Archiwum miesiąca: marzec 2014

„Do spalenia”, czyli weksle pradziadka Ludwika Piekarskiego

To weksle, które były w tekturowym pudełku z napisem „do spalenia”. Do dziś nikt ich nie spalił… Pod jednym z dokumentów podpisał się teść pradziadka Ludwika – dr Bronisław Ruszczykowski.scan0001 scan0006 scan0007 scan0015 scan0016 scan0017 scan0018

Udostępnij na:

„Plotki rodzinne” cioci Steni cz. 7

Czas na dalszy ciąg rodzinnych plotek spisanych w latach 70-tych przez Ciocię Stefanię z Ruszczykowskich Krosnowską.

2014-02-08 19.32.31

20140228_141604 20140228_141614 20140228_141621 20140228_141629 20140228_141633

 

maria z gorczyckich skawinska skrzynecka2

Maria z Gorczyckich I-voto Skawinska II-voto Skrzynecka

Maria z Gorczyckich I-voto Ignacowa Skawińska II-voto Antoniowa Skrzynecka

Ignacy skawinski ojciec stefana skawinskiego

Ignacy Skawiński

antoni skrzynecki z corka

Antoni Skrzynecki z córką Zofią

Ur. XI.1853 – zm. 7.IV.1928
Pierwszy raz wychodziła za mąż za człowieka niekochanego – wybranego przez rodziców. Wesele odbywało się w rodzinnym majątku – trwało kilka dni. Na drugi, czy trzeci dzień po ślubie matka jej zauważyła, że młoda mężatka zwraca się do męża po imieniu i wyraziła swoje niezadowolenie, na co Maria odpowiedziała:
– Przecież ja nie opuszczę domu rodzicielskiego z żadnym obcym panem Skawińskim tylko z Ignasiem – moim mężem.
Wkrótce owdowiała zostając z małym synkiem. 26.XI.1877 r. wyszła za mąż powtórnie za Antoniego Skrzyneckiego[1] – dziennikarza i literata – tym razem z wielkiej miłości, która trwała całe życie.
Kiedy dzieci były jeszcze małe – Zofia (późniejsza Stanisławowa Ruszczykowska) miała dwa lata, Adam liczył sobie kilka miesięcy – Antoni Skrzynecki zachorował. W pewnym momencie przestał dawać znaki życia. Maria Skrzynecka wysłała służącą po doktora Chałubińskiego, a sama zaczęła nacierać szczotką ubraniową. Opowiadała potem, że robiła to bezmyślnie, traktowała to, jak objaw chorobliwy. Przed nadejściem lekarza Antoni Skrzynecki zaczął oddychać. Dziś, kiedy wiemy o dwóch stadiach śmierci: klinicznej i biologicznej, rozumiemy to, ale Maria Skrzynecka do końca życia nie wiedziała, że w ten sposób uratowała męża. Maria Skrzynecka posiadała wykształcenie tylko domowe, nie była na pensji, lecz mając wrodzoną inteligencję i zdolności, współpracując z mężem intelektualistą osiągnęła bardzo wysoki poziom. W chwili śmierci miała 74 lata – do końca życia zachowała jasny umysł. Na godzinę przed śmiercią (na zgorzelinę płuc) na zapytanie czuwającej przy niej siostrzenicy, jak nazywa się msza odprawiana w Wielki Piątek bez Najświętszego Sakramentu mocnym głosem odpowiedziała:
– Liturgia.
Jeszcze jedna ciekawostka: Między pierwszym a drugim małżeństwem upłynęło 5 lat. Na pewno przy pierwszym małżeństwie dostała kompletna wyprawę. Widziałam spis drugiej wyprawy zrobiony ręką jej ojca Józefa Gorczyckiego. Bielizna osobista, stołowa, pościelowa – wszystko liczone tuzinami, choć przecież w tak krótkim okresie poprzednia wyprawa musiała być jeszcze kompletna.
Dzieci kochała bardzo, ale potrafiła być twarda. Kiedy syn Adam uciekł ze szkół do Teatru; odnalazła go tuz przed świętami Bożego Narodzenia w Częstochowie. Rozmowa nie była przyjemna. Adam nie wrócił razem z matką – był obsadzony w sztuce, która aktualnie szła, lecz przyrzekł, że wkrótce się zwolni. Skrzyneccy wyprawili starsze dzieci (Stefana Skawińskiego i Zofię Skrzynecką) do swoich rodziców Adamostwa Skrzyneckich do Skrzynek i Błonia w Łęczyckiem. Adam Skrzynecki zgłosił się w dniu Wigilii – nie został wpuszczony do domu, choć rodzice całe święta przepłakali. Dopiero po świętach przyjęto marnotrawnego syna.


[1] Pisał pod pseudonimem Werytus.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 5

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Wieczór i noc z 6 na 7 września były bardzo niespokojne. Radio nadało jakieś komunikaty, które bardzo oburzyły dziadka. Oburzona była również mama, „Opuścili nas! Tchórze!” Nie wiedzieliśmy z bratem, co znaczą te słowa. Nie wiedzieliśmy, o co i o kogo chodzi. Długo nie mogliśmy obaj zasnąć.

W nocy męczyły mnie jakieś koszmarne sny. Gdy obudziłem się rano, mama siedziała przy Antku i gładziła go po twarzy, dopytując o coś. Okazało się, że i Antka męczyły koszmarne sny. Dwukrotnie zrywał się w nocy z łóżka, krzyczał coś niezrozumiale. Chwytał się za głowę i piersi. Teraz, rano, nic już nie pamiętał. Mama była wystraszona.

7 września po południu zjawił się nagle ojciec. Wobec wydarzeń wojennych ukończenie robót w twierdzy nie ,było już możliwe. Nadto dokonano reorganizacji dowództwa i obrony twierdzy. Ojciec okazał się zbędny. Nie udało mu się uzyskać przydziału do któregoś z oddziałów frontowych, znajdujących się w Modlinie. Oddziały ochotnicze miały być organizowane w Warszawie, dano więc ojcu przepustkę do domu. Ponieważ żadnej komunikacji między Warszawą a Modlinem już nie było, wsiadł na rower Antka, zarzucił maskę gazową na plecy i ruszył do Warszawy. Jeszcze przed odjazdem zebrał szereg poleceń od znajdujących się w twierdzy oficerów, które miał przekazać ich rodzinom. Zanotował je na odwrocie mapy. Wyjeżdżając z Modlina, wziął ją ze sobą na wypadek szukania innych dróg do Warszawy, gdyby podróż szosą nie była możliwa. Adresy i nazwiska oraz numery telefonów, aczkolwiek nieco wyblakłe, czytelne są jeszcze dzisiaj: „Cz. Kowalewska, Krakusa 2; Chmielna 14 m. 18, Aleksandrowicz Karol, 5-98-40; Praga, Ząbkowska 39a; Pińsk, Mendoga 22, p. Szarecki.”

Podczas tej podróży ojciec kilkakrotnie musiał zjeżdżać z szosy do rowu z powodu nalotów. Po drodze widział też wielu poległych i zabite konie.

W twierdzy przeżył pierwszy nalot. Kazamata przy elektrowni, w której się wówczas znajdował, została trafiona bombą, sklepienie jednak wytrzymało. Przywiózł nam nawet ojciec na pamiątkę odłamek tej bomby — szary kawałek metalu o powierzchni kilku centymetrów i około pół centymetra gruby, z nieregularnie wyszarpanymi brzegami. Słuchając o tej bombie, byliśmy z Antkiem uszczęśliwieni, że twierdza taka potężna, ale następna wiadomość ojca wywołała głęboki wstrząs. Podczas tego pierwszego nalotu poległ nasz znajomy kolejarz, dróżnik pan Żurawski, u którego w roku 1938 rodzice wynajmowali pokój na lato. Lubiliśmy go bardzo. Pan Żurawski miał służbę 1 września na przejeździe kolejowym prowadzącym do stoczni modlińskiej. Bomba uderzyła w przejazd, pan Żurawski zginął na posterunku. Również podczas tego samego nalotu poległ pan Jurkowski, dorożkarz, ten sam, który 25 sierpnia odwoził nas na stację do Modlina. Nie chciało nam się pomieścić w głowach, że już pan Jurkowski nie będzie nas woził dorożką, a pan Żurawski nie wynajmie nam pokoju. Łzy cisnęły się nam do oczu. Dopiero opowieść ojca o niemieckich jeńcach odwróciła nieco nasze myśli.

Jeńcy zostali wzięci pod Mławą. Jeden z nich, z którym ojciec rozmawiał, student berlińskiego uniwersytetu, był bardzo wystraszony. Mówił, że oni, Niemcy, nie spodziewali się, że Polacy będą się bronili w ogóle, a tym bardziej że będą tak bohatersko atakować. Podczas rozmowy z Niemcem ojciec zauważył, że niemieckie mundury są bardzo liche — płaszcze u dołu nie obrębione, wręcz wystrzępione. Mówiąc dalej o Niemcach, ojciec stwierdził, że u nich to wszystko Ersatz. Nie wiedzieliśmy z Antkiem, co to znaczy Ersatz. Ojciec wytłumaczył nam, że to po prostu tandeta, materiał zastępczy, imitacja. Na dowód sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął jakąś dziwną latarkę elektryczną w buraczkowym kolorze. „Ta latarka została zdobyta przez żołnierzy polskich na Niemcach. Dostałem ją od jednego porucznika. Zobaczcie, jak «toto» wygląda. Z podłego bakelitu”, powiedział.

Latarka istotnie była jakaś dziwna, z buraczkowej masy i z papierowymi wkładkami w środku. Każdy z nas chciał ją posiadać, ale ponieważ Antek miał piękną latarkę „Centra”, kupioną u pana Beniusia w Nowym Dworze, zdobyczna przypadła mnie w udziale. Antkowi ojciec wytłumaczył, że zuch z trzema gwiazdkami, tak jak on, nie powinien mieć tandetnej latarki.

Biedna mama była skołowana. Na równi z nami przeżywała śmierć pana Żurawskiego i pana Jurkowskiego, cieszyła się z powrotu ojca, martwiła się złymi i radowała dobrymi wiadomościami płynącymi z radia.

Ojciec zdecydował, że od dziś będziemy nocować u dziadków. Wieczorem przyszedł major Łuskino. Coś długo we trójkę z ojcem perorowali w gabinecie dziadka.

Było już późno, kładliśmy się spać w pokoju babci Zosi, gdy radio rozpoczęło nadawanie komunikatów. Skupiony głos spikera informował, że Westerplatte padło po siedmiu dniach bohaterskiej obrony, a jego obrońcy polegli. Po ostatnich słowach tego komunikatu z głośnika popłynęły dźwięki Mazurka Dąbrowskiego. Stojąc w piżamach na tapczanie babci, obydwaj wyprężyliśmy się na baczność. Popatrzyłem w kierunku radioodbiornika. Nieco w lewo, w drzwiach do salonu, stał wyprężony dziadek. Spojrzałem na mamę. Stała wyprostowana jak struna. Po jej policzkach płynęły łzy.

Widocznie w wyniku nocnej narady ojciec wyjechał następnego dnia do Śródmieścia, żeby szukać możliwości dostania się do wojska. Gdyby mu się udało, miał o tym powiadomić mamę telefonicznie. Ucałowaliśmy się serdecznie. W natłoku wrażeń nie odczuwaliśmy powagi tej chwili — przecież tylu żołnierzy ginęło.

Wrócił po paru godzinach z żółtą opaską z czerwonymi literami SO na rękawie. Do wojska nie udało mu się dostać, ale wstąpił do Straży Obywatelskiej. „Ponieważ w związku z apelem o powszechnej ewakuacji mężczyzn, wygłoszonym przez pułkownika Umiastowskiego, policja opuściła Warszawę, prezydent Starzyński powołał tę Straż”, powiedział ojciec.

Wiadomości przywiezione przez ojca z miasta były i straszne, i napawające optymizmem. Od strony Ochoty czołgi niemieckie wdarły się na plac Narutowicza, ale zostały oblane benzyną przez ludność cywilną i zniszczone. Dotarcie czołgów na plac Narutowicza świadczyło, iż Niemcy stoją u wrót miasta, a zniszczenie czołgów dowodziło, że mieszkańcy Warszawy będą jej bronić jak żołnierze.

c.d.n.

Udostępnij na:

Wizytówki Steni i Janusza

O snobizmie cioci Steni z Ruszczykowskich Krosnowskiej autorki „Plotek rodzinnych” już trochę pisałam. Tu jeden z dowodów… wizytówki jej i jej męża. No bez herbu się obyć nie mogły. A przecież przygotowano je w latach… 70-tych XX wieku!
Ale Cioci nie dało się nie kochać! Mam poza tym wrażenie, że patronuje temu projektowi!

wizytowka rysio krosnowski wizytowka-ciocia stenia

Udostępnij na:

„Plotki rodzinne” cioci Steni cz. 6

Czas na dalszy ciąg rodzinnych plotek i anegdot pióra cioci Steni z Ruszczykowskich Krosnowskiej.

2014-02-08 19.32.31

20140228_141513 20140228_141533 20140228_141537 20140228_141543 20140228_141548 20140228_141556

Ignacy Tyblewski
Ur. ? – zm. XI. 1918
Jeszcze jeden powstaniec z 1863 r. ranny leżał w szpitalu w Kaliszu. Uniknął wywiezienia na Sybir dzięki doktorowi Rymankiewiczowi, który na widok Kozaków zabierających rannych, kazał Tyblewskiemu włożyć na siebie fartuch felczerski i nieść za doktorem narzędzia. W 1914 roku Tyblewscy opuścili płonący Kalisz i wojnę przeżyli w Sumach na Ukrainie przy córce i zięciu (Zofia i Franciszek Kokczyńscy). W listopadzie 1918 roku Tyblewski zmarł. Trumnę jego okryto sztandarem. W kościele odbywało się nabożeństwo dziękczynne za zmartwychwstanie Polski. Kaznodzieja wskazał na trumnę Ignacego Tyblewskiego mówiąc, że leży w niej jeden z tych, którzy swym bohaterstwem i poświęceniem przyczynili się do odzyskania niepodległości.
Ignacy Tyblewski ożenił się w 1886 r. z Jadwigą Gorczycką. Na tydzień przed ślubem prosił narzeczoną, żeby pozwoliła się pocałować – odmówiła. Po jakimś czasie już jako żonie powiedział, że gdyby się wtedy zgodziła się pocałować, to byłby się z nią nie ożenił.
Jadwiga Tyblewska, będąc już staruszką, mówiła do mnie, wówczas już dorosłej panny, że nigdy nie widziała swego męża nagiego i mówiła to z uznaniem, jako o dowodzie szacunku.

Ignacy Tyblewski (jr.)
Ur. ? – zm. 3-IX-1946
Najstarszy syn Jadwigi i Ignacego Tyblewskich – również Ignacy. – zostawił w 1920 roku młodą żonę (Eugenię z Gorczyckich) i kilkumiesięcznego syna Eugeniusza i poszedł na front, jako ochotnik. Wrócił odznaczony Krzyżem Walecznych.
Jako czteroletnie dziecko w lecie w majątku Kokczyńskich gniewał się, gdy starsi kuzynowie nazywali go Tyblewski. Widocznie uważał, że to znaczy „ty brzydki” czy coś w tym rodzaju. Krzyczał, rzucał się z piąstkami na prześladowców. Kiedyś przyjechała jakaś dostojna ciotka:
– A to jest Ignaś Tyblewski.
Dziecko bardzo grzecznie, żałośnie zaprotestowało:
– Nie. „Ty – beśki”!

Józef Gorczycki (jr.)
Ur.? – zm. 1940
Najmłodszy syn Konstancji z Nieszkowskich i Józefa Gorczyckiego w 1920 r. miał przeszło 50 lat. Jako ochotnik poszedł na front.
A teraz przy wspomnieniach o nim opowiem o zwyczajach przyjętych w jego rodzeństwie. Do dorosłości doszło ich dziewięcioro. Do końca życia obserwowali formę wyniesioną z domu rodzicielskiego – otóż wszyscy bracia bez względu na wiek zwracali się do sióstr przez trzecią osobę (czy Marylka… niech Stasia…) tak samo mówili młodsi bracia do starszych, natomiast starsi bracia do młodszych, siostry do wszystkich braci mówiły po imieniu.
Józef Gorczycki był tylko sześć lat starszy od swego siostrzeńca Stefana Skawińskiego, który do końca życia tytułował go wujem. I przez trzecią osobę, nawet kiedy obaj przekroczyli 70-tkę.
Kiedyś, kiedy mieli powyżej lat dwudziestu, Stefan Skawiński odwiedził Józefa Gorczyckiego w jego majątku Szeligi. Ktoś usłyszał, jak stangret, który ich obu wiózł ze stacji opowiadał w czeladnej:
– Do naszego Jasia przyjechał jakiś pan. Jeden drugiemu mówił „wuju”, ale nie wiem, który któremu. 

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 4

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty

tak zapamietalem

Wieczorem, gdy zgasiliśmy światło i odsłoniliśmy rolety, nad miastem dostrzegliśmy łuny pożarów.

Na drugi dzień wyszliśmy z Antkiem do ogrodu. Nim zdecydowaliśmy się, co robić, ktoś nam powiedział, że szosą wilanowską idzie wojsko. Chęć zobaczenia wojska była silniejsza niż zakaz mamy oddalania się od domu. Minęliśmy szybko drewniany domek na wprost fortu[1], w którym mieszkał strażnik fortowy, Pałka, i przez leszczynowo-brzozowy lasek, porastający przedpole fortu między fosą a szkołą, pobiegliśmy w kierunku szosy. Wybiegając z lasku w Morszyńską, zobaczyliśmy w dali między drzewami osłaniającymi szosę idące stępa szwadrony kawalerii, a nieco dalej, na końcu kolumny, cztery zaprzęgi artyleryjskie z działami o czterokołowych lawetach. Gdy dobiegliśmy do zakrętu fosy koło willi majora Pomirskiego, syreny zawyły na alarm, a równocześnie dały się słyszeć dźwięki trąbki Szwadrony w karnym szyku rozproszyły się do rowów, pod drzewa osłaniające szosę, a zaprzęgi armatnie błyskawicznie zjechały na polanę koło ulicy Truskawieckiej. Żołnierze w grzebieniastych hełmach wyprzęgali konie, a obsługa dział sprawnie rozstawiała lawety. Kanonierzy zajęli miejsca na siodełkach dział. Byliśmy tak urzeczeni tym widokiem, że dopiero po chwili uświadomiliśmy sobie, że niebo nad nami drży od dudnienia ciężkich bombowców. Bardzo wysoko srebrzyły się sylwetki samolotów. Szły chmarą. Przeraziliśmy się. Spojrzeliśmy równocześnie, tak jak byśmy się zmówili, w kierunku dział. Lufy zwrócone skośnie ku niebu obracały się wokół osi jak dziecinny bąk wytracający szybkość. Po chwili z luf wraz z hukiem wytrysnęły płomienie, wokół samolotów zaczęły zaś wykwitać szare obłoczki eksplodujących pocisków. Każdemu z obłoczków towarzyszyło głębokie, krótkie, urywane echo. To nas uspokoiło. Bronią nas!

Wracając do domu i komentując po chłopięcemu oglądaną przed chwilą „wojenną rewię” naszego wojska, nie myśleliśmy o nalocie. Nie był dla nas straszny, choć zenitówki ciągle grzmiały zagłuszając warkot samolotów i dalekie detonacje bomb eksplodujących gdzieś w Śródmieściu. Gorzej, co powie mama.

Istotnie otrzymaliśmy surową burę. Jednakże opowieść Antka o naszych żołnierzach i o naszej artylerii złagodziła gniew mamy. Niemniej jednak surowo zakazała nam wychodzić z domu.

W niedzielę 3 września rano radio nadało komunikat o przystąpieniu Francji i Anglii do wojny. Następny komunikat donosił o walkach polskiej kawalerii na przedpolach Królewca. Poczuliśmy się z Antkiem wniebowzięci. Antek rzucił się natychmiast do szkolnego atlasu, żeby zobaczyć, jak daleko jest Królewiec od polskiej granicy.

5 września dziadek dostał żółtą kartę powołania do służby OPL. Równocześnie otrzymał żółtą opaskę z zielonym paskiem i owalną klamrą. Duma nas rozpierała. Tylko mama była bardzo stroskana brakiem jakichkolwiek wiadomości od ojca.

Blok nasz robił wrażenie wyludnionego. Wszyscy nasi sąsiedzi-oficerowie walczyli na froncie. Pozostali tylko emerytowany major Łuskino i prezes „Sokoła”, również emerytowany pułkownik Chełmicki.

Przebywaliśmy stale u dziadków — zawsze to drugie piętro — czasem zaś, podczas szczególnie uciążliwych nalotów, schodziliśmy jeszcze niżej, do państwa Rehmanów, gdzie w narożnym pokoju urządzono schron przeciwgazowy. Ale jak dotychczas ataków gazowych nie było. Dziadek twierdził, że Niemcy muszą przestrzegać konwencji międzynarodowych. Troszkę z Antkiem byliśmy zawiedzeni tym oświadczeniem dziadka, bo przecież mieliśmy maski gazowe. W takiej sytuacji nie będą nam potrzebne. O bombach w dniu 1 września, które upadły w fosę i w park, a nie w nasz dom, zdążyliśmy już zapomnieć. Wiedzieliśmy przecież, co to konwencja. Rozgrywając bitwy ołowianymi żołnierzami, surowo przestrzegaliśmy wszelkich konwencji.

6 września przyjechał na motorze stryjek. Zakład Ubezpieczeń Społecznych, w którym był kierownikiem drukarni, otrzymał nakaz ewakuacji. Stryj chciał przed odjazdem pożegnać rodziców. Jechał w nieznane. Ze sobą nie wziął nic. Jedyne jego wyposażenie stanowiła maszynka do golenia, papier higieniczny i stary pistolet steyer. Stryj zawsze był wesoły i pełen humoru. Teraz na jego twarzy rysowała się troska. Wobec niewątpliwego zbliżania się niemieckich wojsk do Warszawy stryj radził, żebyśmy wszyscy ulokowali się w Śródmieściu, aby tam przeczekać, aż Niemcy poniosą klęskę i będą musieli odstąpić. Zadzwonił do swojej znajomej, która mieszkała gdzieś na Marszałkowskiej, zapytując, czy nie moglibyśmy się zatrzymać u niej. Wyraziła zgodę, jednakże mama i dziadkowie nie chcieli podejmować żadnej decyzji bez ojca.

c.d.n.


[1] Fort czerniakowski — od r. 1921 im. generała Jana Henryka Dąbrowskiego — był jako Fort IX jednym z dziesięciu fortów zewnętrznego pierścienia dawnych umocnień rosyjskich, wznoszonych wokół Warszawy od r. 1880. Usytuowany na osi drogi Powiśle Czerniakowskie—Czerniaków—Wilanów, otoczony został szerokim zewnętrznym wałem, w którym wybudowano siedem żwiro-betonowych schronów bojowych z działami artylerii. Za wałem wzniesiono po stronie zachodniej trójskrzydłowe koszary szyjowe o konstrukcji ceglano-ziemnej, zawierające dwadzieścia dziewięć kazamat połączonych wąskim korytarzem wzdłuż tylnej ściany, a po stronie wschodniej — dwa schrony bojowe połączone ze sobą poterną. Po obu stronach osi koszar, wzdłuż brzegów fosy, znajdowały się przyczółki mostowe. Na wschodnim przyczółku był żelazny most zwodzony, osłaniany przez ceglano-ziemny dwukondygnacjowy schron wartowniczy na zewnątrz fosy. Poza obrębem fosy, na wprost wschodniego skrzydła, znajdowała się drewniana willa komendanta fortu, a nieco dalej na północ — drewniany budynek z czterema gankami, mieszczący mieszkania oficerskie. Przedpole fortu od strony północno-zachodniej porastał lasek brzozowo-leszczynowy. 5 sierpnia 1915 r. schrony artyleryjskie zostały wysadzone w powietrze przez ewakuujących się Rosjan. W r. 1921 zlokalizowano w forcie zakład Warsztatów Artyleryjskich Armii, który elaborował granaty, pociski artyleryjskie, bomby lotnicze, torpedy i miny morskie. W latach 1924—1928 wokół fortu pobudowano osiedle willowe. W r. 1928 na wprost fortu, po wschodniej stronie ulicy Powsińskiej, wzniesiono blok Spółdzielni Mieszkaniowej „Sadyba”, o numerach administracyjnych Powsińska 24 i 24a oraz Morszyńska 1, 3, 5, 7, i jednocześnie fort oraz budynki przynależne do niego przekazano Towarzystwu Przyjaciół Miasta Ogrodu Czerniakowa. Elementy forteczne usytuowane po wschodniej stronie ulicy Powsińskiej zostały wysadzone w powietrze, a na tym terenie założono park miejski. W budynku oficerskim zlokalizowano Prywatną Szkołę Powszechną III stopnia Towarzystwa Prywatnej Szkoły Powszechnej Miasta Ogrodu Czerniakowa, a w domu komendanta fortu zamieszkał były żandarm Pałka, któremu powierzono pieczę nad pustym już fortem.

Udostępnij na:

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 6

Czas na dalszy ciąg napisanego w latach 20-tych pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Na lato do nas na wieś zjeżdżało z miasta wiele rodzin, pamiętam w Lgotce (w Kieleckim) podczas lata zastawiano olbrzymie stoły na dworze. Przypominam tez sobie dwóch jakichś starców Boimskich, nie krewnych, zdaje się urzędników z Piotrkowa, którym przynoszono drugie śniadanie do ich pokoju, gdzie zaszliśmy my dzieci i śmieszyło nas to, że sprzeczają się o to, kto pierwszy chleb ukroi i weźmie kromkę. Byli bliźniętami. Mieli pewnie około 70 lat. Poprosił ich Ojciec nasz i jednemu poddał myśl ożenienia się ze stara panną Marią Szypowską, która u moich rodziców rezydowała od lat wielu i pobrali się. Ojciec mój miał tę Myśl, aby emerytura u Moskali nie przepadła i rzeczywiście owa panna Szypowska korzystała później z emerytury lat 16, a staruszek miał do śmierci opiekę osoby prawdziwie życzliwej i dobrej, a ona dom własny. Jeden z moich wujów żartował, że państwo młodzi mieli razem przy ołtarzu lat stokilkadziesiąt. Zawsze każden biedny, potrzebujący dachu nad głową, znalazł go u nas. Raz mieliśmy nauczyciela, który miał siostrę nauczycielkę w domu, gdzie nigdy nie przyjmowano jej narzeczonego, a o ślubie już mowy nie było. Raz ten nauczyciel, nazywał się Jaskólski, biadał przed matką moją, żer nie maja nikogo w Królestwie, bo byli z Galicji, z rodziny, gdzieby siostra jego mogła pojechać i ślub wziąć, wtedy rodzice poprosili ją do siebie z narzeczonym. Ślub odbył się w Malanowie, a przyjęcie u nas w Żdżenicach. Matka moja pobłogosławiła młodej parze, sama zawiozła ją do kościoła, we wszystkim starała się matkę zastąpić. Podczas obiadu, przypominam sobie, jak Ojciec mój z dużym pucharem zniósł zdrowie państwa młodych z serdeczną przemową. 

Udostępnij na: