Archiwum miesiąca: czerwiec 2014

Franciszek Gorczycki „Notatki z Opoczyńskiego” cz. 12

Oto  ostatnia już część wspomnień z powstania styczniowego Franciszka Gorczyckiego, czyli brata mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej. Wspomnienia zostały opublikowane w 1967 r. książce „Spiskowcy i partyzanci 1863 roku”.

franciszek Gorczycki

Franciszek Gorczyczki
zdjęcie z okresu powstania styczniowego

Jenerał Bosak (Hauke) poznał mnie już z dwóch wydarzeń, tj. raz kiedym zawrócił awangardę w Piotrkowicach, i drugi raz, jak mu zdawałem raport z dokonanego rekonesansu do Słupi. Polecił mi więc on w Jeziorku, abym pozostał przy nim, jako drugi adiutant do poszczególnych poruczeń, przy czym powiedział do Szemiota: „przyda się wam ten młodzieniec”. W Jeziorku też postawiłem mego konia przy koniach jenerała Bosaka i Szamiota, dałem mu jeść, a sam w oczekiwaniu rozkazów usiadłem na płocie. Jenerał chodził naradzając się z Szamiotem i Abichem[1]. Pikiety wtedy właśnie od strony Słupi rozstawiał były wachmistrz austriacki Lewandowski. Wkrótce spostrzegłem, iż ten właśnie Lewandowski z dwoma kawalerzystami z pikiety jadą ku nam galopem, a jednocześnie przy wschodzącym właśnie słońcu dojrzałem od strony Słupi blask uzbrojenia nadciągającej konnicy nieprzyjacielskiej. Wtedy stojąc na płocie zameldowałem jenerałowi o tym, co spostrzegłem dodając, że nadciągającą konnicą są zapewne dragoni. Rzekł mi na to Bosak; „Widać, poruczniku, masz trochę stracha. Czy byłeś już w jakiej bitwie? My przecież nic dojrzeć nie możemy”. W tej chwili nadjechał Lewandowski i oświadczył: „Moskale idą naprzód, jadą dragoni i kozacy, dobrze ich widziałem”. Potwierdził więc to, o czym ja pierwej zaraportowałem.

Polecono oddziałowi naszej piechoty iść ze środka wsi wprost w pole, oddział zaś naszej kawalerii, tj. te 100 koni, które stanowiły eskortę Bosaka, uszykowano we front, oczekując na jadących do ataku dragonów. Ze zbliżeniem się ich na jakie 150 kroków wszyscy kawalerzyści dali do nich ognia z karabinków, a następnie strzelali z rewolwerów.

(Nieco przedtem, tj. zanim dragoni zbliżyli się do nas na strzał, jeden z powstańców prawego skrzydła opuścił szeregi i począł uciekać do lasu. Szamiot zakomenderował, aby trzech żołnierzy dało do niego ognia, co gdy nastąpiło, uciekający spadł z konia, ale za to reszta powstańców stała jak mur oczekując rozkazów i ataku). 

Rażeni strzałami powstańców dragoni zmuszeni zostali cofnąć się dotarłszy do nas na jakie 30 kroków. Część ich tylko podsunęła się ku lewemu skrzydłu (na którym i ja stałem w drugim szeregu) i zabili nam Szamiota i 2 żołnierzy. Po odstąpieniu dragonów za górkę, oficerowie, którzy jechali przed ich frontem do ataku, a przy odwrocie cofnęli się ze swymi, zakomenderowali zaraz: „Stój!” „Strojsia!”, co sam słyszałem, tak blisko byliśmy od nich. Była to chwila zupełnej ciszy. Teraz do sformowanych znowu w kolumnę dragonów dała ognia nasza piechota, dragoni więc, zapewne z rozkazu głównego swego dowódcy, rozsypali się połową w tyraliery, druga ich połowa pojechała zająć las, aby uniemożliwić w tym kierunku odwrót naszej piechocie. Jednocześnie artyleria rosyjska dała do nas kilka strzałów. Prawie bez rozkazu cały nasz szwadron kawaleryjski rozsypał się w tyraliery i strzelając z koni do dragonów stępa zbliżaliśmy się do naszej piechoty.

Co się tyczy piechoty rosyjskiej, ta strzelała wprawdzie do nas, ale z tak daleka, że kule ich nie raniły, ale tylko uderzały w nas, ale za to sypały się tak gęsto, iż byliśmy jakby grochem obsypywani. Dostało się też i mnie; uderzyła mnie kula w lewy łokieć i choć nie raniła, obezwładniła rękę na 2 tygodnie.

Ustępując z kolonii Jeziorko[2] za górką natrafiliśmy na głęboki strumień ze stromymi brzegami. Tu to zginęła prawie cała nasza piechota; kto nie zginął lub nie był ranny, dostał się do niewoli. Artyleria strzelała najpierw granatami, z których ani jeden nie pękł, ale strzały kartaczami raziły strasznie naszą piechotę i kawalerię.

Po przejechaniu strumienia na górce spostrzegłem, że nowy oddział wojska rosyjskiego wysuwa się z lasu od strony Bodzentyna, z drugie, strony (prawej) mieliśmy dragonów i kozaków, byliśmy zatem zupełnie otoczeni. Mało sześć razy pytałem jenerała Haukego, co robić, nie odpowiadał nic, w końcu zaś rzekł: „sam nie wiem”.

Bez rozkazu zatem skomenderowałem front i atak na najbliższych od nas kozaków. Ci uciekli do dragonów, a my nie mając ich tuż na karku zdążyliśmy teraz wjechać w las leżący w stronie Starachowic. Hauke jechał prawie ostatni, tak iż ja popędzałem konia jenerałowi. Zdawało mi się, iż chciał on zginąć w tej pierwszej bitwie.

Piechotą naszą dowodził kapitan Doruchowski Konrad[3] dotąd, póki nie został ranny kartaczem.

Wszyscy koledzy jego oficerowie piechoty zginęli pod Jeziorkiem; rannego Doruchowskiego zostawili Rosjanie w jakiejś chłopskiej chałupie.

Pierwszy odpoczynek po tej niefortunnej pierwszej bitwie Haukego mieliśmy w folwarku Rataje w okolicy Wąchocka i tu ze 104 kawalerii znalazło się nas tylko 59 wszystkiego. Hauke był, zdaje się, chory na migrenę, do nikogo nie przemówił słowa.


[1] Gustaw Habich (Abich), szef sztabu Bosaka, ppłk, wzięty do niewoli pod Jeziorkiem 29.X.1863.

[2] Bitwa pod Jeziorkiem odbyła się 29.X,1863.

[3] Konrad Doruchowski był przyrodnim bratem Józefa Faustyna Gorczyckiego – Ojca autora pamiętnika. Matka Jóżefa Faustyna Gorczyckiego, Franciszka z Jasińskich  po śmierci pierwszego męża Antoniego Onufrego Felicjana Gorczyckiego wyszła drugi raz za mąż za Teodora Doruchowskiego. Z tego związku m.in. miała syna Konrada. Ponieważ stosunki między rodziną Doruchowskich a Gorczyckich nie były najlepsze, a to z tego powodu, że Teodor Doruchowski nie traktował zbyt dobrze pasierbiąt, dlatego, jak mówią przekazy rodzinne, o Konradzie Doruchowskim złośliwie mówiono, że był to jedyny Doruchowski, który brał udział w powstaniu styczniowym. W walce pod jeziorkiem stracił dłoń, którą trzeba było mu amputować i to bez znieczulenia. 

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 23

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

Mimo ostrzału na Sadybie panował ruch jak w najlepszych przedwojennych czasach. Sklepy były otwarte. Po drugiej stronie ulicy, na ścianie domu przy Okrężnej 5, wisiał barwny plakat, przedstawiający młodego żołnierza w hełmie, z karabinem na ramieniu. U dołu plakatu duży napis nawoływał: „Wszyscy w szeregi AK.” Radość z wolności malowała się na wszystkich twarzach. Na ulicy tu i ówdzie widać było żołnierzy z zawadiackimi minami, z bronią niedbale zawieszoną na ramieniu czy na szyi. Na każdym kroku obdarzani byli serdecznymi uśmiechami i powitaniami.

W pewnej chwili dostrzegłem grupę powstańców idącą chodnikiem przy naszym bloku. Poznałem Jędrka Górniaka i Tadka Tabiasa. Obładowani bronią i ekwipunkiem, szli rozprawiając o czymś żywo. Ponieważ upał był solidny, pozdejmowali hełmy z głów i nieśli je na rękach jak koszyki z nabiałem. Istotnie, w hełmach mieli jaja, tylko nie kurze. Były to granaty. Jak się później dowiedziałem, ekwipunek swój zdobyli na Czerniakowie, w zwycięskim starciu z niemieckim patrolem samochodowym.Teraz szli na nowe stanowiska, nad Jeziorem Czerniakowskim.

Około piątej po południu Sadyba znów rozbrzmiała strzałami. Tym razem Niemcy zaatakowali od bagien pomiędzy jeziorem a figurą Św. Jana Nepomucena. I ten atak nie trwał długo. Niebawem też z pola walki nadeszła wiadomość, że nasi wzięli jeńców i że ich prowadzą. Wybiegłem na ulicę, żeby zobaczyć pokonanych. Dwaj powstańcy prowadzili dwóch ludzi w hełmach i w mundurach koloru feldgrau. Jeden z jeńców był młodym wysokim blondynem, liczącym dwadzieścia kilka lat. Drugi, niższy i tęższy, już łysiejący, miał około czterdziestki. Wzięto ich w mokradłach u stóp skarpy, na przedpolu ulicy Okrężnej. Mimo kilkakrotnego wezwania do poddania się, nie chcieli usłuchać, dopiero gdy nasi rzucili się do kontrataku i część Niemców wybili, a część się wycofała, ci dwaj osaczeni nie mieli innego wyjścia. Gdy ich rozbrajano, podobno trzęśli się z przerażenia. Na zapytanie, dlaczego nie chcieli się poddać, na wstępnym przesłuchaniu zeznali, że dowódcy uprzedzali ich, iż powstańcy w bestialski sposób mordują jeńców. Oczywiście zostali uspokojeni, że powstańcy traktują żołnierzy Wehrmachtu jak wojsko i jeńców nie mordują. Jednakże mieli przeżyć moment grozy raz jeszcze. Gdy ich przyprowadzono pod blok, zostali otoczeni przez tłum ciekawych. Wśród powstańców odpoczywających na podwórzu bloku znajdował się Żyd, któremu całą rodzinę wymordowali hitlerowcy, a który sam kilkakrotnie ledwie uszedł z życiem. Ów Żyd chciał koniecznie tych Niemców wykończyć natychmiast. Aż ręce mu drżały, tak pragnął wywrzeć na nich swoją, chyba zrozumiałą nienawiść. Jeńców ogarnęło przerażenie. Po raz pierwszy w życiu oglądałem przerażonych Niemców. Ci dwaj wzbudzali litość, zupełnie nie przypominali tych, którzy 5 lutego tego samego roku, podczas pamiętnej akcji gestapo na Sadybie, robili u nas rewizję. Mimo woli przypomniał mi się wypadek z wczesnego dzieciństwa, kiedy na wakacjach w Nowym Dworze gonił mnie ze szczekaniem i ujadaniem, szczerząc kły, jakiś kundel podwórzowy. Co sił w nogach uciekałem do brata, który łowił ryby nad Narwią. Kiedy dostrzegł mnie w opresji, złapał kij i zaczął biec z odsieczą, krzycząc z daleka na psa. Gdy pies zobaczył kij w ręku brata, podkulił ogon i ze skowytem zaczął uciekać oglądając się trwożliwie co chwilę, czy brat go goni. Twarze obydwu jeńców przypomniały mi pysk tego psa. Kiedy rozgorzała sprzeczka między Żydem-powstańcem a konwojentami jeńców, pod Niemcami tak trzęsły się nogi, że musieli usiąść na podmurowaniu siatki ogrodzenia. (Pies podkulał ogon.) Do sprzeczki zaczęli się wtrącać i gapie. Ktoś wykrzykiwał: „Po cholerę drani prowadzić i żryć dawać. W mordę, w czapę i już! Te skurwysyny by się nad nami nie litowały!” Pomyślałem o psie, który szczekał i szczerzył kły, ale i o zabitych pod Wilanowem 1 sierpnia. Większość obecnych, patrząc na śmiertelny strach jeńców, stała jednak po ich stronie. Ja nie śmiałem wypowiedzieć swojego zdania, choć też stałem po ich stronie, mimo że nieraz życzyłem Niemcom okrutnej śmierci, mimo że zawsze niemieckim lotnikom przelatującym nad Sadybą życzyłem, żeby zlecieli na zbity łeb (raz nawet los mnie wysłuchał). Także ci, co teraz bronili bezbronnych, jeszcze kilkadziesiąt minut temu słali wszelkie możliwe przekleństwa pod adresem atakujących Niemców, ci sami ludzie, z których każdy w rodzinie kogoś stracił, miał kogoś bliskiego w więzieniu czy obozie. Wtedy dla nas każdy człowiek w mundurze feldgrau, bez biało-czerwonej opaski na ramieniu, był zbrodniarzem. Największymi orędowniczkami jeńców były kobiety, te proste przekupki, szmuglerki, którym żandarmi zabierali towar, które niejednokrotnie cudem wykupywały się z ich rąk, Niemcom pot spływał strugami spod hełmów. Młodszy zdjął hełm z głowy i postawił go między nogami. Włosy miał zlepione, prosił o wodę. Jedna z kobiet podała mu cztery pomidory. Obydwaj jeńcy łapczywie chwycili po pomidorze, z widoczną ulgą zaspokajając pragnienie. „Szkoda dla drani pomidorów”, oponowali zwolennicy natychmiastowego rozstrzelania. W tym momencie ze swojego mieszkania wyszedł doktor Szczubełek, obecnie kapitan „Jaszczur”, do którego podszedł ktoś z tych, którzy bronili jeńców, i zaczął relacjonować wydarzenie. Doktor był ubrany w zielone wojskowe polskie bryczesy i jak zawsze w szarą marynarkę, z tą różnicą, że dziś marynarka była ściągnięta oficerskim pasem z koalicyjką, przy którym wisiała pochwa z pistoletem, na ramionach zaś marynarki naszyte były zielone naramienniki z trzema srebrnymi gwiazdkami na każdym. Na głowie miał doktor zieloną furażerkę z białym orłem na czerwonym rombie, takim samym jakiego matka naszywała rano ojcu na furażerkę i jakiego podziwiałem na pilotce powstańca, który w nocy zjawił się u nas w piwnicy. Kapitanowi „Jaszczurowi” towarzyszył adiutant „Myszka”, młody szatyn w okrągłych okularach w rogowej oprawie, wyglądający na nauczyciela[1]. Ubrany był w granatową marynarkę z tenisu, wojskowe zielone bryczesy i buty z cholewami. „Myszka” przymocowywał sobie do pistoletu rzemień ze skóry, zrobiony tak jak się robi z papieru łańcuch na choinkę, gdy kapitan „Jaszczur” podszedł do jeńców. Obydwaj sprężyli się na baczność. Doktor porozmawiał z nimi chwilę, zamienił kilka zdań z konwojentami i zdecydowanym głosem kazał jeńców odprowadzić do fortu.

Jeńców tych widywałem podczas powstania wielokrotnie, jak wraz z innymi nosili węgiel i produkty do kuchni. Umieszczono ich w pierwszej z brzegu kazamacie. Do pracy brani byli tylko za swoją dobrowolną zgodą, przy czym dostawali za to dodatkowe porcje papierosów. Ojciec mój jako zastępca kwatermistrza prawie codziennie miał z nimi do czynienia. Ci dwaj pierwsi jeńcy kilkakrotnie nosili też węgiel do naszego bloku, dla szpitala i kuchni, gdzie moja mama oraz panie Irena Symonowiczowa, Inka Rzepecka, Emma Szczerkowska, Józefina Topczewska i inne przygotowywały posiłki dla żołnierzy. Eskortował ich ze swoją nieodłączną efenką 7,35 jeden z najbliższych współtowarzyszy broni ojca, „Równy” (Jan Jasman), blondyn w harcerskiej bluzie, granatowych bryczesach i butach z cholewami. Któregoś dnia, gdy przechodzili koło klatki schodowej numer 1, spotkali mojego ojca. „Równy” zatrzymał ojca, ponieważ ten młodszy czegoś chciał, a „Równy” nie mógł się z nim dogadać. Okazało się, że jeńcowi dokuczała ślepa kiszka. Wydawało mi się jakoś nie w porę to zapalenie ślepej kiszki, kiedy śmierć od kul i od pocisków groziła na każdym kroku, kiedy w szpitalu nie stało miejsca dla rannych. Ojciec uspokoił jeńca, że zostanie skierowany do szpitala, gdzie zbada go lekarz.

Ten pierwszy dzień wolności był dla mnie pełen wrażeń. Wyrastałem wszędzie, gdzie mnie nie posiali. Wszystko chciałem widzieć i wiedzieć. Było już dobrze po południu, kiedy z ulicy dobiegł rytmiczny stukot butów i śpiew. Echo niosło między domami słowa żołnierskiej piosenki:

…wziął je, do plecaka schował
i dalej pomaszerował.

Wybiegłem na ulicę. Na wprost bloku maszerował ulicą Okrężną oddział żołnierzy. Na czele szedł Antczak[2], który za okupacji zajmował się dostawą wody sodowej i lemoniady do miejscowej cukierni i sodowiarni oraz kiosków. Dziś ubrany był w wojskowe polskie bryczesy i buty z cholewami. Brązową marynarkę miał ściągniętą wojskowym pasem, za którym tkwił niemiecki trzonkowy granat. Głowę okrywał mu hełm niemiecki z biało-czerwoną opaską. Oddział maszerował na kwaterę, którą zajął w dawnym sklepie „Społem” przy ulicy Okrężnej 5.

Na Sadybę, a także i do naszego bloku, ściągnęło dużo uciekinierów z miasta. Najwięcej z Czerniakowskiej, Sielc, Podchorążych i z Belwederskiej. Roztasowali się w różnych mieszkaniach, korzystając z gościnności ich właścicieli. Każdy dzielił się z nimi, czym miał. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że dziś oni, a jutro my możemy być bez dachu nad głową.

Front przebiegał ulicami: Okrężną, Chochołowską do Podhalańskiej, gdzie były stałe stanowiska ciągłe. Wzdłuż cmentarza aż do kościoła znajdowały się tylko placówki. Plac Bernardyński i klasztor oraz wieś Czerniaków były S obwarowane barykadami. Folwark na Czerniakowie również obsadzili powstańcy. Dalej stałe pozycje obejmowały teren Sielc wzdłuż ulicy Chełmskiej do Dolnej, Belwederskiej, Nabielaka, Bończy, Podchorążych do Nowosieleckiej i do Czerniakowskiej. Odcinek ulicy Czerniakowskiej pomiędzy Chełmską a placem Bernardyńskim był patrolowany przez powstańców. Nasi obsadzili też Fort Legionów Dąbrowskiego. Tędy i przez Królikarnię wiodła droga na powstańczy Mokotów, tą drogą kursowali łącznicy z meldunkami, transportowano broń i amunicję, przechodziły oddziały dla wsparcia bądź Mokotowa, bądź Sadyby. I tak Sadyba stała się kawałkiem Niepodległej Polski. Ukształtował się front, ustabilizowało się życie.

Dni, które teraz nastąpiły, pełne były rozmaitych wydarzeń. Ludzie, otoczenie, wszystko wokół zmieniało się jak w kalejdoskopie. Przez pierwsze dni Niemcy wysyłali w kierunku Sadyby patrole rozpoznawcze, lecz nasi odpierali je zwycięsko. Życie tętniło. Wszystkie sklepy były otwarte. Cen nikt nie podnosił. Ojciec, mimo że pełnił funkcję kwatermistrza, cieszył się szacunkiem i sympatią-właścicieli tych sklepów. Gdy rekwirował dla potrzeb wojska cukier, mąkę czy inne produkty, nikt nie odmawiał, nikt niczego nie ukrywał, przeciwnie, całe skrzętnie chowane przed Niemcami zapasy były dobrowolnie ujawniane i przekazywane. Warto wymienić tu nieocenionego-Antoniego Gregorczyka, panią Robaczyńską czy panie Krowickie. W tych decydujących dniach nikt się od niczego nie uchylał, każdy dawał wszystko, co ma i na co go stać. Długa byłaby zresztą litania nazwisk tych, którzy jeżeli nie bezpośrednio, to pośrednio brali udział w powstaniu.

Jednym z bliskich towarzyszy broni ojca w tym czasie był stary kawalerzysta, wachmistrz, jeszcze z pierwszej wojny światowej. Niestety, nie zapamiętałem ani jego pseudonimu, ani nazwiska. Nazwałem go w myślach „wachmistrzem Dryndą”, ponieważ podczas okupacji, gdy trzeba było schować siodło i zrzucić mundur, zamienił kawaleryjską taczankę na dorożkę, zarabiając w ten sposób na utrzymanie i czekając chwili, która właśnie teraz nadeszła. Pamiętam, jak kilkakrotnie dosiadał roweru. Robił to dziwnie, a siedział na nim tak jakoś pokracznie i równocześnie zawadiacko, jak na ognistej klaczy.

Umundurowanie i uzbrojenie oddziałów przebywających na Sadybie było bardzo różnorodne. Noszono zdobyczne mundury różnych niemieckich formacji: Wehrmachtu, lotnicze i SS, polowe panterki, mundury węgierskie, polskie mundury przechowywane pieczołowicie w domach od września 1939 roku, mundury harcerskie, strażackie, sokolskie, wreszcie angielskie i amerykańskie ze zrzutów. W te ostatnie byli umundurowani przeważnie żołnierze oddziałów leśnych. Wśród tej bogatej gamy krojów i barw przewijały się różnorodne ubrania cywilne, zmilitaryzowane wojskowymi pasami, biało-czerwonymi proporczykami naszytymi na kołnierzach i opaskami. Nakrycia głowy zdobił biały orzeł na czerwonym rombie.

Uzbrojenie powstańców też było różnorodne. Składało się z ukrywanej dotąd broni polskiej armii wrześniowej, a więc z polskich mauzerów piechoty i krótkich kawaleryjskich, produkowanych w Radomiu i Warszawskiej Fabryce Karabinów, z francuskich lebelów i berthierów oraz austriackich mannlicherów. Znalazły się też polskie cekaemy. Tu i ówdzie dostrzec można było za żołnierskim pasem charakterystyczny kontur visa. Broń ta, mimo iż niejednokrotnie leżała w ziemi czy w wodzie, często po kilka lat, okazywała się w użyciu poza wyjątkami niezawodna. Ze zrzutów pochodziły angielskie steny i piaty przeciwpancerne, amerykańskie tomigany, radzieckie pepesze i erkaemy. Wśród broni zdobycznej niemieckiej spotkać można było cały wachlarz typów, z broni krótkiej przede wszystkim parabellum i walthery. Należy jeszcze -wymienić broń konspiracyjnej produkcji, jak błyskawice i polskie steny, do których magazynki produkowano teraz na forcie, oraz granaty woreczkowe.


[1] „Myszka” był rzeczywiście nauczycielem z zawodu. Pochodził ze Lwowa (pseudonim obrał sobie z powodu znamienia wielkości dwuzłotówki na policzku). Któregoś dnia w sierpniu wyszedł na patrol na przedpole i nie powrócił.

[2] Po upadku Sadyby Antoniemu Antczakowi udało się przedostać na Mokotów. Przypominam sobie zasłyszane już po powstaniu zdanie: „Przeszli dzięki celnym strzałom Antczaka. On, niestety, potem zginął.”

Udostępnij na:

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 30

A teraz ostatnia część napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska

Łowicz, dnia 9.XII.1934 r.

Drogi mi bardzo brat mój Teodor zmarł wczoraj. Jestem chora i nie mogę jechać nawet na pogrzeb. Zostało nas już tylko dwoje.

(W tym miejscu znajduje się wklejony drukowany nekrolog z gazety o następującej treści:)

S.P.
MARIA Z GORCZYCKICH
PODLEWSKA
żona profesora gimn. Tow. Im. Jana Zamoyskiego
opatrzona św. sakramentami, po długich i ciężkich cierpieniach zasnęła w Bogu dnia 26-go marca 1936 r.
nabożeństwo żałobne odbędzie się w dolnym kościele św. krzyża dnia 30. b.m. t.j. W poniedziałek, o godzinie. 10 1/2 rano, po skończeniu którego nastąpi wyprowadzenie zwłok na cmentarz Powązkowski do grobu rodzinnego, o czym zawiadamiają krewnych, przyjaciół, znajomych i życzliwych pogrążeni w głębokim smutku:
Matka, mąż, syn, siostry, szwagrowie, siostrzeńcy i rodzina.

(W dalszym ciągu tekst pamiętnika:)

Straciłam bardzo mi drogą córkę mego brata Teodora, Marię Podlewską, zmarła dnia 26 marca 1936 r. Była bardzo dobra, nie zaznała szczęścia na ziemi, ale za to jestem przekonana, należy do tych wybranych istot, których Stwórca nasz obdarza szczęściem wiecznym.

Łowicz, dnia 21.II.1937 r.

Przestałam pisać dziennik od czasu jak zostały wycięte z niego jedynie może wartościowe karty. Bardzo się już zestarzałam i pamięć straciłam.

28 lutego zakończyła życie Zofia z Gorczyckich Mystkowska Kazimierzowa. Była jedyną  córką mojego brata stryjecznego Antoniego. Zosia miała 6 tygodni, jak zmarł jej ojciec nagle na serce. Matka wyprowadziła się ze wsi do Kalisza i utrzymywała się z procentu od sumy po mężu. Żyłam z nią bliżej i miałam sposobność poznać charakter jej córki niezwykle szlachetny i idealny.

(Na stronie 136 kończy się właściwie pamiętnik pisany w formie dziennika. Jest to chyba ostatni zapis Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Następnie jest kilkanaście stron czystych i na stronach 152 i 153 znajduje się narysowane i napisane, zresztą w dość nieudolnej formie, drzewo genealogiczne Nieszkowskich, poczynając od jana oraz Gorczyckich od Piotra Celestyna.  Na stronie 154 znajduje się takie samo drzewo genealogiczne Tyblewskich, poczynając od Jana. Nie zamieszczam ich tutaj, ponieważ sam sporządziłem dużo lepsze. Na stronie 155 i na połowie str. 156 znajdują się zapiski robione prawdopodobnie w czasie pisania pamiętnika, o następującej treści:) (E.T.)

W 1824 r. umarł Antoni Gorczycki ojciec mego Ojca (w grudniu)
1873 r. um. Franciszka z Jasińskich 1 voto Gorczycka 2 voto Doruchowska matka mego Ojca (28 grudnia)
1841 r. 22 sierpnia umarł Stanisław Nieszkowski ojciec mojej Matki pochowany w Żelewie.
1886 r. 25 maja um. Joanna z Nieszkowskich Nieszkowska matka mojej Matki, umarła w Warszawie i pochowana na cmentarzu reformowanym. Urodziła się w 1797 r. 20 maja.
1878 r. 19 lutego um. Cyprian Gorczycki w Wólce (ziemia kaliska) jedyny brat mego Ojca.
1880 r. 12 grudnia zmarł w Kaliskim na wsi Żdżenice Ojciec mój Józef Gorczycki, ur. 1821.
1901 r. 2 marca zmarła moja Matka Konstancja z Nieszkowskich Gorczycka, ur. 1827 r.
1902 r. 27 maja zmarł Franciszek Gorczycki brat mój najstarszy, ur. w 1846 r.
1887 r. 23 marca zmarł Bronisław Gorczycki, ur. 1848 r.
1895 r. 3 marca umarł Cyprian Gorczycki ur. 1856[1]
1905 r. 30 maja umarł Konstanty Gorczycki ur. 1862.
1918 r. 21 listopada umarł Ignacy Tyblewski, pochowany w Sumach.
1919 r. 15 kwietnia umarła Salomea Gorczycka (zakonnica) w Jazłowcu ur. 1854.
1915 r. 21 września umarł Adam Skrzynecki, w Januszpolu pochowany ur. 1880 r.
1916 r. 24 listopada umarł Bronisław Ruszczykowski, ur. 1840 r.
1928 r. 7 kwietnia zmarła Maria z Gorczyckich 1 v. Skawińska, 2 v. Skrzynecka.
1929 r. 26 maja zmarła Stanisława z Gorczyckich Ruszczykowska, w Koniecpolu pochowana. 1929 r. z dnia 22 na 23 grudnia zmarła Aleksandra z Gorczyckich Pawłowiczowa pod Górą Kalwarią w willi Olesinek.
1911 r. dnia 11 sierpnia umarła Wanda Maleszewska.
1876 r. 6 lutego umarł Ignacy Skawiński ur. 1841 r.
1933 r. 1 października umarła Maria ze Złotnickich Tyblewska, pochowana w warszawie na Powązkach.

(Na stronach 158 i 159 wklejony jest drukowany nekrolog, wycięty z gazety dotyczący Józefa Gorczyckiego o następującej treści:)

jozef faustyn gorczycki

Józef Faustyn Gorczycki

Miarą wartości każdego człowieka jest jego działalność w społeczeństwie, bez względu na rodzaj tej działalności, na zakres nawet, byleby zmierzała ona zawsze do dobra współbraci, nieodłącznego od szczęścia i pomyślności całego społeczeństwa w obszernym znaczeniu, a w ścisłem: kraju rodzinnego, ojczystej ziemi. To tez gdy zmarł prawie nagle człowiek zupełnie zdrów i pełen energii, jakim był ś.p. Józef Gorczycki, wieść tę przyjęto z początku z niedowierzaniem, z osłupieniem, wreszcie ze smutkiem serdecznym, a rzewnym, którego echo zeszło się w dalekie strony kraju. A śp. Józefa znało szerokie grono naszego społeczeństwa, gdyż stanowił w nim jedną z ważniejszych i wybitniejszych osobistości.

Urodził się w 1821 r. w mieście Turku i pochodził ze starej szlacheckiej rodziny, osiadłej od dawna w kaliskiem. Pierwiastkowe wychowanie odebrał w domu od matki swojej, staropolskiej matrony, która umiała zaszczepić w sercu syna te cnoty, które mu potem towarzyszyły w całym życiu. Po skończeniu szkoły wojewódzkiej w Kaliszu śp. Józef Gorczycki poświęcił się prawu i jako aplikant pracował w tutejszym trybunale. Nie poszedł jednak tą drogą, bo stan ziemianina rolnika ciągnął go do siebie. Jakoż odbywszy praktykę gospodarską i ożeniwszy się z panną Konstancją Nieszkowską, osiadł na początku w Piotrkowskim, a następnie przeniósł się w strony krakowskie. W tej okolicy śp. zmarły przepędził najdłuższą część swego pracowitego, zacnego i pozytywnego żywota.

Tu się okazały w całej pełni jego zasługi obywatelskie, zaparcie się zupełne i zapomnienie o sobie, gdy zachodziła potrzeba podążyć z pomocą innym. Żaden sąd polubowny, żaden kompromis w promieniu dziesięciomilowym nie odbył się bez śp. Józefa Gorczyckiego. W 1861 r. kiedy margrabia Wielopolski tworzył rady powiatowe, obywatele powiatu olkuskiego wybrali śp. zmarłego jednomyślnością głosów na radcę, a jak na tym stanowisku postępował – pamiętają do dziś dnia ziemianie w olkuskim.

Śp. Gorczycki miał duszę niezmiernie poetyczną; w młodych latach pisał ulotne poezyjki erotycznej treści, nie bez wartości; w późniejszych latach żartobliwej, humorystycznej treści, jak świadczy korespondencja wierszowana między nim a EX-Bocianem (Faustynem Świderskim), z którym zmarły pozostawał w stosunkach zażyłych, prowadzona.

Poezji swoich śp. Gorczycki nie drukował, za to był stałym korespondentem kilku pism prowincjonalnych; jak „Tygodnia Piotrkowskiego”, „Gazety Kieleckiej”, wreszcie naszego pisma. Oprócz faktów pisał artykuły ziemiańsko-społecznej treści z poczciwą, zacną atencją[2].

Całe jego życie to pasmo ciągłych usług i ofiar społecznych, wie o tym rodzina i znaczna liczba obywateli. Pod koniec życia śp. Józef Gorczycki chciał zapewnić przyszłośc dziesięciorgu swym dzieciom, z których troje pozostawił nieletnich, zabrał się do cięzkiej pracy uregulowania rodzinnego majątku Żdżenice. A prosił Boga tylko o parę lat życia, aby mógł dokończyć zaczętego dzieła. Niezbadane są jednak wyroki Opatrzności. W d. 12 grudnia, przed samą północą, to zacne i szlachetne serce bić przestało.

Bezsilnym jest pióro i wyobraźnia aby opisać ten żal i tę boleść, jaka ogarnęła wszystkich. Był to piorun spadły z jasnego nieba.

Zajęto się pogrzebem, a ten wymownie świadczył o czci i miłości, jakimi ś.p. Józef Gorczycki powszechnie się cieszył. Mnóstwo obywateli, włościan z kilku wiosek okolicznych, zapełniło kościół w Malanowie, skąd po odpowiednim nabożeństwie i egzorcie, wypowiedzianej przez księdza Jezierskiego wikariusza w Turku, rodzina, sąsiedzi i włościanie zanieśli trumnę na własnych barkach do grobu, pomimo że stan powietrza i drogi czynił to prawie niepodobnem. Na cmentarzu pożegnał śmiertelne szczątki wikariusz parafii Malanów ksiądz Komorowski.

Zmarł więc znów jeden z tych, którzy pojmowali, że życie nasze nie jest użyciem, ale obowiązkiem, bojowaniem ciągłym według psalmisty. Spoczął w grobie obok swej matki, która w nim to pojęcie w latach dziecinnych już zaszczepiła, a nam żyjącym jeszcze została ta wielka pociecha, że myśl śp. Józefa, jego czyny i działalność żyją wśród nas, bo jak słusznie powiedział Brodziński:
Chociaż nie skończysz, ciągle rób,
Ciebie, nie dzieło, porwie grób.
Choć tu na ziemi krótko nas,
Czas wszystko skończy, bo ma czas.

(Nie wiem kto jest autorem powyższej notatki. Na stronie 161 znajduje się rękopis Jadwigi Tyblewskiej następującej treści:)

znalazłam charakterystykę, którą blisko przed dwudziestu laty przysłał mi z Warszawy literat Józef Muklanowicz (lub Muklonowicz)[3], nazwał ją próbą charakterystyki, postaram się przepisać, o ile potrafię odczytać to jego nieczytelne pismo.

Próba charakterystyki.

Przede wszystkim kilka uwag natury ogólnej. Wszystkie dusze ludzkie, aczkolwiek tak nieskończenie różnorodne, mają wspólne pierwiastki od kombinacji których powstają różnice indywidualne. Zdaniem moim takich głównych pierwiastków jest 2 i tyleż rozumie się negacji. Więc 1) refleksyjność – kontrast impresjonizm, 2) obiektywizm – kontrast subiektywizm. Pierwszy maluje stosunek duszy niejako do zagadnień natury umysłowej, intelektualnej. Drugi jest wyrazem stosunku względem kwestii moralnych, etycznych.

Cały ten podział wygląda na papierze śmiesznie pretensjonalnie, lecz to moja wina, bo czuję, że nie oddałem należycie myśli mojej, wieka, który uwydatnia się między innymi w broszurze: „Człowiek genialny”. Otóż natura bezwarunkowo i wyłącznie impresjonistyczna nie zdarzyło mi się spotkać również niewielkiej domieszki refleksyjności. Do takiej kategorii nadmienię dla przykładu i wyjaśnienia kwestii należą artyści, o których Puszkin nadmienił: „……” w tym mieści się źródło wielu przymiotów i niektórych wad:, stąd wypływa delikatność, a raczej subtelność, współczucie, prawość (zupełna niezdolność, nieumiejętność fałszu, obłudy), lecz z drugiej strony porywczość, pewna niesprawiedliwość, a raczej nie sprawiedliwość, zaznaczyć wypada, że chodzi głównie o podkreślenie braku sprawiedliwości, jako potrzeby wprost duszy, tego gatunku zwłaszcza co twierdzi: „niechaj świat zginie, byle sprawiedliwości stała się zadość” i pewna niechęć do wgłębiania się, zamiłowanie ślizgania się po powierzchni. Co do drugiego pierwiastku: obiektywizm nie tak czysty wszelako jak impresjonizm, bo pewna doza (nieznaczna zresztą) subiektywizmu. Obiektywizm ten sprawia brak wszelkiego egoizmu, to jest nie bynajmniej jakieś zapomnienie ascetyczne o sobie, lecz odrzucenie stanowczo takiego światopoglądu, że własne ja jest centralnym punktem wszechświata, nawet pewne niedocenienie własnego ja, czemu poniekąd staje na zawadzie ów brak własnej refleksyjności, daru chłodnego rozumowania według teoretycznych wskazań. Gdyby przy takim obiektywiźmie była i refleksyjność, choćby w niewielkim stopniu, byłby materiał najzupełniej odpowiedni do stworzenia działacza społecznego w szerszym stylu, jednego z takich, co stanowią wyłączne punkty w historii, przy wspomnianym braku tworzy się to, co nazywają dobrocią, a co właściwie jest gotowością poświęcenia swego niedocenionego należycie ja, dla tego, co w danej chwili uważa się za ważniejsze, pożyteczniejsze.

(na stronie 164 jest przyklejony drukowany nekrolog Józefa Gorczyckiego następującej treści:)

W dniu 12 grudnia 1880 r. w majątku rodzinnym Żdżenice w powiecie tureckim guberni kaliskiej zmarł prawie nagle śp. Józef Gorczycki, obywatel ziemski, w wieku lat 59.

Zmarły należał do tej nielicznej już garstki ziemian naszych, którzy pojmując zadanie obywatela kraju, nie uchylają się od żadnych obowiązków społecznych, chociażby z pewną nawet znaczną ofiarnością połączonych. To też przemieszkując w kilku okolicach kraju, wszędzie pozostawił po sobie jak najlepsze wspomnienie, a ślady jego działalności obywatelskiej pozostała do dziś dnia w dawnym powiecie olkuskim, gdzie śp. Józef Gorczycki piastował przez cały czas istnienia rady powiatowej urząd radcy z jednomyślnego wyboru wszystkich ziemian. Następnie, gdy zaprowadzono samorząd gminny i wójci obieralni prócz administracyjnej mieli i sądową władzę, śp. Józef był jednym z pierwszych obywateli, którzy nie uchylali się od objęcia tego ważnego urzędu ze względu na ówczesne stosunki, a wiadomo jak przez długi przeciąg czasu myśl prawodawcy była spaczona, już to przez niewłaściwe wybory, już to z powodu niewłaściwego wpływu na samorząd gminny zarządów powiatowych, a zarazem dziwnej, niewytłumaczonej nawet trudnością położenia, obojętności inteligencji wiejskiej.

Wszystkie kwestie żywotne, odnoszące się do danej okolicy czy tez do…

(w tym miejscu nekrolog jest urwany, dalszego ciągu nie było. Natomiast pod nekrologiem jest własnoręczny dopisek Jadwigi Tyblewskiej następującej treści:)

Część nekrologu śp. Ojca mego znaleziona w ocalałych rzeczach i wywiezionych z pożaru Kalisza roku 1914 r.

(dziś już dobrze nie pamiętam, ale dalszą część nekrologu, idealnie pasującą do pierwszej, dostałem od kogoś z rodziny, względnie znalazłem u kogoś w papierach i wobec tego podaję dalszy ciąg nekrologu:)

… całego kraju, nie uchodziły bacznego umysłu sp. Józefa Gorczyckiego to też przechodząc wykształceniem ogół naszych ziemian, spostrzeżenia swe zamieszczał w korespondencjach pisywanych do „Gazety Kieleckiej”, „Kaliszanina”, „Tygodnia Piotrkowskiego” wreszcie i w naszym piśmie oprócz faktycznych wiadomości, podawał różne uwagi odnoszące się do kaliskiego w ogóle, a do powiatu tureckiego w szczególności.   Był tez obdarzony złotym, prawdziwie staropolskim humorem, który się objawiał nieraz w wierszowanej korespondencji, jaką prowadził z Faustynem Świderskim (EX-Bocianem).

Cichy i niezmordowany w pracy śp. Józef był wzorem dobrego męża, przykładnego ojca licznej rodziny i serdecznego krewnego i przyjaciela. Jakim był dla swoich znajomych i podwładnych, o tym świadczył liczny orszak pogrzebowy, niosący drogie zwłoki na miejsce wiecznego spoczynku na barkach własnych, pomimo złej drogi i fatalnego powietrza.

Wszyscy przed wszystkimi cenili w zmarłym szlachetność i delikatność uczuć, tak rzadkie w naszych czasach cnoty, oraz ducha obywatelskiego pełnego ofiarności, zapominającego nieraz, bodaj o sobie i najbliższych, a na pierwszym planie dobro bliźnich mającego na celu.

Niech popiołom ziemia lekką będzie, a pokój w wieczności zacnej duszy śp. Józefa Gorczyckiego.

(Na stronie 165 przyklejony jest nekrolog nastepującej treści:)

NEKROLOGIA

Ś.p. WILHELM NIESZKOWSKI, jeden z ostatnich już kilkunastu żyjących jeszcze w kraju naszym napoleończyków, zmarł dnia 23 czerwca rb. W Puławach, gdzie na łonie rodziny przepędził ostatnie lat kilka swego życia. Śp. Nieszkowski urodzony dnia 15 lutego 1795 r. we wsi Bogumiłowie w obwodzie sieradzkim, ukończywszy korpus kadetów w Kaliszu, wszedł dnia 11-go maja 1812 r. jako sierżant do pułku 7-go wojska Księstwa Warszawskiego i w tymże stopniu przenoszony do różnych pułków tegoż wojska, brał udział w kampaniach lat następnych, walcząc w bitwach: Pod Potsdorfem,[4] Wittembergiem,[5] Coswigiem,[6] i Lipskiem. W tej ostatniej bitwie ranny od kuli karabinowej, przeniesiony został do pułku nadwiślańskiego i w tymże służąc brał udział w bitwach: Pod Soissons[7], Acis-sur-aube[8] i St.Dizier[9]. Dnia 24 grudnia 1814 r. przeznaczony został do wzorowego batalionu grenadierów gwardii, nieboszczyk pod datą 10 kwietnia 1816 r. awansowany w nim został na starszego sierżanta. W rok później awansowany na podporucznika, przeniesiony został do 5 pułku piechoty liniowej b. wojska polskiego. Dnia 25 kwietnia 1825 r. mianowany porucznikiem w tymże pułku, a następnie adiutantem pułkowym, pozostał w nim aż do skończenia kariery wojskowej w sześc lat później przy przejściu granicy przez korpus Ramorina[10]. Krzyż Virtuti Militarii i medal Ś-ej Heleny pozostały mu jako pamiątki przepędzonych w wojsku lat młodych. Bystrość umysłu i wielka pamięć przebytych wypadków, jak niemniej zainteresowanie się sprawami publicznymi nie opuszczały go do ostatniej chwili życia, a przy dobrotliwości serca i chętnym obcowaniu ze znajomymi, jednały mu ogólną sympatię, czego wyraźnym objawem był pogrzeb, w dniu 25-m czerwca r.b. odbyty, na który stawiła się znaczna liczba młodzieży miejscowej i zwłoki dzielnego wiarusa przeniosła na własnych barkach do grobu na cmentarz parafialny we Włostowicach.

(Na ostatniej 166 stronie notesu u góry narysowany jest piórkiem i tuszem maleńki dwór w Żdżenicach – rysunek autorki pamiętnika. Pod rysunkiem własnoręczny podpis:)

Dwór w majątku Żdżenice, tutaj zmarła matka mego Ojca, tu też i Ojciec zakończył życie w 1880 r. 12 grudnia.[11]

(Pod tym podpisem jest wklejona krótka notka wycięta z gazety:)

(Nadesłane). W Częstochowie 27 maja b.r. zmarł Franciszek Gorczycki, obywatel ziemski, właściciel majątku Tomaszowice, guberni Piotrkowskiej.

(Pod tą notatką ręczna notatka jadwigi Tyblewskiej nast. Treśći:)

Franciszek Gorczycki był najstarszym moim bratem.

(Na tym wszelki tekst się kończy.)

Przepisał na maszynie w dniu 26 lipca 1974 r. w Krakowie Eugeniusz Tyblewski, wnuk rodzony Jadwigi Tyblewskiej.

Z tego odpisu przepisała cioteczna wnuczka z Ruszczykowskich Stefania Krosnowska 19.I.1981.

Z tego odpisu przepisała cioteczna praprawnuczka (rodzona praprawnuczka Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej siostry autorki pamiętnika) Małgorzata Karolina Piekarska.


[1]              Cyprian Gorczycki – brat Jadwigi – przyp. E.T.

[2]              Jeden z takich artykułów zachował się do dzisiaj – przyp. E.T. (nie wiem jaki i gdzie – przyp. MKP.)

[3]              Józef Muklanowicz – autor m.in. wydanej w 1905 r. książki pt. „Lenistwo” – przyp. MKP.

[4]              Być może chodzi o Poysdorf miasto w dolnej Austrii – przyp. MKP.

[5]              Chodzi o Wittenbergę miasto w Niemczech w kraju związkowym Saksonia-Anhalt – przyp. MKP.

[6]              Chodzi o Coswig (Anhalt) miasto w Niemczech, w kraju związkowym Saksonia-Anhalt w powiecie Wittenberga. – przyp. MKP.

[7]              Soissons – miejscowość i gmina we Francji, w regionie Pikardia, w departamencie Aisne – przyp. MKP.

[8]              Powinno być Arcis-sur-Aube – miejscowość i gmina we Francji, w regionie Szampania-Ardeny, w departamencie Aube – przyp. MKP.

[9]              Chodzi o Saint-Dizier – miejscowość i gmina we Francji, w regionie Szampania-Ardeny, w departamencie Górna Marna – przyp. MKP.

[10]            Girolamo Ramorino, także Hieronim Ramorino (ur. 1792 w Genui, zm. 1849 w Turynie) – polski i włoski generał dywizji powstania listopadowego, uczestnik m.in. wojen napoleońskich – przyp. MKP.

[11]            Rysunek ten pokazywałem wujowi Stefanowi Skawińskiemu, który znał Żdżenice. Powiedział mi, ze rysunek jest właściwie wierny, tylko proporcje są nieudane. Tu dodaję, że Jadwiga Tyblewska miała pewne zdolności rysunkowe. Największe zdolności z jej rodzeństwa miała Salomea Gorczycka – przyp. E.T.

Udostępnij na:

Franciszek Gorczycki „Notatki z Opoczyńskiego” cz. 11

Oto kolejna część wspomnień z powstania styczniowego Franciszka Gorczyckiego, czyli brata mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej. Wspomnienia zostały opublikowane w 1967 r. książce „Spiskowcy i partyzanci 1863 roku”.

franciszek Gorczycki

Franciszek Gorczyczki
zdjęcie z okresu powstania styczniowego

Dnia 26, 27 lub 28 w nocy przeszliśmy Wisłę pod Przemkowem, zaraz też byliśmy spostrzeżeni przez straż graniczną czy tez kozaków, którzy dali do nas kilka strzałów, lecz zaraz uciekli. Noc była ciemna.

Około godz. 1 z południa przyjechaliśmy na fol[wark] Michałów w bliskości dóbr Góry, gdzie oczekiwał na oddział Bosak. Po należytym wypoczynku ruszyliśmy w stronę północną. Przed samym wieczorem przechodziliśmy przez Pinczów – tu dwaj miejscowi winiarze Żydzi wynieśli dla dowódcy 2 butelki dobrego wina.

Byłem najmłodszy z całego oddziału, w którym między innymi było 20 Węgrów mówiących po polsku; liczył on też bardzo dużo żołnierzy austriackich i pruskich, tak że kilkunastu w nim tylko było niewojskowych. Porządek panował wzorowy i wszelkie polecenia ściśle były wykonywane. Za Pińczowem, o ile pamiętam, pojechaliśmy 3w prawo. Kazano mi z plutonem jechać w awangardzie wysuniętej naprzód mniej więcej na odległość wiorsty przed oddziałem. Kiedyśmy wjeżdżali do Piotrkowic (pod Chmielnikiem), ujrzałem na odległośc około 300 kroków wchodzących tu z drugiej strony żołnierzy rosyjskich – piechotę. Kłusem zawróciłem awangardę do oddziału; nieprzyjaciel nie dał do nas ani jednego strzału. To spowodowało, iż oddział całym kłusem zawrócił w prawo ku dębowemu lasowi i tam na drugim jego skraju przepędziliśmy noc całą.

Spotkany w Piotrkowicach oddział rosyjski był prowadzony przez Czengierego, który wszedł na Chmieleńskiego; na drugi dzień rano pociągnął on stąd w stronę Słupi. Nasz oddział (Bosaka) postępował za nim w odległości może pół mili i tak szliśmy do godz. 2 po południu. Następnie zaś po prawej stronie lasami obeszliśmy Czengierego w chęci połączenia się z oddziałem Chmieleńskiego. Przed wieczorem, kiedyśmy wjeżdżali w las ś[wię]tokrzyski, kozacy dali kilka strzałów do naszej ariergardy. Lecz zaraz ustąpili. Około północy, podczas strasznego wichru, dotarliśmy do kościoła ś[wię]tokrzyskiego na górze. Tu w klasztorze kwaterował już oddział powstańczy, nieźle uzbrojony pod dowództwem Rębajły.[1] Dowódca był ciężko chory; oddział ten składał się z samej piechoty uzbrojonej w karabiny belgijskie. Polecono nam wprowadzić konie w korytarz klasztorny. Pamiętam, że wprowadzając swego konia przez kruchtę kościelną widziałem światełko przed wielkim ołtarzem, tj. przed Najświętszym Sakramentem. Piechota ulokowała się w celach klasztornych. Siano znaleźliśmy w pustym domku na podwórzu klasztoru. Chętnie je jadły nasze konie.

W pół godziny po rozlokowaniu się zawołano mię do Szamiota i Bosaka i polecono z półplutonem po wzięciu przewodnika z klasztoru dojechać do miasteczka Słupi i dowiedzieć się, gdzie poszedł oddział rosyjski. Wyjechaliśmy więc z klasztoru, a wicher dął tak, że nieomal wysadzał nas z siodeł. Kiedyśmy dojeżdżali do Słupi, z najpierwszej chałupki wybiegł w koszuli mieszczanin i ostrzegł abyśmy wracali, gdyż przed niecała godziną przybył tu Czengiery z 8 rotami piechoty i szwadronem dragonów z kozakami i dwoma czy czterema armatami. Powróciłem więc kłusem do klasztoru i zdałem o tym raport dowódcy. Zaraz tez wydano rozkaz wymarszu. Piechota Rębajły wyruszyła naprzód poprzedzona awangardą z półplutonu kawalerii i tak szliśmy do rannego brzasku aż do kolonii Jeziorko, gdzie się cały oddział zatrzymał dla dania wypoczynku ludziom i koniom.


[1] Karol Kalita de Brenzenheim (pseud. Rębajło) (ur. 1830 w Komarnie k. Rudek, zm. 1919 we Lwowie) – oficer wojsk austriackich, brał udział w rewolucji węgierskiej. Polski pułkownik, dowódca oddziału partyzanckiego w powstaniu styczniowym. Chory na tyfus udał się do Galicji 

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 22

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

Rano, gdy tylko obudził się dzień, wybiegłem z piwnicy na dwór. Słońce wschodziło, mgły ustępowały, zapowiadał się śliczny dzień. Ojciec od rana znajdował się już na forcie. Ruch wszędzie był niesamowity. Przede wszystkim zaraz o piątej zaczęto wznosić barykadę na Powsińskiej, przed mostem, a po niej rowy dobiegowe do fortu i do parku. Również na samym forcie chłopcy się okopywali zawzięcie, wnosząc na szańce niemieckie lotnicze formularze, raporty tzw. Flugansage, które całymi blokami zalegały kilka kazamat.

Fort tętnił życiem. Intendentura nie próżnowała. Od razu uruchomiono warsztat rusznikarski, ruszyła produkcja butelek samozapalających i granatów. Przystąpiono do zorganizowania nasłuchu radiowego. Zajął się tym jeden z kolegów Antka, Ryszard Zienkiewicz, nazywany Rynciem. Ponieważ energii elektrycznej nie było już na Sadybie od 3 sierpnia, początkowo zasilano aparaty radiowe prądem z baterii i akumulatorów, ale później Ryncio wpadł na bardziej oryginalny pomysł. Na specjalnych stojakach ustawił rowery z dynamami do reflektorów i kolejno na zmianę kilku powstańców pedałowało w miejscu, zasilając w ten sposób prądem aparaty radiowe. Potem użyto do pedałowania niemieckich jeńców.

Zabrano się też do zorganizowania zaopatrzenia — uruchomiono piekarnię i kuchnię polową. Jeden z mieszkańców Sadyby cały zacier bimbrowni przekazał do użytku powstańczej piekarni. Zaopatrzenie przypadło w udziale memu ojcu, jako zastępcy kwatermistrza. Około wpół do ósmej rano wpadł właśnie do nas na chwilę. Kiedy rozmawiał z matką, kazał mi z kosza, który posłużył jako umocnienie nasypu przedokiennego, z lewego jego rogu, wygrzebać z ziemi kwadratowe blaszane pudełeczko po taśmie od maszyny do pisania. Mocno zaintrygowany, podejrzewając, że pudełeczko pewnie zawiera amunicję do sztucera, pobiegłem spełnić polecenie ojca. Zdziwiony lekkością pudełeczka, nie wytrzymałem i zajrzałem do środka. Pudełko zawierało „mundur powstańczy” — biało–czerwoną opaskę.

Gdy wracałem z opaską do piwnicy, spotkałem na klatce schodowej, koło skrzynki na listy, Jania Boczara. Właśnie wdziewał swój „mundur”. Opaska Jania bardzo mnie zaciekawiła, ponieważ miała naszytą pionowo, w poprzek barw narodowych, zieloną „belkę”. Okazało się, że „belka” ta oznaczała formację Państwowego Korpusu Bezpieczeństwa, odpowiadającą policji lub żandarmerii.

Oddając ojcu opaskę, nie mogłem powstrzymać się od zapytania o sztucer. Odpowiedział mi, że w tej chwili nie ma czasu na wydobycie sztucera z kryjówki, musi bowiem spieszyć na fort. Poszedłem wraz z nim. Kiedy mijaliśmy furtkę, na niebie od strony Służewca pojawiły się trzy sztukasy. Zrobiło mi się nieswojo. W pamięci stanęły mi nurkujące samoloty, jakie kilka dni temu ze strychu widziałem nad miastem. Sztukasy jednakże przeleciały spokojnie i zniknęły gdzieś na horyzoncie, za Wisłą. Gdy wyszliśmy na ulicę, dostrzegłem zawieszoną biało-czerwoną chorągiew na jednym z domów na Powsińskiej, po stronie szkoły. W kierunku mostu zdążały grupki ochotników do budowy barykady, którą pospiesznie wykańczano. Był też między nimi jeden z sadybiańskich kryminalistów i pijaków, śpieszący ochoczo z łopatą w ręku.

Odprowadziłem ojca aż do fortu. Rozstaliśmy się koło szlabanu, przy którym stał młody wartownik z biało-czerwoną opaską na ramieniu. Ojciec wymienił z nim hasło i odzew i poszedł w kierunku narożnej kazamaty we wschodnim skrzydle fortu. Ja zaś oparłem się na szlabanie i z radością patrzyłem na znowu nasz fort. Po dziedzińcu kręciło się wielu powstańców. Jedni wynosili paki formularzy na zewnętrzny nasyp fortu. Inni szykowali się do przestrzeliwania broni, bo po wschodniej stronie mostu ustawiono tarcze strzelnicze. Długo nie mogłem od tego wszystkiego oderwać wzroku.

Kiedy ruszyłem z powrotem w kierunku bloku i mijałem jezdnię od strony mostu, rozpętała się strzelanina. Niemcy rozpoczęli pierwszy atak na Sadybę. O wynik walki byłem jednak całkowicie spokojny. Ruch, jaki oglądałem na forcie, beztroskie i zawadiackie miny naszych żołnierzy — nastroiły mnie optymistycznie.

Strzelanina trwała niedługo. Nasi odrzucili Niemców daleko na przedpole.

W bloku panował też niezwykły ruch. Pospiesznie organizowano szpital polowy, ponieważ drewniany budynek szkolny w razie ewentualnego ostrzału artyleryjskiego czy bombardowania lotniczego nie dawał absolutnie żadnego zabezpieczenia. Zaczątkiem szpitala w bloku stało się mieszkanie generałowej Branickiej. W narożnym pokoju od podwórka urządzono salę operacyjną, ponieważ ta strona bloku była zasłonięta od północy budynkami ulicy Okrężnej, od zachodu skrzydłem bloku, a od wschodu mieszkaniem Wacława Rogowicza, zresztą z tej strony, od Wisły, atak artyleryjski był najmniej spodziewany.

 

W miarę rozwoju wypadków, proporcjonalnie do natężenia niemieckiego ataku na Sadybę, rannych do szpitala przybywało coraz więcej, tak że zapełnili nie tylko mieszkanie generałowej, lecz również Rogowicza, a następnie wszystkie mieszkania parterowe w całym bloku. Pod koniec sierpnia ranni leżeli już w mieszkaniach pierwszego piętra.

Koło godziny jedenastej znów rozpętała się strzelanina. Tym razem Niemcy atakowali od Służewca. Stałem akurat w furtce prowadzącej z ogrodu w stronę fortu, kiedy zza bunkra, w którym mieszkał Pałka, wybiegł zdyszany łącznik i skierował się do fortu. Wymieniwszy szybko hasło z wartownikiem, zniknął w jednej z kazamat. Za chwilę z fortu wyruszyła pośpiesznie drużyna powstańców i podążyła w tym samym kierunku, z którego przybiegł łącznik. Po kilkunastu minutach strzelanina ustała. Niemcy zostali odparci — po raz drugi w tym dniu.

Tego pierwszego dnia wolności Sadyba była atakowana jeszcze kilkakrotnie. W rejonie Czerniakowa około południa doszło do starcia z silnym niemieckim patrolem samochodowym, wysłanym prawdopodobnie na rozpoznanie. Nasi zdobyli dwa samochody — jeden ciężarowy i jeden osobowy. Auto ciężarowe, zdaje się opel-blitz, od razu było zdatne do użytku, natomiast osobowe, również opel, z odsłanianym dachem, pomalowany na kolor ochronny, wymagał przewinięcia cewki, którą przestrzeliła kula polska. Przy zdobywaniu aut zdarzył się tragiczny wypadek. Jeden z powstańców zauważył leżącą postać w hełmie niemieckim koło samochodów. Złożył się i strzelił. Ugodzony w agonii kopał ziemię, żołnierz więc poprawił dwoma następnymi strzałami. Po rozbiciu patrolu okazało się, że koło samochodu leży jeden z powstańców, kolega. Rozpacz nieszczęsnego bratobójcy nie miała granic Był wstrząśnięty pomyłką, zwłaszcza, że po raz pierwszy w życiu zabił człowieka. W pierwszej chwili chciał sobie strzelić w łeb. Na szczęście koledzy w porę zdążyli go rozbroić i w końcu po długich perswazjach uspokoić. Wiadomość o tych wydarzeniach doszła do nas z chwilą, kiedy na chłopskim wozie przywieziono powstańca poległego w tym starciu na placu Bernardyńskim, koło transformatora. Furmankę dostrzegłem przed furtką na wprost klatki schodowej numer 7, gdzie organizowano szpital, i zaraz tam pobiegłem. Na wiązce siana leżał trup młodego mężczyzny. Gdy go wieźli, żył jeszcze. Byłem wstrząśnięty. Była to pierwsza ofiara powstania, jaką oglądałem. Nazywał się Czesław Majewski i mieszkał na Sadybie, gdzieś bodajże na placu Rembowskiego. O jego śmierci zawiadomiono ojca. Zaraz przyszedł. Z krzykiem rozpaczy rzucił się na trupa, jak by chciał w nim jeszcze wskrzesić iskierkę życia. Nie dowierzał, że syn nie żyje.

Wkrótce potem odbył się pierwszy oficjalny pogrzeb powstańczy. Kondukt pogrzebowy, który ściągnął wiele osób pragnących oddać ostatnią posługę dzielnemu żołnierzowi, skierował się do parku na wprost bloku. Tam miano go pochować. Dół wykopano pomiędzy dwoma klonami, między którymi zawieszaliśmy siatkę do gry w piłkę. Nieszczęsny ojciec chciał za wszelką cenę przedłużyć ceremonię, byleby się jeszcze nie rozstawać z synem. Pogrzeb odbywał się bez księdza, który gdzieś krążył wśród rannych czy wśród stanowisk powstańczych. Egzekwie miały być odprawione później. W tym prostym żołnierskim pogrzebie uczestniczyli też żołnierze z fortu i z barykady przy moście. Ci z barykady przyszli z bronią. Pamiętam, jak jednemu zwieszał się z pasa aż na udo, po kowbojsku, olbrzymi nagan uwiązany do szyi plecionym rzemieniem.

Dół właśnie zasypywano, kiedy koło barykady przy moście rozpoczęła się strzelanina. Niemcy przypuścili widocznie kolejny szturm. Musieli podejść bardzo blisko, bo słychać było świst kul. Żołnierze z barykady, którzy brali udział w pogrzebie, rzucili się biegiem w kierunku swoich stanowisk. Pozostali uczestnicy pogrzebu zaczęli się też rozchodzić. Tymczasem kanonada rozpętała się na dobre, słychać było nawet eksplozje granatów. W pewnej chwili spostrzegłem, jak nie opodal badyle kartoflane na grządce drgnęły i opadły gwałtownie podcięte. Włosy stanęły mi dęba na głowie. Rzuciłem się do ucieczki w stronę fosy, padając co chwila w bruzdy, tak jak bym był bezpośrednim celem niemieckich strzelców. Gdy dobiegłem do skarpy, spostrzegłem, że piasek przede mną podniósł się w obłoczki. Ze strachu zrobiło mi się gorąco i rzuciłem się całym ciałem w dół skarpy. Tu kule nie były w stanie mnie dosięgnąć. Spojrzałem w kierunku bloku. Na murze serie niemieckiej broni maszynowej szyły bezładne ściegi, znaczone białym dymkiem odpryskującego tynku. Walka była w pełnym toku. Idąc brzegiem fosy, zasłonięty skarpą, dotarłem bezpiecznie do piwnicy. Wejście do klatki schodowej znajdowało się już raczej poza zasięgiem niemieckiego ognia. Niebawem szturm odparto.

Z kolei po południu Niemcy obłożyli fort ogniem artylerii. Widziałem, jak w odstępach co kilkanaście sekund na nasypie fortu wznosił się tuman kurzu, po czym równocześnie z eksplozją wzbijał się w górę słup ognia, dymu i ziemi. Pomyślałem z trwogą o ojcu, który właśnie znajdował się w forcie, byłem jednakże dobrej myśli.

Tymczasem ogień artylerii wzmagał się z każdą chwilą. Do dział strzelających ze Służewca dołączyły baterie z Ursynowa. Pociski zaczęły padać coraz bliżej nas. Słychać było ich przerażający gwizd. Po kilkunastu minutach przyzwyczaiłem się i do gwizdu, i do ciągłych detonacji. W pewnej chwili spostrzegłem obłoczki od eksplozji w powietrzu, na wysokości około 2—3 metrów nad ziemią, przy czym uświadomiłem sobie, że detonacje mają nieco inny dźwięk. Na ogród zaczęły się sypać odłamki. Gdy wybiegłem z korytarza, żeby podnieść kilka, były jeszcze gorące, tak że parzyły dłonie. Niektóre z nich miały bardzo dziwne kształty, tak jakby ktoś bardzo gruby drut pociął na krótkie kluski. Zorientowałem się, że były to tzw. siekance. Niemcy rozpoczęli więc ostrzał szrapnela-mi. Przypomniałem sobie, jak wyławialiśmy przed powstaniem z fosy stare granaty, jeszcze z pierwszej wojny światowej. Granaty te zawierały takie właśnie siekańce. Służyły nam za pociski do procy.

Zszedłem do piwnicy. Życie biegło tu normalnym trybem. Mama z sąsiadkami obierała jabłka na marmoladę dla żołnierzy. Dzieci bawiły się w chowanego. Tylko starsze kobiety odmawiały modlitwy, strofując co chwila beztrosko hałasujące dzieci. Znów z trwogą zacząłem myśleć o ojcu, zwłaszcza że kanonada jakby się potęgowała. Nawet piwnica trzęsła się od ciągłych detonacji. Z niecierpliwością czekałem, kiedy Niemcy skończą ten nękający ogień. Niebawem dotarła do nas smutna wiadomość, iż podczas obserwowania ze szczytu fortu stanowisk niemieckich na Służewcu poległ kapitan „Korwin”, dowódca batalionu, tego, który przyszedł z lasu. Pocisk rozerwał mu głowę.

Po południu ojciec nareszcie wydobył swój sztucer po kapitanie Fiszerze. Nie mogłem się od niego oderwać. Był to wspaniały, dwunastostrzałowy, szybkostrzelny sztucer belgijski kaliber 22. Rozkładał się na dwie części. Osobno kolba z mechanizmem iglicowym i spustowym, osobno-lufa z magazynkiem i rękojeścią do repetowania. Magazynek w postaci długiej rury znajdował się pod lufą. Naboje wsypywało się pionowo do otworu na końcu magazynka, jeden za drugim. Repetowanie odbywało się przez pociągnięcie do siebie drewnianej rękojeści łoża, znajdującej się między magazynkiem a kolbą, tuż pod lufą. Sztucer wyglądał jak nowy. Miał tylko nieliczne plamki rdzy na zewnątrz. Zawieszało się go na ramieniu na nowiutkim żółtym pasie. Dziwnie tylko ciężka lufa przeważała i ciągnęła do dołu.

Mimo iż na oko sztucer znajdował się w doskonałym stanie, ojciec zdecydował, że powinien być obejrzany i oczyszczony przez rusznikarza. Nie stanowiło to problemu, ponieważ warsztat rusznikarski działał w forcie. Gorzej przedstawiała się sprawa amunicji. Ojciec posiadał bowiem do sztucera jedynie trzy pociski. Wysłał mnie więc do pani Dąbrowskiej z zapytaniem, czy nie ma ona ukrytej jakiejś amunicji męża. Nie miała. Pozostawała nam tylko nadzieja, że może uda się zdobyć amunicję w forcie. Jednakże i tam pocisków do sztucera nie było.

Amunicyjny obiecywał, że może sprowadzi je z Mokotowa. Ostatecznie, dzięki przypadkowej rozmowie, amunicję otrzymał ojciec od naszego sąsiada, byłego prezesa „Sokoła”, starego pułkownika Chełmickiego.

Sztucer zrobił furorę w forcie. Wszyscy go oglądali z uznaniem. Ojciec otrzymywał od żołnierzy liczne propozycje zamiany, między innymi proponowano za niego całkiem nowy nagan, jednakże ojciec nie chciał o niczym słyszeć. Sztucer strzelał doskonale. Kiedy go ojciec wypróbowywał na strzelnicy, stwierdził z dużym zadowoleniem, że mimo iż pociski do sztucera nie miały stalowego płaszcza, jednak przebijały hełm niemiecki, dziurawiąc go jak sito.

Udostępnij na:

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 29

A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska

Łowicz, 19 czerwca 1932 r.

Wszyscy moi wnucy i wnuczki dobrze się uczą, jest to dla mnie wielką pociechą. Halina już idzie do 8 klasy i myślę, że będzie się dalej kształcić. Jakie to szczęście dla kobiet, że teraz są chowane w ten sposób, aby same dawały sobie radę w życiu. Znikły już teraz tak zwane panny na wydaniu. Dziś kobiecie łatwiej jest pracować samodzielnie. Myślę nieraz, że powinnam ten dziennik spalić przed śmiercią, bo nie ma on celu tego, w jakim zaczęłam go pisać, liczę jednak na to, że syn mój najdroższy to zrobi przez pamięć dla swojej matki, jeżeli będzie uważał, że jest w nim coś, co młodszemu pokoleniu może się wydać dziwnym lub nawet śmiesznym. Pisałam bowiem stroskana już życiem i latami trwającą chorobą. Pisząc ten dziennik, wspominałam też o powierzchowności osób niektórych, nie dlatego jednak, abym do zalet zewnętrznych przywiązywała jakąś wagę, lecz jedynie dlatego, że cofając się myślą do drogich mi osób, stawały mi w pamięci żywo, tak jak ich dawniej widziałam.

Ileż ja miłych chwil spędziłam z siostrą Marylą. Nieraz z tego, co mi opowiadała z czasów, kiedy nie żyłam jeszcze, robiłam sobie, gawędząc z nią, notatki. Pamiętała, będąc starsza ode mnie 10 lat, jak zabierali księżom majątki ziemskie. Wtedy biskup kielecki Majerczak pojechał do Warszawy, do Berga, ówczesnego oberpolicmajstra ożenionego z nabożną katoliczką pochodzenia włoskiego, – aby przez nią uzyskać odwołanie rozporządzenia. Na razie Berg nie obiecywał nic biskupowi, a kiedy go wyprowadzał z mieszkania spostrzegł, że biskup wychodzi bez kapelusza i zaraz przypomniał, żeby wziął kapelusz, na co biskup Majerczak odpowiedział: „Nie jest już mój, bo leży nie na moim gruncie”. To powiedzenie spowodowało, że najdłużej została ziemia kielecka własnością księży.

10 lat miała siostra moja Marylka, dlatego pamiętała już dobrze te straszne czasy, kiedy nasza Matka z narażeniem życia pielęgnowała rannych, Ojciec zaś wywoził sam powstańców za granicę poszukiwanych przez Moskali, lub odsyłał przez wiernego fornala nazwiskiem Rogacz, który zawsze umiał się przez granicę przemknąć. Raz bardzo długo, gdyż prawie miesiąc, nie wracał z Krakowa. Ojciec się niepokoił, że go Moskale złapali, a on szczęśliwie wrócił z wypasionymi końmi, bojąc się wrócić, gdyż mu powiedzieli, że na granicy Moskale. Woził tedy za pieniądze wodę w Krakowie, żywiąc tym sposobem siebie i konie.

Pamiętam też u mych Rodziców zacnego starego sługę Macieja, którego kozak do krwi uderzył nahajką, że nie chciał powiedzieć, gdzie jest Gniewosz[1] powstaniec i przeczył, że Ojciec mój Gniewosza wywiózł za granicę i u siebie w domu nie miał. Rozumie się Moskale nie uwierzyli i Ojca na czas jakiś zaaresztowali[2]. Ten Maciej za mojej pamięci to już z łóżka nie wstawał parę lat przed śmiercią. Matka nasza zawsze go odwiedzała, przeznaczyła mu kobietę, żeby go pielęgnowała i nam dzieciom kazała mu nosić owoce, a czasem podczas snu z much opędzać gałązką, co się mnie wtedy nie bardzo podobało. Miałam wtedy z pięć lat najwięcej, a brat mój Kostuś siedem. Kiedy będąc już stara, na przedstawieniu „Wiernej rzeki” Żeromskiego zobaczyłam starego sługę patriotę, przypomniał mi się żywot naszego Macieja, dwór moich Rodziców i od łez nie byłam się w stanie powstrzymać.


[1]              Płk Jan Nepomucen z Oleksowa Gniewosz h. Rawicz (ur. 1827 w Poniku, zm. 1892 w Krośnie) – publicysta, przemysłowiec, pisarz, dziennikarz, wydawca, kolekcjoner obrazów malarzy polskich, powstaniec wielkopolski w 1846 i 1848, styczniowy, więzień stanu z 1846 r. w Moabicie. W powstaniu styczniowym był kapitanem strzelców w oddziale naczelnika Apolinarego Kurowskiego. Po powstaniu emigrant we Francji i Szwajcarii – przyp. MKP.

[2]              Jadwiga Gorczycka bardzo lakonicznie pisze na ten temat. Tradycja rodzinna jest bogatsza. Oto co na ten temat pisze Stefania Krosnowska, znająca temat z opowiadań: „W czasie powstania styczniowego, na skutek donosu, w domu Józefa Gorczyckiego oddział kozaków robił rewizję. Wprawdzie rannych powstańców zdołano ukryć, ale pozostała pościeli niezasłana ze śladami krwi. Józef Gorczycki prosił aresztującego go oficera, by uspokoił jego żonę, mówiąc, że chodzi tylko o jakieś wyjaśnienia. Oficer odpowiedział: „Przecież panu grozi szubienica lub Sybir.” zgodził się jednak pójść do Konstancji Gorczyckiej. Wzruszony widokiem gromadki dzieci powiedział: „Daję pani Oficerskie słowo honoru, że zrobię wszystko, aby mąż pani wrócił.” Słowa dotrzymał. Józef Gorczycki po dwóch tygodniach wrócił w domu.
Powstanie  chyliło się ku upadkowi. Do Józefa Gorczyckiego mieszkającego w pasie przygranicznym i posiadającego tzw. „półpasek” upoważniający do przekraczania granicy, zgłosił się jeden z wyższych dowódców powstania. (Niestety, tradycja rodzinna nie przekazuje jego nazwiska) prosząc o konie i furmana dla ułatwienia ucieczki, gdyż ziemia paliła mu się pod stopami. (Chodziło pewnie właśnie o Gniewosza – przyp. E.T.) Józef Gorczycki osobiście przewiózł go przez granicę, a wkrótce po powrocie został ponownie aresztowany. Postawiony przed gronem oficerów śledczych, na pytanie gdzie i z kim był owego dnia, odpowiedział zgodnie z prawdą: Usłyszał: „No to dalsze śledztwo niepotrzebne – sprawa prosto do sądu”. Józef Gorczycki nie załamał się, odpowiedział: „Panowie, jakie śledztwo, jaki sąd? Przecież ja siłą z narażeniem własnego życia wywożę człowieka, który byłby was dalej bił. Myślę, że mi order dacie!” Orderu wprawdzie nie dali, niemniej Józef Gorczycki został uratowany – przyp. S.K. 

 

Udostępnij na: