swego ślubu odezwać się tak pogardliwie, że brat starszy mego Ojca do śmierci to odezwanie pamiętał, był taki mały, a tak się zraził taką brutalnością i brakiem serca, że go już nigdy nie tylko nie kochał, ale nie lubił nawet. Szczęśliwe te dzieci, gdzie matka nie szuka już własnego szczęścia, a żyje tylko dla dzieci pomimo młodego wieku swego.”

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 8

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

OKUPACJA

Po drugiej stronie barykady sprawdzanie dokumentów przez Niemca trwało dobrą chwilę. Babcia Zosia z ojcem spokojnie tłumaczyli mu coś po niemiecku. Ja zaś z zainteresowaniem przyglądałem się po raz pierwszy w życiu z tak bliska wrogowi. Nie bałem się go. Przecież obok mnie był ojciec. Gdy szczegółowo lustrowałem uzbrojenie i umundurowanie Niemca, zatrzymałem wzrok na dole jego płaszcza — był wystrzępiony.

Mogliśmy ruszyć w dalszą drogę. Odcinek Czerniakowskiej pomiędzy Chełmską a placem Bernardyńskim sprawiał przykre wrażenie. Niektóre słupy trakcji tramwajowej były powyginane, a przewody wszystkich słupów smętnie zwieszały się ku ziemi.

Czy nasz dom stoi?

Gdy dochodziliśmy do sierocińca prowadzonego przez zakonnice, położonego po zachodniej stronie Czerniakowskiej, na wprost Wójtówki, dostrzegliśmy idącą w naszym kierunku sąsiadkę z pierwszego piętra, panią Szczerkowską. Ucieszyliśmy się ze spotkania. Od pani Emmy dowiedzieliśmy się, że nasz blok stoi. Uszkodzony, podziurawiony nieco pociskami, ale stoi.

Nie słuchałem dalej rozmowy rodziców z panią Szczerkowską, bo dostrzegłem auto zbliżające się od strony kościoła czerniakowskiego. Była to odkryta limuzyna z przednią szybą w lśniącej metalowej ramie. W aucie siedzieli Niemcy. Jeden z nich miał binokle na nosie. Zdziwiły mnie duże owalne czapki tych Niemców. Przód i tył czapek były zagięte zawadiacko do góry, natomiast środek był zaklęśnięty, co czyniło taką czapkę podobną do siodła. Niemcy minęli nas w obłokach kurzu, kierując się ku barykadzie.

Pożegnaliśmy panią Szczerkowską, a sami dźwignęliśmy walizki i ruszyliśmy w stronę domu. Za kościołem, przed fosą przykuł moją uwagę płytki kwadratowy okop, w którym stała podstawa od ciężkiego karabinu maszynowego. Stanowisko było zwrócone ku Sadybie. Pod podstawą i na niej leżały stosy wystrzelonych taśm. „To stanowisko naszych żołnierzy”, powiedział ojciec. Chcieliśmy z Antkiem podejść, żeby zobaczyć wszystko z bliska, ale ojciec nie pozwolił. „Później tutaj przyjdziemy”, dodał.

Gdy zbliżaliśmy się do Okrężnej, z daleka zarysował się drewniak naszej szkoły. Stała nienaruszona, natomiast domek Pałki był rozpaczliwie przekrzywiony, przypominając rozbitą skrzynkę do owoców.

Blok stał. Dach wyglądał okropnie z powyłamywanymi krokwiami, uszkodzoną w wielu miejscach konstrukcją i nielicznymi dachówkami. Ściany były podziurawione odłamkami i kulami. Wchodząc na podwórko, za przepompownią szamba po prawej stronie, na wprost klatki numer 3, dostrzegłem cztery mogiły z drewnianymi krzyżami z desek. Na jednym z krzyży wisiał grzebieniasty hełm z niewielką wyszarpaną wyrwą z boku. Na każdej mogile leżał bukiecik zwiędłych bratków. Po raz pierwszy w życiu widziałem żołnierski grób z tak bliska.

Ze ściśniętym sercem weszliśmy na klatkę schodową.

Zmęczeni drogą i pokonywaniem pięter, zadyszani, stanęliśmy przed drzwiami mieszkania. Były zamknięte, tak jak je pozostawiliśmy przed dwudziestoma dniami. Ojciec wyjął z kieszeni klucze, wsadził w zamek i otworzył drzwi. Stanęliśmy jak wryci. Za progiem na podłodze leżały w nieładzie narzędzia domowe: obcęgi, młotek, duży stary klucz do otwierania konserw, nóż kuchenny i niewielka żelazna kotwiczka, którą jeszcze w czerwcu zrobił nam pan Antek Kamiński do naszych łódek z kory, którymi bawiliśmy się na plaży nad Narwią. Podłogę przedpokoju na całej powierzchni pokrywała warstwa białego pyłu. Za szafą, obok otwartych drzwi prowadzących do sypialni,, znajdujących się na wprost drzwi do łazienki, widniała olbrzymia, chyba metrowej średnicy kałuża zakrzepłej krwi.

Jak się okazało, w nasze mieszkanie uderzyły dwa pociski. Jeden z nich (nie wiemy, czy to był pierwszy, czy drugi) wpadł oknem gabinetu ojca, przebił komórkę usytuowaną na poddaszu i uderzył w pianino. Na szczęścić nie eksplodował. Uwiązł w pianinie, które wraz ź jego uderzeniem wydało swój ostatni dźwięk. Czerep pociska pod wpływem uderzenia rozpękł się na kilkanaście grubych ciężkich odłamków. Jeden z tych odłamków wyszarpał dziurę w podłodze. Na odłamku głowicy, zachowanym do dnia dzisiejszego, czytelna jest data produkcji: 23 III 1939. Ojciec wyjął potem niewypał z pianina, po-zbierał wszystkie odłamki, złożył do kupy i zdrutował. Pocisk miał prawie metr długości. Gdyby eksplodował, nie mielibyśmy gdzie mieszkać. Był wystrzelony gdzieś ze Służewca lub Ursynowa.

Drugi pocisk, wystrzelony z kierunku Wilanowa, przebił skośny mansardowy sufit nad sypialnią, przeleciał przez otwarte drzwi sypialni, przebił ścianę do łazienki, podłogę pod oknem w łazience i eksplodował w mieszkaniu drugiego piętra, wybijając jeszcze otwór do łazienki państwa Szczerkowskich na pierwszym piętrze. W tym miejscu, gdzie teraz w naszej łazience była olbrzymia dziura, dwa metry na dwa, stał ostatnio konik na biegunach, na którym często harcowaliśmy po mieszkaniu, ku strapieniu mamy rysując podłogę i śpiewając głośno: „Hej, hej, ułani!” Ten sam konik, którego głaskałem po grzywie, siedząc na nocniku podczas pierwszego nalotu. Zginął jak prawdziwy ułański koń. Ocalała jakimś cudem Antkowa szabla. „To dobry znak”, powiedział ojciec.

Chodząc gromadką, bezradnie rozglądaliśmy się po mieszkaniu. Wzrok mój ponownie. wrócił do zakrzepłej kałuży krwi. Czyja to krew?… Nie dowiem się tego nigdy. Rodzice zajęli się porządkowaniem zniszczonego mieszkania. Myśmy z Antkiem mieli czas dla siebie. „Wyrastaliśmy tam, gdzie nas nie posieli.” Blok był wyludniony. Obeszliśmy wszystkie klatki schodowe. W wielu mieszkaniach powybijano kolbami drzwi, filungi popruto bagnetami. Na klatce schodowej numer 1, po lewej stronie od wejścia do ogrodu, widniał na ścianie napis ołówkiem: „Tu było Wojsko Polskie 1939”, a po drugiej stronie, tuż przy framudze drzwi wewnętrznych: „III drzwi na strzelnicę.” Może to napisał jeden z tych, którzy leżą teraz na podwórku? Może ten, na którego grobie jest ten przestrzelony hełm?

Ogród, podwórko, otoczenie bloku było jednym wielkim pobojowiskiem. Po drugiej stronie fosy, w parku, znów grób z drewnianym krzyżem, a na nim niemiecki hełm. Obrońcy Sadyby drogo sprzedawali każdą piędź ziemi, drogo sprzedawali swoje życie.

Przed klatką schodową numer 3, od strony podwórka, żołnierze niemieccy zrzucali na kupę zbierane wokół polskie oporządzenie wojskowe. Były tam hełmy, koce, plecaki,- chlebaki, saperki, menażki, manierki, pasy, bagnety, maski gazowe. Karabiny, przeważnie bez zamków i z połamanymi kolbami, wnosili do mieszkania na parterze. Niektóre były bardzo długie, z dziwnymi długimi czwór-graniastymi bagnetami — wyglądały jak dzidy.

W pewnej chwili w ogródku warzywnym generałowej Branickiej dostrzegłem niemieckiego żołnierza, jak wywlekał z chaszczy kilka karabinów. Szorując nimi po trotuarze, minął nas i nie zwrócił na nas najmniejszej uwagi. Gdy zniknął w klatce schodowej, Antek pociągnął mnie w te same chaszcze. Wśród badyli pomidorowych walała się porozrzucana amunicja karabinowa. Tu i ówdzie Antek wygrzebał zasypane ziemią i liśćmi jakieś krótkie metalowe jakby rurki czy pręty z zakrzywionymi rękojeściami zakończonymi kulką. Zaczął je zbierać spiesznie do swego zuchowego beretu. „Co to jest? Co robisz?”, zapytałem. „Zamki do karabinów, frajerze! Czy chcesz żeby się dostały Niemcom? Stój i kapuj, czy który nie idzie!” Wy straszony stanąłem przy chwiejącej się tyczce pomidorowej, udając, że podwiązuję łodygę, a równocześnie rozglądałem się trwożliwie wokół. Antek tymczasem załadował beret zamkami, nakrywając dodatkowo koszulą. Wyszliśmy schyleni i przez klatkę schodową numer 7, po-łożoną najdalej od klatki numer 3, w której urzędowali Niemcy, wyszliśmy do ogrodu. „Co z tym zrobimy?”, zapytałem. „Do fosy, kochasiu! Do fosy!”, powiedział Antek i stanąwszy za grubą topolą w ogródku, tuż nad brzegiem wody, zaczął wrzucać do niej zdobycz. Zaimponował nam odwagą, pomysłowością i determinacją. „Nie mów tylko ojcu, bo by nam spuścił manto”, dodał.

Nie wiedzieliśmy, że w tym samym czasie nasz ojciec wynosił z rozbitego mieszkania kapitana Fiszera, z piętra pod nami, piękny belgijski dwunastostrzałowy sztucer kapitana, który ukrył następnie w komórce nad pokojem babci Karolci.

Niebawem zjawił się na podwórku szkolny i zuchowy kolega Antka, Jędrek Kuźniar. Od niego dowiedzieliśmy się nieco szczegółów o losach Sadyby podczas oblężeni.

Sadyba stanowiła samotną placówkę. W okresie od 17 do 25 września nasz dom był właściwie twierdzą. W dnia 26 września, gdy Niemcy rozpoczęli generalny szturm na Sadybę, dom przechodził kilkakrotnie z rąk do rąk. Walka wręcz toczyła się na klatkach schodowych, w mieszkaniach na korytarzach. Mostu na fosie od strony Wilanowa bronił Janusz Kusociński. Strzelał ze swego cekaemu, dopóki nie został ranny. On, olimpijski biegacz, w obronie mostu zamykającego dostęp Niemcom do fortu i do bloku został ranny w obie nogi. Leżał w mieszkaniu pani Zofii Biernackiej, która podczas walk kierowała punktem sanitarnym na Sadybie, opiekując się rannymi i odsyłając ich do Szpitala Ujazdowskiego, gdy jeszcze było to możliwe Kusocińskiego już nie zdążyła odesłać. Sadyba została odcięta. Umieściła go w swoim mieszkaniu na parterze przy ulicy Powsińskiej. Później Antek z Jędrkiem dostąpili zaszczytu pilnowania, czy nie zbliżają się Niemcy do mieszkania, a Jędrek nawet z samym „Kusym” rozmawiał.

Odurzony wrażeniami, wracałem do domu. Na klatce schodowej, na półpiętrze, w trójkątnej drewnianej spluwaczce dostrzegłem jakiś dziwny przedmiot. Był to metalowy cylinder, zwężający się ku dołowi, z jakąś śrubą, z boku zaś cylindra sterczała rękojeść przypominająca połowę szczypiec, a przy rękojeści wisiało metalowe kółeczko. Podniosłem ten dziwny instrument i zabrałem do domu. Ledwie go przyniosłem, ojciec zabrał mi „zabawkę” i z szerokim zamachem wyrzucił przez okno do fosy. Okazało się, że był to zapalnik ręcznego granatu. Musiałem przy tym wysłuchać ostrej reprymendy. Dobrze, że nie wie, pomyślałem, o naszych wyczynach z zamkami.

Obydwaj z ojcem nie wiedzieliśmy z kolei, że właśnie w tym czasie brat mój na spółkę z Jędrkiem zamelinowali w fosie przy brzegu kilka karabinów, których nie znalazł w ogródku warzywnym penetrujący go niemiecki żołnierz. Robili to sami, „zuchy — dorośli jedenastolatkowie”, nie chcieli mieć mnie, „siedmioletniego gówniarza”, za świadka.

Rodzice w dalszym ciągu porządkowali zrujnowane mieszkanie, a myśmy z Antkiem włóczyli się po Sadybie. Któregoś dnia poszliśmy na fort. Domek Pałki rozbity pociskami nie nadawał się do zamieszkania, toteż stary strażnik przeniósł się do fortowego bunkra nad fosą, po prawej stronie żelaznego mostu zwodzonego. Lasek brzozowo-leszczynowy, tzw. krzaki, w których jeszcze parę miesięcy temu podczas przerw lekcyjnych bawiliśmy się w Indian, był wycięty. Pozostały po nim tylko cienkie pieńki i stosy porozrzucanych gałęzi. Jak opowiadał Jędrek, „krzaki” zostały wycięte przez naszych żołnierzy. Musieli sobie odsłonić przedpole, żeby mieć dobrą obserwację. Tu i ówdzie leżały puszki z dziurkowanymi wieczkami, które przypominały durszlaki. Były osmalone, tak jak by je ktoś trzymał nad ogniskiem. Były to wypalone świece dymne. Co krok spotykaliśmy leje po pociskach. W dwóch miejscach znaleźliśmy niewypały olbrzymich pocisków artyleryjskich. Stary żelazny most zwodzony na fosie, prowadzący na dziedziniec fortowy, w wielu miejscach miał zerwaną nawierzchnię. Ściany fortu były podziurawione kulami. Główna brama nie istniała, a jej obramienie było wyszczerbione od kuł, granatów i pocisków. Przed olbrzymim otworem bramy wśród cegieł i gruzu walały, się nadpalone strzępy polskich mundurów. Przy jednym z tych strzępów dostrzegłem guzik z. orzełkiem. Podniosłem go.

Nasi żołnierze bronili fortu długo i dzielnie. Byli z jakiegoś ochotniczego Batalionu Ordona. Podobno zabrakło im amunicji, a gdy Niemcy przysłali parlamentariuszy z wezwaniem do poddania się, nasi nie chcąc kapitulować i iść do niewoli, wysadzili się w powietrze i zginęli pod gruzami[1].

Ślady walki rzucały się w oczy w każdym miejscu dziedzińca. W lewym jego narożniku, nie opodal okna fortowej latryny, stała kuchnia polowa z wysoką rurą komina. Jej kocioł był podziurawiony kulami, dyszle smętnie oparte o ziemię, a drewniana ławeczka dla woźnicy złamana. Ściana boczna zachodniego skrzydła fortu, na wpół zawalona, miała olbrzymią dziurę u szczytu, osypaną ziemią z fortowego nasypu.

Z wycieczki po forcie wracaliśmy pełni wrażeń. Zaszedłem do dziadka. W podnieceniu opowiadałem mu o forcie i o naszych żołnierzach, co wysadzili się w powietrze.

Dziadek popatrzył na mnie jakoś dziwnie, pokiwał głową i podszedł do biblioteki. Pogrzebał chwilę między książkami i wręczył mi cienką broszurkę. „Przeczytaj ten wiersz”, powiedział.

Zdziwiony otworzyłem w środku na chybił, trafił i zacząłem po cichu czytać: .

„Znasz Ordona, czy widzisz, gdzie jest?” — „Jenerale,
Czy go znam?… Tam stał zawsze, to działo kierował.
Nie widzę — znajdę — dojrzę! — wśród dymu się schował;
Lecz śród najgęstszych kłębów dymu ileż razy
Widziałem rękę jego, dającą rozkazy… —
Widzę go znowu — widzę rękę — błyskawicę,
Wywija, grozi wrogom, trzyma palną świecę,
Biorą go — zginął — o nie — skoczył w dół — do lochów.”
„Dobrze — rzecze jenerał — nie odda im prochów.”
Tu blask — dym — chwila cicho — i huk jak stu gromów!
Zaćmiło się powietrze od ziemi wyłomów,
Harmaty podskoczyły i jak wystrzelone
Toczyły się na kołach — lonty zapalone
Nie trafiły do swoich panew. I dym wionął
Prosto ku nam; i w gęstej chmurze nas ochłonął.
I nie było nic widać prócz granatów blasku,
I powoli dym rzedniał, opadał deszcz piasku.
Spojrzałem na redutę; — wały, palisady,
Działa i naszych garstka, i wrogów gromady:
Wszystko jako sen znikło…
Przejęty biegłem wzrokiem po linijkach tekstu, a przed oczami miałem strzaskaną bramę fortu. „Dziadku! Kto to jest ten Ordon? Czy to o naszym forcie?” „O tym, jak walczą i giną Polacy — powiedział dziadek. — Przeczytaj! Było to sto osiem lat temu. Też w Warszawie.”

Poruszony do głębi i zaciekawiony zabrałem broszurę do domu. Nazajutrz obaj z Antkiem umieliśmy Redutę Ordona na pamięć.

Długo rozbrzmiewały po Sadybie echa wrześniowych walk — słuchaliśmy coraz to innych opowieści, znajdowaliśmy nie raz strzaskany hełm, ułamany bagnet, część karabinu czy guzik z orzełkiem.

Tymczasem nowe zjawisko — okupacja coraz bardziej zaczęła docierać do świadomości. Prądu nie było, więc radio pozostało głuche. Dorośli skarżyli się do siebie, że nie ma żadnych informacji o tym, co się dzieje na świecie. „ W „Nowym Kurierze Warszawskim” prawdziwe są tylko nekrologi i szwabskie ogłoszenia”, powiedział kiedyś dziadek ze złością.

W końcu października ukazało się właśnie takie ogłoszenie, że do komisariatu policji trzeba oddawać radioodbiorniki. Przed odniesieniem radia dziadek spuścił je kilka razy ze schodów, ojciec zaś z naszego powyjmował lampy. To samo chciała zrobić pani Szczerkowska, ale nie mogła sobie poradzić. Myślała, że się je wykręca tak jak żarówki, dopiero ojciec pomógł jej zdemontować radio. Pan Szczerkowski jeszcze z frontu nie wrócił. „To dzielna kobieta”, powiedział ojciec.

Komunikacji z miastem nie było żadnej. Jedyny środek lokomocji stanowiły nogi, nie byłem więc zachwycony, gdy któregoś dnia ojciec powiedział, że pójdziemy razem do Śródmieścia. Widząc moją niechęć, obiecał mi pokazać w rowie przy Chełmskiej kawałek gąsienicy z rozbitego niemieckiego czołgu i to mnie skusiło. Wyprawa trwała cały dzień. W nagrodę dostałem książkę. Na wózku na ulicy Świętokrzyskiej kupił mi ojciec Przygody Tomka Sawyera. Książka była spęczniała i miała pomarszczoną, okładkę. Na wewnętrznej stronie okładki odbito w zielonym tuszu pieczątkę z napisem: „Egzemplarz uszkodzony podczas pożaru księgarni.” Zaszliśmy też do rodziny mamy na Saską Kępę. Cioteczny brat mamy, wuj Genek Chodkowski, już wrócił. Walczył jako porucznik w obronie Grochowa. W dniu kapitulacji schował mundur, nie poszedł do niewoli. Na niemieckie wezwania do rejestracji oficerów nie zgłaszał się. Kilkudziesięcioletni drewniany domek prababci, Anny Przybytkowskiej, był cały. Natomiast w narożnik domu babci Karolci uderzyła bomba. Lokatorzy jeszcze nie wrócili, więc dom był pusty.

Powoli zaczęli natomiast wracać niektórzy mieszkańcy naszego bloku. Niebawem zaczął się też rysować bilans strat. Nasz sąsiad z niższego piętra, kapitan Fiszer, nie wrócił. Ślad po nim i jego rodzinie zaginął, podobnie jak ślad po koledze Antka i całej rodzinie kapitana Czeremskiego. Nie wrócił pan Burczyk, ojciec towarzyszy naszych dziecięcych zabaw, koleżanki szkolnej Antka, Kamy, oraz młodszych od niej, Teresy i Michała. Nie wrócił też kapitan Drozdowski. Polegli obaj lub gdzieś zaginęli. Kapitan Rossowski, kapitan Krzemiński i porucznik Kuźniar, ojciec Jędrka, tkwili w obozach jenieckich, podobnie jak dalsi sąsiedzi z Sadyby: pułkownik Jakucuk, pułkownik Bagiński czy major Pomirski. Wrócił jedynie ojciec mojej koleżanki szkolnej, zawodowy oficer, kapitan Jerzy Dąbrowski.

Do mieszkania pod jedynką na klatce schodowej numer 3, na parterze, na wprost mieszkania doktora Szczubełka — do którego nie powrócili państwo Lewandowscy — wprowadził się niebawem nowy lokator. Zajechał dorożką. Był o kulach. Nazywał się Leon Sowiński. Był to oficer artylerii, ranny podczas kampanii wrześniowej odłamkiem w nogę. Później, gdy zaprzyjaźnił się z nami, pokazał nam swój „pamiątkowy but”, lśniący oficerek z cholewą rozszarpaną odłamkiem i rozciętą wzdłuż nożem przez sanitariusza, oraz rogatywkę z czarnym otokiem.

Niebawem też zaczęły się wyjaśniać losy przyjaciół rodziców. Niektórzy wrócili, po innych ślad zaginął. Pod” Bełchatowem poległ pan Witold Nehrebecki. Pan Jurek Krawczyński uniknął niewoli, wrócił. Z otwartymi ustami chłonęliśmy z Antkiem jego opowieść o bitwie. Okop, w którym się znajdował, był położony w jakimś sadzie nad granicą. Gdy 1 września Niemcy ruszyli do szturmu, strzelał bez zastanowienia, na oślep. Wystrzelał prawie dwie ładownice, nie trafiał. Po raz pierwszy w życiu strzelał do ludzi. „Dopiero kiedy zobaczyłem rannych i poległych towarzyszy broni, odzyskałem zimną krew — powiedział pan Jurek — mierzyłem powoli i z zastanowieniem. Strzały były celne.”


[1] Rzeczywistość była inna, choć nie mniej bohaterska. O obronie fortu w ostatnich dwóch dniach niemieckiego szturmu tak napisał pułkownik Ludwik Głowacki:

„W nocy z 25 na 28 września obsadzono fort czerniakowski następująco: pluton ppor. rez. Jana Borowskiego z 3 kompanii ochotniczego batalionu im. Ordona pór. rez. Jana Pietrzyka obsadził grzbiet fortu; pluton tejże kompanii pod dowództwem ppor. rez. Stanisława Domina oraz część 1 kompanii 2 batalionu 360 pp obsadziły fort i trzypiętrową kamienicę zabezpieczającą doń dostęp, a pozostały pluton z 3 kompanii ochotniczego batalionu im. Ordona — mostek prowadzący do fortu. W samej miejscowości Sadyba kpt. art. Konstanty Zbijewski z częścią swego 2 ochotniczego Batalionu «Obrony Warszawy” powziął decyzję trzymania się jako samodzielny punkt oporu.

Noc upłynęła spokojnie mimo bezpośredniej styczności z nieprzyjacielem. 26 września o godzinie 5.00 Niemcy rozpoczęli natarcie na mostek. Ppor. rez. Michał Gazicki przedstawił to następująco: «Zabroniłem strzelać, by umożliwić Niemcom przejście. Dopiero gdy byli po tej stronie, otworzyliśmy ogień z odległości 50 m. Kosztowało to Niemców kilkudziesięciu zabitych i rannych. Po pewnym czasie Niemcy zasypali fort pociskami z ciężkich moździerzy. Ogień trwał dość długo, obsada fortu poniosła duże straty. Równocześnie wróg uderzył na mostek i na dom, który kilkakrotnie przechodził z rąk do rąk. Po utracie domu utrzymanie mostku było niemożliwe. Moje przeciwuderzenie nie odniosło skutku. Niemcy wdarli się na wierzch fortu. Brak granatów ręcznych był najsłabszą stroną przy prowadzeniu walki wręcz. Ostatecznie Niemcy opanowali grzbiet fortu. Szybko odczuliśmy to sąsiedztwo. Niemcy wrzucali przez dymniki granaty ręczne, świece dymne i gaz łzawiący, stwarzając warunki nie do zniesienia. Spędzanie Niemców z góry fortu też nie pomagało, ponieważ nie byliśmy w stanie utrzymać zdobytego terenu, przedstawiającego dogodny cel dla strzelców z okien okolicznych domów. Ostatecznie daliśmy im spokój. Żołnierze przyzwyczaili się powoli do świec dymnych i gazu łzawiącego, pomagając sobie wyrzucaniem kopcących naboi przez okna, rozbijając je wystrzałami z karabinu…”

Fort utrudniał Niemcom swobodę poruszania się zarówno na szosie wilanowskiej, jak i przez Czerniaków. Dlatego też postanowili wysadzić go w powietrze.

Około godziny 11.00 nastąpił wybuch ładunków minerskich, zawalając dwie trzecie kazamatów i grzebiąc pod gruzami około 20 żołnierzy, w tym trzech oficerów: ppor. rez. Jana Borowskiego i ppor. rez. Stanisława Domina oraz z 1 kompanii — ppor. rez. Mieczysława Cichowskiego. Ppor. rez. Michała Gazickiego odgrzebano spod gruzów. Ranny por. rez. Jan Pietrzyk polecił ppor. rez. Gazickiemu przebić się do miasta z pozostałą przy życiu częścią załogi. Sam zaś podjął się osłony odwrotu ogniem ciężkich karabinów maszynowych.

W czasie próby otwarcia bramy fortu poległo trzech strzelców, a kpr. Lewandowski został ranny. Słyszano, jak Niemcy coś tam kuli nad ocalałą częścią kazamatów. Chcieli żywcem pogrzebać resztę załogi.

W takiej sytuacji pozostałe przy życiu resztki 3 kompanii ochotniczego batalionu im. Ordona skapitulowały.

Ppor. rez. Michał Gazicki wyprowadził 35 żołnierzy i wraz z nimi o świcie 27 września zajął stanowisko odwodowe w rejonie ulic Mącznej i Czerniakowskiej. […]

Oddziały niemieckiej 46 dywizji piechoty, mające wielką przewagę nad oddziałami polskimi, wyparły słabą obsadę miejscowości Sadyba, której dowódca, kpt. Konstanty Zbijewski, odebrał sobie życie…” (Obrona Warszawy i Modlina 1939, MON 1975, wyd. 4, s. 307—309).

„Był to jeden z najofiarniejszych bojów w obronie Warszawy”, jak ocenił to dowódca zachodniego przedmościa, pułkownik Marian Porwit (Obrona Warszawy — wrzesień 1939, Czytelnik 1959, s. 256).

Udostępnij na: