Archiwum miesiąca: sierpień 2014

Listy Haliny do Janki i Karolci

 

Halina z Orlickich Czekańska była cioteczną siostrą mojej babci Janiny z Adamskich Piekarskiej. Jej matka Henryka Orlicka z domu Adamska była rodzoną siostrą mojego pradziadka Antoniego Adamskiego. scan0018

scan0019

Nie wiem kim jest osoba, która pisała ten list, ale jest on na odwrociu listu Halinki do Janki. scan0020 scan0021 scan0022 scan0023 scan0024

Udostępnij na:

Drugi notes z wierszami Stefanii z Ruszczykowskich Krosnowskiej cz. III

Oto kolejna część drugiego notesu po mojej ukochanej Cioci Steni (właściwie powinnam pisać: babci). Ciocia, na cześć kuzyna Eligiusza Niewiadomskiego miała na drugie Eligia, chętnie podpisywała tym imieniem wiersze…

scan0015 scan0016 scan0017 scan0018 scan0019 scan0020 scan0021 scan0022 scan0023 scan0024

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 37

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Święta bez choinki to nie święta, więc ojciec kupił choinkę. Była taka nędzna jak nasza ówczesna egzystencja — ale była.

Na wigilii powinni być również i goście. I była pani Karnawalska. W dalszym ciągu nie miała żadnych wiadomości o mężu.

Na stole było ubogo, ale było. Babcia wystała gdzieś w kolejce trochę śledzi i koniny. Mama upiekła jakiś placek i zasiedliśmy do wigilijnego stołu. Mimo uzasadnionego smutku obyło się bez płaczu. Życzenia dotyczyły jednego — rychłego ruszenia frontu, zakończenia wojny i powrotu bliskich. Myślami byliśmy ze wszystkimi przyjaciółmi i znajomymi, nie istniał bowiem wówczas podział na bliższych i dalszych. Wszyscy byli jednakowo bliscy. W wigilii uczestniczyło nas dziewięcioro: dziadek, obydwie babcie, ojciec, mama, pani Klaudia, Janek, ja i Bronek. Normalnych nakryć też było dziewięć. Bronek miał własne nakrycie: butelkę ze smoczkiem. Dziewiąte nakrycie było puste — czekało na Antka.

Jak zwykle podczas wigilii nie obyło się bez wspomnień. Ojciec skierował je na odległe lata swego dzieciństwa w Rosji, powrotu do kraju, bliskiego sąsiedztwa po powrocie z państwem Karnawalskimi, gdy zamieszkiwali w Warszawie na Długiej pod numerem hipotecznym 501, w Pasażu Simonsa. Nie wiedzieliśmy wówczas, że Pasaż Simonsa był redutą, na której walczył Antek.

Zaraz po świętach nadszedł list od pani Szczerkowskiej z Opoczna:

„Kochana Pani Janino. Od pana Sowińskiego dowiedziałam się o adresie Państwa. Podobno było ogłoszenie w «Kurierze». Po 6-tygodniowym pobycie na wsi zjechaliśmy do Opoczna. W okolicy jest sporo sąsiadów. Rzepeccy też są w Opocznie. Pan Rzepecki widział Antka we wrześniu w Warszawie — on sam wyszedł w pierwszych dniach października. Ja byłam dwa razy na Czerniakowie, ale już nic nie zastałam — wszystko zabrane przez tych, co wcześniej wrócili. Na domiar książki męża mojego i Pani, które były w piwnicy, zostały wyrzucone i zakopane na podwórzu, w leju po bombie. Trzeba się wziąć w garść i zaczynać od początku — nie mamy nic — ale trudno, co zrobić. Do tej pory na Sadybie mieszkali Sieradzcy, Rogowiczowie i p. Maria[1], ale kazano im podobno w ubiegłym tygodniu wyjść stamtąd…”

Znowu nadzieja wstąpiła nam w serca. Może wreszcie ta wiadomość o Antku okaże się prawdziwa? Ale przecież od połowy września do końca powstania pozostawały jeszcze tygodnie ciężkich i krwawych walk.

Ostatni dzień roku minął prawie niezauważalnie. O północy zbudziła nas kanonada. To Kałmucy z batalionu „Turkestan” witali Nowy Rok. Rozpoczynał się szósty rok wojny. Złożyliśmy sobie życzenia. Każdy w samotności zastanawiał się, co nam ten rok przyniesie, za ile miesięcy skończy się wojna.

2 stycznia ojciec otrzymał nowe Arbeitsbescheinigung, które stwierdzało, że w firmie Kuhn jest zatrudniony w istotnych sprawach wojennych. Jest ważne tylko z dowodem osobistym i gdy w poszczególnych rubrykach na odwrotnej stronie ma odnotowaną wykonywaną regularnie pracę. Służy jako dowód przy kontrolach ulicznych przeprowadzanych przez wojsko lub organa policyjne. Nie zwalnia ono jednak od obywatelskiego obowiązku kopania rowów i umocnień w oznaczonym terminie na wezwanie kierownika przedsiębiorstwa, a szczególnie w ramach akcji wymiennej pracowników okopowych, ani też od prac jednodniowych przy umocnieniach, na publiczne wezwanie organizowanych. Zaświadczenie to musiał ojciec codziennie opatrywać stemplem firmy Kuhn, potwierdzającym obecność w pracy, i był bezpieczny.

Tego samego dnia po sprzedaży nowej porcji mydła mogliśmy spłacić ostatnią stuzłotową ratę pożyczki zaciągniętej przed trzema miesiącami w RGO.

10 stycznia nadszedł list od naszej długoletniej nieocenionej niani, Izabelli Szmurło, i jej męża, która nosiła nas obu z Antkiem na rękach:

„…ucieszyliśmy się bardzo, że dostaliśmy wiadomość od Państwa. Bardzo nam przykro, że nie ma całej rodziny w komplecie. Co tylko będzie w naszych siłach, to będę się rozpytywać o Anteczka. Jesteśmy przy zdrowiu i dzięki Bogu jakoś żyjemy, a Marian[2] z żoną 20 sierpnia wyjechał z Warszawy. Przyjechał do Płochocina na stację i jest teraz u teściowej. Jakoś żyjemy, co będzie dalej, Bóg raczy wiedzieć…”

10 stycznia nadszedł też list od Zenka: „Wyobraźcie sobie moją straszną radość. 6 I dostałem wiadomość o Matce. Znajduje się w obozie w Ravensbruck. Wiadomość na razie ogólna. Niedługo mam dostać oficjalne zawiadomienie, wówczas będę mógł Wam coś bliższego napisać. Wolno mi będzie tylko pisać do niej po niemiecku. Jestem myślą z Wami…” 12 stycznia nadszedł następny list od Zenka: „Przed paroma dniami wysłałem Wam pierwszą wiadomość o Matce na kartce z widoczkiem Brwinowa. Teraz odpisuję na Waszą kartkę z 28 XII. Niestety, moje święta były także bardzo niewesołe. Wigilii nie chciałem oglądać na oczy. No, bo co to za Bilans w takim uroczystym dla mnie dniu. Pomyślcie tylko: Ojciec[3] poległ w 1939 roku,; Bajer nie żyje, Wacek w Weimarze, Babcia[4] i Ciotka[5] nie żyją, o Matce w tym dniu nie miałem żadnej, choćby najmniejszej wiadomości. Czy to nie jest straszne, w ciągu tak krótkiego bądź co bądź czasu zostać zupełnie sam, dosłownie jak palec? Co wieczór wzdycham do losu, żeby pozwolił nam to wszystko przetrzymać i pewnego dnia może i dla nas zaświeci jaśniej słonko w kolorze białym i czerwonym, żeby się wszyscy razem zeszli i policzyli, ilu nas jeszcze pozostało, i cieszyli się z powrotu wszystkich naszych najbliższych osób…”

Do wschodu słońca w biało-czerwonym kolorze pozostało jeszcze około 168 godzin. Do Częstochowy doszły już wieści, że ofensywa radziecka ruszyła. Na mieście był duży ruch. Liczne patrole legitymowały nie tylko Polaków, ale nawet żołnierzy niemieckich. Był to najlepszy znak, że okupanci szykują się do ucieczki.

14 stycznia nadszedł kolejny list od pani Szczerkowskiej:

„Cieszą się, że Pan Broneczek jest z Panią. Pisząc pierwszą kartę, nie byłam tego pewna. Adres pp. Rzepeckich: Opoczno, Staromiejska 55/57. Pani Topczewska mieszka w Białaczewie, Rynek 7; mąż jej z p. Szczygielskim są w Saksonii. Żmudzcy są koło Przysuchej z p. Kociatkiewiczową, która nie ma od męża wiadomości. Antek jak wielu na pewno jest i znajdzie się, ciągle się słyszy o tym; ja osobiście wczoraj dopiero dostałam znak życia o mojej siostrze. Tak mi przykro, że nie mogę jej nic pomóc, ale wszyscy dziś prawie na tym samym wózku, tzn. pod wozem. Oczywiście są tacy, którzy majątki porobili. O jednym takim wspomina Maciek w swej karcie. Był na Czerniakowie przez cały czas uprzątania piwnic i, jak mi mówiono na Sadybie, gdy byłam po raz drugi, wyjechał stamtąd w końcu listopada, twierdząc, że ma dość na długi okres czasu… My mieszkamy u opoczyńskiego kabokla, jak mówi mój mąż. Śpimy we troje na jednym łóżku, bo na podłodze urzędują karaluchy i żadne z nas nie chce im wchodzić w drogę. Znajomy lekarz jak był u nas, to orzekł, że ani stary, ani mały w tej wilgoci nie mogą mieszkać, ale dzięki Bogu połowa stycznia, może się zima szczęśliwie przewali. Mirek zbiera się pisać do Maćka, ale pióra gęsiego szuka. Życzę cierpliwości i wytrwałości. Mnie osobiście bardzo tego brak, jestem ciągle otumaniona i nie mogę opanować apatii i zmęczenia.”

W mieście ruch był jeszcze większy niż przed kilkoma dniami. Niemcy nie ukrywali niepokoju. Gestapo podobno szykowało się do ewakuacji. Przed Soldatenheim w tzw. Domu Księcia na rogu alei Wolności i Biegańskiego zajeżdżały ciężarówki, do których ładowano jakieś skrzynie. Obydwa dworce, główny i na Stradomiu, przepełnione były transportami wojskowymi i ewakuującymi się volksdeutschami. Słychać było dalekie detonacje. Podobno Rosjanie bombardowali Herby i Lubliniec. Czołgi radzieckie widziano już koło Włoszczowy.

Zbliżanie się frontu wpłynęło na skurczenie się rynku. Ceny skoczyły, z żywnością było krucho. 15 stycznia zajrzał do naszego domu dotkliwy głód. Zabrakło nawet marmolady. Chleb częstochowski, tzw. popularka, był nieosiągalny. Bardzo mi tego dnia pachniał. Jak na warunki okupacyjne, był zresztą smaczny, różnił się zasadniczo od warszawskiego „dźwiękowca”. Jego czarna spękana skórka korciła zawsze do odłamania. Niosąc go ze sklepu, nigdy nie mogłem sobie odmówić ułamania kawałka. Ale tego dnia, niestety, musieliśmy się zadowolić macą z ostatniej torby czarnej mąki, pieczoną na blasze. Nie można było dostać nawet kartofli.

Dopiero nazajutrz udało się babci Karolci zdobyć trochę koniny, po którą stała trzy godziny w kolejce w II Alei. Front wówczas był już blisko miasta.

Koło południa nad koszarami ukazał się niemiecki samolot rozpoznawczy, storch, podobny do tego, który nas fotografował przed kilkoma miesiącami na forcie. Czy w kierunku samolotu, czy z samolotu wystrzeliła zielona rakieta.

Tego dnia lekcje w szkole rozpoczynały się o czternastej. Byłem głodny i zły. Nie chciało mi się iść na Krótką. Czułem, że coś wisi w powietrzu. W koszarach wszczął się jakiś ruch, ale na wartowni panował spokój — jeden z wartowników rozwiesił na sznurze świeżo wyprane kalesony.

Po południu kanonada wzrosła. Nad miastem przeleciał klucz radzieckich samolotów. Leciały tak szybko, że żadna z niemieckich armat nie zdążyła wystrzelić. A może Niemcy już uciekli? Sąsiadki przyniosły wiadomość, że radzieckie czołgi są już na ulicy Warszawskiej. Poszedłem w kierunku alei Wolności. Gdy dochodziłem do szpitala, który znajdował się na rogu ulicy Curie-Skłodowskiej i Mickiewicza, w dawnym budynku szkolnym, oczom moim ukazał się zaskakujący widok. Budka, w której zazwyczaj stał wartownik, była pusta, a przez otwartą bramę sunął sznur dziwnych postaci. Na wpół umundurowani żołnierze niemieccy, w wojskowych spodniach i bluzach szpitalnych lub odwrotnie, częściowo w szlafrokach, po-owijani w koce, z bandażami na rękach i nogach lub głowach, z rękami w gipsie, niektórzy kulejąc, bądź wręcz opierając się na kulach, sunęli bezładnie w kierunku dworca towarowego na Stradomiu. Na wychudłych twarzach malował się przestrach lub beznadziejność. Przed samym wejściem do budynku stał samochód terenowy, na który kilku oficerów ładowało metalowe skrzynie.

Gdy patrzyłem na ten tłum szpitalny, przypomniała mi się nasza wędrówka do Pruszkowa. Współczucie, które na chwilę zakiełkowało mi w sercu, ustąpiło miejsca satysfakcji. Ruszyłem do domu, aby podzielić się z rodzicami radosną nowiną, że Niemcy wieją.

Wchodząc do furtki, nie mogłem dostrzec wartownika z przeciwka, który zawsze stał w budce. Widocznie zszedł do drewnianego bunkra przed wartownią, bo jego gacie jeszcze wisiały na sznurze.

Mama z babcią zaczęły przygotowywać koninę, nacierając ją czymś. Gdy włożyły ją do garnka i postawiły na blasze, nastąpiła seria bardzo bliskich detonacji i dom zatrząsł się w posadach. Myśleliśmy, że to przypadkowe pociski, ale niebawem kanonada rozpętała się na dobre ze wszystkich stron. Ponieważ mieszkaliśmy na poddaszu, mając nad głową tylko poszycie z cienkich desek, mama zdecydowała, że zejdziemy wszyscy do sąsiadki na parter. Konina dusiła się sama na wolnym ogniu.

Zapadł zmrok. Po którejś z rzędu detonacji zgasło światło elektryczne i sąsiadka zapaliła świeczkę. Siedzieliśmy stłoczeni w półmroku, zastanawiając się, co nas czeka. Chyba tym razem, w Częstochowie, Niemcy nie będą stawiali długo oporu. Myślałem jednak z niepokojem o zaporze przeciwczołgowej i bunkrach na Warszawskiej i Wilsona. Przypomniałem sobie też, że naprzeciwko są koszary Kałmuków i Ukraińców — a jak zechcą nas na odchodnym wymordować? Myśli te przerwało mi wejście sąsiadki zamieszkałej kilka domów dalej. Była zdenerwowana, bo wpadł do niej jakiś Niemiec i grożąc pistoletem, kazał sobie dać ubranie cywilne. Znaczyłoby to, pomyślałem, że Niemcy już nie mają szans odwrotu.

Oby tylko nie zechcieli się tutaj bronić. Nasz dom nie wytrzyma uderzenia nawet jednego pocisku.

Kanonada trwała dalej. Nie robiła już na mnie większego wrażenia. Myślałem o 2 września w Warszawie. Wtedy to było piekło. Wtedy nas atakowali Niemcy, teraz Rosjanie atakują ich. Mama, dziadek, babcia i Janek byli mniej odporni. Mnie natomiast dręczył przede wszystkim niemożliwy do zniesienia głód. W naszym mieszkaniu na blasze dusiła się przecież konina. Gdy przypomniałem o tym ojcu, wstał z krzesła i oświadczył, że idzie na górę zobaczyć, co z mięsem. Mama wystraszona próbowała oponować. Ojciec uśmiechnął się i powiedział: „Już drugi raz nie będziemy tacy lekkomyślni. Przecież nie odejdziemy znów głodni, zostawiając pełen garnek pachnący świeżym ścierwem.” Spojrzeliśmy na ojca pytająco. Ale widząc, jak się uśmiecha, zrozumieliśmy, że o tym odejściu to był żart. Mama pozwoliła mi iść razem z ojcem.

W mieszkaniu nie potrzebowaliśmy nawet zapalać świeczki — blask dalekiego pożaru, gdzieś na Stradomiu, świecił nam wystarczająco. Zaspokoiliśmy łapczywie głód, wzięliśmy garnek ze sobą i zeszliśmy na dół. Zachciało mi się okropnie spać. Wtuliłem się gdzieś w kąt koło mamy i mimo rozlegających się od czasu do czasu dość silnych detonacji zasnąłem.


[1] Maria Chwalibóg.

[2] Brat Izabelli Szmurło.

[3] Porucznik Stanisław Czekański z 6 Pułku Strzelców Podhalańskich. (zginął w Katyniu – przyp.MKP.)

[4] Henryka Orlicka

[5] Wanda Poniatowska.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski „Dzieje rodziny Tchórzow” – cz. 10.

Dalszy ciąg niepublikowanego reportażu wspomnieniowego mojego Ojca. Powojenne dzieje jego adoptowanego brata – dziecka Zamojszczyzny.

janek

Jan Tchórz na zdjęciu zrobionym zaraz po otwarciu wagonu kolejowego na stacji Warszawa Wschodnia

– A czy jako ławnik w sądzie uczestniczyłeś w jakiejś interesującej rozprawie o podpalenie? Czy coś takiego? – zapytałem.
– Sąd rejonowy w naszym województwie, to wiejski sąd, ludowy powiedziałbym. Rozstrzyga wiejskie spory, ocenia postępki wiejskich ludzi. W sądzie cywilnym to spory o miedzę, w karnym skutki sporów, bójki. Bójki to najczęściej wśród młodych. Wesele, zabawa, popiją, zgłupieją i wtedy jeden drugiego. Opowiem ci jedną taką ciekawą sprawę z jednej z tutejszych wsi. Szło o miedzę, a ściślej mówiąc o drogę konieczną między polami. Bo tak to się po sądowemu nazywa. Trzy lata się procesowali. Zaczęło się w roku sześćdziesiątym czwartym a skończyło w sześćdziesiątym siódmym.
Większość gruntów we wsi pochodziła z parcelacji, darowizn i sprzedaży ziemi należącej do dziedzica. Ta działka, o którą chodziło została kupiona w pięćdziesiątych latach od szwagrów dziedzica. Kupiła jedna wdowa za pieniądze, które jej się należały z ojcowizny. Kupiła to działka leżała blisko jej działki, niedaleko jej zagrody. Syn jej nawet początkowo nie chciał tej ziemi. Mówił, że tyle ziemi, co jest to starczy.
A działka ta leżała obok działki jej szwagra. Później to tak. Musiała, wyszło jakby tę ziemię dwa razy kupowała, bo płacić sprawy sądowe i adwokatów. Jak robili pomiary działek geodeci to zawy­żyli tę działkę, co na wdowę figurowało. Tam było siedemdziesiąt arów, a oni te nieużytki tam z tyłu tej działki zaliczyli na korzyść wdowy. A tam jest droga, którą wdowa, albo jej syn zajeżdżali na swoją działkę. Droga ta zajmuje trzy ary, a w zamian za tę drogę ten szwagier otrzymał od wdowy pięć arów. Ten szwagier uważał, że wdowa jeździ jego polem a on od niej nie ma nic. On chciał od tych geodetów, co wtedy mierzyli siemię pieczątkę, dokument taki. Mówili mu: „My takich dokumentów nie damy, nie możemy. Później poszedł syn wdowy. Powiedział, że te nieużytki należały do innego pola, wytłumaczył w ogóle wyjaśnił jak to jest. Mówi starsi ludzie tutaj wiedzą. Tam jakieś morgi… A gdy kto robił u tego pana dziedzica, to musiał mieć, jako ogrodnik kawałek tego pola. On tam dawał. No i wiedzieli tę historię, wytłuma­czyli chłopi no i geodeci odnotowali do tych działek jak trzeba, co tam było. Ale ten szwagier nie ma już nic. Koniec. No już. Na drugi dzień jedzie syn wdowy na pole, a ten szwagier wdowy, a właściwie to jego stryj tego młodego go nie puszcza, bo to jego droga. No jedzie. Ten szwagier swoje, a ten młody swoje. Był z widłami i z batem. Ten młody konia własnego nie miał. Jechał pożyczonym. Bał się, że ten mu konia przebije. I ten młody konia batem. A ten stary, ten szwagier wdowy, a stryj tego młodego dosięgnął go tym batem, przejechał po plecach tak, że mu zasiniało, a później po twarzy aż za oko, tak że się bat aż na nos zawinął. No i już się zaczął spór. Sprawa. I to od tego tak się wszystko zaczęło. Z tą sprawą aż trzy lata się procesowali z adwokatem z sądem ze wszystkim. Ten szwagier wdowy nie chciał zrozumieć, że nie ma racji. Ten młody mu później jeszcze tłumaczył, chodził do niego, mówił, że ze strony jego Ojca, to on jest brat dla niego stryj. A on nic. Młody mówi mu: „Stryju z Ojcowizny dziadka jak coś było, nic nie dałeś, to jak twierdzisz w tej chwili, gdyby nawet była twoja racja to powinno grać”. Nie, ten stary nic nie chciał zrozumieć. Znowuż młody wiedział, że ma rację, a stary do niego powiada „Jak ja cię nauczę, to za darmo dasz. Mówi ty pieniędzy nie masz a ja mam.” Młody się wnerwił i powiada „Nie mam, ale znajdę”. No i co zrobił przelew adwokatowi i zaczęła się sprawa karna. Ta pierwsza to o pobicie. Później druga cy­wilna o tę drogę. To na tej karnej ten młody, to jeszcze był wtedy niby nie smarkacz, ale tam w sądzie nie bardzo umiał stawać. Nie wiedział jak za tym chodzić, a przy tym musiał pchać pieniędzy. Może by wtedy stary i dostał siedzieć. Stary jak tam słyszałem to wydał więcej niż dziesięć tysięcy na adwokatów. Dostał z zawieszeniem pół roku na trzy lata. Po tym wyroku, to on już się bał tego zawieszenia i był trochę grzeczniejszy. Ale później zrobił jeszcze taki drugi występ. Była pora, kiedy trzeba było zwozić snopki z pola. A on, ten stary zostawił na swoim polu dziesiątek, siedział w nim pilnował młodego. No i wtedy, gdzieś był obiad prawie i dzień pochmurny wszystko już z pola zjechało. Ten młody konia miał, zjeżdżał z pola przy zagrodzie na inne dalsze. Jedzie nikogo nie ma no i widzi, że tam stary chodzi po polu i kartofle pieli. Widły takie sobie w ziemię wbijał większe jak on sam. Strach popatrzeć. Były później, jako dowód rzeczowy w sądzie. To ten młody też chwycił widły na kiju okute, konia za lejce i wio. Tylko wyjechał stary już wyskakuje. To ten młody też już z wozu. No i wtedy wiesz ten do młodego, a młody też na obronę z widłami. Jeszcze wtedy nieopodal był zięć tej wdowy trochę młodemu pomógł. Ten zięć uderzył starego po tych widłach, stary się zasłonił i zięciowi widły się złamali i został tylko krótki kij w garści. A stary za tym zięciem z widłami. To wtedy ten młody myśli, że mu stary krewnego przebije. Bał się o niego i starego kijem po łbie, po łbie go, ale ten poszedł jak dzik. Nie radzi nic tylko myśli dopadnie mi męża siostry, bo widły ma, a to sztywny człowiek, to się nie będzie pieścił. Zna go, wie, jaki jest. Widłami przebije. No to wtedy ten młody za nim i z tyłu do pleców mu widły przyłożył. Tamten leci, a ten za nim. Tak go wkłuł i idzie za nim. Starego zaczęło kłuć w plecy, te widły i wywalił się. Leży i widzi, że nie żarty. Ale jeszcze nie dawał za wygraną. Mówi do młodego „Czekaj ja cię teraz już rozumu nauczę”. Ale jednak przestra­szył się. Te widły rzucił i dyla na dom. I krzyczy na całą wieś na tego młodego „Bandyta zabije mnie, zabije mnie!” Jeszcze tam po łbie i gębie dostał trochę no i wtedy uciekł tam z tym. Ledwie na wieś doszedł już koszulę podarł, gdzieś po twarzy się podrapał i krzyczy, że bratanek go skrzywdził, że go zbił. Zaczął tak ludziom przedstawiać. No i teraz też do prokuratora. Pojechał zaraz, podanie i w ogóle wszystko. Ale ten młody też już doświadczony i nie w ciemię bity. Konia zaraz zaprzągł znowu i tak samo, żeby go nie podejrzewali, że winny też do prokuratora. Przyjechał zaraz do adwokata, podanie wszystko to już znał od swego adwokata, bo się przecież już prawował, a ten mu powiedział, że w razie jakby co, jakby nawet on był winny to żeby starać się najpierw złożyć doniesienie. No i tak zaraz poszedł do adwokata, tam usiadł do maszyny zaraz wydrukował wniosek. Tamten stary też, no ale doniesienie tego młodego doszło najpierw i prokurator posługiwał się tym doniesieniem młodego. Ta sprawa wlokła się znów gdzieś z pół roku. Upadła, stary znów podnosił aż do województwa, ale wreszcie umorzyli. Brak było jasnych dowodów. No a cywilne sprawy trwały długo. Stary zabraniał drogi. To najpierw proces o drogę, a później byli biegli, geodeta to wymierzyli. Geodeta inżynier był, wszystkie pola mierzą czyja racja, czy rzeczywiście wdowy, czy jej szwagra. Młody sam przedtem też mierzył, bo myślał, że może przedtem inżynier się pomylił. Omyłki się zdarzają. Może rzeczywiście stary ma rację, a oni się niesprawiedliwie procesują. Zbadał po swojemu no nie tak dokładnie, ale widzi z góry, że matka ma rację no i przy tych biegłych twardo popiera wniosek matki. No i tę sprawę cywilną o tę drogę konieczną wygrali, że jeździć mają prawo. Ale mimo wszystko to stary nie dawał i zabraniał. Wreszcie później jeszcze specjalny urzędnik jak sprawa już się kończyła wytyczył wymierzył to wszystko, świadki podpisali i ten urzęd­nik mówi im teraz, że ktoś pale w razie czego jakby wyrwał pójdzie siedzieć. Bo to nie wolno już tego znieważać. No i stary już wiedział, jak przepis to jednakże nerwy go męczyli i te pale pościnał koło ziemi, ale już nie niszczył i tak do dziś zostało. Ta sprawa ciągnęła się w Zamościu i w Lublinie. Jeździła i wdowa i jej syn, adwokatom się nie spieszy. Sprawy sądowe chłopskie, to dobre drzewo, trzeba telepać dobre gruchy lecą… Drugi. Szwagier tej wdowy był na tej sprawie świadkiem na korzyść wdowy. To później ten przegrany brat mścił się na nim. A młody jak to młody, próbował później ze stryjem rozmawiać, ale stary zgrzytał zębami. Raz się odezwał, a innym razem zgrzytał. Nasi zamojscy ludzie są bardzo przywiązani do swojej ziemi.
Zwiedziliśmy kościół, z którego w dniu 15 czerwca na dziewięć dni przed narodzeniem Janka podczas nabożeństwa aresztowali Niemcy księdza Leona Chruścickiego (zginął później w Dachau), odwiedziliśmy groby Tchórzów i powoli w największym skwarze wracaliśmy z powrotem.
Podczas drogi powrotnej zajechaliśmy w Starym Zamościu do pana Jana Kolasa, Pan Kolas jest miejscowym działaczem ZBOWiDu. Janek chce wstąpić do tej organizacji. Nie! Nie dlatego, że wyszła ustawa o długo oczekiwanych i zasłużonych przed przeszło trzydziestu laty przywilejach dla kombatantów. Janek zresztą przecież nie kombatant. Ale Tadzio ma teraz dwa i pół roczku, tyle co on wówczas. Mamę Tchórzynę wywieziono przecież na roboty podczas pierwszej wojny, podczas drugiej jej córki. Jego – Janka los – to oddzielna sprawa bez historycznego precedensu, chyba że może obrona Głogowa kiedyś w średniowieczu, Tomcio, Marek, Elżbieta, muszą mieć spokojne życie. Jego – Janka dzieci mają jeszcze babcię, a dzieci Tadka Molasa… On sam przecież swoich rodziców nie pamięta. Nie, tamte lata, tamto wydarzenia nie mogą się powtórzyć.
Przyjął nas starszy, sterany pracą mężczyzna. Przywitaliśmy się męskim uściskiem dłoni. Janek przedłożył mu cel swej wizyty, ja tymczasem przyglądałem się dyskretnie Panu Molasowi. Widziałem go teraz w innej scenerii. Nie przed murowanym czystym domkiem z małym gankiem. W mojej wyobraźni był młodszy, miał gęstą blond czuprynę wystającą spod miękkiej rogatywki z orłem, szczuplejszą twarz, a ubrany był w polski wojskowy frencz. Tylko spodnie były takie jak dziś, chłopskie. Stał przed krytą strzechą, walącą się ze starości chałupiną. Na szyi miał zawieszony peem.
Rozmowa Janka zeszła na czasy wojny. Pan Molas wiedział, że jestem z Warszawy. W pewnej chwili zwrócił się do mnie:
– Oj Panie gdyby ta ziemia mogła mówić. Myśmy tu tylko po lasach. Ilu zginęło…
Długo w milczeniu i pokornie słuchałem opowieści o losach wsi zamojskiej.
Nie mówiliśmy o Janku. Ale wiem, że z przyjęciem Janka do ZBOWiDu to nie prosta sprawa, bo ZBOWiD zrzesza tylko tych, co walczyli z bronią w ręku. A on? On miał wtedy dwa i pół roku, jak jego Tomcio, jak Tadek Molas. Więc jak miał walczyć?! Był ofiarą. A nie ma w Polsce stowarzyszenia ofiar. A był on tylko ofiarą, był dwukrotnie w obozie i dwukrotnie w transporcie. Nie powstało jeszcze w Polsce zrzeszenie Wojennych Dzieci Zamojszczyzny.
Pożegnaliśmy serdecznie Pana Molasa. Między Starym Zamościem, a Chomęciskami zaszliśmy do sklepu geesu na lemonia­dę, Ten sklep nie przypominał niczym dawnego biednego sklepiku sprzed trzydziestu dwu lat. Jest to po prostu mały supersam.
Usiedliśmy w cieniu popijając lemoniadę. Obserwowałem nadchodzących do sklepu klientów, Podzieliłem się z Jankiem swoimi spostrzeżeniami jak zmienia się polska wieś.
– Wiesz, bardzo się zmieniła – zaczął znów Janek. – Na początku to nam było bardzo ciężko na naszych czterech hektarach. Ta ziemia musiała utrzymać osiem osób. Mama, ja, szwagier, Walerka, Halinka, Maniuś i Krzysio. Nie było studni, konia. Trzeba było ręcami robić. Jak skończyłem szkołę powszechną trochę popracowałem na roli, a później poszedłem do fabryki. Początkowo bardzo mało zarabiałem, aż wreszcie uzyskałem dokumenty w swoim zawodzie i wtedy dopiero miałem zarobki, pobory podwyższone. Zdecydowałem się pójść do szkoły zawodowej w zawodzie stolarskim. No i ukończyłem tę szkołę. Zrobiłem robotnika wykwalifikowanego, a w późniejszym okresie zdobyłem dyplom mistrzowski, tak że w swoim zawodzie zdobyłem wiedzę i praktykę, tak że już miałem papiery i zostałem przeszeregowany na wyższą grupę, miałem wyższe pobory. No i wtedy już było lżej, bo się pracowało i zarabiało, A równocześnie na ziemi też. Ziemię też utrzymywałem i praco­wałem. Później pod koniec lat pięćdziesiątych to już łatwiej było utrzymać ziemię, bo były ciągniki, już było trochę maszyn rolniczych. Już były traktory orały. Kółka rolnicze już się zawiązały, już pracowały na szeroką skalę. Rolnik się przekonał, że to jest dobre, popierał. Z tych usług kółka rolniczego każdy korzystał, nawet gospodarz taki, co miał parę koni. Tak, że w tych latach to zmieniło się i polepszyło.” Ale mimo to, ja swojej gospodarki zdecydowałem się wtedy nie rozwi­jać, bo przecież jak wszyscy na kupie? Przekonałem się, że jest za mało ziemi.
Potem poznałem Krysię spodobała mi się, bo ładna, miła i dobra i zdecydowałem się „pójść za zięcia”. Tam było więcej ziemi więc zaczęliśmy wspólnie rozwijać gospodarkę chociaż i tamta, była na tamte dni na przeciętnym poziomie, ale zawsze było to sześć i pół hektara. A do tego doszło jeszcze trochę tego, co się należało z ojcowizny, mnie i mamie. Bo mamę do siebie wziąłem i tak wspólnie rozbudowaliśmy gospodarkę jak widzisz. Ale oficjalnie ani ja, ani Krysia ziemi nie mamy, bo ziemia częściowo Teścia, częściowo Mamy. Na wsi jak zgoda w rodzinie, to tam podziałów spadkowych, jak ktoś umrze, to się nie załatwia. Tego się nie pilnuje. Jak ziemia zagospodarowana to zapisana na nieboszczyka, a dzieci gospodarzą byle podatki płacili i kontraktowali. W praktyce to ziemia i tak jest częściowo nasza, bo z natury nam się należy, my na niej gospodarujemy i robimy to dobrze. Teściu Jest fajny. A jak losy by się potoczyły tak, że ziemię Państwo miałoby zabrać na kółko rolnicze, czy na spółdzielnię to i tak przepadnie. To po co ja czy Krysia mamy figurować, kiedy i tak zmieramy i podatki płacimy. A z fabryki, w której mi dobrze i mam bardzo dobre stosunki w pracy mam pensję i rodzinne na Krysię i dzieci.
Z takiej to racji jak powiedziałem ja jestem chłoporobotnik. U nas we wsiach na Zamojszczyźnie jest dużo chłoporobotników. Wywodzą się oni z rozdrobnionych gospodarstw. W Chomęciskach na przykład na stu dwudziestu pięciu gospodarzy tej wsi, to takich gospoda­rstw gdzie jest do piętnastu hektarów można policzyć na palcach jednej ręki. Najwięcej chłoporobotników można liczyć z tych, co mają nie wyżej jak trzy hektary ziemi. Dużo jest takich, co już nie znają smaku ziemi. Ale to już są tacy prawdziwi chłoporobotnicy. Taki nie może żyć z samej pracy i nie żyłby z samej roli, bo tej roli za mało, a robota w polu jednakowo ciężka, Ci do tej ziemi nie przywiązują jakiejś wagi odpowiedniej. Jako pracownicy zasadniczo są oni w swoich miejscach pracy dobrzy, ale w szczycie prac polowych ich to bardzo męczy i często podpadają również w pracy fabrycznej. Oni trzymają się tak jakby dwóch gruntów, są na rozstaj­nych drogach ni tu, ni tu. Ci chłoporobotnicy, którzy by dostali w mieście mieszkanie, a znam takich, co by rzucili z zadowole­niem wieś – bo przecież na trzech hektarach trudno utrzymać rodzinę, Znam takich, co już starają się po pięć lat i sześć i siedem, już się zapisali na mieszkanie w bloku w mieście i nie mogą jeszcze dostać. Tę ziemię, co mają to robią z nią rozmaicie, po rodzinie oddają, żeby im dzierżawili, albo oddają na kółka rolnicze.
Ci, co mają po dwa hektary, to są już typowi chłoporobotnicy. Trochę utrzymują się z ziemi plus trochę z pracy. Pracują na dwa fronty, tak, że tam nie ma z ziemi ca dużo korzyści, a z pracy jak niewykwalifikowany to też nie za wiele, Tyle, że na wsi ma ten dach nad głową i tę właściwie grządkę na kartofle i pietruszkę. W ogóle na wsi to jeszcze nowe zmiany zaszły po roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym roku. Zlikwidowano ostatecznie kontyngenty, ostatnią pozosta­łość wojny. Chłop dostał ubezpieczenie społeczne. Teraz nie musi płacić za szpital jak kiedyś po stokilkadziesiąt złotych dziennie. Każdy ma tę legitymację, pokaże i ma otwarty wstęp do tego doktora. Przedtem tego nie było. No ale mimo wszystko teraz jak chłop zacznie się leczyć to też płaci na prawo i lewo, bo uważa, że jak zapłaci to dobrze leczą.
Nie wiem jak gdzie indziej, ale u nas płacą. Ja to od początku jak tylko pracuję to mam to ubezpieczenie, bo u nas w fabryce jest lekarz. Ja zresztą rzadko choruję. Ale wiem od kolegów, że na przykład ze zwolnieniami lekarskimi to jest bardzo surowo. Bo to chory, to chory nie zawsze dostanie zwolnienie, dopiero jak się mówi czerwony czyrak na tyłku wyrośnie to zwolnienie jest, a to, to nic.
Mnie to jest dobrze, ciągnął Janek dalej. Mam dobry układ. Kontraktuję więcej uprawy roślinne, zboże, rzepak, buraki cukro­we, tuczniki, czyli świnie jakby tu powiedzieć po chłopsku. Nadto uprawiamy oczywiście kartofle i wszelkie potrzebne do domu warzywa. To, to już tylko dla siebie. Jak jest burak, kartofle i pszenica to sprzyja hodowli bydła. Jest bowiem i liść do karmy, później wysłodki, a z pszenicy no rozmaite, zgonina i plewa. Bydła to się teraz u nas nie kontraktuje. Był okres, że kontraktowało się bydło rasowe, zarodowe. Ale z tym za bardzo dobrze nie wychodziło się i zlikwidowało się ze sześć lat temu. Ponadto to władzom nie opłacało się to widocznie w tym terenie kontraktować, bo mało mieli chętnych do tego bydła, a do dwóch czy trzech gospodarzy to się nie opłacało zootechnikowi przyjeż­dżać. Kontrolować to wszystko.
W Borowinie jak widzisz teraz masowo jest kontraktowana truskawka. Na tej ziemi ona się dobrze rodzi, a ponadto jest punkt zbytu Zamojska Chłodnia, Oni to kupują. Na te tereny nie ma takiego gospodarstwa, żeby kilkanaście arów nie miał zakon­traktowanych tego owocu tak jak my, jest odbiór w każdej ilości. Poniekąd bardzo popłatne. Państwo przyjmie.
Tak. Jak widzisz gospodarkę żeśmy postawili dosyć dobrze własnymi siłami. Z pracy na roli. Dobrze zagospodarowana ziemia daje dochód i chłopu i Państwu.
Przed samym odjazdem z geesu kupiliśmy jeszcze ocet na marynaty dla Krysi i dwa kubki porcelanowe, ponieważ wczoraj jeden nam się stłukło.
Gdy wróciliśmy do domu zmęczeni, było już dobrze po połud­niu. Następnego dnia zaplanowaliśmy wyjazd do Chomęcisk do Walerki.

c.d..n.

Udostępnij na:

Dokumenty Konstantego Borowskiego

Konstanty Borowski był synem Antoniego Borowskiego i Kazimiery z Ruszczykowskich Borowskiej, rodzonej siostry mojego prapradziadka Bronisława Franciszka Ksawerego Ruszczykowskiego. To wszystko, co mam i co jest z nim związane. Nic więcej mi o nim  nie wiadomo.

scan0007 scan0008 scan0009 scan0010 scan0011 scan0012 scan0013

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 36

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

Z początkiem grudnia zima rozpoczęła się na dobre. Spadł śnieg, więc wyszedłem z Jankiem na dwór pojeździć na pożyczonych sankach. Poszliśmy w kierunku wąwozu, w którym płynął strumyk. Zaczęliśmy biegać dla rozgrzewki, ponieważ nasze ubrania były bardzo lekkie. Rzuciłem w Janka paroma pigułkami. Chcąc mi oddać, malec również chwycił za śnieg — krzyknął i strasznie się rozpłakał. Przyciskając rączki do piersi, wołał przez łzy, że go parzy. Początkowo nie zorientowałem się, o co chodzi. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że odezwały się odmrożenia z obozu w Zamościu. Jasio nie przestawał krzyczeć. Przechodziło akurat obok dwóch żołnierzy niemieckich. Słysząc krzyk dziecka, łamaną polszczyzną zapytali, co mu się stało. Spojrzałem na nich niechętnie i z kolei łamaną niemczyzną odpowiedziałem: „Er ist gefroren.” To spotkanie z Niemcami speszyło Jasia. Widocznie coś mu się skojarzyło. Przestał płakać i zaczął szybko iść do domu. Ruszyłem za nim. Nic już nie mówił, ale górkę, na której spotkała go ta przygoda, nazywał odtąd „Niemcową górką”.

W domu mama mnie zrugała, że jestem stary a głupi i nie dbam o dzieciaka. Natychmiast zagrzała wody i zanurzyła Jasiowi rączki w letniej kąpieli. Ból zaczął ustępować. Potem posmarowała mu rączki jedynym dostępnym tłuszczem, resztkami margaryny.

Wiadomość od ciotki Zosi Ruszczykowskiej, że Antka widziano żywego, poruszyła nas wszystkich — lada dzień spodziewaliśmy się jego przyjazdu. Ojciec od razu chciał wyruszyć na poszukiwania, ale nie było to sprawą łatwą ani bezpieczną. Na podróż pociągiem, zwłaszcza w kierunku frontu, trzeba było mieć specjalne zezwolenie. Ale jak je zdobyć? Znów doszła do głosu ludzka życzliwość i w dniu 11 grudnia uzyskał ojciec delegację służbową, tzw. Marschbefehl:

„Der Herr Piekarski Bronisław — Ausweis Nr 61 von der Firma Br. Kuhn — Baustelle Tschenstochau, welche fur kriegswichtige Bauvorhaben eingesetz ist, fahrt in unserem Auftrag von Tschenstochau nach Lowitsch — Grodzisk — Wiochy — und zuruck. Dieser Marschbefehl gilt fur wiederholte Reisen bis 31.12.44. Tschenstochau, den 11 Dezember 1944.” Pieczęć okrągła z „gapą” i napisem: „Ostbahn — Bauinspektion Tschenstochau” oraz jakiś podpis.

Nie dowiedzieliśmy się nigdy, ile wynosiła łapówka, którą zapłacił Niemcom inżynier Kuhn za ten dokument.

Sprawa wyjazdu wymagała jeszcze pieniędzy, a ponadto czekaliśmy, jak ustaną trochę łapanki, które teraz się wzmogły. Tymczasem zaszły nowe okoliczności i wstrzymały na pewien czas wyjazd ojca.

Był wieczór. Bronek, wykąpany już, leżał na walizkach zawinięty w bet i zasypiał. Mama też się położyła, gdy na schodach dały się słyszeć męskie kroki. Zawsze, gdy słyszałem ruch w sieni, zdawało mi się, że za chwilę wejdzie Antek. Teraz ktoś szedł na pewno do nas, bo jego kroki słychać było na naszych drabiniastych schodach. Wszyscy utkwiliśmy wzrok w drzwiach. Klamka się ruszyła i pchnięte energicznie drzwi otworzyły się. Na progu stanął mój cioteczny brat, Zenek Czekański.

O jego losach nic nie wiedzieliśmy, więc radość ze spotkania była tak wielka, że nawet nikt z nas nie uświadomił sobie rozczarowania, że to nie Antek. Obustronnym pytaniom nie było końca. Mama zwlekła się z łóżka i zaczęła szykować coś do jedzenia, a Zenek opowiadał o swoich dziejach.

1 sierpnia jego oddział uderzył na Dom Akademicki na placu Narutowicza. Niestety, daremnie. Po krwawej walce, w której poległo kilkudziesięciu powstańców, wycofali się wszyscy w rejon bloków między Filtrową a Niemcewicza. W nocy dowództwo podjęło decyzję przebicia się do lasów sękocińskich. Wzdłuż torów EKD, walcząc po drodze z niemieckimi patrolami, przez Reguły powstańcy dotarli do Pęcic. Okazało się jednak, że dwór jest obsadzony przez Niemców. I powstańcy, i Niemcy byli zaskoczeni. Wywiązała się chaotyczna walka, w której początkowo powstańcy, a później Niemcy zdobyli przewagę — byli okopani i doskonale uzbrojeni. Nasi rozproszyli się. Na polu walki zostało wielu zabitych i rannych. Części powstańców, którzy mieli jeszcze amunicję i szli zwartym oddziałem, udało się przebić. Wielu jednak zaległo w krzakach wokół Utraty. Niemcy urządzili potem obławę i wzięli do niewoli kilkudziesięciu naszych. Zenkowi udało się wyjść z oddziałem cało. Dotarł do lasów w Radomskiem, gdzie przyłączył się do partyzantów. Ze względu na silne dolegliwości żołądkowe uzyskał zwolnienie z oddziału i ruszył w kierunku Warszawy. Za wszelką cenę chciał zdobyć wiadomości o matce, która mieszkała na Filtrowej. Dotarł do Brwinowa, gdzie przez RGO daremnie szukał wieści o bliskich. Dopiero ogłoszenie w „Kurierze Częstochowskim” naprowadziło go na nasz ślad.

Gdy Zenek snuł swą opowieść, ja chłonąc ją, zdejmowałem kolejne części garderoby i robiłem rytualne polowanie. Widząc to, Zenek uśmiechnął się, poprosił mamę o pozwolenie i rozebrawszy się częściowo, rozpoczął łowy. Dalszy ciąg jego opowieści przerywał od czasu do czasu wtręt: „Dostała, cholera!” Zrobiło się bardzo późno, byłem tak senny, że kiwając się na sienniku, traciłem chwilami świadomość i nie wiedziałem, czy wykrzyknik Zenka odnosi się do zabitych Niemców, czy do wszy.

Nazajutrz rano Zenek wyjechał. Chciał szukać wszędzie, we wszystkich placówkach RGO i Czerwonego Krzyża, wiadomości o matce. Będzie szukał ponadto Antka.

Po kilku dniach nadszedł od niego list, który nas bardzo rozkleił:

„Wróciłem jakoś cało i szczęśliwie z Częstochowy do Brwinowa. Od Żyrardowa do Grodziska Mazowieckiego szedłem pieszo 14 km po błocie. Żebyście mogli wiedzieć, jaką ogromną radość sprawiło mi odnalezienie Was. Wy jesteście mi przecież z całej rodziny najbliżsi i zdaje się jedyni, którzy przy życiu pozostali, poza Wami jestem na świecie kompletnie sam, żebym chociaż cośkolwiek wiedział o matce, może byłoby mi lżej, a tak to przecież można oszaleć. Co dzień od rana do wieczora jota w jotę te same myśli, jeszcze trochę w ten sposób dalej, to dostanę kręćka. Niedługo wpadnę do Grodziska, aby poszukać Antka…”

Następny list od Zenka nadszedł 20 grudnia, przed samymi świętami:

„Dotychczas o Antku jeszcze nic nie wiem, o matce też. Z obozu w Weimarze dostałem odpowiedź od komendanta z dokładnym adresem Wacka Orlickiego, gdybyście chcieli do niego napisać, podaję Wam adres: An Schutz-haftling Nr 1239 Wacław Orlicki, 15. Weimar — Buchenwald, Konzentrationslager Buchenwald. W Brwinowie spotkałem się wczoraj z pp. Szmurło. Pan Szmurło wyjechał do dn. 23 XII na okopy do Sochaczewa. A adres ich: P. Szmurło, Brwinów — Grodzisk Maz. 7a, ul. Pszczeliń-ska 5, u p. Wojtczaka…”

Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Wszędzie tłok i kolejki. Ceny rosły. Stale brakowało nam czegoś do garnka. W tych przedświątecznych dniach ze szczególnym ociąganiem się wracałem ze szkoły do domu. Często idąc w towarzystwie szkolnych kolegów, opowiadałem im trochę o powstaniu. O ile początkowo obawiałem się im o tym mówić, to po ucieczce przed żandarmerią z budynku szkolnego przez mur byłem całkowicie pewien, że ożywia nas wszystkich ten sam duch. Potwierdziło się to niebawem. Jeden z kolegów zaprosił mnie do swego domu przy ulicy Warszawskiej. Jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem jego ojca w granatowym mundurze policjanta. Byłem widać bardzo zmieszany, bo pan W. szybko skierował rozmowę na niemieckie łajdactwa, na konieczność solidarności i walki na wszelkich możliwych stanowiskach, tak że obawy moje prysły. Było jasne, że pan W. nosi ten mundur dla uczciwego celu.

Początkowo koledzy dawali mi też odczuć, że jestem najmłodszy w klasie. Ja z kolei zdawałem sobie sprawę, że pod względem doświadczeń życiowych byłem od nich o wiele starszy. Uświadomiłem to sobie, gdy jeden z nich, nie wiedząc, że jestem z Warszawy, usiłował mi zaimponować naiwnymi opowieściami o powstaniu.

Raz doszło między nim a mną do zwykłego mordobicia. Gdy okazało się, że ten kolega wiedzę o wojennych i powstańczych epizodach wynosi z kina, z niemieckich dodatków propagandowych, nie wytrzymałem, powiedziałem, że to brednie i kłamstwa, i zacytowałem obowiązujące w całej patriotycznej Warszawie hasło: „Tylko świnie siedzą w kinie.” Zawrzało. Koledzy moi byli namiętnymi kinomanami. Chodzili na wszystkie filmy, podczas gdy ja ostatni raz byłem w 1939 roku na Królewnie Śnieżce. Oczywiście dostałem, ale moralne zwycięstwo należało do mnie. Wyszliśmy ze szkoły w całkowitej zgodzie, omawiając nędzne perspektywy Niemców. A na tę nędzę wskazywało wiele: kamienna zapora przeciwczołgowa na ulicy Warszawskiej i na ulicy Wilsona, liczne ceglane i betonowe bunkry jak ten na rogu Krótkiej, niedaleko szkoły. Gdy oglądaliśmy zaporę na Warszawskiej, zwróciłem uwagę, że przerwa pomiędzy obydwoma odcinkami zapory jest taka wąska, iż z trudem przejedzie samochód ciężarowy, a wiadomo, że czołgi są szersze. Uwagą tą wykazałem swoją orientację w analizie sprzętu i budownictwa wojennego.

Przed samymi świętami nadeszła z Berlina odpowiedź niemieckiego Czerwonego Krzyża na pismo mamy poszukujące Antka w obozach jenieckich. W polskim tłumaczeniu brzmiało następująco:

„Odnośnie nadesłanego wniosku w sprawie wyżej wymienionego zostanie zrobione wszystko, ażeby go odnaleźć. Ponieważ wszyscy jeńcy wojenni wzięci do niewoli w Powstaniu Warszawskim zostali rozesłani do poszczególnych obozów jenieckich, należy przyjąć, że meldunki o jego pobycie nadejdą wkrótce. Aby jednakże wszystkie możliwości były wykorzystane, niezbędne są dla DEK Prezydium zdjęcia poszukiwanego, jak również poszukującego, które należy załączyć do nadesłanej karty. W tym celu należy nadesłać kartę z wnioskami dla każdej z poszukiwanych osób w dwóch egzemplarzach i listy formularza 25 na każdą poszukiwaną osobę, wypełniając uważnie i czytelnie w języku niemieckim albo polskim. Po nadesłaniu będzie Pani wkrótce poinformowana o wynikach. Gdyby Pani zmieniła adres, niech Pani o tym powiadomi.”

Udostępnij na:

Drugi notes z wierszami Stefanii z Ruszczykowskich Krosnowskiej cz. II

Oto druga część drugiego notesu po mojej ukochanej Cioci Steni (właściwie powinnam pisać: babci). Ciocia, na cześć kuzyna Eligiusza Niewiadomskiego miała na drugie Eligia, chętnie podpisywała tym imieniem wiersze…

scan0009 scan0010 scan0011 scan0012 scan0013 scan0014

Udostępnij na:

Maciej Piekarski „Dzieje rodziny Tchórzow” – cz. 9.

Dalszy ciąg niepublikowanego reportażu wspomnieniowego mojego Ojca. Powojenne dzieje jego adoptowanego brata – dziecka Zamojszczyzny.

janek

Jan Tchórz na zdjęciu zrobionym zaraz po otwarciu wagonu kolejowego na stacji Warszawa Wschodnia

GOSPODARSKIE SPRAWY

Nazajutrz rano obudziła mnie głośna rozmowa Mamy teścio­wej z Jankiem, Janek już od piątej rano był w polu, właśnie wrócił.
– Coś źle żeś Jasiu wczoraj kurnik zabezpieczył. Wpadł w nocy tchórzyk i ostatnie indyczęta powyduszał. Wytłamsił, krew wypił i zostawił – mówiła Mama teściowa.
Zaintrygowany tym niecodziennym dla mnie wypadkiem wsta­łem, szybko ubrałem się i wyszedłem. Mama Teściowa trzymała w garści bezwładnie wiszące na wpół oskubane z pierza przez drapieżnika indyczęta.
– Już nie będziemy mieli indyków – powiedziała do mnie -Indyczka została sama. Indyka drania musieliśmy zarżnąć, bo napadał na naszego Tomcia.
Poszliśmy z Jankiem sprawdzić czy drapieżnik nie pozostał na miejscu przestępstwa. Wpadł on przez wybitą szybę i uciekł. Jedyny ślad jego bytności stanowiło zakrwawione indycze pierze.
Po śniadaniu postanowiliśmy z Jankiem wyruszyć do Starego Zamościa. W gospodarstwie jest komar Teścia i jeden rower. No ale przecież nie będziemy tak jechać, żeby jeden „pruł” na motorze jak panisko, a drugi pedałował na rowerze. Zaszliśmy do sąsiada obok. Przywitaliśmy się z sąsiadem, Janek wyłuszczył sprawę i pożyczyliśmy drugi rower. Z satysfakcją zauważyłem, że Janek ma mir u sąsiada.
Wyjechaliśmy rozmawiając po drodze. Między Chomęciskami a Starym Zamościem po wschodniej stronie szosy stał niegdyś dworek twórcy słynnej kapeli włościańskiej Karola Namysłowskiego. Namysłowski to duma Chomęcisk. Jak jaszcza byłem tu w roku 1947 rozmawiałem z jednym z członków kapeli – Józefem Sudakiem, który grał w kapeli i pamiętał jeszcze starego Pana Karola. Opowiadał mi wówczas, że jak w 1925 roku podróżowali z koncertami po Ameryce, koncertując dla polskich emigran­tów, to po jednym z koncertów rozentuzjazmowany tłum pozdzierał im z czapek pompony. W tym kawałku chłopskiej czapki każdy z nich chciał mieć kawałek dalekiej Ojczyzny.
Gdy dojeżdżaliśmy do sadu zauważyłem, że dworku już nie ma. Jak wyjaśnił mi Janek spadkobiercy Stanisława Namysłowskiego ziemię sprzedali, dworek, mimo sporów członków kapeli rozebrano, ale pamiątki po Namysłowskim zgromadzono w specjalnej Izbie Pamięci w Starym Zamościu. Jak mi opowiadał wówczas w 1947 stary skrzypek to „Gdy powstała kapela Polski tu wolnej nie było, ale byliśmy my polskie chłopy i była polska kapela. A jak żeśmy grali w dużych miastach na koncertach, to niektórzy muzycy nie chcieli nam wierzyć, że z tymi samymi ręcami, w których trzymamy skrzypki chodzimy z kosą i za pługiem.”
Wiem, że teraz losy kapeli są zagrożone. Kapela nie ma właściwie stałego dyrygenta. Mówi się o zetatyzowaniu, uzawodowieniu kapeli, a równocześnie podobno Pan Zbigniew Pawelec muzyk zamieszkały w Łodzi, który chętnie objąłby dyrygenturę kapeli nie może otrzymać w Zamościu mieszkania. Czy kapela będzie zawodową? Szkoda byłoby tej najstarszej w Polsce kapeli ludowej, która za pięć lat obchodzić będzie stulecie swego istnienia. (Jest ona o 55 lat starsza od równie sławnej kapeli Feliksa Dzierżanowskiego). Przecież grajkowie tej kapali dowiedli, że ta sama ręka, która prowadzi pług może równie sprawnie wykonywać mistrzowskie piccicato na strunach skrzypiec.
Gdy zbliżaliśmy się do Starego Zamościa i musieliśmy przerywać rozmowę, bo Janek co chwila pozdrawiał mijających nas jadących wozami, na motorowerach lub na rowerach rolników, bądź sam musiał odpowiadać na ich pozdrowienia.
Jest swój na swojej wsi, lubiany przez swoich – stwierdziłem.
W Starym Zamościu zatrzymaliśmy się przed szkołą, do której kiedyś chodził Janek. Budynek położony jest od strony wsi Wierzba. Mieści się w nim nie tylko szkoła, ale i urząd pocztowy. Rzecz niezwykle zaskakująca. Szkoła należy do wsi Wierzba a urząd do Starego Zamościa. Tak więc granica pomiędzy wsiami przebiega przez budynek.
 – Wiesz – zaczął Janek – W czterdziestym szóstym i siódmym jak chodziłem do szkoły, to jeszcze tu na tej ziemi bywało gorąco. Włóczyły się bandy różne takie. Ta szosa to jak pamiętasz była taka więcej wiejska, a po obydwu stronach słupy telefoniczne. Nieraz nie dwa to te słupy były poprzewracane. Kiedyś jak wracaliśmy ze szkoły – no to, kto to był, czy Ukraińcy, banderowcy, czy inni to nie wiem. W samochodzie jechali jakieś cywile z bronią. I myśmy się wystraszyli i w pole uciekaliśmy. Te zaś za nami z maszynpistoletów popruli. Musiała być jakaś broń maszynowa, bo długo terkotała. No myśmy za te miedze wysokie chowaliśmy się, uciekaliśmy. Później to już baliśmy się szosą chodzić. Chodziliśmy polami i potem na zapłociu.
Na budynku szkolnym przykuła moją uwagę granitowa tabli­ca. Upamiętniała ona mord dokonany przez Niemców w dniu 4 stycznia 1943 roku na trzydziestu mieszkańcach wsi Wierzba. Gdy wczytywałem się w jej treść odezwał się znów Janek.
– Wiesz, w noc sylwestrową z czterdziestego drugiego na czterdziesty trzeci, partyzanci wysadzili w powietrze most kolejowy w Ruskich Piaskach. Gestapo skądeś się dowiedziało, że niektórzy z tych partyzantów pochodzili ze wsi Wierzba. Wydali więc rozkaz żandarmom, żeby w ciągu godziny wystrzelali ludzi w Wierzbie tylu ilu się da. Wtedy Niemcy doszli aż do połowy wioski przez tą godzinę i wszystkich rozstrzelali. Kto gdzieś był dalej, albo poza domem to tylko ci ocaleli, albo jak się który dobrze schował. Bo wszędzie oni szukali i w oborach, pod żłobem u bydła i w sianie. W sianie to potrafili przebijać. Byli naszykowani. Mieli, jak ludzie mówili, takie jakby dzidy, szpikulce. Jak gdzieś natrafili w sianie na człowieka to przebili. Spalili też szereg zabudowań. Tak oni się zwijali, no gdzie popadli w obejściu nie w obejściu w domu to od razu bez dyskusji strzelali. Nie stawiali nawet pod ścianą. Było dużo pomordowanych. Z tamtych dni pozostał jeden chłopiec, który był mały. Zaraz… urodził się w tysiąc dziewięćset czterdziestym, to miał wtedy trzy lata. Schował się pod sofką, czy pod łóżko ze strachu. Rodziców jego i rodzeństwo zastali w domu i zastrzelili, tak że on sam został świadkiem tych dziejów, Nazywa się Tadeusz Molas. Razem do szkoły z nim chodziłem. Teraz to już w tej chwili jest żonaty i ma troje dzieci. Został na tej krwawej ojcowiźnie i prowadzi gospodarstwo rolne. U nas w gminie jest tak zwana Księga Żałoby Gminy Stary Zamość. Figurują na niej nazwiska wszystkich poległych i zamordowanych z całej gminy ze wszystkich wsi. Dwieście czterdzieści sześć nazwisk. Poznałeś kiedyś u nas we wsi Pana Wacława Nowosada. Te Molasy, to była jakaś jego rodzina. On tego razu był w mundurze, jako partyzant. Jak mi opowiadał przyszedł w mundurze z lasu, jeszcze się nie rozebrał. Niemcy go zobaczyli na Wierzbie. Dał wtedy w porę dęba między drzewami. Strzelali za nim, ale udało mu się uciec na Chomęciska. Równy facet, pomagał mi nieraz.
Przeszliśmy na drugą stronę szosy. Obejrzeliśmy z Jankiem Izbę Namysłowskiego w budynku, w którym znajduje się Urząd Stanu Cywilnego i Biblioteka, odpoczęliśmy trochę i ruszyliśmy powoli pedałując do Starego Zamościa, do kościoła w którym koncertował Karol Namysłowski, na cmentarz gdzie leży Ojciec Janka i bracia. Gawędziliśmy po drodze.
– Wierzba to się zaraz po wojnie paliła – zaczął Janek. Stary Zamość też. Kiedyś tu były same stare walące się chałupy, a teraz to wszystko murowane. Jak był ten pożar to ludzie nawet mówili, że może ktoś celowo chałupę podpalił, żeby dostać odszkodowanie od ognia i nową postawić. A może to byli jakby bandyci. Może nieostrożność”.

c.d.n.

 

Udostępnij na: