Archiwum miesiąca: lipiec 2014

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 31

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

Po kilkudziesięciu minutach wjechaliśmy za czerwony ceglany mur. Kazano nam wysiadać przy jakiejś rampie. Konwojenci utworzyli szpaler. W jego głębi, przy jakiejś bramie ze sztachet, kotłowało się, rozlegały się rozpaczliwe lamenty i wrzaski. Zrozumiałem, że tam się odbywa tzw. selekcja. Zbiliśmy się w gromadkę.

Tłum, który się kotłował przed bramą, gdzie królował z kolbą karabinu tłusty żandarm, przypomniał mi obrazek, jaki oglądałem przed rzeźnią w Nowym Dworze, z cielętami gnanymi na rzeź między biało pomalowanymi barierami. Bardzo to przeżywałem, żal mi było bowiem biednych cielaków, bezradnych, na niezdarnie szeroko rozstawionych nogach, w ogrodzeniu, z którego nie miały już wyjścia. Nie przypuszczałem wówczas, że będę kiedyś w takiej samej sytuacji.

Gdy podeszliśmy do żandarma sprawdzającego dokumenty, popatrzył na nas i szybko skierował nas na prawą stronę, zatrzymując ojca. Nie było czasu na pocałunki, na uścisk ręki. Łzy jeszcze w pociągu cisnęły mi się do oczu, gdy mówiliśmy o ewentualnym rozdzieleniu, ale całą siłą je opanowywałem. Matka łagodnie, lecz stanowczo mi zapowiedziała: „Maćku, cokolwiek by się stało, zachowaj godność, nie płacz! Jeszcze tam, w Warszawie, jest Antek.”

Aby uniknąć żandarmskiej kolby, przebiegliśmy szybko bramę. Jedyna droga wiodła do olbrzymiej hali, w której znajdowały się trzy perony, oddzielone pasmami szyn. Na peronach i na torach siedzieli lub leżeli ludzie. Filary, na których wspierał się dach hali, oblepione były rodzinami, które nie chcąc się zgubić, przy tych punktach rozpoznawczych urządziły sobie koczowiska na tobołkach z resztkami dobytku. Wytworne futra mieszały się z łachmanami. Gdzieniegdzie jaśniała biel bandaży. Bieli niektórych bandaży można się było tylko domyślać, gdyż zabrudzone były krwią, błotem lub smarami.

W hali panował straszny fetor kału i moczu. Przycupnęliśmy koło filaru, który właśnie opuściła jakaś rodzina. Matka zrobiła Jankowi posłanie. Dzieciak chwiał się na nogach ze zmęczenia. Położony, natychmiast zasnął. Dziadek siedząc na walizeczce, wyciągnął z mojego worka resztę koniny. Mimo że surowa, zzieleniała, rwał ją palcami na kawałki, wkładając łapczywie do ust. Perswazje matki, że to pewna choroba, nie odnosiły skutku. Dziadek jadł. Gdy mama się odwróciła, i ja sięgnąłem po mięso.

Mimo że wszyscy byli zmordowani i przygnębieni, w hali panował ruch. Co chwila pojawiał się ktoś nowy. Dużo ludzi snuło się tu i tam, zaglądało w twarze, szukając bliskich i znajomych. Padały pytania: skąd? z jakiej dzielnicy? Wśród tego kłębowiska ludzkiego dostrzegałem sąsiadów i znajomych bliższych i dalszych. Każdy zgnębiony, osowiały. Moja nauczycielka i przyjaciółka rodziców, Genia Sipayłło, woziła z miejsca na miejsce córeczkę Basię w spacerowym wózeczku. Męża jej, inżyniera Witolda Sipayłło, zabrano podczas selekcji do hali numer 2. Odnalazła się również pani Irena Symonowiczowa z małym Tadzikiem.

Tego samego dnia zaczęto dowozić transporty ze Starego Miasta. Ci ludzie byli w jeszcze gorszym stanie niż my.

Zbliżała się noc. Chcieliśmy spać. Matka kategorycznie kazała mi zamieść beton wokół legowiska, stwierdzając: „Przecież tu się aż roi od wszy!” Po chwili poukładaliśmy się na tobołkach. Matka powiedziała, że będzie czuwać, a później obudzi mnie. Zasnąłem kamiennym snem. Matka mnie nie obudziła — czuwała sama.

Rano, mimo zakazów matki, żeby się nie oddalać, wyszedłem na zewnątrz. Byłem głodny jak lew. Nie mieliśmy co jeść. Właśnie dostrzegłem, jak koło jakiejś rampy tłoczy się tłum. Poszedłem w tamtym kierunku. Rozdawano zupę z kuchni RGO. Koło ściany hali leżała pusta puszka po baraninie. Chwyciłem ją i pobiegłem do pompy. Nabrałem piasku i stanąłem w ogonku do kranu. Gdy przyszła moja kolej, umyłem starannie puszkę, odłamując wieko. Błyszczała jak lustro. Tak wyposażony pobiegłem do ogonka po zupę. Tłum przed rampą stał nieruchomo. Zupy już nie było. Wszyscy czekali na drugi kocioł, czekałem i ja. Po półgodzinie przyniesiono dymiący kocioł. Stanąłem w kolejce, ale ktoś silniejszy stale mnie z niej wypychał. Nurkując wśród tłumu, dotarłem jednak do kotła. Podałem puszkę mężczyźnie rozlewającemu zupę, ale nie wróciła do moich rąk. Gdy już po nią sięgałem, wyrwał mi ją jakiś mężczyzna. „Ty sobie, chłopcze, jeszcze poczekasz”, skwitował moje oburzone spojrzenie. Nic nie mówiąc wróciłem do naszego legowiska. . Matka miała większe szczęście. Gdy była w ubikacji, jedna ze znajomych z widzenia kobiet z Sadyby dała jej kilka razy zaciągnąć się papierosem, a nadto odsypała woreczek mąki. Był to cenny skarb.

Na placu obok hali wygnańcy pobudowali prymitywne paleniska, na których grzali wodę, a ci, co mieli, gotowali strawę. Postanowiliśmy upiec placki na ogniu. Zdobyłem drugą puszkę po konserwach i wymieszałem w niej mąkę z wodą. Gdy ciasto było gotowe, podszedłem nieśmiało do paleniska, przy którym jakiś starszy człowiek o kulach zrobionych z gałęzi grzał wodę w garnku stojącym na długiej płaskiej szufli do zbierania śmieci. Przyjął mnie do swego koczowiska i pozwolił upiec placki na szufli.

Placki nie zaspokoiły głodu, tym bardziej że część z nich matka zostawiła na później. Najbiedniejszy był Janek. „Mamo, kiedy wrócimy do piwnicy? Mamo, chleba!”, pokrzykiwał przez łzy. Matka była u kresu wytrzymałości. Po kilku daremnych naleganiach dziecka powiedziała jednak łagodnie: „Janku, nie mam, nic nie mogę poradzić, zmów lepiej pacierz.” Janek klęknął na betonie i przeżegnał się po chłopsku, szeroko. Nagle z boku usłyszałem znany mi skądś głos: „Pani Janino!” Do naszego koczowiska szedł pan Szczerkowski, trzymając w dłoniach bochenek białego chleba. Wręczył go mamie. Prócz chleba wcisnął jej jeszcze dyskretnie górala.

Na dworze siąpił deszcz. Do naszego koczowiska coraz to dochodziły wieści, że szykuje się transport. Dokąd? Nie wiadomo. Ktoś powiedział, że transport odbędzie się w odkrytych wagonach. Odsunęliśmy się w kąt hali. Jeszcze poczekamy. Mamy chleb, placki, jeszcze jeden dzień poczekamy. Może dowiemy się, co z ojcem? Ktoś przekonywał, że daremne czekanie, nie ma żadnej nadziei, postanowiliśmy jednak zaczekać.

Po dwóch dniach zdecydowaliśmy się wreszcie na transport. Albo zdechniemy tu z głodu i wszy nas zjedzą, albo może gdzie indziej będzie lepiej. Gdy nawoływano do zbiórki, ruszyliśmy gromadką. Zaprowadzono nas do pociągu. Czekał już sznur wagonów bydlęcych, do których trzeba się było gramolić na wysokość piersi dorosłego mężczyzny. Tutaj królowali niemieccy Bahnschutze. Upychali nas po sześćdziesiąt osób w jednym wagonie. Splątani kończynami z powodu tłoku, czekaliśmy aż pociąg ruszy.

W wagonie panował zaduch. Co chwila ktoś wychodził na zewnątrz za swoją potrzebą, którą załatwiał niemal na oczach wszystkich. Dziadek nie mógł wyjść, bo nie miał siły. Zresztą, musiałby bez przerwy tkwić koło wagonu — surowa śmierdząca konina zrobiła swoje. Dziadek robił więc pod siebie.

Społeczność wagonową stanowili bardzo różni ludzie. W większości starcy, kobiety i ranni. Jedyny młodszy mężczyzna z chłopcem chyba dziesięcioletnim siedział niedaleko nas i opowiadał o swoich przeżyciach. Mówił, że żona zginęła i został sam z synem. Chłopiec zachowywał się jakoś bardzo obojętnie, chociaż ojciec obejmował go czule ramieniem. Nie odzywał się też ani słowem. W pewnej chwili jednak zwrócił się do mężczyzny: „Proszę pana, ja muszę siusiu.” Wszyscy spojrzeli to na chłopca, to na mężczyznę, a potem na siebie w wymownym milczeniu. Wiadomo, dzięki osamotnionemu chłopcu ominął mężczyznę transport do obozu zagłady lub w najlepszym razie na roboty.

Pociąg ruszył dopiero wieczorem. Siedziałem u nóg babci, na wprost drzwi, których łaskawy Bahnschutz nie zamknął całkowicie. Pociąg turkotał monotonnie, wioząc nas w nieznane. Musiałem wyglądać bardzo rozpaczliwie, bo babcia chcąc mnie rozerwać, opowiadała mi o swoich wycieczkach do Zakopanego, o Giewoncie…

Nad ranem obudziłem się, gdy pociąg stawał. Byliśmy w szczerym polu. Z daleka dochodziły odgłosy kanonady, która po jakimś czasie ucichła. Bahnschutze zapowiedzieli dłuższy postój. Pozwolili wysiąść. Pierwszy wysiadł mężczyzna-opiekun dziesięcioletniego chłopca. Przyniósł niebawem wieść — może plotkę — że podobno nasi gdzieś niedaleko zaatakowali Niemców i stąd ten postój, i stąd ta strzelanina. Może chcieli nas odbić, pomyślałem, a może

został przerwany front? Może niedługo będzie już koniec?

Zaczęliśmy powoli wysiadać. Nie opodal znajdował się dołek z wodą, glinianka. Ruszyłem tam, aby się umyć i odświeżyć. Ścieżka do glinianki była wydeptana przez bydło. Mimo brudnej wody zanurzyłem się cały. Niebawem z pobliskiego majątku nadjechały folwarczne wozy, przywożąc mleko, świeży chleb i owoce. Znajdowaliśmy się koło wsi Jeleń. Bahnschutze na szczęście nie bronili tej pomocy. Większość z nich stanowili ludzie starzy, którzy gdzieś w Niemczech mieli pewnie też swoje rodziny.

Nagle jak spod ziemi zjawiła się ciotka Stenia Ruszczykowska. Ubrana w szary kożuszek, na lewym ramieniu miała opaskę Czerwonego Krzyża. Pytaniom z obu stron nie było końca. Ciotkę zabrano ze Starego Miasta. Ocalała cudem. Ostatnio była sanitariuszką w szpitalu powstańczym w gmachu Ministerstwa Sprawiedliwości przy Długiej 7, w szpitalu, w którym Niemcy masowo mordowali rannych i personel. Uratowała się ze współtowarzyszką powstańczej doli, sanitariuszką „Paulinką” (Marią Przetakiewicz). Matka ciotki pozostała na Powiślu. Czy żyje, nie wiadomo.

Wieczorem dano wystrzałem sygnał, że trzeba wsiadać do pociągu. Tłum rzucił się do wagonów. Biegnąc, matka upadła. Przeraziłem się. Co będzie, jeżeli coś się jej stanie w tej sytuacji?

Udostępnij na:

Pierwszy notes z wierszami Stefanii z Ruszczykowskich Krosnowskiej cz. VII

Oto kolejna część notesu po mojej ukochanej Cioci Steni (właściwie powinnam pisać: babci). Ciocia, na cześć kuzyna Eligiusza Niewiadomskiego miała na drugie Eligia, chętnie podpisywała tym imieniem wiersze… W notesie sporo wklejanek.

okladka

scan0033 scan0034 scan0035 scan0036 scan0037

 

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 30

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

TUŁACZKA

Szliśmy powoli, zmęczeni i wyczerpani grozą przeżyć, pilnując się wzajem, żeby się nie pogubić w tłoku i ciemności. Niosłem walizeczkę, worek z mięsem i siekierę. Było mi ciężko. Za radą ojca rzuciłem koło szkoły pod kasztan siekierę. Ulżyło mi trochę. W blasku dogasającego pożaru domu Rusinowiczów dostrzegłem wybitą na toporzysku wagę siekiery: 900 g, niosłem więc już o jeden kilogram mniej. Obok szkoły pochód skręcił Morszyńską w lewo. Gdy przechodziliśmy koło willi, gdzie mieszkał Marek Wachowski, z ogrodu wychodzili akurat żandarmi, niosąc jakieś zrabowane rzeczy. Popatrzyłem w kierunku willi Łopattów i pomyślałem z trwogą o jej mieszkańcach. Nie wiedziałem, że szczęśliwie ocaleli. Wszystkich bowiem mieszkańców ulicy Podhalańskiej od alei Sobieskiego aż do willi obok Łopattów wymordowali własowcy, nie oszczędzając nawet niemowląt.

Wlekliśmy się noga za nogą. U zbiegu Morszyńskiej, Truskawieckiej i Chochołowskiej, obok domu, w którym za okupacji „straszyło”, mijaliśmy opuszczoną powstańczą barykadę i na wpół zasypane czy rozjeżdżone czołgami rowy łącznikowe. Oświetlał je ogień pożaru willi majora Pomirskiego i pułkownika Kamińskiego. Wąż wygnańców rozciągał się. Na Truskawieckiej konwojenci zatrzymali kolumnę dla podciągnięcia szyku. Przysiedliśmy na tobołkach. Byliśmy na wprost naszych działek, na których czerniły się badyle kartoflane i sterczały tyczki krzaków pomidorowych. Do ojca podszedł właśnie Wawrzek Walter. Zaczął coś mówić, ale słowa do mnie nie docierały zagłuszone dochodzącymi od Mokotowa detonacjami. Gdy uciszyło się na chwilę, usłyszałem wypowiedziane półgłosem słowa Wawrzka: „Ja próbuję. Korzystam z okazji. Idę do Królikarni. Cześć!” „Powodzenia — wyszeptał ojciec — sercem jestem z wami… Nie mogę ich zostawić”, dodał smutno, wskazując głową na naszą gromadkę. Uścisnęli sobie ręce. Wawrzek spojrzał w kierunku wartowników i zsunął się w bruzdy kartofliska. Oddalający się szelest badyli znaczył jego szlak. Zaimponował mi. Cieszyłem się, że udało mu się uciec. Wierzyłem, że dotrze do naszych. Nie wiedziałem, że widzieliśmy go po raz ostatni. Poległ 24 września w Królikarni.

Po kilku minutach kolumnę naszą poderwano. Poszliśmy dalej aleją Sobieskiego w kierunku miasta. Cała wojna i okupacja stanęła mi przed oczami. Przypomniałem sobie jadącą we wrześniu 1939 roku polską artylerię przeciwlotniczą, moje piesze wędrówki z miasta w pierwszych dniach października oraz jak na tydzień przed powstaniem tu właśnie Niemcy zastrzelili rowerzystę. Gdy doszliśmy do Bonifacego, skierowano kolumnę w lewo, na Służewiec. Spoza drzew alei Sobieskiego na niebie ukazywał się księżyc i oświetlał drogę przed nami, znaczoną kikutami kominów spalonych chałup Służewa. Stegny przypominały mi ryciny z albumu o wojnach napoleońskich, znajdującego się w bibliotece ojca.

Byliśmy coraz bardziej zmęczeni. Dziadek na każdym krótkim postoju siadał na ziemi i przysypiał, a Janek, który raz wlókł się na swoich platfusowatych nóżkach, raz był niesiony, gdy został postawiony na ziemi i wyrwany tym ze snu, popłakiwał żałośnie i prosił: „Mamusiu, do piwnicy! Do piwnicy!”

Droga wiodła pod górę. Weszliśmy w ocieniony drzewami wąwóz. Z prawej strony widać było jakby cudem ocalały mur jakiegoś domu. Kolumna przerzedzała się, nie wszyscy bowiem mogli nadążyć, dobytek niesiony na plecach ciążył. Minęliśmy klasztor Dominikanów i szliśmy w kierunku alei Wilanowskiej, z której skierowano nas do Puławskiej. Już dniało. Z prawej strony, zza czerwonego muru, widoczne były sylwetki kominów grójeckiej „ciuchci”. Od strony Mokotowa, od Woronicza i Królikami, dochodziły odgłosy strzelaniny.

Na Puławskiej kordon żołnierzy się zagęścił. Z bronią gotową do strzału ponaglali do przechodzenia przez jezdnię. Kanonada narastała. Konwojenci zdradzali zdenerwowanie. A może nasi uderzą, może nas odbiją? Przecież Mokotów i Śródmieście walczą.

Po przekroczeniu Puławskiej szliśmy polną drogą wśród ogródków działkowych. Gdzieniegdzie stały rzędy dojrzałych pomidorów. Eskortujący żołnierze byli już spokojniejsi. Niektórzy z nich podchodzili do krzaków i zrywali czerwone pomidory. Nie oponowali, gdy również niektórzy z wygnańców chcieli zaspokoić głód i pragnienie owocami. Ja także ruszyłem do krzaka. Już sięgałem po czerwoniutki okazały pomidor, gdy osadził mnie troskliwie gniewny głos matki: „Maciek, nie ruszaj! Zostaw!” „Dlaczego?!” „Chcesz dostać czerwonki? Musimy nadążać, być razem! Nie można zostawać w tyle!” Z żalem odszedłem od krzaka.

Gdy przekroczyliśmy ulicę Żwirki i Wigury, zarządzono postój. Akurat wstało słońce. Popatrzyłem w kierunku Sadyby. Tarczę słoneczną przesłaniały bijące w niebo dymy. Do tego czasu z naszego bloku pozostał pewno tylko szkielet murów. Legliśmy zmęczeni w rowie obok jezdni. Milczeliśmy, tylko Janek skomlał: „Mamusiu, do piwnicy…”

Po kilkunastu minutach kazano nam ruszać dalej. Dokąd nas tak będą gnali? Na lotnisko? Do Pruszkowa czy na dworzec?

Niebawem polami dotarliśmy do ulicy Grójeckiej. Tutaj kolumnę skierowano ku miastu. Dowlekliśmy się do czerwonego muru Zieleniaka. Z prawej strony pod murem leżał trup jakiegoś czarno ubranego mężczyzny. Z zabudowań Grójeckiej po lewej (zachodniej) stronie rozsnuwały się rzadkie dymy dogasających pożarów, a równocześnie nozdrza drażnił jakiś mdły swąd. Przed bramą Zieleniaka, w poprzek jezdni, stało kilku żandarmów z blachami na piersiach, z pistoletami maszynowymi skierowanymi do strzału, zaganiając naszą kolumnę na teren targowiska. Wśród zebranego tłumu zaczęła powstawać panika. Tragiczna sława Zieleniaka z pierwszych dni powstania dotarła przecież na Sadybę — znajdował się tam obóz przejściowy ludności cywilnej, gdzie własowcy dokonali wielu gwałtów i mordów. Zarówno wśród powstańców, jak i wśród cywilnych wysiedleńców z Sadyby byli tacy, którzy już raz otarli się o Zieleniak. Czy nas tu rozstrzelają? My byliśmy tak zmęczeni i osowiali, że zaczynało się już to nam stawać obojętne. Jedyny instynkt, który nam pozostał, to wewnętrzny nakaz i pragnienie: trzymać się razem.

Po dłuższej chwili, gdy dołączyły dalsze grupy wygnańców, konwojenci poderwali nas znów z ziemi i kazali iść dalej. Przekroczyliśmy ulicę Grójecką, kierując się na zachód. Szliśmy, a właściwie wlekliśmy się ostatkiem sił wśród wypalonych willi Ochoty. Niektóre jeszcze dymiły. Rozglądałem się bezmyślnie po okolicy. Willa na rogu jakiejś ulicy, jednopiętrowa, z długim balkonem okolonym siatką, pozornie nie zniszczona, dymiła otworami okien. W pewnej chwili spostrzegłem wychodzących z ogródka dwóch niemieckich żołnierzy. Byli w pełnym rynsztunku, w hełmach, z pasami grenadierskimi na plecach. Szli blisko siebie. Jeden z nich na ramionach zamiast plecaka dźwigał stalowy baniak. Drugi trzymał w ręku jakiś dziwny karabin. Zatrzymali się na moment i ten z karabinem skierował ku oknu willi lufę, z której buchnął gejzer ognia. Więc tak wygląda miotacz ognia? To straszne. Takim miotaczem spalili tego biednego sierżanta, którego pogrzebaliśmy na cmentarzu powstańczym obok naszego bloku? W głowie miałem chaos.

Powoli zbliżaliśmy się do jakiejś bardziej otwartej przestrzeni. Z daleka widać było dwa cylindry zbiorników gazowych. A więc to Wola, Bema. Jesteśmy już przy Dworcu Zachodnim. Szliśmy przez ogródki działkowe.

Z lewej strony stały jakieś baraki. Instynktownie zbiliśmy się znów w gromadkę. Janek i dziadek ledwie trzymali się na nogach. Dziadek tulił do siebie ulubionego ratlerka babki, którego czerwona kokardka wyglądała groteskowo na tle zszarzałej twarzy dziadka. Skierowano nas na peron. Tu do dziadka podszedł oficer niemiecki i zażądał pieska. Dziadek wdał się w dyskusję, lecz ojciec gwałtownie ją przeciął. Starowina ucałował pieska, dał go oficerowi i nie patrząc za siebie, powlókł się dalej z nami. Zdenerwowany ojciec robił dziadkowi wymówki: „Nie trzeba się było sprzeczać. Dla nich nie ma nic świętego. Uderzyłby ojca kolbą albo zabił. To są bandyci.”

Podjechał pociąg elektryczny. Otworzyły się automatyczne drzwi i poczęto nas zaganiać do wagonów. Już wiedzieliśmy, gdzie nas zawiozą. Ponieważ doszły nas słuchy, że w Pruszkowie rozdzielają rodziny, wywożą do różnych obozów, rozstrzeliwują, więc, stłoczeni w przedziale, ustalaliśmy najważniejsze sprawy. Jeśli nas rozdzielą, a ocalejemy, będziemy się szukać. Gdy wrócimy do Warszawy, to na murach przepompowni szamba naszego domu lub resztkach murów bloku ten, kto pierwszy się tam znajdzie, zostawi wiadomość dla pozostałych. Ojciec dyskretnie rozdzielił pieniądze. Matka wzięła górala, drugiego babcia Zosia, trzeciego babcia Karolcia, czwartego ojciec zatrzymał dla siebie. Złote zegarki zostały przy matce. Czy te pieniądze i zegarki przydadzą się jeszcze na coś?

Pociąg dwa razy przystawał. Słychać było strzały. Czy ktoś próbował wyskoczyć? Czy mu się udało?

 

Udostępnij na:

Wojskowe sprawy Gienia

Eugeniusz Chodkowski, syn malarza Wacława był ciotecznym bratem mojej babci Janiny z Adamskich Piekarskiej i bardzo się z nią przyjaźnił. Ich matki były siostrami. jego nazywała się Helena z Przybytkowskich Chodkowska, a jej Leokadia Karolina z Przybytkowskich Adamska.

Eugeniusz umarł bezdzietnie. Wiele pamiątek dostało się w moje ręce. Między innymi list do mojej babci opisujący wojskowe życie w garnizonie w Baranowiczach, Rozkład służby i plan tegoż garnizonu. A na portrecie pędzla jego ojca Wacława Eugeniusz ze swoją paradną szablą.

baranowicze-szkic

rozklad sluzby list gienia 1 list gienia 2 list gienia 3

Udostępnij na:

Maciej Piekarski „Dzieje rodziny Tchórzow” – cz. 5.

Dalszy ciąg niepublikowanego reportażu wspomnieniowego mojego Ojca.

janek

Jan Tchórz na zdjęciu zrobionym zaraz po otwarciu wagonu kolejowego na stacji Warszawa Wschodnia

dokument RGO

Zaświadczenie wystawione przez RGO

INTERMEZZO W DOMYŚLE

Nie wiemy, kto osobiście wykradł Janka z „transportu śmierci”. Nikt nie wie, jakie były jego przejścia między piątym, a siódmym stycznia. O ratowaniu Dzieci Zamojskich z „transportu śmierci” pisze Maria Piskorska:
„Z domu wypadłam na ciemną ulicę i szybko pobiegłam przez Most Kierbodzia do Targowej na Brzeską. Tu pod parkanem stały kobiety w zupełnej ciszy, prawie niewidoczne w ciemnościach i w trujących płatkach śniegu. Zimny, dokuczliwy wiatr rozwie­wał czasem chusty na głowach lub plecach. Kobiety posuwały się z wolna w stronę dziury w ogrodzeniu i tylko najbliżej stojące przy wyrwie znikały coraz w mroku ulicy niosąc małe zawiniątko.
Doszedłszy wraz z posuwającymi się do owej dziury w par­kanie, znalazłam się wreszcie po jego drugiej stronie. Za tym parkanem było kilka ślepych torów, a na jednym z nich stały wagony towarowe. W ciemnościach i zadymce śnież­nej zobaczyłam najbliższy wagon i uwijających się przy nim kilku kolejarzy, którzy przez okienko szybko wyciągali raz po raz dziecko i podawali je najbliżej stojącej kobiecie, która oddawała je następnej, aż wreszcie podawane z rąk do rąk dziecko znajdowało się za ogrodzeniem i było unoszone w mroczną dal ulicy.
Ciemność, zadymka śnieżna, zupełna cisza, to znów wicher szarpiący ubrania, nadzwyczajna szybkość akcji i napię­cie nerwowa oszałamiały mnie tak, że nie mogłam zorientować się dobrze w sposobie wyciągania dzieci z wagonu. Były to przeważnie malutkie dzieci, niektóre tylko były nieco starcze, ale nie większe niż 2-3 letnie.
W wagonie słychać było płacz i gorące nalegania: „Weźcie to, weźcie tamto dziecko”. „Zabierzcie mego braciszka, bo on umrze, moją siostrę, ona taka chora”. Słychać było szepty i tłumione wołania: „Mamo, ja się boję, nie chcę”. Nagle gwałtowne zamieszanie. „Bahnschutze” idą Wszyscy rozpraszają się w ciemnościach…

KRZYŚ DIONIZY – SYN DWÓCH MATEK

Rodzice wrócili tego dnia do domu bardzo późno, z niczym. Na dworcu zastali tylko rozogniony tłum. O dzieciach nikt nic nie wiedział, może nie chciał, a może nie mógł przekazać żadnej informacji.
Przez kilka następnych dni rodzice jeździli na dworzec. Wracali z tym samym skutkiem. Wiadomości o dzieciach były jednakże prawdziwe.
Ojciec z Mamą nie dawali za wygraną. Przez różne kontakty z Opieką Społeczną RGO uzyskali możność otrzymania na wychowa­nie zamojskiego dziecka.

Wzięli go z sierocińca.

Gdy weszli do sierocińca oczom ich ukazały się gromady wychudłych, schorowanych dzieci, przeważnie w wieku 3 do 6-7 lat. Wśród beztrosko igrających po salach sierocińca malców dostrzegła Mama stojącego na uboczu maleńkiego chłop­czyka. Ubrany w przydługie spodenki z grubego ciemnozielonego welwetu stał niezdarnie na lekko wykrzywionych nóżkach i ssał smoczek. Na Mamę spod długich rzęs patrzyło dwoje lśnią­cych czarnych oczu.
Gdy zorientował się, że Mama na niego patrzy podreptał do pielęgniarki i schował się za jej fartuch wyglądając z zań co chwila ciekawie.
Jak się nazywał? Kim byli, czy są jego rodzice?
Nie umiał mówić. Czy w ogóle kiedyś mówił? Czy może wskutek przeżyć zatrzymał się nagle w rozwoju?
Nikt nie umiał odpowiedzieć na to pytanie. Jego dziecięcy współwięźniowie z transportu nic o nim nie wiedzieli. Nikt z nich nie pamiętał skąd go zabrano.
W sierocińcu nadano mu imiona: Krzyś-Dionizy. Gdy Mama wzięła go na ręce popatrzył na nią nieufnie. Gdy pocałowała go w policzek żachnął się i podrapał rączką miejsce pocałunku, jego duże czarna oczy zrobiły się jeszcze jakby większe.
Mama kołysała go na ręku coś opowiadając, aby go zaintere­sować, aby zyskać jego sympatię i względy.
Po pewnym czasie zapytała go: „Krzysiu, czy pójdziesz ze mną?” Popatrzył na Mamę, to na pielęgniarkę i powiedział cicho. „Tia”.
Po załatwieniu niezbędnych formalności, podpisaniu zobowiązań i cyrografów rodzice owinęli Krzysia w ciepły koc i zabrali.
Od tego dnia w domu zmieniło się. W tym jednym z najczarniejszych lat okupacji do domu zawitał promień.
Trochę początkowo Babcia, rzekomo w moim interesie i brata miała rodzicom za złe, że wzięli obce dziecko. Później w okresie wysiedlenia po powstaniu Krzyś Dionizy, Janek był jej najserdeczniejszym i najwierniejszym towarzyszem i przyjacielem, a gdy przyszła chwila rozstania Babcia przeżyła to najgłębiej.
Krzyś stopniowo wracał do zdrowia. Tyfus, z którego go wyleczono w sierocińcu minął bezpowrotnie. Pozostały jeszcze dolegliwości pęcherza i no i te odmrożenia, Które jeszcze przez szereg lat będą mu się dawać we znaki.
Dopiero w kilka dni po przybyciu do nas Krzyś zdradził swoje pochodzenia społeczne. Kiedy pomagał Mamie układać drzewo za piecem, podając kolejno polano powiedział po prostu po chłopaku „na”.
A gdy Mama zaczęła wkładać polana do paleniska powiedział z kolei „Mama, na Bozię! Na Bozię I” Dopiero po chwili Mama zorientowała się, że to ma być „na krzyż”
Gdy tylko odważni ludzie dobrej woli wykradli zamojskie dzieci z transportu śmierci natychmiast je sfotografowano w tych ubrankach i w takim stanie, w jakim je znaleziono. Zdjęcia te miały dwojakie znaczenie. Dokumentowały niemiecką zbrodnię na dzieciach, stanowiły też podstawę do identyfikacji tych dzieci, których imiona, nazwiska i pochodzenie było nieznane. Zdjęcia niezidentyfikowanych dzieci zostały przez RGO rozesłano do miejsc osiedlenia wygnańców Ziemi Zamojskiej. Wielu wysiedleńców Zamojszczyzny znajdowało się w Żelechowie. Tam też na zajęciu przedstawiającym Krzysia Dionizego rozpoznała go jego rodzona matka.
Walka o życie Dzieci Zamojskich nabrała dużego rozgłosu. Ujawnili ten fakt sami Niemcy. W dniu 9 stycznia przez szczekaczki uliczne zaczęli nadawać komunikaty dementujące rzekomo „nieprawdziwe wieści” o losach dzieci Zamojskich, określając je, jako plotki rozsiewane przez elementy wywrotowe.
W walce o życie Zamojskich Dzieci powstawała niewi­dzialna potężna barykada.
Z jednej strony barykady Urząd Propagandy, Redakcja Warschauer Zeitung, które usiłowały walczyć z kontrtelefonami do Wydziału Opieki Zarządu Miejskiego, przystąpiły także i to od początku, do działania Urząd Stadt-hauptmanna, a przede wszystkim Gestapo. Po obu stronach barykady wrzało.
W warszawskim RGO dyrektor Wydziału i Opieki Jan Starczewcki mobilizował siły. Zarządził ostre pogotowie w siedzibie Komitetu Opiekuńczego na Marszałkowskiej, w schronisku na Ogrodowej, w szpitalu im. Ks. Boduena na Nowogrodzkiej, Dr Maria Wierzbowska, dr Helena Słomczyńska, dr Mikołaj Łącki i dziesiątki nieznanych nam z nazwiska pielęgniarek trwało „na stanowiskach”.
Gdy 9 stycznia wieczorem przywieziono autem na ulicę Marszałkowską trzydzieścioro dzieci, skierowano je do szpitalnej kwarantanny na ul. Ogrodową. Natychmiast też przybyło tam Gestapo. Gdy przyjechali, dzieci były już wewnątrz za portier­nią, na drzwiach której wisiała tabliczka z napisem: „Achtung Typ hus!” Gestapo zawróciło.
Ma drugi dzień na Ogrodową przyszedł niemiecki lekarz dr Wilhelm Hagen. Był w mundurze. W milczeniu obchodził szpi­talna łóżeczka, na których leżały chore, gorączkujące dzieci z ranami po odmrożeniach. Na widok munduru i słysząc dźwięk niemieckiej mowy jeden z chłopców zaczął przeraźliwie krzyczeć. Dr Hagen w milczeniu opuścił salę. Polecił dyrektorowi Starczewskiemu złożyć raport o Dzieciach Zamojskich, a na drugi dzień zezwolił na zorganizowania opieki i dla innych wysiedlonych przebywających w Stoczku, Sobolewie, Siedlcach i Żelechowie. Sam zaś pojechał do Franka do Krakowa. W tej walce dr Wilhelm przeszedł na polską stronę barykady.
Osiemnastego lutego do Dyrektora Biura Personalnego Zarzą­du Miejskiego Bolesława Strześniewskiego wpadli gestapowcy. Jeden z nich wydobył z kabury rewolwer i wprowadził nabój do lufy, drugą zaś dłonią podjął słuchawkę i kazał dyrektorowi Strześniewskiemu zawezwać natychmiast dyrektora Jana Starczewskiego.
W ten sposób jeden z dowódców obrońców Zamojskich Dzieci został aresztowany. Trzynastego maja 1943 roku znalazł się w Oświęcimiu. Jego wytatuowany na przedramieniu numer obozowy przekraczał liczbę 121.500.
Dziś, gdy w Żoliborskim Zespole Opieki Zdrowotnej lekarz kardiolog wsłuchuje się w rytm serca starszego pana nie wie, że słucha rytmu gorącego odważnego serca. Lekarski fonendoskop nie wykrywa takich niuansów.
A co się stało z doktorem Hagenem? Odszedł natychmiast ze swego stanowiska. Tylko dzięki znajomościom nie znalazł się w Mathausen, Dachau, Buchenwaldzie czy Oświęcimiu. Zdegradowany przeżył wojnę na dalekiej prowincji.
Wyjątkowy Niemiec?!
Różnie kształtuje się pojęci Niemca w naszej polskiej świadomości. Należę do pokolenia, które zna różnych Niemców o różnym obliczu. Gdybym nie pamiętał okropności wojny nie podjąłbym tego reportażu.
Moja teściowa (lubiana przez zięcia – rzadki podobno wypadek) mieszka na stałe w Chełmie Lubelskim. Kiedyś z tego tytułu, że znam język niemiecki, powierzono mi funkcję gospodarza w stosunku do pewnego Niemca, który odwiedził Polskę. Ten Niemiec Pan G. urodził się w Gdańsku, obecnie mieszka w RFN. Wypełniając testament swego Ojca, który przed wojną był konserwatorem Gdańska, Pan G. przyjechał do Polski, aby zwrócić dokumenty: plany oraz pomiary inwentaryzacyjne Gdańska i jego zabytków. My Polacy jesteśmy gościnni i uprzejmi. Przez cały tydzień zajęty byłem z miłym Panem G. aż do późna. Małgosia dopytywała się niecierpliwie:
– Co jest z Tatusiem? Gdzie jest Tatuś?
– Pojechał do Niemca – powiedziała Halina.
Po chwili Małgosia zapytała:
– Mamusiu, a czy ten Niemiec będzie w hełmie?
– Ależ Małgosiu – tłumaczy Halina – po co on ma jechać do Chełma? On przyjechał do Warszawy.
– Oj Mamusiu, ja nie pytam czy on jest u Babci? Ja się pytam czy on jest w hełmie na głowie?!
Małgosia dwa dni przedtem oglądała film „Czterej pancerni i pies”.
Polskie dzieci z trudem wyobrażają sobie Niemców w cywilu.
Mama Tchórzyna zdjęła garnek z wrzątkiem z kuchni, poruszyła pogrzebaczem węgle, nakryła otwór kuchenny fajerkami i wróciła na miejsce.
– Mamo! A jak to było w Żelechowie? – zapytałem.

c.d.n.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 29

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Głód doskwierał nam wszystkim nieprawdopodobnie. Nic dziś przecież nie jedliśmy. Od rana czekające na koniec szturmu końskie befsztyki zostały w garnku w piwnicy. Opuściliśmy ją bez żadnych zapasów, unosząc ze sobą tylko dwie walizki, w których były najniezbędniejsze rzeczy z ubrania. Ojciec postanowił wymyszkować coś na forcie. Ruszyłem za nim. Bez trudu weszliśmy do wnętrza fortu. Z dawnego lokalu kwatermistrzostwa we wschodnim skrzydle fortu, gdzie na drzwiach widniała jeszcze kartka z napisem wykonanym ręką ojca czerwonym ołówkiem: „Zastępca kwatermistrza «Omega»„, wzięliśmy nóż kuchenny.

Gdy przechodziliśmy koło kazamaty, w której wczoraj zostało zasypane dowództwo, ojciec machinalnie zatrzymał się, a ja zajrzałem do środka. Z kazamaty wiało chłodem. Olbrzymie zwały ziemi sięgały poziomu sklepienia, w którym świecił olbrzymi otwór. Wśród rozkopanych zwałów ziemi ułożone były rzędem pod ścianą trupy poległych. Wszyscy ręce mieli wzniesione do góry, jakby chcieli w ostatniej chwili zasłonić twarze przed strasznym widokiem lub pragnęli podtrzymać fort walący się im na głowy. Niektóre zwłoki były zmasakrowane, niektóre bez rąk i nóg, a wszystkie oblepione ziemią zmieszaną z krwią. Trudno było kogokolwiek rozpoznać. Zdawało mi się, że rozpoznaję Kiźka Chróścickiego po mundurze i po jasnych włosach. Widok tych ludzi, którzy jeszcze przedwczoraj tryskali życiem i zdrowiem, wstrząsnął mną do głębi. Tak przecież niedawno dawałem Kiźkowi karabińczyk do pistoletu. Nie chciało mi się wierzyć, że odszedł na zawsze, że wszystko już dla niego skończone. Na piersiach zawisł mi jakiś ciężar i łzy poczęły mi się cisnąć do oczu.

Staliśmy tak z ojcem w milczeniu, kiedy przy otworze w sklepieniu dały się słyszeć niemieckie głosy. Bojąc się, że Niemcy „tak na wszelki wypadek” wrzucą tu granat, oddaliliśmy się śpiesznie kazamatami w kierunku warsztatu rusznikarskiego, w którym jeszcze dwa tygodnie temu rusznikarz przeglądał i czyścił sztucer ojca. Wśród półfabrykatów magazynków do stenów na warsztacie i na kuźni polowej leżały pilniki, obcęgi, wiertarka. W kącie stała oparta o ścianę stara szabla kawaleryjska, osobliwy rekwizyt warsztatu powstańczego zbrojmistrza, nie pasujący raczej do 1944 roku. Nie znalazłszy nic do jedzenia, wyszliśmy z kazamaty.

We wschodnim narożniku fortu na dziedzińcu leżały trupy koni, którymi poprzedniego dnia wiózł ojciec mąkę na fort. Cuchnęły już. Leżały przecież drugi dzień podczas upału, na słońcu, pod niebem, na którym nie było ani jednej chmurki. Kiedy ojciec wczoraj wyciął kawał końskiego zadu na befsztyki i przyniósł do naszej piwnicy, mięso było jeszcze świeże, dziś śmierdziało z daleka. Głód był jednak silniejszy od wstrętu. Ojciec powąchał obydwa konie i zdecydował się ćwiartować zad tego chudszego, który mniej cuchnął. Robił to zręcznie, miał bowiem w roku 1939 w kompanii żołnierza, który był w cywilu rzeźnikiem i podczas oblężenia Warszawy poćwiartował konia zabitego w czasie nalotu, tłumacząc wówczas ojcu fachowo, jak się to robi i które kęski są najlepsze. Teraz, w pięć lat później, te pouczenia przydały się znakomicie. Po spędzeniu much i oderżnięciu powłoki sczerniałego mięsa wyciął ojciec spory kawał zadu, który z triumfem przynieśliśmy do naszego koczowiska.

Nie mieliśmy żadnego garnka ani patelni, nie było więc mowy o usmażeniu czy ugotowaniu mięsa. Ojciec okazał się jednak doskonałym organizatorem i w tej sytuacji. Poszedł gdzieś i po chwili wrócił — ku przerażeniu matki — z szablą, siekierą i okrągłym pilnikiem z warsztatu rusznikarskiego. „Upieczemy ścierwo na rożnie”, wyjaśnił. Szabla jako rożen okazała się za duża, a przy tym matka bała się, że może zwrócić uwagę Niemców i stanowić pretekst represji. Powędrowała więc szabla do fosy i trzeba było szukać czegoś innego. Pilnik okazał się jednak najlepszym rożnem. Wszyscy z utęsknieniem czekaliśmy na moment, kiedy wreszcie nasz befsztyk będzie nadawał się do zjedzenia. Nagle w zachodnim skrzydle fortu przed rozwaloną kazamatą zaczął gromadzić się coraz większy tłum ludzi, hałasując i wydzierając sobie coś wzajem. Rozszabrowywano powstańczy magazyn kwatermistrzostwa. Ojciec ruszył tam szybkim krokiem i po chwili przyniósł kostkę sztucznego miodu i kilka metrów szarego trykotu. Było to wszystko, co mu się udało zdobyć. Cały magazyn został opróżniony.

Powoli zapadał zmierzch. Snułem się po dziedzińcu i szukałem znajomych. Przechodząc koło wschodniego skrzydła fortu, zajrzałem z ciekawości do narożnej kazamaty. Stał w niej osypany gruzem powstańczy samochód ciężarowy, ten sam, który został zdobyty 18 sierpnia w akcji na Czerniakowie. Nad bramą do tej kazamaty wisiał jeszcze jakimś cudem zachowany drewniany krzyż, przed którym co rano i wieczór na placu stawały rzędem plutony i kompanie, śpiewając Rotą, „Kiedy ranne wstają zorze…” i „Wszystkie nasze dzienne sprawy…”

Nad dziedzińcem fortowym snuły się dymy ognisk, przy których wysiedleńcy gotowali strawę i rozgrzewali się, bo wrześniowe wieczory były już chłodne. Blask ognisk migotał na wychudzonych sylwetkach, na sczerniałych twarzach, jaśniej odbijał się na licznych bandażach. Na szczycie fortu, przy karabinach maszynowych, Niemcy również palili ogniska. W świetle tych ognisk złowrogo rysowały się kontury wartowników.

Było już bardzo ciemno, kiedy zaczęto rozpowiadać, że kobiety z dziećmi, chorzy i starcy mają iść pod eskortą do Pruszkowa, Postanowiliśmy, że wyjdziemy wszyscy razem. Może w ciemności uda się jakoś ojca przeszwarcować — może żołnierze przepuszczą, może nie zauważą. Powoli zbierając mizerny dobytek, do którego doszło jeszcze trochę surowego mięsa końskiego, nóż i siekiera, zaczęliśmy się szykować do wyjścia. Tymczasem tłum przed szlabanem gęstniał. Ruszyliśmy tam i my. Zbliżając się do szlabanu, staraliśmy się trzymać ojca jak najbardziej w środku. Na wszelki wypadek niósł na ręku Janka i szedł tak, jakby był sam tylko z dzieckiem. Wartownicy niemrawo starali się uformować kolumnę. Gdy znaleźliśmy się za szlabanem, odetchnęliśmy z ulgą. Byliśmy razem. Za sobą zostawiliśmy fort z tymi, którzy odeszli od nas na zawsze, z boku dom i dobytek, do którego nie wiedzieliśmy, czy wrócimy, a jeżeli wrócimy, czy go zastaniemy. Przed nami była płonąca i hucząca od strzałów i detonacji Warszawa, którą musieliśmy opuścić, pozostawiając w niej Antka i tych bliskich, którym było dane kontynuować walkę. Naszym udziałem był niewiadomy los, los wysiedleńców i tułaczy.

Udostępnij na:

Pierwszy notes z wierszami Stefanii z Ruszczykowskich Krosnowskiej cz. VI

Oto kolejna część notesu po mojej ukochanej Cioci Steni (właściwie powinnam pisać: babci). Ciocia, na cześć kuzyna Eligiusza Niewiadomskiego miała na drugie Eligia, chętnie podpisywała tym imieniem wiersze… W notesie sporo wklejanek.

okladka

scan0026 scan0027 scan0028 scan0029 scan0030 scan0031 scan0032

Udostępnij na: