Archiwa tagu: Tak zapamiętałem

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 33

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Po kilku dniach trochę odżyliśmy. Nękała nas jednakże upokarzająca dolegliwość, wszy. Nie mogłem najpierw zasnąć, a potem w ciągu nocy budziło mnie nieraz swędzenie i pieczenie całego ciała i głowy. Mama kupiła gęsty grzebień i zaczęliśmy walkę od głów. Siadaliśmy kolejno nad taboretem, na którym rozłożona była gazeta, i rozpoczynało się czesanie, któremu towarzyszył stukot spadającego na papier robactwa. Gdy potem mama gniotła papier przed włożeniem do pieca, był cały we krwi. Co rano i wieczór przeglądaliśmy też garderobę, czyszcząc szew po szwie. Stało się to odtąd naszym codziennym rytuałem.

Co dzień któreś z nas wyruszało do biur RGO na Kościuszki, aby przejrzeć listę poszukiwań i dowiedzieć się czegoś o ojcu i Antku. Za radą pracowniczki RGO mama wystosowała do Gauarbeitsamt und Reichstreuhander der Arbeit Niederschlesien pismo z prośbą o podanie adresu ojca. Równocześnie 13 września wysłała następujący list do ciotki Ohde, do Skierniewic:

„Kochana Janeczko. Znaleźliśmy się z rodzicami Bronka w Częstochowie. Może się zdarzyć, że Bronek do Ciebie napisze. On przypuszcza, że nas tam znajdzie. Napiszę Ci adres jednych państwa z Częstochowy, oni z kolei doręczą mi wszelką korespondencję. Bardzo chciałabym wiedzieć, czy jest u Ciebie Stenia. Rodzice Bronka, moja Mama, Maciek, mały Janek i ja jesteśmy do tej pory razem. Bronek będzie nas na pewno szukał, więc dobrze będzie, gdy będziesz wiedziała, gdzie jesteśmy. Jeżeli Stenia do Was dotarła, to się zorientujecie w sytuacji…”

Tak rozpoczęła się trwająca przez cały czas wysiedlenia korespondencja w poszukiwaniu bliskich, Korespondencja, w której i dzięki której ludzie do niedawną mało znający się, dalecy krewni, sąsiedzi, znajomi z widzenia, zapoznani — stawali się teraz ludźmi bardzo bliskimi sercu.

18 września, podczas kolejnej wizyty w RGQ, uzyskaliśmy zaświadczenie, że zostaliśmy zarejestrowani w Polskim Komitecie Opiekuńczym w Częstochowie i znajdujemy się pod jego opieką, jako uchodźcy z Warszawy. Na dokumencie znajdowała się dodatkowo uwaga w języku niemieckim: „Genehmigt durch die Regierung des GG.”

To, co przeżyłem, i nękające teraz robactwo spowodowały, że w tych dniach spałem bardzo niespokojnie. Męczyły mnie przeróżne sny. Śnili mi się często polegli na forcie z wyciągniętymi rękami, krzyczeli, żeby ich ratować, jednakże w większości snów dominował Antek. Raz śniło mi się, że byliśmy razem, szliśmy ramię w ramię, oczywiście z bronią i granatami. W pewnej chwili naszli nas Niemcy. Przesadzaliśmy akurat wysoki nasyp kolejowy. Antek był już po drugiej stronie. Mnie nogi odmówiły nagle posłuszeństwa, były jak z gumy, przylepione do ziemi, grzęznące w niej. Idę, a stoję w miejscu. Co zrobię krok, jakaś sprężynująca siła cofa mnie z powrotem. Podnoszę karabin, Niemcy tuż, tuż. Repetuję. Pociągam za spust. Daremnie. Karabin nie odpala. Czuję, jak oblewa mnie zimny pot. Jeden z Niemców kieruje do mnie pistolet. Zrywam się, z całej siły wyciągam nogi z ziemi, która nie chce mnie uwolnić, i budzę się. Jestem cały mokry. W baraku ciemno. Co z Antkiem? Co z ojcem?

Długo nie mogłem zasnąć. Gdy powtórnie otworzyłem oczy, był już dzień. Leżałem na pryczy, przeżywając jeszcze raz sen. Matka już się krzątała. Janek leżał również na pryczy z zaklejonymi śpiochami oczyma. Jego też męczyły sny, bo powiedział: „Maciuś, wies, śniło mi się, że tatuś psysiedł.”

Leżę i myślę dalej o własnych snach, o losach Antka i ojca, po ciężkiej nocy oczy mi się kleją, gdy nagle od drzwi baraku dochodzi mnie jakiś ruch: Słyszę znajomy głos. Ktoś o kogoś pyta. Sen to czy jawa? W pewnej chwili pochyla się nade mną znajoma twarz. Siwe włosy, okulary, czerwony golf matki i długa siwa broda. To ojciec! Ale skąd ta broda? Tak, przecież minęły już przeszło dwa -tygodnie.

Długo nie mogliśmy wszyscy przyjść do siebie z radości. Uściskom, pocałunkom i łzom nie było końca.

W Pruszkowie udało się ojcu wraz z trzema sąsiadami: panami Rudolfem Rzepą, Wacławem Żmudzkim i Henrykiem Moczulskim, przedostać się z hali numer 2 do hali numer 1. Wykorzystali nosze niesione przez sanitariuszki PCK: jeden z nich udawał rannego, pozostali spełniali rolę noszowych. Udało się. Przedostali się do hali numer 1, skąd mogli wyjechać tak jak my nie do obozu, lecz na teren GG. Wykorzystali więc sprzyjającą okazję, ocaleli. Kto był inicjatorem ucieczki, trudno dociec. Każdy z panów uważał się za twórcę pomysłu. Ja wierzę ojcu. Nie jest to zresztą ważne, kto wymyślił ten fortel. Działali wspólnie i dlatego ocaleli wszyscy czterej.

Nie sposób byłoby spamiętać nazw wszystkich miejscowości, w których ojciec nas poszukiwał. Nie mógłbym odtworzyć trasy jego wędrówki w poszukiwaniu nas, gdyby nie plik niemieckich Bescheinigungów i zaświadczeń RGO, gdyby nie szczegółowe notatki ołówkiem w podłużnym bloczku-notesiku w zielonej preszpanowej okładce, które się po ojcu zachowały.

7 września, tego samego dnia, gdy my byliśmy już w Opocznie, ojciec znajdował się jeszcze w hali numer 1 obozu w Pruszkowie. Od razu zdecydował się na transport. O godzinie trzeciej po południu wyjechał w bydlęcych wagonach w nieznane ze swymi towarzyszami ucieczki. O godzinie jedenastej w nocy pociąg stanął. Znajdowali się w Sochaczewie. Otworzono drzwi wagonów i kazano wszystkim wysiadać oznajmiając, że każdy może się udać, gdzie zechce, nie wolno jedynie wracać w kierunku Warszawy. Byli wolni.

Noc spędzili wraz z wielotysięczną rzeszą wysiedleńców na jakiejś rampie. Rano poszli do RGO po dokumenty. Gdy zapytano tam ojca, dokąd chce jechać, zdecydował się na miejscowość możliwie najdalszą w granicach GG, żeby mieć możliwość manewru. Otrzymał więc zezwolenie na przejazd do Piotrkowa Trybunalskiego. Od żandarmerii miejscowej musiał jeszcze uzyskać dodatkowe „genehmigt” na tym dokumencie. Pożegnał towarzyszy niedoli i ruszył na stację. Po drodze przypomniał sobie, że w Koniecpolu zamieszkuje rodzina babci Zosi, miał więc nadzieję, że może tam znajdzie jakąś informację o nas.

Do Koniecpola można było dojechać z przesiadkami w Koluszkach i Częstochowie. Niestety pociąg dotarł tylko do Koluszek. Podobno tory zostały zerwane dalej i nie przewidywano w najbliższym czasie pociągu w kierunku Częstochowy. Ojciec udał się więc znów do RGO. Oczywiście nie uzyskał żadnej wiadomości o naszych losach. Poprosił jednakże o jeszcze jeden Bescheinigung, umożliwiający podróż do Koniecpola.

Ponieważ ruch pociągów stanowił wówczas tajemnicę wojskową i ojciec nie mógł się dopytać o jakiś pociąg, który mógłby go zawieźć do Koniecpola, a ze względu na żandarmów, którzy stale kogoś rewidowali i legitymowali i każdego mężczyznę w sile wieku uważali za podejrzanego, pobyt na stacji był niebezpieczny, więc gdy nadjechał pociąg w kierunku Sochaczewa, ojciec zdecydował się na powrót do punktu wyjścia. Nie chciał ryzykować po raz drugi dostania się w niemieckie łapy.

W Sochaczewie pierwsze kroki skierował znów do RGO. Oczywiście i tym razem nie uzyskał żadnej wiadomości o nas. Dowiedział się jednak, że większość wysiedlonych z Warszawy kierowano do okolicznych wsi, i otrzymał pismo adresowane do wójta gminy Łowicz, stwierdzające, że zgodnie z zarządzeniem starosty może się osiedlić w jakiejś wsi. Dokument ten wykorzystał ojciec do wędrówki od wsi do wsi, od sołtysa do sołtysa w poszukiwaniu rodziny. Najpierw zdecydował się udać do Łowicza, gdzie mieszkała kuzynka babci Zosi, ale gdy przybył na stację w Sochaczewie i zobaczył, że żandarmi rewidują i legitymują podróżnych, odprowadzając niektórych na bok, wycofał się ostrożnie i postanowił iść pieszo. Ze względu na liczne niemieckie patrole szosa nie była bezpieczna, jak również ścieżka wzdłuż torów, patrolowana przez Bahnschutzów, postanowił więc iść miedzami w odległości kilkudziesięciu metrów od torowiska. Wyruszył w południe. Trasę 50 kilometrów pokonał w sześć i pół godziny. Nieludzko zmęczony dotarł do ciotki Kokczyńskiej, lecz i tu oczywiście nie uzyskał o nas żadnej informacji. Następnego dnia, 11 września, o godzinie wpół do trzeciej wyjechał do Skierniewic. Ze swych okupacyjnych podróży wiedział, gdzie znajduje się stały posterunek żandarmerii zatrzymujący pociągi i rewidujący podróżnych, wyskoczył więc z pociągu kilometr przed stacją i dotarł wkrótce do niej bezpiecznie. Pamiętał, że zwykle po czwartej odchodził pociąg do Koluszek. Istotnie, przed samą piątą nadjechał ten pociąg. Przed Koluszkami znów dla ostrożności wyskoczył z pociągu. Nim wszedł na stację, długo obserwował ją z daleka. Nakarmiono go w RGO i pozwolono zaczekać na pociąg w kierunku Częstochowy. Nadjechał o godzinie dziewiątej. O piątej rano ojciec obudził się na miejscu. W punkcie RGO na dworcu otrzymał talerz gorącej zupy, a o ósmej wyruszył do Koniecpola. Niestety, przed Koniecpolem pociąg zatrzymał się w polu, bo dalej tory były znów uszkodzone. Ostatecznie idąc z daleka od torów miedzami, dotarł ojciec pieszo do Koniecpola o godzinie piątej po południu: Nie dowiedziawszy się nic o nas, złapał zaraz pociąg powrotny i o ósmej wieczorem był znów w Częstochowie, tak blisko nas. Noc spędził w miejscowym punkcie RGO i do Piotrkowa wyjechał dopiero około czwartej po południu. Przed stacją na wszelki wypadek wyskoczył z pociągu. Nocował w majątku Kokczyńskich w Szczekanicach, a nazajutrz wyjechał do Koluszek. W południe był już na miejscu i zaczął krążyć od wsi do wsi. Przewędrował ich w okolicy kilkanaście: Zygmuntów, Felicjanów Stary, Długie, Wenchy, Wierzchy, Olszewo, Iwiny, Wągry, Jeziorko, Koluszki Stare, Żabowice Stare, Rzeczyce. Nie było wsi, w której by nie znalazł kilku lub kilkunastu rodzin warszawiaków, ale nas nie było.

16 września postanowił pojechać jeszcze raz do Skierniewic, do Ohdów, z nadzieją, że może tam trafi na jakiś nasz ślad. W Koluszkach otrzymał w RGO nowy Bescheinigung uprawniający do jazdy pociągiem i potwierdzenie dokumentu w żandarmerii. U Ohdów spotkał ciotkę Stenię. Radość jego nie miała granic, gdy mu powiedziała, że widziała nas wszystkich zdrowych i całych. Niestety, ciotka nie umiała powiedzieć, gdzie jesteśmy. Przypuszczała, że na wsi koło Koluszek. Jeszcze tego samego dnia zaczął nas ojciec szukać dalej po okolicznych wsiach. Po dwudniowym marszu był już tak zmęczony, że znów postanowił skorzystać z pociągu. Musiał jednakże na swym zezwoleniu uzyskać dodatkową prostokątną pieczątkę z napisem: „Ostbahn F-ka Koluszki, 18 Sept. 1944.” Dowiedział się bowiem, że w Rogowie znajdują się wysiedleni z Czerniakowa. Przed samym Rogowem jak zwykle z ostrożności wyskoczył z pociągu. Oczywiście i w Rogowie nie dowiedział się niczego. Wieczorem znów wrócił do Skierniewic, nie dojeżdżając do stacji. Już dobrze po godzinie policyjnej dotarł do Ohdów. Po naradzie z ciotkami postanowił udać się znów do Częstochowy, ponieważ tam były największe poza Krakowem agendy RGO i tam znajdowało się najwięcej warszawiaków. Od skierniewickiego RGO otrzymał kolejny Bescheinigung z datą 19 września 1944 na przejazd do Częstochowy. Niezależnie od tego musiał uzyskać dodatkowe zezwolenie z żandarmerii. Na dworcowym posterunku inny żandarm musiał potwierdzić ważność dokumentu wydanego przez swego poprzednika prostokątnym datownikiem: „Ostbahn F-ka Skierniewice, 10.IX.1944.”

20 września przed piątą rano wyjechał ojciec do Koluszek. Tutaj, ukryty w punkcie RGO, czekał chwilę tylko na przyjazd pociągu i następnego dnia rano w częstochowskim RGO przy ulicy Kościuszki odnalazł nasz adres.

Z wędrówki po wsiach przywiózł ojciec tekst podwórkowej piosenki o losach warszawiaków nie przyzwyczajonych do pracy na roli i przy inwentarzu, zmuszonych okolicznościami do „wiejskich zajęć”. Tekst był złośliwy i oczywiście nie uwzględniał serca, jakie chłopi okazywali wysiedlonym. Brzmiał on mniej więcej tak, śpiewany na melodię kujawiaka:

Dziś się człek nie napracuje, Warszawiaka se najmuje.
Franiu, idź, oporządź świnie, Potem zagraj na pianinie,
A ja będę z chęcią słuchać, Jak się palce będą ruchać.
A to wszystko bez te wojne, Bez te czasy niespokojne.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 32

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

Gdy wagony zostały załadowane, zasunięto drzwi, pozostawiając wąskie szpary. Pociąg ruszył. Turkot kół działał usypiająco, więc po chwili zasnąłem. Zbudziła mnie cisza. Pociąg znów stał. Po chwili otworzono drzwi i ka-zano nam wysiadać. Wzdłuż wagonów formowała się w mroku bezładna kolumna. Gdzie jesteśmy, dokąd nas prowadzą, nikt nie wiedział. Doszliśmy do przejazdu, przekroczyliśmy tory i wkrótce znaleźliśmy się za jakimś ogrodzeniem. Po chwili otworzono przed nami bramę jakiegoś budynku o oświetlonym wnętrzu. W środku stało kilku strażaków ze Straży Ogniowej. Gdy oczy przyzwyczaiły się do światła, zorientowaliśmy się, że jesteśmy w Magazynie zbożowym. Wnętrze było na wpół wypełnione pryzmami zboża. Powiedziano nam, że tu będziemy spać. Położyliśmy się na zbożu w gromadzie. Półprzytomny ze zmęczenia, ułożyłem się wygodnie i znów zasnąłem.

Rano powiadomiono nas, że jesteśmy wolni, że trzeba iść do RGO do Opoczna, w którym się znajdujemy, i odebrać zaświadczenia. Każdy może się udać, gdzie chce. Nie wolno tylko wracać do Warszawy.

Ruszyliśmy wszyscy na rynek. Cały kilkutysięczny transport ludzi rozłożył się tu koczowiskiem. Mieszkańcy Opoczna jak umieli, pomagali, rozdawali żywność. Pompa na rynku była oblężona. Matka, dzięki uprzejmości opoczyńskiej fryzjerki, mogła się po raz pierwszy od kilku dni umyć, co w sytuacji kobiety ciężarnej było naprawdę ważne.

Trzeba się było teraz udać po dokument do RGO, która mieściła się koło siedziby Gestapo. Po krótkiej naradzie mama ustaliła, że pójdą obydwie z babcią Karolcią. Niebawem wróciły przynosząc dokumenty drukowane na powielaczu. Zachował mi się taki jeden.

Polnisches Hilfskomitee

Opoczno Kr. Tomaszów Maz.

Opoczno, den 7.IX.1944 Bescheinigung

Ich bescheinige hiermit, dass der/die Adamska Leokadia geb. 1884 mit der Transport um 6.9.1944 durch den Pol. Stab General Sendel Fluchtlings Aktion Pruszków, nach Opoczno zugeteilt worden ist. — Gesamte weist sich dem Ausweis 326242 mit Piekarska Janina 1905 Nr 336024 Maciej 1932 Jan 1940

Der Vorsitzende: J. A. Szadówna

Podpis niebieskim ołówkiem, a u dołu pieczęć w czerwonym tuszu: „Polnisches Hilfskomitee Tomaszów Maz., Delegatur — Delegatura Opoczno.”

Na rynku znów spotkaliśmy państwa Szczerkowskich, panią Rossowską i Rzepecką. Każdy informował jeden drugiego o swych zamiarach, żeby w razie czego dać znać znajomym i bliskim. Państwo Szczerkowscy i pani Rzepecka z dziećmi zdecydowali się zostać w okolicy. Co my zrobimy, jeszcze nie wiedzieliśmy.Było nas przecież sześcioro i poza mną wszyscy niesprawni fizycznie: matka — w ostatnich miesiącach ciąży, dziadek i obydwie babcie — starzy, Janek — czteroletni platfus z odmrożonymi rączkami i brzuszkiem.

Ciotka Stenia, z którą spotkaliśmy się znów na rynku w Opocznie, proponowała Skierniewice. Pragnęła się tam udać, miała bowiem nadzieję, że spotka swoją matkę, jeżeli żyje. W Skierniewicach mieszkali nasi wspólni krewni, Ohdowie, wysiedleni w 1939 roku z Poznania. Mama jednak uważała, że nie możemy tam jechać, bo jest nas za dużo na lokowanie się u podobnych nam wysiedleńców. Chciała udać się do jakiegoś większego miasta, ale nie wiedziała gdzie. Towarzyszka ciotki, „Paulinka”, pragnęła dotrzeć do Myszkowa. Pożegnaliśmy ją i zabrawszy manatki przy pomocy ciotki, ruszyliśmy na dworzec. Zobaczymy, co będzie dalej.

Na dworcu tłok i ruch — dużo wysiedleńców, wojska. Nie jeździłem nigdy za okupacji koleją, toteż z ciekawością obserwowałem wszystko. Na dworcu mieściły się, prócz kas, dwie różne placówki — posterunek żandarmerii i punkt RGO. Istniała nawet prowizoryczna kuchnia, w której mogliśmy zjeść gorący posiłek. Ale dokąd pojedziemy? Mama zdecydowała, że do Częstochowy. Nadeszła noc. Pokładliśmy się w poczekalni na tobołkach i dyżurowaliśmy na przemian z mamą, babcią Karolcią i ciotką, żeby nas kto nie okradł. Incydent w Pruszkowie z puszką zupy przekonał mnie, że nawet w tak tragicznych chwilach, jakie wszyscy przeżywamy, trafiają się podli Polacy.

Rano, posiliwszy się kawą w punkcie RGO, czekaliśmy jeszcze z godzinę na pociąg. Niebawem rozsiedliśmy się w staroświeckim „szufladkowym” wagonie, ponieważ był prawie pusty. Wówczas już obowiązywało bowiem podróżnych pozwolenie na przejazd pociągiem. Nasz dokument, wydany przez RGO w Opocznie, miał właśnie taką wartość.

W Koluszkach trzeba było wysiąść i czekać na dalsze połączenie. Roztasowaliśmy się w poczekalni. Dworzec był to drewniany barak pomalowany na seledynowy kolor. Z lewej strony od wejścia na peron znajdował się posterunek żandarmerii, a po przeciwnej stronie — kasy i nieco w głębi punkt RGO. W poczekalni było dużo wysiedleńców i wojska. Tu i ówdzie kręcili się żandarmi, sprawdzając żołnierzom przepustki i legitymując niektórych cywilów. Ciotka była w „niebezpiecznym” wieku, a do tego przystojna. Obawialiśmy się wszyscy, żeby Niemcy nie chcieli jej aresztować, zwłaszcza że, jak nas poinformowali miejscowi, o ósmej rano przyjeżdżali żandarmi z Opoczna i wyłapywali ludzi do kopania okopów. Ponieważ pociąg do Skierniewic miał nadejść dopiero za kilka godzin, ciotka zdecydowała się zniknąć z dworca i iść piechotą. Pożegnaliśmy ją, życząc sobie wzajem szczęścia.

Koło południa nadjechał nasz pociąg. Według zapewnień zawiadowcy miał stać kilkanaście minut. Gdy zajechał, z posterunku wyszli natychmiast żandarmi, weszli do pociągu i kolejno przedział po przedziale legitymowali nielicznych pasażerów. Wsiedliśmy do pustego wagonu, zajmując cały przedział. Żandarmi nie zwracali na nas uwagi, po chwili wysiedli i pociąg ruszył.

Gdy minęliśmy Piotrków, w którym mieszkał kiedyś pradziadek, mama zapytała babcię Zosię, czy nie ma tu jakiejś rodziny. Babcia odpowiedziała, że są tu tylko groby jej rodziców. Niestety, przeżycia zaćmiły babci pamięć. W Szczekanicach pod Piotrkowem mieszkała ciotka Kokczyńska i mogliśmy u niej znaleźć przytułek.

Do Częstochowy przybyliśmy późnym popołudniem. Dworzec roił się od wojska. Pod podcieniami peronów znajdował się jednak punkt PCK i RGO. Tu nas przytulono, dając gorący posiłek i skierowując do biur RGO na ulicy Kościuszki. Dawno mi nie smakowała żadna zupa tak jak ta, częstochowska.

Ledwo się dowlekliśmy pod wskazany adres. Matka miała nogi spuchnięte jak banie, nogom Janka również nic nie brakowało. Babcia Zosia ledwo szła podtrzymując dziadka osłabionego dodatkowo rozstrojem żołądka. Jedynie babcia Karolcia i ja odzyskaliśmy werwę. W biurach RGO na Kościuszki panował niezwykły ruch i tłok. Wśród dziesiątków wysiedleńców, wychudłych, zgnębionych, przewijali się liczni częstochowianie, oferując dach nad głową. Mogliśmy i my łatwo otrzymać przytułek, ale musielibyśmy się rozdzielić, nikt bowiem nie był w stanie przyjąć aż sześciu osób. Ściany i korytarze obwieszone były kartkami z nazwiskami i adresami oraz apelami poszukujących się wzajem warszawiaków.

Gdy stałem na uboczu, czekając aż mama załatwi jakiś kąt dla nas i związane z tym formalności, spostrzegłem, że elegancko ubrany pan przygląda mi się badawczo. Kiedy mama przyszła, ten pan podszedł do niej i powiedział: „Proszę pani, ja wezmę tego chłopca.” Mama żachnęła się nie rozumiejąc jego intencji. Pan zaczął się tłumaczyć, że jest w dobrej sytuacji materialnej i chce nam pomóc. Przedstawił się. Nazywał się Marek Cekiera i mieszkał w alei Wolności 19. Miał nadto willę gdzieś na Lisińcu. Jego synek był w moim wieku. Mama udobruchała się i opowiedziała mu o naszych przeżyciach, przepraszając za swoją reakcję. Powiedziała, że mu dziękuje, ale chce, żebyśmy byli razem, że na pewno zwrócimy się do niego o pomoc, i poprosiła, żeby jego adres mógł być punktem kontaktowym dla ewentualnej korespondencji do nas. Pan Cekiera oczywiście wyraził zgodę. RGO przydzieliła nam dach nad głową na ulicy Jasnogórskiej 28, w jednym z nowo wybudowanych baraków, który opuścili kolejarze niemieccy. Ruszyliśmy tam z tobołkami, a pan Cekiera pomógł nam nieść nędzny dobytek.

Świeży, jeszcze nie okopany od przyziemia barak pachniał żywicą. Znajdowały się w nim piętrowe prycze z papierowymi siennikami wypchanymi świeżą słomą. Po tygodniu tułaczki nareszcie własny kąt. Zainstalowaliśmy się zaraz z brzegu, w rogu baraku. Byliśmy razem. Zmęczeni nie do opisania, zasnęliśmy szybko.

Jak się okazało nazajutrz, mieliśmy szczęście. Zaraz za naszymi barakami mieściły się baraki Arbeitsamtu, gdzie był prowizoryczny obóz dla zatrzymanych w łapankach. Jedna z grup wysiedleńców trafiła przez pomyłkę do tych właśnie baraków. Przyjęto ich oczywiście, ale następnego dnia wysłano na roboty do Niemiec.

Rano stwierdziliśmy, że dwie prycze dalej mieszka z nami jakiś starszy robotnik-inwalida z olbrzymim, zdeformowanym po wypadku, sztywnym wskazującym palcem u ręki. Pomagał jednak matce w myciu Janka. Gdy wyruszyliśmy do RGO w sprawie otrzymywania jakiegoś posiłku, zaofiarował się, że będzie pilnował naszego dobytku.

Wszyscy nasi towarzysze niedoli byli to ludzie ubodzy — robotnicy, drobni rzemieślnicy, dla których nędza jasnogórskiego baraku nie była pierwszym gorzkim doświadczeniem życia. Nasz robotnik któregoś wieczora opowiadał mi o swojej tułaczce przed pierwszą wojną światową do Ameryki w poszukiwaniu chleba. Wrócił, gdy była wolna Polska, ale chleb, który w niej otrzymał, był równie suchy i gorzki jak za rozbiorów.

Dziadek znał osobiście z czasów przedwojennych, gdy był dyrektorem Polskiego Instytutu Wodociągowo-Kanalizacyjnego, dyrektora Wodociągów w Częstochowie, inżyniera Knauera. Postanowił odnowić starą znajomość i dzięki inżynierowi Knauerowi uzyskał dla siebie i babki kąt w biurze Wodociągów, a nadto możliwość skromnego zarobku przy jakichś pracach biurowych. Babcia Karolcia niebawem też skorzystała z życzliwości obcych ludzi, „z ulicy”: państwo Męclewscy z II Alei udzielili jej bezinteresownie gościny — mogła u nich nocować, co w jej wieku i przy jesiennych chłodach było wielkim dobrodziejstwem. Babcia Karolcia przychodziła do nas co rano, nierzadko przynosząc coś do jedzenia od państwa Męclewskich — świeży chleb, margarynę i marmoladę. Z dziadkiem i babcią Zosią spotykaliśmy się dopiero w stołówce RGO na rogu alei Wolności i ulicy Biegańskiego. Na każdy posiłek trzeba było iść prawie trzy kilometry w obydwie strony. Ponieważ mama czuła się nie najlepiej, przynosiliśmy jej często obiad w puszce po konserwach. Dla naszego małego platfusa, Janka, była to trudna wędrówka, ale tak się przywiązał do babci Karolci, że nie opuszczał jej ani na krok.

Niebawem dobytek nasz się zaczął powiększać, dzięki ofiarności dobrych ludzi. Sąsiadka, zamieszkała w drewnianej chałupinie nie opodal baraków, ofiarowała nam niewielką emaliowaną miednicę, która była nieocenionym skarbem dla mamy. Nie zapamiętałem nazwiska tej sąsiadki. Wiem tylko, że jej bardzo miły mąż miał na imię Antoni. Był chyba szewcem.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 31

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

Po kilkudziesięciu minutach wjechaliśmy za czerwony ceglany mur. Kazano nam wysiadać przy jakiejś rampie. Konwojenci utworzyli szpaler. W jego głębi, przy jakiejś bramie ze sztachet, kotłowało się, rozlegały się rozpaczliwe lamenty i wrzaski. Zrozumiałem, że tam się odbywa tzw. selekcja. Zbiliśmy się w gromadkę.

Tłum, który się kotłował przed bramą, gdzie królował z kolbą karabinu tłusty żandarm, przypomniał mi obrazek, jaki oglądałem przed rzeźnią w Nowym Dworze, z cielętami gnanymi na rzeź między biało pomalowanymi barierami. Bardzo to przeżywałem, żal mi było bowiem biednych cielaków, bezradnych, na niezdarnie szeroko rozstawionych nogach, w ogrodzeniu, z którego nie miały już wyjścia. Nie przypuszczałem wówczas, że będę kiedyś w takiej samej sytuacji.

Gdy podeszliśmy do żandarma sprawdzającego dokumenty, popatrzył na nas i szybko skierował nas na prawą stronę, zatrzymując ojca. Nie było czasu na pocałunki, na uścisk ręki. Łzy jeszcze w pociągu cisnęły mi się do oczu, gdy mówiliśmy o ewentualnym rozdzieleniu, ale całą siłą je opanowywałem. Matka łagodnie, lecz stanowczo mi zapowiedziała: „Maćku, cokolwiek by się stało, zachowaj godność, nie płacz! Jeszcze tam, w Warszawie, jest Antek.”

Aby uniknąć żandarmskiej kolby, przebiegliśmy szybko bramę. Jedyna droga wiodła do olbrzymiej hali, w której znajdowały się trzy perony, oddzielone pasmami szyn. Na peronach i na torach siedzieli lub leżeli ludzie. Filary, na których wspierał się dach hali, oblepione były rodzinami, które nie chcąc się zgubić, przy tych punktach rozpoznawczych urządziły sobie koczowiska na tobołkach z resztkami dobytku. Wytworne futra mieszały się z łachmanami. Gdzieniegdzie jaśniała biel bandaży. Bieli niektórych bandaży można się było tylko domyślać, gdyż zabrudzone były krwią, błotem lub smarami.

W hali panował straszny fetor kału i moczu. Przycupnęliśmy koło filaru, który właśnie opuściła jakaś rodzina. Matka zrobiła Jankowi posłanie. Dzieciak chwiał się na nogach ze zmęczenia. Położony, natychmiast zasnął. Dziadek siedząc na walizeczce, wyciągnął z mojego worka resztę koniny. Mimo że surowa, zzieleniała, rwał ją palcami na kawałki, wkładając łapczywie do ust. Perswazje matki, że to pewna choroba, nie odnosiły skutku. Dziadek jadł. Gdy mama się odwróciła, i ja sięgnąłem po mięso.

Mimo że wszyscy byli zmordowani i przygnębieni, w hali panował ruch. Co chwila pojawiał się ktoś nowy. Dużo ludzi snuło się tu i tam, zaglądało w twarze, szukając bliskich i znajomych. Padały pytania: skąd? z jakiej dzielnicy? Wśród tego kłębowiska ludzkiego dostrzegałem sąsiadów i znajomych bliższych i dalszych. Każdy zgnębiony, osowiały. Moja nauczycielka i przyjaciółka rodziców, Genia Sipayłło, woziła z miejsca na miejsce córeczkę Basię w spacerowym wózeczku. Męża jej, inżyniera Witolda Sipayłło, zabrano podczas selekcji do hali numer 2. Odnalazła się również pani Irena Symonowiczowa z małym Tadzikiem.

Tego samego dnia zaczęto dowozić transporty ze Starego Miasta. Ci ludzie byli w jeszcze gorszym stanie niż my.

Zbliżała się noc. Chcieliśmy spać. Matka kategorycznie kazała mi zamieść beton wokół legowiska, stwierdzając: „Przecież tu się aż roi od wszy!” Po chwili poukładaliśmy się na tobołkach. Matka powiedziała, że będzie czuwać, a później obudzi mnie. Zasnąłem kamiennym snem. Matka mnie nie obudziła — czuwała sama.

Rano, mimo zakazów matki, żeby się nie oddalać, wyszedłem na zewnątrz. Byłem głodny jak lew. Nie mieliśmy co jeść. Właśnie dostrzegłem, jak koło jakiejś rampy tłoczy się tłum. Poszedłem w tamtym kierunku. Rozdawano zupę z kuchni RGO. Koło ściany hali leżała pusta puszka po baraninie. Chwyciłem ją i pobiegłem do pompy. Nabrałem piasku i stanąłem w ogonku do kranu. Gdy przyszła moja kolej, umyłem starannie puszkę, odłamując wieko. Błyszczała jak lustro. Tak wyposażony pobiegłem do ogonka po zupę. Tłum przed rampą stał nieruchomo. Zupy już nie było. Wszyscy czekali na drugi kocioł, czekałem i ja. Po półgodzinie przyniesiono dymiący kocioł. Stanąłem w kolejce, ale ktoś silniejszy stale mnie z niej wypychał. Nurkując wśród tłumu, dotarłem jednak do kotła. Podałem puszkę mężczyźnie rozlewającemu zupę, ale nie wróciła do moich rąk. Gdy już po nią sięgałem, wyrwał mi ją jakiś mężczyzna. „Ty sobie, chłopcze, jeszcze poczekasz”, skwitował moje oburzone spojrzenie. Nic nie mówiąc wróciłem do naszego legowiska. . Matka miała większe szczęście. Gdy była w ubikacji, jedna ze znajomych z widzenia kobiet z Sadyby dała jej kilka razy zaciągnąć się papierosem, a nadto odsypała woreczek mąki. Był to cenny skarb.

Na placu obok hali wygnańcy pobudowali prymitywne paleniska, na których grzali wodę, a ci, co mieli, gotowali strawę. Postanowiliśmy upiec placki na ogniu. Zdobyłem drugą puszkę po konserwach i wymieszałem w niej mąkę z wodą. Gdy ciasto było gotowe, podszedłem nieśmiało do paleniska, przy którym jakiś starszy człowiek o kulach zrobionych z gałęzi grzał wodę w garnku stojącym na długiej płaskiej szufli do zbierania śmieci. Przyjął mnie do swego koczowiska i pozwolił upiec placki na szufli.

Placki nie zaspokoiły głodu, tym bardziej że część z nich matka zostawiła na później. Najbiedniejszy był Janek. „Mamo, kiedy wrócimy do piwnicy? Mamo, chleba!”, pokrzykiwał przez łzy. Matka była u kresu wytrzymałości. Po kilku daremnych naleganiach dziecka powiedziała jednak łagodnie: „Janku, nie mam, nic nie mogę poradzić, zmów lepiej pacierz.” Janek klęknął na betonie i przeżegnał się po chłopsku, szeroko. Nagle z boku usłyszałem znany mi skądś głos: „Pani Janino!” Do naszego koczowiska szedł pan Szczerkowski, trzymając w dłoniach bochenek białego chleba. Wręczył go mamie. Prócz chleba wcisnął jej jeszcze dyskretnie górala.

Na dworze siąpił deszcz. Do naszego koczowiska coraz to dochodziły wieści, że szykuje się transport. Dokąd? Nie wiadomo. Ktoś powiedział, że transport odbędzie się w odkrytych wagonach. Odsunęliśmy się w kąt hali. Jeszcze poczekamy. Mamy chleb, placki, jeszcze jeden dzień poczekamy. Może dowiemy się, co z ojcem? Ktoś przekonywał, że daremne czekanie, nie ma żadnej nadziei, postanowiliśmy jednak zaczekać.

Po dwóch dniach zdecydowaliśmy się wreszcie na transport. Albo zdechniemy tu z głodu i wszy nas zjedzą, albo może gdzie indziej będzie lepiej. Gdy nawoływano do zbiórki, ruszyliśmy gromadką. Zaprowadzono nas do pociągu. Czekał już sznur wagonów bydlęcych, do których trzeba się było gramolić na wysokość piersi dorosłego mężczyzny. Tutaj królowali niemieccy Bahnschutze. Upychali nas po sześćdziesiąt osób w jednym wagonie. Splątani kończynami z powodu tłoku, czekaliśmy aż pociąg ruszy.

W wagonie panował zaduch. Co chwila ktoś wychodził na zewnątrz za swoją potrzebą, którą załatwiał niemal na oczach wszystkich. Dziadek nie mógł wyjść, bo nie miał siły. Zresztą, musiałby bez przerwy tkwić koło wagonu — surowa śmierdząca konina zrobiła swoje. Dziadek robił więc pod siebie.

Społeczność wagonową stanowili bardzo różni ludzie. W większości starcy, kobiety i ranni. Jedyny młodszy mężczyzna z chłopcem chyba dziesięcioletnim siedział niedaleko nas i opowiadał o swoich przeżyciach. Mówił, że żona zginęła i został sam z synem. Chłopiec zachowywał się jakoś bardzo obojętnie, chociaż ojciec obejmował go czule ramieniem. Nie odzywał się też ani słowem. W pewnej chwili jednak zwrócił się do mężczyzny: „Proszę pana, ja muszę siusiu.” Wszyscy spojrzeli to na chłopca, to na mężczyznę, a potem na siebie w wymownym milczeniu. Wiadomo, dzięki osamotnionemu chłopcu ominął mężczyznę transport do obozu zagłady lub w najlepszym razie na roboty.

Pociąg ruszył dopiero wieczorem. Siedziałem u nóg babci, na wprost drzwi, których łaskawy Bahnschutz nie zamknął całkowicie. Pociąg turkotał monotonnie, wioząc nas w nieznane. Musiałem wyglądać bardzo rozpaczliwie, bo babcia chcąc mnie rozerwać, opowiadała mi o swoich wycieczkach do Zakopanego, o Giewoncie…

Nad ranem obudziłem się, gdy pociąg stawał. Byliśmy w szczerym polu. Z daleka dochodziły odgłosy kanonady, która po jakimś czasie ucichła. Bahnschutze zapowiedzieli dłuższy postój. Pozwolili wysiąść. Pierwszy wysiadł mężczyzna-opiekun dziesięcioletniego chłopca. Przyniósł niebawem wieść — może plotkę — że podobno nasi gdzieś niedaleko zaatakowali Niemców i stąd ten postój, i stąd ta strzelanina. Może chcieli nas odbić, pomyślałem, a może

został przerwany front? Może niedługo będzie już koniec?

Zaczęliśmy powoli wysiadać. Nie opodal znajdował się dołek z wodą, glinianka. Ruszyłem tam, aby się umyć i odświeżyć. Ścieżka do glinianki była wydeptana przez bydło. Mimo brudnej wody zanurzyłem się cały. Niebawem z pobliskiego majątku nadjechały folwarczne wozy, przywożąc mleko, świeży chleb i owoce. Znajdowaliśmy się koło wsi Jeleń. Bahnschutze na szczęście nie bronili tej pomocy. Większość z nich stanowili ludzie starzy, którzy gdzieś w Niemczech mieli pewnie też swoje rodziny.

Nagle jak spod ziemi zjawiła się ciotka Stenia Ruszczykowska. Ubrana w szary kożuszek, na lewym ramieniu miała opaskę Czerwonego Krzyża. Pytaniom z obu stron nie było końca. Ciotkę zabrano ze Starego Miasta. Ocalała cudem. Ostatnio była sanitariuszką w szpitalu powstańczym w gmachu Ministerstwa Sprawiedliwości przy Długiej 7, w szpitalu, w którym Niemcy masowo mordowali rannych i personel. Uratowała się ze współtowarzyszką powstańczej doli, sanitariuszką „Paulinką” (Marią Przetakiewicz). Matka ciotki pozostała na Powiślu. Czy żyje, nie wiadomo.

Wieczorem dano wystrzałem sygnał, że trzeba wsiadać do pociągu. Tłum rzucił się do wagonów. Biegnąc, matka upadła. Przeraziłem się. Co będzie, jeżeli coś się jej stanie w tej sytuacji?

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 30

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

TUŁACZKA

Szliśmy powoli, zmęczeni i wyczerpani grozą przeżyć, pilnując się wzajem, żeby się nie pogubić w tłoku i ciemności. Niosłem walizeczkę, worek z mięsem i siekierę. Było mi ciężko. Za radą ojca rzuciłem koło szkoły pod kasztan siekierę. Ulżyło mi trochę. W blasku dogasającego pożaru domu Rusinowiczów dostrzegłem wybitą na toporzysku wagę siekiery: 900 g, niosłem więc już o jeden kilogram mniej. Obok szkoły pochód skręcił Morszyńską w lewo. Gdy przechodziliśmy koło willi, gdzie mieszkał Marek Wachowski, z ogrodu wychodzili akurat żandarmi, niosąc jakieś zrabowane rzeczy. Popatrzyłem w kierunku willi Łopattów i pomyślałem z trwogą o jej mieszkańcach. Nie wiedziałem, że szczęśliwie ocaleli. Wszystkich bowiem mieszkańców ulicy Podhalańskiej od alei Sobieskiego aż do willi obok Łopattów wymordowali własowcy, nie oszczędzając nawet niemowląt.

Wlekliśmy się noga za nogą. U zbiegu Morszyńskiej, Truskawieckiej i Chochołowskiej, obok domu, w którym za okupacji „straszyło”, mijaliśmy opuszczoną powstańczą barykadę i na wpół zasypane czy rozjeżdżone czołgami rowy łącznikowe. Oświetlał je ogień pożaru willi majora Pomirskiego i pułkownika Kamińskiego. Wąż wygnańców rozciągał się. Na Truskawieckiej konwojenci zatrzymali kolumnę dla podciągnięcia szyku. Przysiedliśmy na tobołkach. Byliśmy na wprost naszych działek, na których czerniły się badyle kartoflane i sterczały tyczki krzaków pomidorowych. Do ojca podszedł właśnie Wawrzek Walter. Zaczął coś mówić, ale słowa do mnie nie docierały zagłuszone dochodzącymi od Mokotowa detonacjami. Gdy uciszyło się na chwilę, usłyszałem wypowiedziane półgłosem słowa Wawrzka: „Ja próbuję. Korzystam z okazji. Idę do Królikarni. Cześć!” „Powodzenia — wyszeptał ojciec — sercem jestem z wami… Nie mogę ich zostawić”, dodał smutno, wskazując głową na naszą gromadkę. Uścisnęli sobie ręce. Wawrzek spojrzał w kierunku wartowników i zsunął się w bruzdy kartofliska. Oddalający się szelest badyli znaczył jego szlak. Zaimponował mi. Cieszyłem się, że udało mu się uciec. Wierzyłem, że dotrze do naszych. Nie wiedziałem, że widzieliśmy go po raz ostatni. Poległ 24 września w Królikarni.

Po kilku minutach kolumnę naszą poderwano. Poszliśmy dalej aleją Sobieskiego w kierunku miasta. Cała wojna i okupacja stanęła mi przed oczami. Przypomniałem sobie jadącą we wrześniu 1939 roku polską artylerię przeciwlotniczą, moje piesze wędrówki z miasta w pierwszych dniach października oraz jak na tydzień przed powstaniem tu właśnie Niemcy zastrzelili rowerzystę. Gdy doszliśmy do Bonifacego, skierowano kolumnę w lewo, na Służewiec. Spoza drzew alei Sobieskiego na niebie ukazywał się księżyc i oświetlał drogę przed nami, znaczoną kikutami kominów spalonych chałup Służewa. Stegny przypominały mi ryciny z albumu o wojnach napoleońskich, znajdującego się w bibliotece ojca.

Byliśmy coraz bardziej zmęczeni. Dziadek na każdym krótkim postoju siadał na ziemi i przysypiał, a Janek, który raz wlókł się na swoich platfusowatych nóżkach, raz był niesiony, gdy został postawiony na ziemi i wyrwany tym ze snu, popłakiwał żałośnie i prosił: „Mamusiu, do piwnicy! Do piwnicy!”

Droga wiodła pod górę. Weszliśmy w ocieniony drzewami wąwóz. Z prawej strony widać było jakby cudem ocalały mur jakiegoś domu. Kolumna przerzedzała się, nie wszyscy bowiem mogli nadążyć, dobytek niesiony na plecach ciążył. Minęliśmy klasztor Dominikanów i szliśmy w kierunku alei Wilanowskiej, z której skierowano nas do Puławskiej. Już dniało. Z prawej strony, zza czerwonego muru, widoczne były sylwetki kominów grójeckiej „ciuchci”. Od strony Mokotowa, od Woronicza i Królikami, dochodziły odgłosy strzelaniny.

Na Puławskiej kordon żołnierzy się zagęścił. Z bronią gotową do strzału ponaglali do przechodzenia przez jezdnię. Kanonada narastała. Konwojenci zdradzali zdenerwowanie. A może nasi uderzą, może nas odbiją? Przecież Mokotów i Śródmieście walczą.

Po przekroczeniu Puławskiej szliśmy polną drogą wśród ogródków działkowych. Gdzieniegdzie stały rzędy dojrzałych pomidorów. Eskortujący żołnierze byli już spokojniejsi. Niektórzy z nich podchodzili do krzaków i zrywali czerwone pomidory. Nie oponowali, gdy również niektórzy z wygnańców chcieli zaspokoić głód i pragnienie owocami. Ja także ruszyłem do krzaka. Już sięgałem po czerwoniutki okazały pomidor, gdy osadził mnie troskliwie gniewny głos matki: „Maciek, nie ruszaj! Zostaw!” „Dlaczego?!” „Chcesz dostać czerwonki? Musimy nadążać, być razem! Nie można zostawać w tyle!” Z żalem odszedłem od krzaka.

Gdy przekroczyliśmy ulicę Żwirki i Wigury, zarządzono postój. Akurat wstało słońce. Popatrzyłem w kierunku Sadyby. Tarczę słoneczną przesłaniały bijące w niebo dymy. Do tego czasu z naszego bloku pozostał pewno tylko szkielet murów. Legliśmy zmęczeni w rowie obok jezdni. Milczeliśmy, tylko Janek skomlał: „Mamusiu, do piwnicy…”

Po kilkunastu minutach kazano nam ruszać dalej. Dokąd nas tak będą gnali? Na lotnisko? Do Pruszkowa czy na dworzec?

Niebawem polami dotarliśmy do ulicy Grójeckiej. Tutaj kolumnę skierowano ku miastu. Dowlekliśmy się do czerwonego muru Zieleniaka. Z prawej strony pod murem leżał trup jakiegoś czarno ubranego mężczyzny. Z zabudowań Grójeckiej po lewej (zachodniej) stronie rozsnuwały się rzadkie dymy dogasających pożarów, a równocześnie nozdrza drażnił jakiś mdły swąd. Przed bramą Zieleniaka, w poprzek jezdni, stało kilku żandarmów z blachami na piersiach, z pistoletami maszynowymi skierowanymi do strzału, zaganiając naszą kolumnę na teren targowiska. Wśród zebranego tłumu zaczęła powstawać panika. Tragiczna sława Zieleniaka z pierwszych dni powstania dotarła przecież na Sadybę — znajdował się tam obóz przejściowy ludności cywilnej, gdzie własowcy dokonali wielu gwałtów i mordów. Zarówno wśród powstańców, jak i wśród cywilnych wysiedleńców z Sadyby byli tacy, którzy już raz otarli się o Zieleniak. Czy nas tu rozstrzelają? My byliśmy tak zmęczeni i osowiali, że zaczynało się już to nam stawać obojętne. Jedyny instynkt, który nam pozostał, to wewnętrzny nakaz i pragnienie: trzymać się razem.

Po dłuższej chwili, gdy dołączyły dalsze grupy wygnańców, konwojenci poderwali nas znów z ziemi i kazali iść dalej. Przekroczyliśmy ulicę Grójecką, kierując się na zachód. Szliśmy, a właściwie wlekliśmy się ostatkiem sił wśród wypalonych willi Ochoty. Niektóre jeszcze dymiły. Rozglądałem się bezmyślnie po okolicy. Willa na rogu jakiejś ulicy, jednopiętrowa, z długim balkonem okolonym siatką, pozornie nie zniszczona, dymiła otworami okien. W pewnej chwili spostrzegłem wychodzących z ogródka dwóch niemieckich żołnierzy. Byli w pełnym rynsztunku, w hełmach, z pasami grenadierskimi na plecach. Szli blisko siebie. Jeden z nich na ramionach zamiast plecaka dźwigał stalowy baniak. Drugi trzymał w ręku jakiś dziwny karabin. Zatrzymali się na moment i ten z karabinem skierował ku oknu willi lufę, z której buchnął gejzer ognia. Więc tak wygląda miotacz ognia? To straszne. Takim miotaczem spalili tego biednego sierżanta, którego pogrzebaliśmy na cmentarzu powstańczym obok naszego bloku? W głowie miałem chaos.

Powoli zbliżaliśmy się do jakiejś bardziej otwartej przestrzeni. Z daleka widać było dwa cylindry zbiorników gazowych. A więc to Wola, Bema. Jesteśmy już przy Dworcu Zachodnim. Szliśmy przez ogródki działkowe.

Z lewej strony stały jakieś baraki. Instynktownie zbiliśmy się znów w gromadkę. Janek i dziadek ledwie trzymali się na nogach. Dziadek tulił do siebie ulubionego ratlerka babki, którego czerwona kokardka wyglądała groteskowo na tle zszarzałej twarzy dziadka. Skierowano nas na peron. Tu do dziadka podszedł oficer niemiecki i zażądał pieska. Dziadek wdał się w dyskusję, lecz ojciec gwałtownie ją przeciął. Starowina ucałował pieska, dał go oficerowi i nie patrząc za siebie, powlókł się dalej z nami. Zdenerwowany ojciec robił dziadkowi wymówki: „Nie trzeba się było sprzeczać. Dla nich nie ma nic świętego. Uderzyłby ojca kolbą albo zabił. To są bandyci.”

Podjechał pociąg elektryczny. Otworzyły się automatyczne drzwi i poczęto nas zaganiać do wagonów. Już wiedzieliśmy, gdzie nas zawiozą. Ponieważ doszły nas słuchy, że w Pruszkowie rozdzielają rodziny, wywożą do różnych obozów, rozstrzeliwują, więc, stłoczeni w przedziale, ustalaliśmy najważniejsze sprawy. Jeśli nas rozdzielą, a ocalejemy, będziemy się szukać. Gdy wrócimy do Warszawy, to na murach przepompowni szamba naszego domu lub resztkach murów bloku ten, kto pierwszy się tam znajdzie, zostawi wiadomość dla pozostałych. Ojciec dyskretnie rozdzielił pieniądze. Matka wzięła górala, drugiego babcia Zosia, trzeciego babcia Karolcia, czwartego ojciec zatrzymał dla siebie. Złote zegarki zostały przy matce. Czy te pieniądze i zegarki przydadzą się jeszcze na coś?

Pociąg dwa razy przystawał. Słychać było strzały. Czy ktoś próbował wyskoczyć? Czy mu się udało?

 

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 29

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Głód doskwierał nam wszystkim nieprawdopodobnie. Nic dziś przecież nie jedliśmy. Od rana czekające na koniec szturmu końskie befsztyki zostały w garnku w piwnicy. Opuściliśmy ją bez żadnych zapasów, unosząc ze sobą tylko dwie walizki, w których były najniezbędniejsze rzeczy z ubrania. Ojciec postanowił wymyszkować coś na forcie. Ruszyłem za nim. Bez trudu weszliśmy do wnętrza fortu. Z dawnego lokalu kwatermistrzostwa we wschodnim skrzydle fortu, gdzie na drzwiach widniała jeszcze kartka z napisem wykonanym ręką ojca czerwonym ołówkiem: „Zastępca kwatermistrza «Omega»„, wzięliśmy nóż kuchenny.

Gdy przechodziliśmy koło kazamaty, w której wczoraj zostało zasypane dowództwo, ojciec machinalnie zatrzymał się, a ja zajrzałem do środka. Z kazamaty wiało chłodem. Olbrzymie zwały ziemi sięgały poziomu sklepienia, w którym świecił olbrzymi otwór. Wśród rozkopanych zwałów ziemi ułożone były rzędem pod ścianą trupy poległych. Wszyscy ręce mieli wzniesione do góry, jakby chcieli w ostatniej chwili zasłonić twarze przed strasznym widokiem lub pragnęli podtrzymać fort walący się im na głowy. Niektóre zwłoki były zmasakrowane, niektóre bez rąk i nóg, a wszystkie oblepione ziemią zmieszaną z krwią. Trudno było kogokolwiek rozpoznać. Zdawało mi się, że rozpoznaję Kiźka Chróścickiego po mundurze i po jasnych włosach. Widok tych ludzi, którzy jeszcze przedwczoraj tryskali życiem i zdrowiem, wstrząsnął mną do głębi. Tak przecież niedawno dawałem Kiźkowi karabińczyk do pistoletu. Nie chciało mi się wierzyć, że odszedł na zawsze, że wszystko już dla niego skończone. Na piersiach zawisł mi jakiś ciężar i łzy poczęły mi się cisnąć do oczu.

Staliśmy tak z ojcem w milczeniu, kiedy przy otworze w sklepieniu dały się słyszeć niemieckie głosy. Bojąc się, że Niemcy „tak na wszelki wypadek” wrzucą tu granat, oddaliliśmy się śpiesznie kazamatami w kierunku warsztatu rusznikarskiego, w którym jeszcze dwa tygodnie temu rusznikarz przeglądał i czyścił sztucer ojca. Wśród półfabrykatów magazynków do stenów na warsztacie i na kuźni polowej leżały pilniki, obcęgi, wiertarka. W kącie stała oparta o ścianę stara szabla kawaleryjska, osobliwy rekwizyt warsztatu powstańczego zbrojmistrza, nie pasujący raczej do 1944 roku. Nie znalazłszy nic do jedzenia, wyszliśmy z kazamaty.

We wschodnim narożniku fortu na dziedzińcu leżały trupy koni, którymi poprzedniego dnia wiózł ojciec mąkę na fort. Cuchnęły już. Leżały przecież drugi dzień podczas upału, na słońcu, pod niebem, na którym nie było ani jednej chmurki. Kiedy ojciec wczoraj wyciął kawał końskiego zadu na befsztyki i przyniósł do naszej piwnicy, mięso było jeszcze świeże, dziś śmierdziało z daleka. Głód był jednak silniejszy od wstrętu. Ojciec powąchał obydwa konie i zdecydował się ćwiartować zad tego chudszego, który mniej cuchnął. Robił to zręcznie, miał bowiem w roku 1939 w kompanii żołnierza, który był w cywilu rzeźnikiem i podczas oblężenia Warszawy poćwiartował konia zabitego w czasie nalotu, tłumacząc wówczas ojcu fachowo, jak się to robi i które kęski są najlepsze. Teraz, w pięć lat później, te pouczenia przydały się znakomicie. Po spędzeniu much i oderżnięciu powłoki sczerniałego mięsa wyciął ojciec spory kawał zadu, który z triumfem przynieśliśmy do naszego koczowiska.

Nie mieliśmy żadnego garnka ani patelni, nie było więc mowy o usmażeniu czy ugotowaniu mięsa. Ojciec okazał się jednak doskonałym organizatorem i w tej sytuacji. Poszedł gdzieś i po chwili wrócił — ku przerażeniu matki — z szablą, siekierą i okrągłym pilnikiem z warsztatu rusznikarskiego. „Upieczemy ścierwo na rożnie”, wyjaśnił. Szabla jako rożen okazała się za duża, a przy tym matka bała się, że może zwrócić uwagę Niemców i stanowić pretekst represji. Powędrowała więc szabla do fosy i trzeba było szukać czegoś innego. Pilnik okazał się jednak najlepszym rożnem. Wszyscy z utęsknieniem czekaliśmy na moment, kiedy wreszcie nasz befsztyk będzie nadawał się do zjedzenia. Nagle w zachodnim skrzydle fortu przed rozwaloną kazamatą zaczął gromadzić się coraz większy tłum ludzi, hałasując i wydzierając sobie coś wzajem. Rozszabrowywano powstańczy magazyn kwatermistrzostwa. Ojciec ruszył tam szybkim krokiem i po chwili przyniósł kostkę sztucznego miodu i kilka metrów szarego trykotu. Było to wszystko, co mu się udało zdobyć. Cały magazyn został opróżniony.

Powoli zapadał zmierzch. Snułem się po dziedzińcu i szukałem znajomych. Przechodząc koło wschodniego skrzydła fortu, zajrzałem z ciekawości do narożnej kazamaty. Stał w niej osypany gruzem powstańczy samochód ciężarowy, ten sam, który został zdobyty 18 sierpnia w akcji na Czerniakowie. Nad bramą do tej kazamaty wisiał jeszcze jakimś cudem zachowany drewniany krzyż, przed którym co rano i wieczór na placu stawały rzędem plutony i kompanie, śpiewając Rotą, „Kiedy ranne wstają zorze…” i „Wszystkie nasze dzienne sprawy…”

Nad dziedzińcem fortowym snuły się dymy ognisk, przy których wysiedleńcy gotowali strawę i rozgrzewali się, bo wrześniowe wieczory były już chłodne. Blask ognisk migotał na wychudzonych sylwetkach, na sczerniałych twarzach, jaśniej odbijał się na licznych bandażach. Na szczycie fortu, przy karabinach maszynowych, Niemcy również palili ogniska. W świetle tych ognisk złowrogo rysowały się kontury wartowników.

Było już bardzo ciemno, kiedy zaczęto rozpowiadać, że kobiety z dziećmi, chorzy i starcy mają iść pod eskortą do Pruszkowa, Postanowiliśmy, że wyjdziemy wszyscy razem. Może w ciemności uda się jakoś ojca przeszwarcować — może żołnierze przepuszczą, może nie zauważą. Powoli zbierając mizerny dobytek, do którego doszło jeszcze trochę surowego mięsa końskiego, nóż i siekiera, zaczęliśmy się szykować do wyjścia. Tymczasem tłum przed szlabanem gęstniał. Ruszyliśmy tam i my. Zbliżając się do szlabanu, staraliśmy się trzymać ojca jak najbardziej w środku. Na wszelki wypadek niósł na ręku Janka i szedł tak, jakby był sam tylko z dzieckiem. Wartownicy niemrawo starali się uformować kolumnę. Gdy znaleźliśmy się za szlabanem, odetchnęliśmy z ulgą. Byliśmy razem. Za sobą zostawiliśmy fort z tymi, którzy odeszli od nas na zawsze, z boku dom i dobytek, do którego nie wiedzieliśmy, czy wrócimy, a jeżeli wrócimy, czy go zastaniemy. Przed nami była płonąca i hucząca od strzałów i detonacji Warszawa, którą musieliśmy opuścić, pozostawiając w niej Antka i tych bliskich, którym było dane kontynuować walkę. Naszym udziałem był niewiadomy los, los wysiedleńców i tułaczy.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 28

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

Kanonada artyleryjska i zgrzyt miotaczy min zerwały mnie ze snu już o piątej rano. Dzień 2 września był słoneczny, ale oglądać go mogłem tylko przez kraty piwnicznego okna i przez przedokienny nasyp ochronny. Ostrzał był tak gęsty i gwałtowny, że opuszczenie schronu groziło niechybną śmiercią.

Tego dnia ojciec już na służbę nie poszedł. Fort ewakuował się, pozostały w nim tylko oddziały szturmowe. Intendentura i administracja przedarły się na Mokotów, by tam pomagać w walce dalej. Po wypadkach dnia wczorajszego, po liczbie i natężeniu ataków było teraz jasne, że nieprzyjaciel postanowił zniszczyć Sadybę, jako bastion oporu leżący w niedużej odległości od przyczółka czerniakowskiego, od Wisły i od lasu, z którego mogłaby jeszcze ewentualnie przyjść pomoc i do którego powstańcy mogliby się ewakuować. Sadyba była więc placówką straconą. Odcięta od Mokotowa, broniąc się z determinacją, oczekiwała wyroku. Gdy milkła artyleria i miotacz min, gdy sztukasy zaprzestawały bombardowania, zaczynały swą grę niemieckie cekaemy, czołgi i moździerze, dochodziła do głosu piechota. Fort, barykada przy moście, linia obronna ulicy Morszyńskiej rzygały raz po raz ogniem w szturmujące zaciekle oddziały nieprzyjaciela.

W ostatnich dniach sierpnia i na początku września do okopów, piwnic i schronów powoli zaczął się wkradać głód, niosąc ze sobą zwątpienie, poczucie grozy i beznadziejności. Ojciec poprzedniego dnia wieczorem przyniósł z fortu kilka płatów końskiego mięsa. Zapowiadała się więc teraz uczta, a byliśmy już nieludzko wygłodniali, bo wczorajsze szturmy i ciągłe naloty doprowadzały wszystkich do takiego napięcia nerwowego, że nikt nie myślał o gotowaniu jakiejkolwiek strawy, dogryzano już tylko suchary. Z samego ranka matka wzięła się do smażenia befsztyków. Niebawem były gotowe, czekaliśmy tylko, jak nasi odeprą szturm, jak skończy się bombardowanie, żebyśmy mogli spokojnie zjeść.

W piwnicy panowała przykra atmosfera. Szept modlitw mieszał się z jękiem rannych, którzy leżeli naokoło, a wszystko zagłuszały raz po raz wybuchy. Za każdą bliższą eksplozją otwierały się dymniki i wypadały z nich chmury sadzy, rozlepiając się na spoconych ciałach. Pomimo iż to była piwnica, jednak upał i zaduch stawały się nie do zniesienia. Na dodatek straszny fetor roznosił się z rany jednego z żołnierzy rannego w brzuch. Świst z rany innego, postrzelonego w płuca, jaki od czasu do czasu, w przerwach między wybuchami dawał się słyszeć, wpływał jeszcze bardziej deprymująco.

Chroniąc się przed jednym z kolejnych nalotów, wpadł do naszej piwnicy żołnierz. Sytuacja tak się ułożyła, że musiał później pozostać tu aż do końca. Jego sylwetka głęboko wyryła mi się w pamięci. Był jakby symbolem 1939 roku. Ubrany w mundur koloru khaki, na głowie miał polski hełm kaszkowany. Za pasem tkwił mu niemiecki zaczepny granat trzonkowy, a w ręku błyszczał mauzer. W świetle wrześniowego słońca stał dłuższy czas u podnóża schodów do piwnicy, czekając na jakąś przerwę w niemieckim naporze ogniowym. Od czasu do czasu na prośbę któregoś z rannych błąkał się po piwnicy, poszukując siostry Marii, która dwoiła się i troiła w niesieniu pomocy[1].

Szturm trwał nieprzerwanie. Sytuacja stawała się groźna. Dopiero teraz uprzytomniłem sobie sens i znaczenie słów ojca nawołującego mnie do modlitwy, które wczoraj wypowiedział. Straszliwa prawda dotarła wreszcie do mojej świadomości, przerażająca, desperacko odpychana. Na samą myśl, że znów możemy się znaleźć w rękach Niemców, ogarnął mnie paniczny strach. W wyobraźni stawały mi egzekucje okresu okupacji, mordy w getcie, rzeź na Woli. Widok uzbrojonego naszego żołnierza w piwnicy przywrócił mi równowagę, uspokoił nieco, choć ustawiczne eksplozje i niemożność wysunięcia głowy na dwór nie zmniejszały poczucia grozy. Zdawałem sobie już sprawę, że przedzierające się do uszu między wybuchami odgłosy bezładnych serii polskich pistoletów maszynowych i karabinów to beznadziejne odparowywanie nieuchronnego ciosu.

Około południa natężenie niemieckiego ognia w doskonale zsynchronizowanej akcji wszystkich rodzajów broni doszło do punktu kulminacyjnego. Później artyleria przeniosła ogień gdzieś dalej, na Mokotów, na Królikarnię i na Chełmską. Nadzieja znów zaświtała w moim sercu. Teraz pewnie doszła do głosu piechota. Odbywa się walka wręcz. Czy nasi zwyciężą?

Po półgodzinie otrzymałem odpowiedź na to pytanie, lecz w jakże przerażający sposób. Rozległ się strzał karabinowy skierowany do wnętrza piwnicy, ze ściany posypał się tynk, a na dworze dał się słyszeć ochrypły wrzask: „Alle raaausss!”

Wszyscy z piwnicznego korytarza rzucili się w głąb, do naszej piwnicy, przewracając, co było po drodze, i wylewając nieczystości. Jakiś dziecinny głos pytał wśród spazmów, czy nas rozstrzelają. Ojciec z determinacją sięgnął po wiszący na ścianie sztucer, żołnierz wydobył zza pasa granat. Zrozumiałem — lepiej zginąć z bronią w ręku jak wolny… Matka podeszła do ojca i łagodnym, ale stanowczym ruchem wyjęła mu sztucer z ręki i rzuciła za stojący pod ścianą kufer. Opaskę zdjął już ojciec sam. Zniknęła ukryta za dekoltem matki. Tymczasem przebierał ktoś żołnierza. Jedna z sąsiadek pospiesznie wkładała zbyt ciasne letnie płaszcze dwóm powstańcom, którzy poprzedniego dnia przyszli wraz z Jurkiem Sienkiewiczem ubrani w kompletne niemieckie mundury. Jednemu z nich, temu niskiemu, pękł cały rękaw płaszcza, spod którego wyłaził mundur feldgrau. Nie było jednak czasu na szukanie i wkładanie innego odzienia, trzeba było wychodzić. Pierwsza wyszła przed dom babka z panią Ireną Symonowiczową, jako znające język niemiecki. Kazano nam stanąć pod ścianą i podnieść ręce do góry. Mężczyzn rewidowano. Kilkunastu żołnierzy niemieckich w stalowych mundurach stało naprzeciw z bronią gotową do strzału skierowaną do nas oraz w drzwi i okienka piwnic. Z boku oficer, wsparty na pięści przeciwpancernej, palił niedbale papierosa. Znaleźliśmy się w rękach niemieckich lotników, jak wynikało z odznak (srebrne mewki na żółtym tle na kołnierzach). Dawało to nikłą iskierkę nadziei, że nas zaraz nie rozwalą. Łapałem się tej myśli jak deski ratunku. Może to dziwne, ale jednocześnie zastanawiałem się, czy śmierć jest bolesna. Przy sprawdzaniu dokumentów mężczyznom kazano stanąć w osobnej grupie. Matka dała się podtrzymywać ojcu, ale jeden z żołnierzy podszedł do niego i krzyknął po polsku: „Ociec, rannych no-sicz!” Zdrętwiałem widząc ojca oddzielonego od nas, sens słów wypowiedzianych przez Niemca nie dotarł bowiem do mnie. Kazano nam iść w kierunku fortu. Obok nas wlókł się o własnych siłach ów chłopiec ranny w płuca, kryjąc ranę w obawie przed rozstrzelaniem za udział w powstaniu. Wkrótce dołączył do nas ojciec z noszami.

Nasz blok przedstawiał okropny widok. Na dachu nie było ani jednej dachówki, wszędzie otwory po pociskach i wyłamane krokwie. Przed klatką schodową numer 3 leżał zwalony komin. Dokoła pełno lejów po bombach i pociskach. Ściana od strony ulicy Powsińskiej była zarysowana od wybuchu bomby. Paliło się w dwóch mieszkaniach. Rozeschłe w sierpniowym słońcu futryny trzeszczały w ogniu. Opuszczony okop pomiędzy ogrodem a fortem czynił przygnębiające wrażenie. Wszystko wokół było jednym wielkim pobojowiskiem. Szkoła została rozwalona bombą do połowy. Kikuty desek sterczały rozpaczliwie ku niebu. Mimo woli pomyślałem o Wiesi Parszniak, córce naszego woźnego ze szkoły, która zamieszkiwała właśnie w tej części budynku. Koło szkoły dostrzegłem Janusza Boczara. Twarz miał tak zmienioną, że ledwie go rozpoznałem — cała głowa była owinięta bandażem, przez który sączyła się krew[2]. Przy szlabanie zamykającym dostęp do fortu stało pełno żołnierzy niemieckich.

Sam fort też przedstawiał okropny widok. W środkowej części zawalone były dwie kazamaty, dalsze dwie płonęły. W zachodnim skrzydle fortu bomba zburzyła frontową ścianę kazamaty, w której nasi mieli magazyn aprowizacyjny zorganizowany przez ojca.

Nagle z daleka doleciał warkot samolotu, który zaczął się zbliżać do fortu. Jeden z Niemców podniósł do góry wiszącą na piersi rakietnicę i wystrzelił w niebo zieloną rakietę. Zaczęto zaganiać tłum do pierwszej z brzegu kazamaty, tej samej, w której przez naszych trzymani byli jeńcy niemieccy, a nad którą w narożniku eksplodowała jedna z bomb. Wśród otępiałego tłumu wyróżniała się wyniosła postać jakiegoś księdza[3] z krzyżem w jednej, a z flagą Czerwonego Krzyża w drugiej ręce. Ksiądz uniósł nieznacznie krzyż i począł nim nas błogosławić, udzielając wszystkim absolucji in articulo mortis. W tym momencie rozległa się seria z broni maszynowej gdzieś tuż, tuż. W coraz większym pośpiechu Niemcy zaganiali tłum do wnętrza kazamaty, pchając w plecy i w co się dało lufami pistoletów i karabinów. Szczególną zawziętością odznaczał się ów lotnik z rakietnicą na piersi, który lufą swego schmeissera coraz brutalniej ugniatał falujący tłum. Gdy znaleźliśmy się w jego zasięgu, schwycił torebkę matki i począł obmacywać (w torebce były dwa złote zegarki). Babka zaczęła mu tłumaczyć po niemiecku, że tam nic nie ma. Nagle tłum porwał matkę ze sobą. Wyrwała przy tym żołdakowi torebkę z ręki. W tym momencie na zewnątrz znów zaterkotała seria z pistoletu maszynowego. Kazamatę zaczęto pospiesznie zamykać, upychając dalej tłum. Nagle w korytarzyku obiegającym cały fort i łączącym poszczególne kazamaty dał się słyszeć potężny huk, uderzyła w nas fala sprężonego powietrza i po kazamacie zaczął się rozchodzić charakterystyczny smród spalonego trotylu. Niemcy wrzucili pierwszy granat do korytarza przez dymnik. Koło wejścia zobaczyłem bezpośredniego przełożonego ojca, kwatermistrza „Węża”, pana Tadeusza Matuszewskiego. On również nas spostrzegł, bo uniósł dwa palce do kapelusza i patrząc na ojca w milczeniu, jakby na pożegnanie, zasalutował. Zdawaliśmy sobie sprawę, że oglądamy się po raz ostatni, nie sądziliśmy bowiem, że ktokolwiek z nas ocaleje. Jak się okazało, myśmy mieli szczęście, kwatermistrz V Rejonu, sierżant „Wąż”, zginął zamordowany w Dachau. Po wybuchu pierwszego granatu czekaliśmy na następne. Trzymając się za ręce, żeby w tej ostatniej chwili być razem, czekaliśmy na śmierć. Nie wyobrażałem sobie, że w rzeczywistości tak może ona wyglądać. Pocieszałem się, że może później ktoś powie, iż na forcie na Sadybie podobno Niemcy rozstrzelali i wymordowali granatami kilkaset osób, tak jak słyszeliśmy o Wawrze, o Woli. Wiadomość ta dojdzie do Antka, który na pewno przetrwa i Niemcom za nas zapłaci.

Tymczasem przy bramie kazamaty powstał jakiś ruch. Słychać było rozkazy niemieckie wydawane podniesionym głosem. Po chwili bramę otworzono i kazano nam wychodzić. W pośpiechu, żeby uniknąć bicia i popędzania, wszyscy zaczęli opuszczać kazamatę. Przed fortem stała gromada ludzi, a następne płynęły przez przejście koło szlabanu. Na nasypie powstałym wokół leja po wybuchu bomby stały jakieś dwie wiejskie kobiety w towarzystwie Niemców i wskazywały im różnych mężczyzn, których Niemcy następnie dość szczegółowo rewidowali. Wskazałem tę scenę ojcu. Okazało się, że te baby to volksdeutschki z niemieckiej kolonii gdzieś na Czerniakowie. Ponieważ ojciec przebywał w tamtym rejonie, zdecydowaliśmy, że na wszelki wypadek powinien się ukryć w tłumie. Kiedy odprowadzałem wzrokiem ojca wycofującego się głębiej w tłum, krew zmroziła mi się w żyłach — we wschodnim narożniku fortu stało pod ścianą kilku młodych mężczyzn z rękami wzniesionymi do góry. Niektórzy mieli na rękawach biało-czerwone opaski. Gromada Niemców, zwracając ku nim broń, szykowała się do strzału. Po chwili zaterkotało kilka krótkich serii, a młodzi ludzie popadali na ścianę tak jak by ich ktoś gwałtownie pchał, a następnie bezwładnie poosuwali się na ziemię. Stałem skamieniały. Mimo że wiedziałem wszystko o egzekucjach publicznych, oglądany teraz mord nie chciał dotrzeć do mojej świadomości. Przecież rozstrzelano tutaj żołnierzy! Jak nas wymordują?

Na szczycie fortu, na obu jego skrzydłach i na środku, wystawały z trawy ręczne karabiny maszynowe, które z dołu wyglądały na swoich nóżkach jak literki A. Przy karabinach leżeli żołnierze. Niektórzy kręcili się tu i ówdzie, fotografując zniszczenia i zebrane tłumy. Zrozumiałem wówczas, dlaczego nas nie zabito w kazamacie. Niemożliwe byłoby przecież wymordowanie w niej tysięcy ludzi.

Na szczycie fortu pojawiła się tęga postać jakiegoś oficera w okularach o szkłach bez obwódek, który powiedział po niemiecku mniej więcej coś w tym sensie, że ręczy słowem niemieckiego generała, iż nikomu się krzywda nie stanie, że wszyscy pójdziemy do obozu w Pruszkowie, skąd zdolni do pracy zostaną skierowani do zakładów i fabryk, gdzie będą pracowali dla dobra Rzeszy Niemieckiej. Gdy słowa generała zostały przełożone przez tłumacza, rozległy się nieliczne oklaski. Zabrzmiały jak szyderstwo w tej sytuacji i na tle tego krajobrazu zniszczeń.

Powoli wśród tłumu na dziedzińcu fortowym zaczęło się odczuwać odprężenie. Powszechna obawa przed rozstrzelaniem minęła. Kiedy nad fortem ukazał się powtórnie rozpoznawczy storch, który zaczął krążyć, robiąc zdjęcia, nikt nie zwracał na samolot uwagi. Rozejrzałem się wokół. Dziedziniec fortowy wypełniał się coraz to nowymi grupami ludzi. Zajeżdżały też samochody po rannych, którzy leżeli na noszach w oczekiwaniu na transport. Płonące mieszkania w naszym bloku dogasały, natomiast dom Rusinowiczów na rogu Okrężnej i Powsińskiej płonął, podobnie jak szereg domów na Okrężnej i Morszyńskiej. Wszędzie było pełno uzbrojonych Niemców. Za fosą, na bunkrze Pałki, dostrzegłem karabiny maszynowe skierowane w naszą stronę. Akurat przechodzili tamtędy niemieccy sanitariusze, dźwigając na noszach jakiegoś swojego żołnierza. Od strony Fortu Legionów słychać było kanonadę broni maszynowej. Niebawem przeleciał nad nami klucz sztukasów w tamtym kierunku. Pod kadłubami zwieszały się im olbrzymie cygara piećsetkilowych bomb. Wiele niewypałów tego rodzaju leżało na forcie. Teraz widać było wyraźnie, jak nad Portem Legionów samoloty przechodziły nagle do lotu nurkowego, od kadłuba odrywały im się bomby, a następnie wytryskał w górę słup ognia i ziemi, i dymu, a po sekundzie grunt drżał pod nogami i słychać było potężny huk eksplozji. Samoloty następnie przechodziły do lotu koszącego i wtedy słychać było tylko grzechot karabinów maszynowych i działek pokładowych. Po kilku okrążeniach, z których każde oznaczało nowy atak, sztukasy zawracały w kierunku Okęcia — po nowy ładunek bomb i amunicji. Mimo grozy tej rzezi, bo przecież inaczej nie można nazwać bezkarnego bombardowania oddziałów powstańczych, nie posiadających żadnej broni przeciwlotniczej, serce moje biło żywiej z podniecenia. Wybuchy bomb nad Fortem Legionów i Mokotowem, ustawiczny grzechot broni maszynowej i zgrzyt miotaczy min świadczyły dobitnie, że jeszcze nie wszystko się skończyło, że powstanie trwa. Miasto płonęło, dym zasnuwał horyzont, swąd spalenizny z płonącej Sadyby i fortu drażnił nozdrza, ale Warszawa jeszcze walczyła, walka i wojna były w pełnym toku.


[1] Maria Wolska.

[2] Gdy Janusz konwojował na fort volksdeutscha, w jezdnię ulicy Goraszewskiej uderzył pocisk. Volksdeutsch zginął na miejscu, a Janusz został ranny: odłamek przeciął mu ucho i utkwił w karku obok kręgów. Operował go potem w Tworkach doktor Stefan Łukasik (obecnie profesor Akademii Medycznej) „na żywca”, bez narkozy, z braku środków znieczulających.

[3] Był to ksiądz Adam Wyrębowski.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 27

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

Pierwszy września — piąta rocznica wybuchu wojny, wojny, która się przecież kończy. Jeszcze tydzień, jeszcze dwa, jeszcze miesiąc…

Ojca w piwnicy nie było. O świcie pojechał podobno gdzieś na Czerniaków po mąkę dla powstańczej piekarni. Zjadłem kawałek suchara i wyszedłem do ogrodu. Pogoda jak tamtego pamiętnego września. Wszędzie panował już ruch. Sanitariuszki z koszykami pełnymi środków opatrunkowych i bandaży mijały się z koleżankami niosącymi zakrwawione szarpie do prania. Uzbrojeni powstańcy przechodzili obok siebie, pozdrawiając się nawzajem salutowaniem. Pobiegłem do fortu przez pogłębiony okop, łączący fort z naszym ogrodem. Na dziedzińcu panowała codzienna spokojna krzątanina. Frontową ścianę kazamat zasłaniał cień wysokiego nasypu, ponieważ słońce świeciło jeszcze od strony Wilanowa. Z miasta słychać było daleką kanonadę i odgłosy eksplozji, a w dali rozsnuwały się kłęby czarnego dymu. Na Powsińskiej od strony ulicy Goraszewskiej zobaczyłem nadjeżdżające furmanki. To ojciec wracał.

Gdy załadowane mąką wozy zaczęły się zbliżać do Okrężnej, wybiegłem naprzeciw. Szedłem obok wozu w milczeniu, nie śmiałem bowiem przerwać rozmowy ojca z „wachmistrzem Dryndą”. Wachmistrz snuł opowieść,, której sensu nie chwytałem. Patrząc na jego siwe wąsy, oczyma wyobraźni widziałem go na koniu, w wysokim czako na głowie. Odprowadziłem furmankę aż do szlabanu. Ucałowałem ojca i uśmiechnąwszy się do stojącego przy szlabanie wartownika, zawróciłem spokojnie do domu.

W pewnej chwili do uszu moich doszedł warkot samolotów. Charakterystyczne buczenie silników świadczyło,, iż były obciążone. Dudnienie zbliżało się. Dostrzegłem nad Służewcem coraz szybciej powiększające się sylwetki samolotów o załamanych skrzydłach. To sztukasy. Leciały na wprost. Równocześnie z ogrodu dobiegł mnie donośny głos naszego troskliwego dobrego ducha, pana Kazimierza Topczewskiego: „Dzieci, samolot!” A więc nalot?! Przyspieszyłem kroku. Warkot samolotu był coraz donośniejszy. Więc na nas?! Łoskot silników zagłuszył krzyki i nawoływania w ogrodzie. Nagle warkot począł gwałtownie zmieniać tony, wibrować, zlewając się z łomotem szybkostrzelnych działek. Od strony fortu dało się słyszeć rżenie i przeraźliwy kwik koni. Serce skoczyło mi do gardła. Przecież tam jest ojciec! Równocześnie pomyślałem o mamie i zacząłem biec. Dopadłszy klatki schodowej, rzuciłem. się do drzwi piwnicznych. Na schodach wiodących w dół zakotłowało się. Wraz ze mną tłoczyło się kilkanaście osób — cywile, dzieci, żołnierze, sanitariuszki. W piwnicy powitały nas przerażone oczy jej stałych lokatorów. Warkot samolotów coraz to zmieniał natężenie. Mimo nasypów przedokiennych, mimo zamkniętych drzwi wdzierał się do środka. Kilkakrotnie słychać było narastający i oddalający się warkot tuż nad nami. Za każdym takim przelotem samolotu rozlegał się rumor dachówek spadających od podmuchu. Nagle warkot silników zamienił się w gwałtownie narastające wycie, które przerywały huki potężnych eksplozji, a równocześnie ziemia drżała nam pod stopami. Bomby! Przypomniały mi się naloty z roku 1939, opowieści o zasypanych na Świętokrzyskiej, których podobno odgrzebano dopiero w czterdziestym roku. Przed oczami stanęła mi sylwetka sztukasa z olbrzymią bombą pod kadłubem, którego widziałem przelatującego nad parkiem w początkach sierpnia. Ciarki przeszły mi po grzbiecie. Takiej bomby nie wytrzymają nasze stropy. Kiedy „to” nastąpi? W piwnicy wszyscy byli jakby sparaliżowani. Każdy opuścił swoje legowisko i wszyscy stłoczyli się w środkowym korytarzu.

W pewnej chwili obezwładniło mnie wycie sięgające do szpiku kości, które nagle ucichło, natomiast uszy prze-świdrował przejmujący, jakże znany z roku 1939 świst. To już koniec. Bomba w nas! Równocześnie ziemia jakby się rozstąpiła pod nogami. Dom się zakołysał. Poczułem nagle jak w twarz uderza mnie coś zimnego, lepkiego. Światła zgasły. Jakiś trzask, łoskot, łomot. W piwnicy zapanowała ciemność, a za chwilę ogłuszająca detonacja.

Jednak żyjemy. Ktoś zapalił świeczkę. W piwnicy nieład. Wszyscy czarni. To sadze z przewodów kominowych — zimne, lepkie. Więc naprawdę żyjemy? Samoloty wciąż krążą. Która następna bomba będzie dla nas ostatnią?

Dopiero po godzinie skończył się nalot. Otwarto drzwi na klatkę schodową, choć odgłos detonacji wciąż było słychać, tylko zmienił się ich „timbre”. Więc teraz artyleria! Mocniejsze i słabsze detonacje zaczęły się stopniowo mieszać z grzechotem broni maszynowej i odgłosami pojedynczych wystrzałów. Więc szturm? Zacząłem się powoli uspokajać. Teraz nasi na pewno sobie dadzą radę, na pewno odeprą atak.

Z zewnątrz, z ogrodu kilkakrotnie usłyszałem jakieś krzyki i nawoływania. Dwa razy rozróżniłem w nich słowo: sanitariuszka.

Około południa przedostał się do nas ojciec. Był szary i zgnębiony. Po raz pierwszy w życiu widziałem go w takim stanie. Powiedział do mnie: „Módl się, Maćku!” — i usiadł ciężko pod ścianą.

Fort nie wytrzymał nalotu. W narożnej kazamacie zginęło całe dowództwo: dwadzieścia dwie osoby[1].

Ojciec wówczas był dwie kazamaty dalej. Port trząsł się w posadach. Po każdej eksplozji przez okna i otwory wentylacyjne wdzierał się piasek i kurz. Osłonięty od broni pokładowej samolotów filarem ściany frontowej, ojciec pił kawę, do której raz po raz sypał się tynk ze sklepienia od wybuchu bomb na nasypie fortu. Miał zaufanie do tych murów. W 1939 roku w twierdzy modlińskiej przeżył kilka nalotów i wówczas kazamata, w której się znajdował, wytrzymała. Nagle zobaczył błysk, po którym zrobiło się ciemno, a równocześnie zapanowała dzwoniąca w uszach cisza. W pierwszej chwili ojciec nie mógł się zorientować, co się stało. Dopiero gdy opadł dym i kurz, a ojciec odzyskał słuch, uświadomił sobie tragiczny fakt. Pobiegł do narożnej kazamaty. Całe pomieszczenie było wypełnione zwałami ziemi, aż po sklepienie, w którym widniał kilkumetrowej średnicy otwór. Momentalnie zaroiło się od żołnierzy. Wszyscy rzucili się do odkopywania zasypanych. Może jeszcze żyją? Po kilkunastu minutach wydobyto jedną z łączniczek. Tętno miała wyczuwalne, zabrano ją więc szybko do sąsiedniej kazamaty. Kopali wszyscy, czym kto miał. Zmęczonych zastępowali przy łopacie następni. Za wszelką cenę chciano uratować zasypanych. Może jeszcze nie jest za późno? Niestety, po godzinie było już wiadomo, że trud jest daremny. Wydobywano tylko zwłoki.

Głównym obiektem nalotu był fort. Niemcy zrzucili nań kilkadziesiąt bomb. Samoloty nadlatywały kilkoma falami. Gdy jedne zrzuciły ładunek, zastępowały je drugie. Na ogół nasyp fortu i sklepienia wytrzymywały. W narożniku wschodniej kazamaty, gdzie przebywali niemieccy jeńcy, eksplodowała jedna z bomb, zarysowując konstrukcję, ale mury sklepienia wytrzymały. Inna bom ba wydrążyła niewielki otwór w jednej z kazamat we wschodniej części środkowego korpusu fortu, ale go nie przebiła. Kilka bomb eksplodowało na dziedzińcu, rozrzucając trupy koni zabitych pociskami z działek pokładowych i niszcząc wozy. Mąkę zdołano jeszcze rozładować.

Nie zobaczę już doktora Szczubełka, nie zobaczę Kiźka. Pomyślałem o doktorowej, o ich córeczce, Hance. Taka mała, jeszcze w wózeczku, nie będzie pamiętać swego ojca. Łzy poczęły mi się cisnąć do oczu. Straszne!

Ojciec opanował przygnębienie i uspokojony, że zastał nas wszystkich przy życiu, zbierał się do powrotu na fort. Ucałował nas. Widząc, że nie mamy co jeść, obiecał przynieść — jeżeli będzie mógł — trochę koniny z koni poległych podczas nalotu. Przypomniało mi się, jak w roku 1939 przyniósł kawał koniny, mówiąc, że jest to mięso sarny z ogrodu zoologicznego, zabitej podczas bombardowania. Teraz, po latach okupacji, nie musiał się uciekać do takich wybiegów. Konina zadomowiła się na polskim stole, a nawet była swego rodzaju rarytasem. Gdy ojciec przynosił czasami mięso z „końskiej jatki”, zawsze mówił żartobliwie: „Byłem na wyścigach.”

Po wyjściu ojca czas dłużył mi się okropnie. Czekałem na wieści z fortu. Czy odkopano wszystkich zasypanych? Czy naprawdę nikt się nie uratował? Kto będzie teraz dowodził? Czy wytrzymamy nowe ataki Niemców?

Nie mogłem sobie znaleźć miejsca. Snułem się po piwnicy z kąta w kąt. Z bólem i zazdrością patrzyłem na rannego żołnierza, leżącego na łóżku polowym na wprost naszego kojca. Z bólem — bo cierpiał. Z zazdrością — bo przecież miał karabin, strzelał, walczył.

Pierwszy nalot wywołał burzliwą dyskusję w piwnicy na temat flag Czerwonego Krzyża, pieczołowicie uszytych i zawieszonych na masztach od piorunochronów naszego bloku. Mieścił się tu przecież szpital. O ile 19 sierpnia znajdowało się tylko kilku rannych w mieszkaniu generałowej, to teraz było ich powyżej setki. Społeczność bloku podzieliła się na dwa obozy. Jedni twierdzili, że należy zdjąć flagi, bo Niemcy będą specjalnie bombardować. Drudzy — że to dla Niemców obojętne, czy jest flaga, czy też jej nie ma. W ich totalnej wojnie jest to bez znaczenia. Zachowajmy więc godność. Ten ostatni argument zwyciężył. Nikt już nie oponował. Flagi pozostały. Myślę, że jednak odegrały swoją rolę. Chyba z lotu nurkowego, przy pełnym bezpieczeństwie lub, jak kto woli, bezkarności niemieckich lotników, z małej wysokości, nietrudno trafić w stumetrowej długości blok. W fort przecież trafiali. Może po drugiej stronie barykady wśród większości bandytów znajdowali się również i żołnierze.

Około szóstej wrócił ojciec. Był jeszcze bardziej zgnębiony. Z zasypanych nikogo nie odratowano, nawet tej dziewczyny, u której wyczuwano tętno. Dowództwa nie ma. Przybył natomiast major o pseudonimie „Bruno”, wydał rozkaz, że nikomu nie wolno opuszczać fortu, po czym jak tajemniczo się zjawił, tak tajemniczo znikł[2].

W kilkanaście minut po przyjściu ojca wpadła do piwnicy Ewa Kawecka. Rzuciła się ze szlochem ku swej ciotce, pani Topczewskiej. Nie rozumiałem jej opowieści, w której przewijały się słowa: Podhalańska, Bonifacego, krowa, zginęli… Długo nie mogła przyjść do siebie.

Około godziny siódmej nastąpiła względna cisza. Tylko z miasta dochodziły odgłosy dalekich eksplozji i rzadki grzechot broni maszynowej. Przed snem, gdy zapadł zmrok, wyszedłem na zewnątrz, żeby odetchnąć świeżym powietrzem. Przez korony wierzb rosnących nad fosą srebrzył się księżyc w pełni, przypominający mi rysunek Walentynowicza z Przygód Koziołka Matołka. Jakże odległe wydały mi się czasy beztroskiego dzieciństwa. Po drugiej stronie fosy, w skarpie parkowej, czerniały dwa olbrzymie leje. To po dzisiejszych bombach. Co będzie jutro?


[1] Wśród poległych na forcie byli między innymi: Edward (Kiziek) Chróścicki, strzelec „Mirek”; Feliks Chróścicki, strzelec „Filuś”, ojciec Edwarda i Wojciecha; Włodzimierz Cygan, podporucznik „Wirnot”; Antoni Dobrzański, plutonowy „Marek”; Zofia Janiszewska, łączniczka „Ela”; Helena Karska, łączniczka „Wilga”; Maria Karska, łączniczka „Kukułka”; Łucja Kluczewska, sanitariuszka „Joanna”; Wenancjusz Kukliński, podporucznik „Roman”; Stanisław Myśliński, podporucznik „Gryf”; porucznik „Okucz”, oficer marynarki wojennej; Czesław Szczubełek, lekarz, kapitan „Jaszczur”.

[2] Major „Bruno” — Brunon Rylke był oficerem artylerii. Nie zdał egzaminu, jako dowódca. Opuścił rejon, pozostawiając broniące się z determinacją oddziały ich własnemu losowi

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 26

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

Posterunek żandarmerii znajdował się na ulicy Goraszewskiej. Był zbyt oddalony od naszego bloku, więc tam nie chodziłem, ale znałem wielu powstańczych żandarmów. Wśród nich znajdował się znany warszawski aktor, Władysław Walter, oraz jego syn, Wawrzyniec, niezwykle sympatyczny osiemnastoletni chłopak. Władysław Walter, starszy już pan „z brzuszkiem”, zawsze tryskał humorem. Wawrzek był odbiciem ojca. Utkwił mi w pamięci moment ich spotkania na forcie po kilku dniach niewidzenia. Wawrzek, wyciągając dłoń do ojca, na powitanie ryknął tubalnym głosem: „Jak się masz, stara glino” — po czym rzucili się sobie w ramiona. Po raz pierwszy zobaczyłem Wawrzka podczas powstania, jak jechał na rowerze, prowadząc przed sobą jakiegoś mężczyznę. Obok mnie stała Karna Burczyk i zawołała Wawrzka, żeby podjechał. Odkrzyknął jej, że nie może, równocześnie wskazując pistoletem mężczyznę, który kroczył szybko przed rowerem ze smętnie spuszczoną głową. Pewnie był to volksdeutsch.

Oddziały, które przyszły z lasu w nocy z 18 na 19 sierpnia, jak również następne, przyniosły wiadomość, iż w pobliżu lasów kabackich stacjonuje węgierska dywizja honwedów. Węgrzy byli podobno przychylnie ustosunkowani do Polaków. Spotkania z nimi, aczkolwiek bardzo ostrożne, miały charakter przyjacielski. Nie kryli swojej niechęci do Niemców. W ostatnich dniach sierpnia dowództwo rejonu nawiązało z Węgrami kontakt. Przyjechało ich kilku na fort bryczką taczanką z ciężkim karabinem maszynowym, który w dowód przyjaźni zostawili w prezencie naszym. Kontakty te różnie były komentowane na Sadybie. Jedni, ufni w tradycje przyjaźni polsko-węgierskiej, twierdzili, że koniec Niemców bliski, że zwyciężymy, że Węgrzy na pewno przejdą na naszą stronę, no, a cała dywizja z artylerią to przecież siła. Inni, bardziej sceptyczni i nieufni, obawiali się, że to podstęp i że byli to pewnie przebrani Niemcy, ponieważ szpiedzy niemieccy są wszędzie. Ja przeżywałem tę wizytę pełen radości i najlepszej wiary. Przypomniały mi się zdjęcia z gazet z marca 1939 roku, na których nasi żołnierze na przełęczy w Karpatach ściskali węgierskich żołnierzy, ustalając krótkotrwałą granicę polsko-węgierską. Teraz nie miałem wątpliwości, że Węgrzy, którzy przybyli na fort, byli autentycznymi sojusznikami.

Po wojnie na cmentarzu wojskowym w Wilanowie, w kwaterze powstańców, był jeszcze ślad bytności wojsk węgierskich w czasie powstania w tym rejonie: dwa krzyże z dwoma tabliczkami metalowymi, zdobnymi w herb Królestwa Węgier, na grobach dwóch żołnierzy dywizji honwedów, których ciała przyjęła polska ziemia. Nie wiem, czy umarli oni śmiercią naturalną, czy też polegli i z czyich rąk. A może to ofiary zemsty Niemców za solidarność z nami? Te dwa węgierskie żołnierskie groby na polskim cmentarzu były dla mnie symbolem sympatii naszych narodów i polsko-węgierskiego braterstwa broni.

Ranek 24 sierpnia był względnie spokojny, postanowiłem więc wymknąć się do willi stryja, na ulicę Okrężną. Chciałem zobaczyć nasze okopy i linię frontu. Nie zdążyłem jednak wejść do środka willi, kiedy nagle od wschodu, od bagien pomiędzy ulicą Ojcowską a Okrężną, rozpoczęła się strzelanina. Niemcy przypuścili szturm. Na ścianie domu stryja białe obłoczki odpryskującego tynku zaczęły znaczyć ślady kul. Rzuciłem się na ziemię tuż przy siatce i obserwowałem w napięciu, poprzez liście dzikiego wina, przedpole rozpościerające się poza siatką. Na połowie długości przedpola, nieco w lewo, było okopane gniazdo polskiego cekaemu. Cekaem milczał. Widziałem, jak obsługa gorączkowo się z nim mocuje. Pot kroplisty wystąpił mi na czoło, a strach zjeżył włosy na głowie. Cekaem wciąż milczał. Tymczasem niemiecka tyraliera poderwała się do walki wręcz: siedem postaci w mundurach feldgrau biegło w kierunku naszego cekaemu. Zdębiałem.

Usłyszałem obok siebie czyjś krzyk: „Boże, wybiją cekaem!” Niemcy byli już około dwudziestu metrów od naszego karabinu, gdy nareszcie zaterkotał długą serią. Dostrzegłem, jak obsługa przywarła do cekaemu, a postacie w mundurach feldgrau walą się bezwładnie na ziemię. Równocześnie zorientowałem się, że spoza moich pleców, z ogrodu willi stryja, też padają strzały. Potem wybiegło stamtąd kilka skulonych postaci do kontrataku. Przez dziurę w płocie zacząłem się wycofywać na ulicę Morszyńską, żeby wrócić do domu i nie denerwować matki, która słysząc strzały i nie widząc mnie w pobliżu, na pewno rozpacza. Właśnie nadjeżdżał furą ojciec. Zgromił mnie, że oddaliłem się od domu. Kazał mi zostać przy furze, a sam wraz ze swym towarzyszem pobiegł przez dziury w parkanach w kierunku willi stryja. Czekałem w napięciu. Po kilkunastu minutach, które wydały mi się wiekiem, nastąpiła cisza. Słyszałem tylko różne przekleństwa, podniesione głosy i okrzyki: „Nosze!” „Sanitariusz!” Zdrętwiałem z trwogi o ojca. Po chwili ojciec zjawił się zdrów i cały. Za nim dwóch powstańców niosło nosze, na których leżał człowiek w mundurze feldgrau zalany krwią w okolicach pasa. Ranny cicho jęczał. Był to żołnierz niemiecki. Załadowano nosze na furę i powoli ruszyliśmy do bloku, do szpitala. W trakcie drogi ojciec opowiadał mi, że Niemcy przypuścili szturm, że naszym zaciął się karabin maszynowy, że jego obsługa poza granatami nie miała żadnej broni i gdy Niemcy poderwali się do walki wręcz, nasi z uwagi na bliską odległość nie mogli użyć nawet granatów. W ostatniej chwili uruchomili jednak cekaem i właśnie ten, którego wieźliśmy, to jeden ze ściętych serią polskiego karabinu. Ściągnął go z przedpola patrol sanitarny, gdy jęcząc wzywał pomocy. Słuchałem i milczałem, gdyż bałem się przyznać, iż byłem bezpośrednim świadkiem całego wydarzenia.

Ze względu na rannego jechaliśmy bardzo powoli. Pod koniec drogi ojciec wymienił z Niemcem kilka zdań. Gdy zajechaliśmy pod szpital, ojciec wraz ze swym towarzyszem zdjęli nosze i zanieśli rannego do sali opatrunkowej, a ja przywiązałem konie do drzewa i pobiegłem powiadomić matkę, że jestem. Aby uniknąć bury, wyrzuciłem z siebie prędko: „Tatuś przed bramą na mnie czeka” — i wybiegłem. Gdy ojciec wrócił do fury, zapytałem go o treść rozmowy z Niemcem. Ojciec uspokoił rannego, że nic mu się nie stanie, że wieziemy go do szpitala, gdzie go opatrzą. Ranny podziękował i powiedział, że mimo bólu cieszy się, iż już nie będzie musiał walczyć, że wojna się niedługo skończy i wróci do swojej rodziny. Słuchając tych słów o szczęśliwym powrocie do domu i rodziny, musiałem mieć zadowolony wyraz twarzy, bo ojciec popatrzył na mnie badawczo i po chwili wtrącił jakimś innym już, matowym głosem, jakby karcąco: „On do rodziny nie wróci. Jest śmiertelnie ranny w brzuch. Najdalej jutro umrze.”

Następnego dnia kopałem wraz z sąsiadami grób na podwórku. W innym miejscu niż dla powstańców, których chowaliśmy w ogródku generałowej, wśród zieleni. Było mi przykro i smutno, gdy składaliśmy do grobu owinięte w krwawe prześcieradło zwłoki. Jedna z sanitariuszek złożyła do grobu różaniec, z którym ranny skonał. Sąsiad nasz wykonał tabliczkę z dykty i wypisał imię, nazwisko i stopień wojskowy zmarłego. Zapamiętałem tylko stopień: Obergefreiter.

Rzadko w tych ostatnich dniach zaglądałem na górę, do mieszkania. Ze względu na ostrzał artyleryjski było to niebezpieczne. Któregoś dnia poszliśmy jednak z ojcem zobaczyć, czy szyby są całe. Chodziliśmy po pokojach, rozglądając się po sprzętach, które pokrył przeszło trzytygodniowy kurz. W łazience ojciec zobaczył zachowaną w misce wodę i zdecydował się ogolić. Ja tymczasem przywarłem do okna sypialni. Od strony Wilanowa poprzez korony drzew widoczna była barykada przy moście, a na forcie jak na dłoni na przedpiersiu zewnętrznego wału artyleryjskiego — stanowiska naszych utwierdzone pakami papieru i falistą blachą z dawnych rosyjskich umocnień. Z okna kuchennego rozciągał się widok na miasto. Ponieważ dom nasz był najwyższy w dzielnicy, z trzeciego piętra dymy pożarów i ogień z płonących domów Ochoty, Woli, Śródmieścia, Starego Miasta i Czerniakowa widoczne były jak na dłoni. Zachowane niektóre wieże kościołów i budynek Prudentialu pozwalały rozeznać się w topografii poszczególnych dzielnic. Z prawej strony zamglona dymami widoczna była kratownica istniejącego jeszcze mostu kolejowego średnicowego. Nad Śródmieściem pikowały sztukasy. Po każdym zniżeniu lotu nasze zachowane cudem szyby drżały w nie domkniętych oknach, ja odczuwałem lekki wstrząs, do uszu dochodził odgłos detonacji, a w miejscu pikowania samolotu wykwitał ku górze słup czarnego dymu. Nagle rozległ się terkot karabinu maszynowego, a za nim huk eksplodujących granatów. Spojrzałem w kierunku jeziora, skąd można było się spodziewać ataku Niemców. Od strony Siekierek dochodziły odgłosy tej kanonady. Nasza ulica, na której zwykle panował dość duży ruch, była całkowicie pusta. Z bloku wybiegł patrol sanitarny: dwie sanitariuszki z opaskami Czerwonego Krzyża dźwigały złożone nosze. Szczególnie utkwiła mi w pamięci blondynka ubrana w niebieską sukienkę w białe groszki. Dobiegły ulicą Świerkową i zniknęły mi z oczu za rogiem ulicy Zielonej, w którą skręciły.

Nagle usłyszałem przeraźliwy sześciokrotny zgrzyt, jak gdyby ktoś w pustym pomieszczeniu skrobał po szybie metalowym grzebieniem. Do kuchni wpadł ojciec z na wpół namydloną twarzą, krzycząc: „Miotacz min! Natychmiast na dół!” Rzuciliśmy się obydwaj do drzwi i błyskawicznie zjechaliśmy po poręczy. Z podziwem spojrzałem na ojca, który mając już czterdzieści cztery lata, zjechał za mną po poręczy jak sztubak. Jego twarz ogolona do połowy, a do połowy namydloną czyniła całą sytuację groteskową. Ledwie stanęliśmy na nogach, gdy domem wstrząsnęła seria piekielnych podmuchów, drzwi na klatce schodowej zaczęły trzaskać, a futryny trzęsły się w posadach. Rozległo się sześć szybko następujących po sobie detonacji. Niemcy obłożyli Sadybę po raz pierwszy ogniem moździerzy salowych. Ojciec kazał mi zostać w piwnicy. Sam zmył mydło z twarzy, założył furażerkę, zarzucił na ramię sztucer i ruszył na fort.

Usiadłem w korytarzu piwnicznym, wśród leżących wzdłuż niego rannych, i w milczeniu przysłuchiwałem się odgłosom kanonady. Około piątej po południu ogień artyleryjski zmalał, potem ucichł. Dochodziły tylko odgłosy dalekiej strzelaniny z miasta. W piwnicy zaczęto nawoływać sanitariuszki. Wyszedłem na zewnątrz.

Słońce spadało ku zachodowi. Na podwórku od strony kuchni zaczęli się pojawiać ludzie. Ku klatce schodowej numer 7 zdążały patrole sanitarne z rannymi.

Z mieszkania generałowej, w którym była sala operacyjna, dochodziły jęki jakiejś kobiety. Spojrzałem w tamtym kierunku i dostrzegłem przez okno lekarza z gazą na twarzy, pochylającego się nad kimś leżącym na stole. Nie mogłem oderwać wzroku. Przysunąłem się bliżej do okna. Siostra ubrana w biały fartuch, starsza już kobieta, podawała doktorowi kolejno najpierw zakrzywiony jak kosa nóż, a po chwili piłę, która przypominała mi bukfel do cięcia rur. Lekarz pochylił się jeszcze bardziej nad leżącą postacią i rozległ się nieludzki, przejmujący do szpiku kości skowyt. Krzyki i jęki kobiety mieszały się z czyimiś przekleństwami. Zrozumiałem — amputacja. Nie wiem, dlaczego przypomniała mi się przeczytana przed paroma tygodniami książka Axela Munthego Czerwony krzyż i żelazny krzyż. Zrobiło mi się słabo.

Przeszedłem do ogrodu, błądząc bez celu. Właśnie szła gromada żołnierzy z kierunku fortu. Wśród nich rzuciła mi się w oczy wysoka postać rotmistrza[1], co poznałem po trzech gwiazdkach na berecie i proporczykach kawalerii na kołnierzu. Ubrany był w czarny beret, angielską bluzę, polskie bryczesy i buty z cholewami. Przy boku na pasie w kaburze tkwił pistolet. Widząc, że pożeram go oczami, mrugnął do mnie wesoło i skręcił do mieszkania doktora Szczubełka.

Postać rotmistrza przesłoniła mi na chwilę w pamięci przerażający widok operacji, który powrócił znów ze-wzmożoną siłą. Usiadłem na skarpie nad fosą. Parę metrów dalej jeden z powstańców moczył w fosie nogi, a jego pistolet leżał obok zzutych przed chwilą, pięknych oficerskich butów. Przysunąłem się do niego i zacząłem najpierw cicho, a potem głośno podziwiać parabellum. Powstaniec dał się wciągnąć w rozmowę, a ja słuchając o zaletach pistoletu, byłem wniebowzięty. Z niechęcią spojrzałem więc na młodą blondynkę, która do nas podeszła. W tej samej granatowej spódnicy i białej bluzce, z biało-czerwoną opaską na ramieniu, widywałem ją niejednokrotnie wędrującą z fortu przez ogród i z powrotem. Aczkolwiek zawsze patrzyłem na nią, a raczej na jej opaskę, z zazdrością, w tej chwili poczułem do niej nieprzepartą niechęć. Była starsza, miała opaskę, a ponadto „mój żołnierz” zachowywał się tak, jak byśmy przed chwilą w ogóle nie rozmawiali. Zrezygnowany poszedłem w kierunku naszej klatki schodowej.

Przed klatką schodową, obok słupka ogrodzenia osłaniającego trawnik, ktoś mnie zaczepił: „Dzień dobry, Maciek, co z Antkiem?” Dopiero po chwili w powstańcu ubranym w niebieski kombinezon i dzierżącym w dłoni pięknie oksydowanego zrzutowego stena poznałem Józia Wardeckiego z Czerniakowa, starszego o kilka lat od Antka chłopca, którego moja babka w pierwszych latach okupacji uczyła niemieckiego. Ucieszyłem się i poczułem się dumny z tej znajomości, zwłaszcza że moi rówieśnicy widząc rozmowę prowadzoną ze mną jak równy z równym przez powstańca o „takim uzbrojeniu i żołnierskim moderunku”, rozdziawili gęby z zazdrości. Powiedziałem Józiowi, co wiem, a właściwie, że nic nie wiem o Antku, zapytałem o Genka, młodszego brata Józia, z którym Antek chodził do szkoły. Józio również nic o nim nie wiedział. Tymczasem podszedł do nas jakiś kolega Józia, z zawiniętą bandażem głową, ubrany w niemiecki mundur i polski frencz. Miał pseudonim „Bystry”. Dostał na forcie odłamkiem w głowę podczas ostrzału artyleryjskiego. Pytanie Józia o Antka tak mnie wówczas wyrwało z rzeczywistości, że nie słuchałem dalej ich rozmowy, myślałem o bracie… Ocknąłem się, gdy Józio zaczął się żegnać. Spieszył się. Szedł na stanowisko nad jeziorem.

„Bystry” powiedział mi, że leży w szpitalu pod siódemką i że gdybym mógł skombinować papierosów, to byłby mi bardzo wdzięczny, mogę go odszukać w sali po lewej stronie od wejścia. Pobiegłem pędem do matki i wyłuszczyłem swą prośbę, akcentując: „To dla «Bystrego», który jest ranny.” Dostałem kilka haudegenów i pobiegłem żywo do mieszkania generałowej. W drzwiach zatrzymała mnie jakaś siostra. „Dokąd?”, zapytała. „Do «Bystrego»„, odpowiedziałem. Mruknęła niechętnie i wpuściła mnie. W dawnym salonie generałostwa, o dwóch oknach, stało kilka tapczanów i łóżek, na których leżeli ranni. „Bystry” siedział na tapczanie. Z uśmiechem wziął ode mnie papierosy, dziękując i dzieląc się nimi z towarzyszami niedoli. Ciekawie rozglądałem się po sali. Znów przypomniała mi się książka Axela Munthego i opisany tam szpital polowy. Musiałem zaraz wyjść, bo akurat był czas posiłku. „Bystry” na pożegnanie zachęcał mnie do następnych odwiedzin.

Wróciłem przed naszą klatkę schodową. Na stopniach wejściowych matka z babcią i panią Szczerkowską oraz nianią małej Tereski obierały jabłka na marmoladę dla żołnierzy. Tereska o dwa kroki dalej dreptała niezdarnie, trzymając się drutu ogradzającego trawnik. Stanąłem w odległości jakichś trzech metrów od klatki, znów wracając myślą do oglądanej operacji. W ogrodzie panował ruch, przechodzili wciąż żołnierze, łącznicy, sanitariuszki. Nagle za figurą Matki Boskiej w ogródku generałowej dostrzegłem obłok ziemi i dymu. Powietrze wokół pociemniało, równocześnie rozległa się potężna detonacja i prąd sprężonego powietrza uderzył mnie z taką siłą, że aż zachwiałem się na nogach. W sekundę później usłyszałem rozdzierający krzyk dziecka, który umilkł nagle, ustępując krzykom kobiet. Obejrzałem się. Przed klatką była kotłowanina. Babcia niezdarnie podnosiła się z ziemi i ciągnęła za rączkę wyrywającego się Janka. Niania Tereski krzyczała rozpaczliwie, podnosząc dziecko. Z otwartej buzi Tereski sączyła się wąska strużka krwi. Ktoś pobiegł do klatki numer 7 po sanitariuszkę. Przybiegła natychmiast siostra o czarnych, siwiejących włosach, ubrana w granatowy tenisowy żakiet. Wzięła delikatnie „lejące się przez ręce” dziecko i pobiegła w kierunku sali operacyjnej. Niania Tereski zanosiła się szlochem.

Tymczasem powietrze raz po raz przeszywały eksplozje pocisków. Z fortu wybiegło kilku żołnierzy z bronią w rękach, kierując się ku Jezioru Czerniakowskiemu. Niemcy przypuścili powtórny szturm czołgami na oddziały broniące brzegów jeziora. Patrząc na naszych żołnierzy, byłem spokojny — wiedziałem, że odeprą atak.

Zszedłem do piwnicy. Detonacje nie robiły na mnie żadnego wrażenia. Myślałem o Teresce — szpital tuż, tuż, pomoc natychmiast, na pewno wyzdrowieje. Niestety, za półtorej godziny przyniesiono z powrotem ciało Tereski. Odłamek, który ją uderzył w plecy, przebił opłucną — krwotok i koniec.

Gdy wyszedłem potem przed klatkę, na stronę ogrodu, zobaczyłem szereg noszy, na których leżały nieruchome postacie. Po chwili dopiero zdałem sobie sprawę, że to polegli czekają w kolejce na pogrzeb. Rząd noszy ciągnął się wzdłuż muru aż do narożnika domu, w głąb ogródka generałowej. Wzrok mój padł na pierwsze nosze. Coś na nich było znajomego. Buty z cholewami? Wielokrotnie takie widziałem. Niemieckie bryczesy? Też. Już wiem. Brązowy golf i żylasta ręka. Tak, to ten, jak go w myślach nazwałem, robotnik z pogrzebu kapitana „Korwina”. Tak stalowo wówczas trzymał i prezentował broń. Chłód mnie przejął. Spojrzałem na następne nosze, nakryte białym zakrwawionym prześcieradłem. Leżące ciało było jakieś krótkie, drobne, dziecinne. Odkryłem prześcieradło — granatowa sukienka w białe groszki i wystające spod niej dwa krwawe kikuty, a obok koszyk i dwie stojące ludzkie stopy z odpiłowanymi kośćmi podudzia.

Boże! Przecież ja tę dziewczynę widziałem dziś dwukrotnie. Tak! Jak biegła z noszami, a później —tak, chyba to ona — jak na stole krzyczała, gdy doktor… Skamieniałem.

Z odrętwienia wyrwał mnie stuk młotka. W lewo od klatki numer 7, pośrodku trawnika, jeden z naszych młodych sąsiadów, Henryk Cypel, szykował trumnę dla swego młodszego brata, Marka. Na krótkim rękawie jego koszuli lśniła czerwień powstańczej opaski. Twarz miał postarzałą o kilkanaście lat. Nie śmiałem do niego podejść. Gardło mi się jeszcze bardziej ścisnęło. Millo, Kitalla, Majewski, teraz Marek. Ginęli w obronie własnego domu. Tu się wychowali, kopali piłkę na szkolnym boisku. Przecież jeszcze na początku okupacji zjeżdżaliśmy razem na nartach z fortowych wałów. Przypomniał mi się wczorajszy wieczorny apel na dziedzińcu fortowym. Stojąca w dwuszeregu kompania śpiewała: „Twierdzą nam będzie każdy próg…”

Wróciłem wzrokiem do rzędów noszy. Obok przed siatką oddzielającą ogródek, nieco z prawej strony, stały nosze, na których leżały jakieś zwęglone niby krokwie czy belki. Po co na noszach jakieś krokwie? W drzwiach klatki schodowej zobaczyłem kątem oka dwie kobiety — wnioskując po rozmowie, sanitariuszki. „Ile jest jeszcze do pochowania?”, słyszę i nie słucham dalej, co mówią. Myśl moja powraca do wszystkich okropności, których dzisiaj byłem świadkiem. W pewnej chwili wpada mi w ucho głos jednej z sanitariuszek: „… ten spalony sierżant za jeziorem w willi.” Spoglądam na nosze przy siatce. A więc to te spalone „krokwie”? Straszne.

Rano wyszedłem do ogrodu. Pani Władzia, wychowawczyni dzieci państwa Rzepeckich, i zięć pani Morawskiej szli z łopatami. Poszedłem i ja, choć mnie odpędzali. Nie pomogło. Wiedziałem, że muszą się zmęczyć. Zmęczyli się i kopaliśmy razem. Najpierw pogrzebaliśmy sanitarniuszkę. Nogi też złożyliśmy do grobu. Trumny nie było. Zięć pani Morawskiej zatknął tabliczkę z dykty z napisem: „Halina z Hercogów Zagrodzka, sanitariuszka «Scarlett», lat 22, poległa dnia 25.VIII.1944 r.”

Po południu ojciec przyniósł z fortu skrzynię po pancerfaustach. Mocna była, okuta metalowymi płaskownikami. Poszliśmy do mieszkania państwa Szczerkowskich. W ostatnim pokoju na wprost korytarza leżała na tapczanie Tereska. Jak duża lalka z wosku. Na umytej buzi nie było już krwi. Ciałko spowijał wokół pasa i piersi bezużyteczny teraz bandaż. Otworzyliśmy skrzynię. Młotkiem i obcęgami wyrwaliśmy drewniane łożyska po pancerfaustach. Ktoś wyścielił dno jakimś prześcieradłem. Ojciec w milczeniu ułożył w skrzyni Tereskę. Wieko nie domykało się, bo skrzynia była za płytka, więc wrzasnął na mnie, bym przyniósł kawałek drewna, to się podłoży pod wieko. W milczeniu pobiegłem do kuchni. Miałem żal do ojca, że na mnie krzyczy. Bezradnie szukałem odpowiedniego drewna za piecem, gdy nagle z pokoju, gdzie była Tereska, doszedł mnie szloch. Stanąłem w drzwiach. Ojciec, klęcząc nad skrzynią, z trudem opanowywał łkanie. Nie pamiętam, kto prócz mnie i pani Szczerkowskiej był przy tym.

Grób dla Tereski kopaliśmy jak zwykle z panią Władzią. Był to już drugi rząd grobów. Kopaliśmy pomiędzy dwoma krzakami bzu.


[1] Był to rotmistrz „Jeżycki” — Lech Głuchowski, dowódca Dywizjonu „Jeleń”. 15 września ciężko ranny przy ulicy Chełmskiej, nie chcąc wpaść w ręce Niemców, odebrał sobie życie.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 25

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

Od tego pierwszego ostrzału artyleria niemiecka już stale nie dawała nam spokoju. Nie było dnia, żeby na Sadybie nie padały pociski. Mimo iż na naszym domu powiewała flaga Czerwonego Krzyża, Niemcy zaczęli również „macać” blok. Chyba 21 sierpnia pierwszy niemiecki pocisk uderzył w nasz dom od strony ulicy Powsińskiej. Trafił w mansardowe mieszkanie trzeciego piętra. Na klatce schodowej pomiędzy drugim a trzecim piętrem ziała duża, około półmetrowej średnicy dziura. Tynk i gruz oraz liczne metalowe odłamki walały się po schodach.

Następne pociski wystrzelone zostały z czołgu, który podjechał od strony Wilanowa pod barykadę przy moście na ulicy Powsińskiej. Uderzyły one w mieszkanie doktora Szczubełka, ale zaraz zjawili się murarze i załatali dziurę w ścianie. Wśród nich z radością zauważyłem pana Zieińskiego, który przed wojną pracował w Nowym Dworze i w Modlinie na budowach mojego ojca.

Gdy patrzyłem na to odbudowywanie świeżego zniszczenia, otucha i nadzieja wstępowały w moje serce. Zdawało mi się, że życie wraca znów do normalnego biegu. Jednakże inne prace budowlane sprowadziły mnie niebawem na grunt powstańczej rzeczywistości, wszystkie bowiem piwnice w bloku zostały ze sobą połączone otworami w ścianach dzielących poszczególne człony budynku, tak że można było obejść cały blok, nie wychodząc na zewnątrz. Nad przekuwaniem otworów czuwał, sam wkładając w to wiele pracy, nasz bohaterski dozorca, Czesław Zachewicz. Przypomniało mi się, jak w roku 1939, podczas oblężenia Warszawy i stałych bombardowań, krążyliśmy z bratem piwnicami pod ulicą Marszałkowską 81 i 81a. Zdawałem sobie więc teraz sprawę, że otwory przekuwano po to, żeby można było przejść do drugiej piwnic cy, jeśli bomby zasypią wejście do jednej. Gdy pomyślałem o takiej ewentualności, włosy zjeżyły mi się na głowie i miałem wrażenie, że słyszę znów gwizd bomb lecących nam na głowę. „Przedsmak” bomb lecących na głową przeżyłem zresztą w tym samym dniu.

Było około południa, kiedy zjawił się w piwnicy jakiś żołnierz dopytujący się o moich rodziców. Matka od razu wybiegła z naszego kojca. Czekała przecież ciągle na wiadomość od Antka, tym bardziej że pani Irena Symonowiczowa już kilkakrotnie otrzymywała wieści od swego męża, który walczył na Mokotowie. Wybiegłem razem z matką. Przed nami stał młody chłopak ubrany w polski frencz oficerski, granatowe bryczesy oraz granatowy beret z białym orłem na czerwonym rombie. Z szyi zwieszał mu się pleciony łańcuszkowo biały bawełniany sznur, na którym zaczepiony był zatknięty za pas pistolet. Żołnierz niestety nie przynosił wiadomości od Antka, tylko od znajomych z Mokotowa, od ciotki Frynki Bagińskiej i jej rodziny. Żyją i pozdrawiają — to wszystko. Matka wpatrywała się bez słowa w granatowe bryczesy chłopca (mój brat w ostatnim roku też chodził w granatowych bryczesach), wreszcie podziękowała za pozdrowienia i zaproponowała mu zupę. Chłopak chętnie przyjął zaproszenie. W pralni, która spełniała rolę wspólnej stołówki, matka szybko postawiła przed nim talerz treściwej kartoflanki. Chłopak dorwał się do jedzenia jak zgłodniały wilk. Głośne siorbanie przerywał opowieścią o Mokotowie, walkach i przeżyciach. Mówił zwięźle. Dłuższa była opowieść chłopca o jego osobistych losach. Przed kilkoma dniami stracił brata. „Byliśmy razem w jednym oddziale. Gdyśmy poszli do ataku, otrzymał postrzał w czoło. Zginął na miejscu. Został mi po nim ten pistolet.” Tu wskazał ręką na tkwiące za pasem parabellum, na którym od kilku minut spoczywały moje oczy. Matka z trudem powstrzymywała łzy, dopełniając talerza, a równocześnie zwracając mi uwagę, żebym zszedł z piwnicznego okna, bo właśnie rozpoczął się ogień artyleryjski i słychać było coraz bliższe gwizdy pocisków i detonacje. Nie zwracałem uwagi na jej napomnienia. Nadszedł właśnie stryj i zaczął wypytywać żołnierza o sytuację na Mokotowie, przekrzykując wybuchy pocisków. Twardo siedziałem dalej na parapecie, pożerając wzrokiem parabellum. Stryj niecierpliwie wysłuchiwał opowieści żołnierza zagłuszanych kolejnymi eksplozjami i pomieszanych z coraz natarczywszymi napomnieniami matki, wreszcie nie wytrzymał i rzucił w moim kierunku: „Do jasnej cholery, złaź z okna!” Przyjąłem to jak rozkaz. Ledwie odszedłem od okna, dał się słyszeć najpierw przejmujący świst, a potem potężny huk. W piwnicy zrobiło się ciemno — z kuchni, na której grzała się kartoflanka, zaczęły się wydobywać kłęby sadzy i dymu. Na miejsce, gdzie przed chwilą siedziałem, posypały się zwały cegieł. Pocisk uderzył w komin.

Po kilku godzinach ostrzał ustał. Stryj wrócił na swój posterunek, a żołnierz pożegnał się i poszedł do Komendy Placu. Ja wyszedłem do ogrodu. Tutaj panował zwykły codzienny ruch, tak jak by przed chwilą nic się nie stało.

Południowe bombardowanie artyleryjskie nie obeszło się bez ofiar. W najbliższym sąsiedztwie, w mieszkaniu państwa Krukowskich, od odłamka czy zbłąkanej kuli zginęła jedna z uciekinierek z miasta, starsza już kobieta. Pochowano ją potem na podwórku, nie opodal miejsca, w którym w 1939 roku znajdowały się mogiły naszych poległych. Wkrótce po tej stronie podwórka przybyła jeszcze jedna, tym razem „pokojowa” mogiła. Pod oknem Leszka Rossowskiego pochowano jego babcię, blisko osiemdziesięcioletnią staruszkę, która zmarła śmiercią naturalną. Wnuk, kapral „Leszek” z Batalionu „Zośka”, przeżył ją tylko kilka dni. Zginął 30 sierpnia, podczas bombardowania na ulicy Zakroczymskiej 7.

Zszedłem nad fosę. Na wprost klatki schodowej numer 3 starszy już powstaniec, około trzydziestki, odłożywszy na bok pepeszę, usiadł na drewnianym mostku wędkarskim, zdjął oficerki, rozwinął onuce, podciągnął do góry rozsznurowane nogawki bryczesów i zanurzył nogi w wodzie. Wkrótce podeszło do niego kilku żołnierzy i łączniczki — wywiązała się rozmowa. Siadłszy skromnie z boku na skarpie, przysłuchiwałem się. Snuł opowieść o walkach na placu Bernardyńskim. Niemcy zaatakowali barykady szerokim frontem, przy użyciu czołgów. Gwałtowność ataków spowodowała panikę wśród obrońców. Zaczęli się wycofywać. Jakiś oficer dał rozkaz wycofania się na fort. Na szczęście odsiecz, w której uczestniczył ów „powstaniec z pepeszą”, jak go zanotowałem w pamięci, nadeszła w porę i uratowała sytuację. A sytuacja była tragiczna, bo tyły Sadyby zostałyby całkowicie odsłonięte i Niemcy bez trudu zajęliby całą dzielnicę. Autor opowieści nie miał słów oburzenia, określając niefortunnych obrońców barykady jako maminsynków, Józików, paniczyków, którzy stchórzyli i usłuchali rozkazu jakiegoś szpiega. „Powinno się ich oddać pod sąd wojenny za opuszczenie stanowisk!”, grzmiał.

Żal mi było tych chłopców, ale równocześnie nie mogłem im darować odejścia ze stanowisk. Walka, odwrót, bohaterstwo, tchórzostwo, szpiedzy — różne myśli zaczęły mi się kłębić w głowie.

Po incydencie z barykadą na Czerniakowie zapanowała psychoza wyszukiwania volksdeutschów i szpiegów, mimo iż zaraz po opanowaniu Sadyby przez naszych powstańcza żandarmeria aresztowała wszystkich miejscowych volks-deutschów, gromadząc ich w jednej z kazamat w południowo-zachodnim narożniku fortu, oraz mimo iż obowiązywał rozkaz Komendanta Placu, nakładający obowiązek meldowania się uciekinierów z miasta u komendantów bloków. Teraz jednak w każdym nieznajomym doszukiwano się volksdeutscha lub szpiega. Ta podejrzliwość naraziła na przykrości kilku cichych i spokojnych, uczciwych mieszkańców Sadyby. Nie obeszło się też bez wypadków nadużycia władzy. Niemniej jednak każdy wnikliwie obserwował otoczenie i wszystkich nowo przybyłych.

U pani Boczarowej zamieszkała jedna z uciekinierek, starsza już kobieta, z maleńką dziewczynką. Wiek uwalniał ją całkowicie od podejrzeń, a jednak… Pewnego dnia ktoś zobaczył, że gdy mała coś zbroiła, „stara”, jak ją nazwałem w oburzeniu, zaczęła bić dziewczynkę otwartą dłonią po buzi. Ponieważ taki brutalny sposób karcenia dzieci nie należy do polskich obyczajów, „stara” z miejsca wydała się wszystkim podejrzana. Doniesiono żandarmerii i zabrano „starą” na przesłuchanie. Nie wiem, jak sprawa ta się zakończyła ostatecznie.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski „Dzieje rodziny Tchórzow” – cz. 1.

Po moim Tacie – Macieju Piekarskim – został osobliwy utwór literacko dziennikarski zatytułowany „Dzieje rodziny Tchórzów”. Tekst powstał w 1976 roku. Oryginał jest w maszynopisie dlatego nie zamieszczam ani skanu ani zdjęcia.

W czasie okupacji niemieckiej moi dziadkowie, a rodzice Taty – Janina Karolina z Adamskich Piekarska i Bronisław Michał Piekarski adoptowali dziecko z Zamojszczyzny. Mój stryj Jan jechał do Oświęcimia. Kolejarze na Dworcu Wschodnim usłyszeli dobiegający z bydlęcych wagonów płacz dzieci i narażając życie postanowili je uratować. Całą historię Tata opisał w swoich wspomnieniach z czasów wojny zatytułowanych „Tak zapamiętałem”. Ale nie ma w nich wyodrębnionej historii samej Tchórzyny, bo w końcu „Tak zapamiętałem” to książka autobiograficzna.

„Dzieje rodziny Tchórzów”, aczkolwiek z mojego punktu widzenia napisane na tyle emocjonalnie, że brak w nich dystansu, jaki jest konieczny, by tego typu książka lepiej się czytała, to jednak właśnie przez ten brak dystansu pokazują ogromną wrażliwość mojego Ojca. Pokazują, jak on to przeżywał, jak kochał ten temat i jak pokochał całą rodzinę swojego adoptowanego brata.

Tekst jest też rodzajem reportażu z wizyty stryja Janka u nas i naszej u niego. Jestem jedną z bohaterek tego tekstu. Może kiedyś napiszę swoją wersję tamtej wizyty na Zamojszczyźnie.

janek

Jan Tchórz na zdjęciu zrobionym zaraz po otwarciu wagonu kolejowego na stacji Warszawa Wschodnia

Maciej Piekarski
DZIEJE RODZINY TCHÓRZÓW
Z SZUFLADY OJCA

Od dawna nurtowała mnie ta sprawa. Minęło przecież od tamtego czasu 33 lata.
Wielokroć przez ten czas otwierałem szufladę odziedziczonego po ojcu biurka. Wpadała mi w rękę żółta koperta. Znajduje się na niej wykonany ręką Ojca równym, wprawnym pismem: wyblakły już dzisiaj nieco napis: „Listy Tchórzyny”. Częstokroć otwierałem kopertę. Leżą w niej częściowo zaczerwienione od grzyba kartki zapisane niewprawnym pismem. Wśród nich jedna z tekstem zapisanym na maszynie, z nadrukiem w języ­ku niemieckim: „Polnisches Hilfskomitee Hauptausschuss”. Niżej pieczątka w czerwonym tuszu i niemiecki podpis.
Wśród listów są też trzy zdjęcie.
Jedno z nich przedstawia maleńkiego chłopczyka z ogoloną główką leżącego w żelaznym łóżeczku. Jego duże oczy zdradzają jakby przerażenie.
Drugie zdjęcie przedstawia tego samego chłopca. Ma już włosy. Są ciemne, spadają mu grzywką na czoło. Buźka uśmiech­nięta, a w oczach wesoły błysk.
I wreszcie trzecie zdjęcie. Na tle siatki jakiegoś ogro­dzenia siedzi sztywno na krzesełku wiejska kobieta. W spraco­wanych dłoniach trzyma torebkę. Po obu stronach kobiety stoją dwaj chłopcy ubrani w nieco przydługie spodenki sięgające niemal do kolan. Ten chłopiec z prawej strony trochę wyższy, ma około 12 lat. Ten z lewej wygląda na lat siedem. Obydwaj stoją sztywno wyprostowani trzymając przed sobą w dłoniach święte obrazki.
W 1986 roku, któregoś majowego wieczoru znów sięgnąłem po koperty. Wyjąłem listy i zdjęcia. Patrząc na zdjęcia porówny­wałem zdjęcia kobiety i zdjęcia tego maleńkiego chłopczyka z ogoloną główką w żelaznym łóżeczku.
Wspomnienia o tej kobiecie, o jej dzieciach wróciły jak by to było dziś. Postanowiłem napisać artykuł o Janku. Tego samego wieczora usiadłem przy ojcowym biurku. Rano artykuł był gotów. Zatytułowałem go „Syn dwóch matek”, i wysłałem do redakcji „Stolicy”. Ukazał się 20 czerwca.
Musiałem teraz napisać do Janka – wysłać mu „Stolicę”.
Nie widzieliśmy się 12 lat. Czekałem na wolną sobotę 3 lipca. Drugiego lipca naszkicowałem brudnopis listu. Długo go pisałem.
Nie zdążyłem wysłać tego listu.
Trzeciego lipca, gdy wracając z miasta włożyłem klucz do zamka u sąsiadki naprzeciw otworzyły się drzwi.
– Panie Maćku ma Pan gościa! – Zza pleców Pani Hanki dostrzegłem czarną czuprynę Janka.
Długo trwało powitanie. Stojąc w pokoju Pani Hanki, obejmując Janka, trzymany przez niego w ramionach dostrzegłem leżącą na stole „Stolicę”…
Od TAMTYCH DNI przed trzydziestu trzema laty wiele się zmieniło. Odeszli kolejno: Antek, którego żołnierska mogiła pozostała na jednej z płonących ulic śródmieścia w 1944, później Dziadek, Ojciec, Babcia Zosia, Babcia Karolcia i wreszcie na ostatku Matka.
Janek nie znał mego obecnego adresu. Ocalało jednak mieszkanie z tamtego czasu. Mieszka w nim teraz mój młodszy brat Bronek, którego wówczas nie było jeszcze na świecie. Janek skierował swoje pierwsze kroki właśnie tam, do starego mieszkania.
Rozpoznał stare kąty. Piec, za którym razem z naszą matką układał wówczas w 1943 polana. Pokój, w którym stało jego łóżeczko, korytarz piwniczny, z którego wygnali nas Niemcy 2 września.
Halina z Małgosią były u Babci Konstancji. Mieliśmy dwa dni dla siebie.
Wieczorem w piątek, tego samego dnia, co przyjechał Janek zatelefonowałem do Haliny. Telefon odebrała Małgosia. Powiedziałem, że przyjechał Jasio. Małgosia przekazała to Halinie.
W niedzielę wyruszyliśmy z Jankiem obejść jeszcze raz stare wojenne kąty. W międzyczasie, gdy z Jankiem byliśmy „na szlaku” wróciła Halina. Zaszła do Pani Hanki dowiedzieć się, co słychać. Rozmawiały o Janku i jego losach. Małgosia, jak zwykle ciekawska, dopytywała się niecierpliwie:
– Mamusiu! Jak to było z tym Jasiem!
Zniecierpliwiona Halina odpaliła:
– Dla kogo Jasio to Jasio! Dla ciebie Stryjek Janek! Masz dziesięć lat, umiesz czytać, na biurku u Ojca leży „Stolica”, idź do domu, przeczytaj i nie zawracaj głowy!
Małgosia wyszła. Po kilkunastu minutach wróciła szlochając, ładując się Halinie na kolana.
W pierwszych dniach lipca wyjechaliśmy z Haliną i Małgo­sią do Kazimierza nad Wisłą.

(c.d.n.)

Udostępnij na: