Archiwa tagu: Tak zapamiętałem

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 14

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

Na wiosnę administracja bloku ustaliła, iż mieszkańcy mogą na trawnikach, a także w parku na wprost fortu, zrobić sobie grządki warzywne. Pan Władysław okazał się zapalonym działkowiczem: kopał ziemię, siał i sadził, a obok książek pojawiły się pod jego pachą tyczki do pomidorów.

Państwo Symonowiczowie byli szczerymi Polakami. Takie uczucia trudno ukryć. Ich reakcja na różnego rodzaju wieści nadchodzące z miasta spowodowała, że od razu stali się członkami zwartej społeczności, jaką stanowili mieszkańcy naszego bloku. Pani Irena w zadziwiający sposób miała zawsze najświeższe wiadomości, a często też najnowszą tajną prasę. Wychowana była w Poznańskiem. Znała dobrze język niemiecki. Udzielając lekcji niemieckiego, wspomagała domowy budżet. Często zachodziła do mojej mamy. Polubiły się bardzo. Nie raz, nie dwa wpadała znienacka z jakąś wiadomością lub z pytaniem o wiadomości, a równocześnie z zaskakującą prośbą: „Pani Janino, niech pani myśli o mnie serdecznie, ja wierzę w duchy opiekuńcze.” Po czym biorąc małego Tadzia na rękę, wychodziła i jechała do Śródmieścia.

Kiedyś wpadła zdenerwowana. „Pani Janino, dziękuję za serdeczne myśli. Jechałam tramwajem. Na Czerniakowie żandarmi zatrzymali tramwaj i robili rewizję. Nic mi się nie stało”, powiedziała jednym tchem. „A dlaczego miało się pani coś stać, miała pani małe dziecko na ręku!”, zareplikowała mama. Słuszna mi się wydała uwaga mamy. Popatrzyłem na panią Irenę, na mamę, mama popatrzyła na mnie. Gdy skrzyżowały się spojrzenia moje i matki, zrozumiałem, że w reakcjach, w postępowaniu pani Ireny, w jej częstych stanach podniecenia i egzaltacji, kryje się jakaś tajemnica, tajemnica, która miała wyjaśnić się dopiero za kilka miesięcy.

W połowie czerwca aresztowano pana Adama Skoczylasa, ojca mego szkolnego kolegi, Jurka. Z zawodu był hydraulikiem. Bardzo często majstrował coś w piwnicy z naszym dozorcą, Czesławem Zachewiczem. Mieszkał w willi przy ulicy Morszyńskiej 37. Pan Czesław chodził teraz jak struty. W tej samej willi, co Jurek, mieszkał niejaki K., spokrewniony podobno ze Skoczylasami przez żonę. Było to bardzo niesympatyczne indywiduum. Handlował koniną i drewnem na opał. Miał dwóch synów, z których jeden był w moim wieku, drugi zaś o trzy lub dwa lata młodszy — z powodu śniadej cery nazywaliśmy go Murzynkiem. Po Sadybie zaczęły krążyć plotki, że to właśnie K. wydał Skoczylasa, który podobno miał coś wspólnego z produkcją broni.

Niebawem też któregoś ranka rozeszła się lotem błyskawicy wieść, że K. został zastrzelony z wyroku Polski Podziemnej. Do mieszkania jego weszło podobno trzech mężczyzn, sprowadzili go na dół, do piwnicy, odczytali wyrok śmierci i zastrzelili. Mieszkańcom willi zakazano przez godzinę wychodzić z domu. O śmierci K. mówiono, że to była kara za wydanie Skoczylasa. Nie wiedziałem wówczas, że K. miał jeszcze inne grzechy na sumieniu, że rozpracowywał tajną drukarnię działającą wówczas nie opodal na Sadybie.

Zbliżały się wakacje. Od Edka Laudańskiego dostałem łuk. Bawiliśmy się z kolegami w Indian. Problemem były strzały. Groty sporządzaliśmy z wystrzelonych pocisków karabinowych, tzw. czubków. Ku rozpaczy mamy wytapiało się nad gazem ołów wypełniający płaszcz pocisku i grot był gotowy. Dobre balistyczne strzały z tyczek do pomidorów nauczył nas robić pan Władysław Symonowicz.

W tym czasie drogi moje i Antka już się rozeszły. On był „dorosły”, miał piętnaście lat, chodził w modnych wówczas butach z cholewami, ja zaś byłem „gówniarzem”. On miał karabin, mnie zaś pozostał trzcinowy łuk i strzały.

Antek trzymał się ze swymi kolegami jeszcze ze szkoły powszechnej. Byli to: Leszek Rossowski, Paweł i Krzysiek Kamińscy oraz Jędrek Kuźniar. Nadto zaprzyjaźnił się ze starszymi: z synem naszego kierownika, Januszem Bo-czarem, Edkiem Laudańskim i siostrzeńcem doktora Szczu-bełka, Januszem Millo. Janusz był z nich wszystkich najstarszy, miał dwadzieścia jeden lat, należał do Straży Ogniowej i chodził w mundurze. Do tej paczki dołączył jeszcze starszy brat mej koleżanki, Krysi, syn kapitana Jerzego Dąbrowskiego, Waldek. Przed wojną był on w korpusie kadetów we Lwowie, a teraz w Straży Ogniowej na Sadybie.

Tymczasem Janusz Boczar wyjechał do Trzepaka koło Jasionowa, w Jasielskie, do pracy w kopalni nafty. Utrzymywał z Antkiem korespondencję. Ocalały te listy. Są swego rodzaju dokumentem ich młodzieńczej konspiracji,

30 czerwca 1943 roku Janusz pisał:

„U nas w wiadomej dziedzinie kompletny zastój. Daje się odczuć kompletny brak przedmiotów w rodzaju M czy też B [kryptonimy karabinów typu Mauser i Berthier] — nawet lektury z tej dziedziny brak. Bądź łaskaw wystarać się o książkę, którą czytaliśmy z M i B i tylko dzięki niej zawarliśmy z nimi znajomość. Jeden egzemplarz mam ze sobą, lecz potrzebny mi jeszcze jeden. Książka wyżej wspomniana potrzebna jest dla chłopca naszego rodzaju — Janusz.”

Ta książka to przedwojenny podręcznik wyszkolenia strzeleckiego, wydany dla wojska.

W następnym liście Janusz pisał:

„Co słychać z M i B. Odpisz natychmiast. Po otrzymaniu listów odpisuję, gdyż zechcę Ci przysłać oliwy i wazeliny dla M i B. Pieniędzy na cele wykupu niewolników rodzaju M i B na razie przysłać Ci nie mogę, może w przyszłym miesiącu. Czy mógłbyś się postarać o młodszych przyjaciół M i B [chodziło o pistolety] i przysłać mi? Bardzo by mi się nieraz w obecnych warunkach jeden taki przydał. Może zrobisz tak, że wypadki w Warszawie na terenie naszego działania zbierzesz w krótkie meldunki-raporty i będziesz mi je co trzy dni przysyłał.”

W następnym liście Janusz odpowiadał Antkowi:

„W drugim liście bez daty piszesz mi o S i G, w trzecim o cytrynkach. Odpowiadam na wszystkie. Książka, o której Ci pisałem, jest mi na razie niepotrzebna, tak że wstrzymaj starania o nią. Płyn do płukania gardła [nafta, oliwa] posiadam w takiej ilości, że mogę się w nim kąpać. Po części domyślam się, kto to jest panna S, modna za czasów szlacheckich [chodziło o szablę, ponieważ Antek przed kilkoma dniami wydobył z fosy kozacką szaszkę].

Pan G [granat], bardzo modny w chwili obecnej, jest bardzo przydatny w wielkim niebezpieczeństwie. […] Kup chlorku kobaltu w „Mikrochemii” i rozpuść go w wodzie, a otrzymanym rozczynem pisz jak atramentem. Po podgrzaniu otrzymasz niebieskie pismo. O szczegóły zapytaj Ryśka. Mnie również przyślij owego chlorku kobaltu — Janusz.”

Tymczasem całą Warszawą wstrząsały akty niemieckiego. terroru. Nie było nocy, żeby gestapo kogoś nie aresztowało. Fala aresztowań dotknęła również Sadybę i nasz blok.

W nocy 2 lipca aresztowano kapitana Jerzego Dąbrowskiego. Został aresztowany również Waldek. Miał: osiemnaście lat, chodził zwykle po Sadybie w mundurze strażackim i francuskim kepi stanowiącym wówczas element umundurowania strażaków. Niemcy w zasadzie honorowali legitymacje Straży Ogniowej, lecz Waldka nic nie zdołało wybronić. W mieszkaniu kapitana Dąbrowskiego aresztowano wówczas także: osiemnastoletniego Włodzimierza Hawrylinkę, Stanisława Świderskiego, starszego brata mej koleżanki szkolnej, oraz dwudziestotrzy-letniego Mieczysława Nejmana.

Kapitan Dąbrowski miał bardzo piękną i bogatą żołnierską przeszłość jeszcze z okresu pierwszej wojny światowej. We wrześniu 1939 roku walczył do końca. Uniknął niewoli. W chłopskim przebraniu powrócił do Warszawy. Aresztowanie nastąpiło w momencie, gdy w jego mieszkaniu odbywała się konspiracyjna zbiórka. Fakt ten wywołał szereg obaw, a przede wszystkim nasunął podejrzenie, iż sypnął ktoś dobrze zorientowany w organizacji.

Antek poczuł się też zagrożony. Ujawnił wtedy rodzicom, że kapitan Dąbrowski to jego dowódca. Wstąpił do organizacji wraz z Jędrkiem Kuźniarem. Zaprzysiężono ich w mieszkaniu szewca, Mariana Borowicza, który działał w konspiracji wraz ze swą żoną reichsdeutschką, która dzięki swojej narodowości odsuwała wszelkie podejrzenia od osoby męża. W pokoju, w którym wówczas chłopcy w Grzegorzewie koło Tłuszcza. Jeździliśmy tam z Antkiem przed wojną na wycieczki zuchowe i obozy. Teraz wyjechał sam do Grzegorzewa.

Na szczęście Antka i nas wszystkich, a na chwałę aresztowanym, obawy okazały się płonne. Nikt nikogo nie sypnął. Gestapo musiało się zadowolić tylko zatrzymanymi ofiarami. Rozstrzelano ich 16 lipca w ruinach getta.

Po dwóch miesiącach przymusowych, aczkolwiek nie pozbawionych uroku wakacji Antek powrócił do Warszawy.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 13

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

W kwietniu przyjechał z Wrocławia na kilkudniowy urlop pan Zdzisław Maszewski. Odwiedził nas razem z żoną, ciotką Zosią, jak ją nazywaliśmy. Interesujące były jego opowieści o Niemczech. Miał tam ograniczone możliwości poruszania się. Jego niemiecki Ausweis był opatrzony na zewnątrz dużym czarnym nadrukiem: „Achtung, Feind hort mit!” Pan Zdzisław przeżył we Wrocławiu kilka alianckich nalotów. Mówił, że to straszne: „Ziemia rozstępuje się pod nogami.”

Któregoś dnia ojciec wrócił z miasta z wiadomością, że odnalazła się mama Krzysia. Okazało się, że gdy tylko ludzie wykradli zamojskie dzieci z transportu śmierci, natychmiast je sfotografowano w tych ubrankach i w takim stanie, w jakim były zabrane rodzinom. Zdjęcia miały dwojakie znaczenie: dokumentowały niemiecką zbrodnię na dzieciach i stanowiły podstawę identyfikacji. Zdjęcia dzieci, których imiona, nazwiska i pochodzenie były nieznane, zostały rozesłane przez RGO do miejsc osiedlenia wygnańców z Zamojszczyzny. Wielu z nich znajdowało się w Żelechowie. Tam też na zdjęciu rozpoznała Krzysia jego rodzona matka.

Parę dni potem RGO nadesłało nam dokument stwierdzający, że moi rodzice wzięli na wychowanie z RGO dwu i półletniego Jana Tchórza, którego matka ma na imię Zofia.

Niebawem też nadszedł list od Zofii Tchórzymy: „W pierwszych słowach mego listu Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Droga Pani! Przepraszam, że tak długo nie pisałam. Nie miałam zdjęcia z obóch braciszków Jasiowych, z Bolcia i Tadzia młodszego. Piszę o swym losie: pracuję przy starcach w przytułku. Dostaję nagrody 100 złotych miesięcznie od Pana Burmistrza. Obiad dostaję w kuchni, co gotują dla nas wysiedlonych. Chłopiec starszy służy u gospodarza, a młodszy Tadzio chodzi do ochronki i dostaje śniadanie i parę deka chleba na kolację. Dwie mam córki, Walercię i Stefcię. Jedna jest w Berlinie, a druga w Prusach u gospodarza. Dłuższy czas nie wiedziałam o nich, bo nie miałam adresu. Starszej lepiej, a w Berlinie młodszej gorzej. Otrzymałam listy razem od obydwóch w maju. Piszą, że są zdrowe, to mnie cieszy. Jasiowi posyłam fotografię w liście i obrazek. Dziękuję Pani za czułe serce, że się Pani zaopiekowała moim dzieckiem. Teraz się już przyzwyczaiłam do swego losu, w jakim się obecnie znajduję. Nie wyobraża sobie Pani, jak miałam początkowo, jak mnie przywieźli do Żelechowa. W Dzień Bożego Narodzenia byłam na mszy. Powracam do swoich dzieci do szkoły, cośmy mieszkali parę rodzin wysiedlonych, usiadłam z Jasiem, zapłakałam, żem nie miała córek przy sobie. W tej chwili przyszły kobiety z Żelechowa i przyniosły nam potraw pośnikowych, podzieliły się z nami opłatkiem. Była to chwila radości. Posyłam często paczki do córki, bo pisze, że brak jej żywności. Pisała mi w liście, że dostają zupę szpinakową na czystej wodzie i po porcji chleba. Żołnierską bochenkę na cztery osoby i idzie na cały dzień do fabryki. Pracuje przy amunicji i materiałach wybuchowych.
Pozdrawiam Panią z całą rodziną i Synka Jasia.
Zofia Tchórz”

Któregoś dnia ktoś zapukał do drzwi. Mama odpowiedziała: „Proszę.” Drzwi się otworzyły i weszła wiejska zabiedzona kobiecina o czarnych lśniących oczach, z pięknymi kruczymi włosami przyprószonymi siwizną, owinięta w kraciastą chustkę. „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!”, powiedziała. Była jakby wystraszona.

Na twarzy mamy dostrzegłem jakiś dziwny skurcz czy błysk. Patrząc na kobiecinę, myślałem, że to żebraczka. „Czy ja dobrze trafiłam?”, zapytała. „Tak, na pewno dobrze — odpowiedziała mama zmienionym głosem. — Jest u nas pani synek”, dodała po chwili i obydwie wy-buchnęły płaczem.

Była to mama Janka. Przyjechała zobaczyć swego Jasiunia.

Straszne były jej przejścia. W dniu 5 grudnia 1942 roku zajechali do ich wsi, do Chomęcisk Małych koło Starego Zamościa, żandarmi i czarni[1]. Kazali opuścić chałupinę i wyjść. Pognano ich do obozu w Zamościu. Rodzina składała się wtedy z pięciu osób: ona, Zofia Tchórzyna, córka Stefcia lat czternaście, synowie — Bolek lat dwanaście, Tadzio lat dziesięć i Janek lat dwa. (Mąż zmarł przedtem, a szesnastoletnia córka Walerka już od czerwca 1942 roku przebywała na robotach w Niemczech.) Jeszcze z Zamościa zabrano Stefcię i wysłano w głąb Niemiec. Matkę z synami zawieziono do Żelechowa. Janek był chory. Miał odmrożone rączki, nóżki i brzuszek, a na dodatek w obozie zaraził się tyfusem.

Niebawem do ochronki zajechała niemiecka kolumna sanitarna i zabrała chorego malca. Gruba Schwester w obcisłym mundurze nawet nie dała matce pocałować chłopca na pożegnanie. Tchórzyna widziała jeszcze, jak odjeżdżający Jasiunio niezdarnie uderza rączką w szybę karetki niemieckiego Czerwonego Krzyża — i została bez: dziecka, z myślą, że straciła go na zawsze.

Gdy tylko Zofia Tchórzyna dowiedziała się, że jej Jasiunio żyje, zostawiła swoich synków na ludzkiej opiece i pojechała go odszukać, sprawdzić, czy nie zaszła jakaś, pomyłka.

Janek nie chciał się przywitać ze swoją matką, choć gdy tylko rodzice dowiedzieli się, kim jest, wszyscy zaczęliśmy go uczyć jego prawdziwego imienia i nazwiska. Gdy mówiliśmy mu: „Nazywasz się Jan Tchórz”, on oburzony krzyczał: „Aś ne Tuś, Aś Ksyś!” Gdy rodzona matka przytuliła go do piersi i zaczęła całować, odepchnął ją brutalnie i począł wydrapywać każdy pocałunek.

Została u nas kilka dni. Pragnęła się nacieszyć dzieckiem. Rodzice też chcieli, żeby się Janek do niej przyzwyczaił. Myśmy z bratem byli zbici z pantałyku. Cieszyliśmy się, że odnalazła się mama Janka, a jednocześnie baliśmy się, że zechce nam go zabrać. Miała przecież do tego prawo. Na razie jednak o zabraniu nie było mowy. Zofia Tchórzyna nie mogła swemu dziecku zapewnić bytu. Żyła w nędzy. Po kilku dniach, zaopatrzona na drogę, wyjechała do Żelechowa.

Pierwszy list, który za jakiś czas nadszedł, był bardzo smutny:

„Drogie Państwo! Donoszę Wam o swojem zdrowiu i powodzeniu. Gdym powróciła od Państwa, miałam listy od córek. Przykro mnie, bardzo tęsknią. Młodsza pisała, że nie wykonała w fabryce roboty, a jak się z tem nie zgodzi, to oddadzą ją do obozu. Jeździłam w swoje strony, do Zamojszczyzny. Dom mój rozebrali, na drugie miejsce złożyli. Pole obsiewają ci, co gospodarzą. Ojca odwiedziłam. Czuje się niedobrze, co już liczy sobie przeszło 70 lat. Starsza córka, Walerka, wróciła z powrotem na majątek z fabryki. Tadziu i Bolcio dzięki Bogu zdrowi. Ja się czułam niedobrze, bo z przemęczenia, w Rejowcu czekałam na pociąg 16 godzin i parę minut. Mamusia pozdrawia Jasiunia, całuje tysiące razy i również wszystkich w domu i pozdrawiam najbliższych, szczęśliwego przeżycia. Tak na razie kończę te parę słów Zostańcie z Bogiem
Zofia Tchórzyna”

Korespondencja z Tchórzyną trwała aż do nadejścia frontu.

W nocy z 12 na 13 maja zbudził nas silny nalot radzieckich samolotów. Spaliśmy wówczas przy otwartych oknach. Od rakiet oświetlających lotnikom cel było jasno jak w dzień. Nie schodziliśmy do piwnicy, choć dom trząsł się w posadach od eksplodujących bomb gdzieś w Śródmieściu.

W kilka dni później znalazłem w parku ulotki z podpisem Stalina. Zawierały wezwanie do walki z Niemcami.

W końcu maja przyszła do nas niespodziewanie ciotka Maszewska. Pana Zdzisława aresztowano we Wrocławiu. Ją zdołano ostrzec. Musiała natychmiast opuścić mieszkanie i ukryć się. Natychmiast też przyjechała do rodziców.

Wyjaśniła się dla mnie tajemnica wyjazdu pana Zdzisława do Niemiec. Pojechał tam jako zaprzysiężony żołnierz podziemia. Ta decyzja wymagała wyjątkowego poświęcenia z jego strony. Niełatwo było mu przyjąć na siebie dla dobra sprawy imię zdrajcy, jakim go w Ursusie okrzyczano, gdy zgłosił chęć wyjazdu. Ojciec wiedział o motywach jego decyzji, dlatego też ciotka przyjechała do nas.

Gestapo aresztowało obydwie siostry pana Zdzisława: Jadwigę Lenkiewicz zabrano z jej mieszkania przy ulicy Puławskiej, a Leonardę Jeleńską z fabryki cukierków, w której była zatrudniona. Obydwie torturowano na Szucha, jednakże nie wydały nikogo[2].

Wobec całkowitej wsypy ciotka Zosia została u nas. Dla mnie była to duża frajda. Do domu przybył ktoś nowy. Ciotka nie mogła wychodzić do miasta. Nie mogła ryzykować legitymowania. Musiała otrzymać nową „lewą” kenkartę, ze zmienionym nazwiskiem, a to wymagało czasu.

Z chwilą zamieszkania ciotki u nas nie mogły się już w naszym domu odbywać komplety. Trzeba było przecież zachować ostrożność. Tym bardziej że doszły nowe okoliczności. Ciotka Zosia nieraz wychodziła na krótkie spacery, czasami brała ze sobą Janka. Okazało się to wkrótce niebezpieczne, ponieważ gdy tylko rodzice przywieźli Janka, po Sadybie zaczęły kursować plotki, że za grube dolary przechowują żydowskie dziecko, a teraz gdy zobaczono z nim ciotkę, dodano, że przechowują również Żydówkę.

Wyrabianie fałszywej kenkarty trwało ponad miesiąc. Żeby zrobić do niej zdjęcie, ciotka musiała zmienić nieco swój wygląd. U jednego fryzjera obcięła piękne długie warkocze, u drugiego utleniła włosy. Nazywała się teraz Zofia Kowalska. Trzeba było następnie wynaleźć dla ciotki bezpieczną melinę. Z pomocą przyszła cioteczna siostra ojca, ciotka Stenia Ruszczykowska, która zaprotegowała ciotkę Zosię do pracy w majątku Dalbożek koło Mogielnicy. Niebawem też ciotka Zosia tam wyjechała.

Po wyprowadzeniu się rodziców Małgosi dziadkowie przyjęli nowych lokatorów. Byli to państwo Symonowiczowie z maleńkim synkiem, Tadeuszem. Pani Irena odznaczała się urodą i błyskotliwą inteligencją. Jej mąż, pan Władysław, starszy, siwiejący pan, sprawiał wrażenie uczonego. Wysoki, postawny, chodził zawsze z gazetą lub książką pod pachą. Pilśniowy wymiętoszony kapelusz, z którym się nie rozstawał, dziwnie nie pasował do jego wyprostowanej sylwetki, niemniej jednak rzucał się w oczy przede wszystkim i nadawał panu Władysławowi wygląd starego safanduły.


[1] Czarnymi miejscowa ludność określała volksdeutschów z Besarabii (ciemnowłosych, o śniadej cerze), których Niemcy osiedlali w spacyfikowanych wsiach Zamojszczyzny.

[2] Wg rozprawy A. Koniecznego Rozbicie wrocławskiej grupy wywiadu ofensywnego Komendy Głównej ZWZ-AK „Stragan” („Sobótka” 1973) inż. Zdzisław Maszewski był szefem tej komórki. Jej zadaniem było rozpracowywanie tajemnic niemieckiego przemysłu zbrojeniowego. Wsypę spowodował osławiony Ludwik Kalkstein. W toku śledztwa inż. Maszewski osłaniał swych towarzyszy i współpracowników. W dniu 21 lipca 1944 r. wyrokiem Volksgerichthof Senatu 2 w Berlinie został skazany na śmierć. Wyrok przez zgilotynowanie wykonano 11 września w więzieniu w Brandenburgu. Siostra inż. Maszewskiego, Leonarda Jeleńska, wobec braku dowodów została zwolniona z więzienia w Moabicie 23 września 1943 r. Drugą siostrę, Jadwigę Lenkiewiczową, skazano na dożywotnie więzienie. Zmarła wskutek ostrej niedomogi serca 11 sierpnia 1945 r. w Polskim Szpitalu Wojskowym Nr 7 w Anconie.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 12

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

7 stycznia obiegła Warszawę lotem błyskawicy wieść, że na Dworcu Wschodnim kolejarze zatrzymali niemiecki transport dzieci wysiedlonych z Zamojszczyzny, wieziony do Oświęcimia. Tysiące warszawiaków ruszyło na dworzec. Moi rodzice również. Wrócili tego dnia bardzo późno do domu i z niczym. Na dworcu zastali tylko rozogniony tłum. O dzieciach nikt nic nie wiedział — może nie chciał, a może nie mógł przekazać żadnej informacji.

Przez kilka następnych dni rodzice jeździli na dworzec i wracali z pustymi rękami. Wiadomości o dzieciach były jednak prawdziwe. Ojciec z mamą nie dali więc za wygraną i przez znajomych otrzymali z RGO pozwolenie na wzięcie do siebie zamojskiego dziecka.

Jak opowiadała mama, gdy weszli z ojcem do sierocińca, oczom ich ukazały się gromady wychudłych dzieci, przeważnie w wieku sześciu, siedmiu lat. Wśród malców beztrosko igrających po salach dostrzegła mama chłopczyka stojącego na uboczu na lekko wykrzywionych nóżkach i ssącego smoczek. Ubrany był w spodenki z grubego zielonego welwetu. Spod długich rzęs patrzyło na mamę dwoje lśniących czarnych oczu. Gdy tylko spojrzenia ich się spotkały, malec podreptał do pielęgniarki i schował się za jej fartuch, wyglądając zza niego co chwila ciekawie.

Jak się nazywał? Kim są czy byli jego rodzice? Nie umiał powiedzieć. Czy w ogóle kiedyś mówił? Czy może wskutek przeżyć zatrzymał się nagle w rozwoju? Nikt nie umiał odpowiedzieć na te pytania. Jego dziecięcy współwięźniowie z transportu nic o nim nie wiedzieli. Nikt z nich nie pamiętał, skąd go zabrano. W sierocińcu nadano mu imiona Krzyś Dionizy.

Gdy mama wzięła go na ręce, popatrzył na nią nieufnie. Gdy pocałowała go w policzek, żachnął się i podrapał rączką miejsce pocałunku, a jego duże, czarne oczy zrobiły się jeszcze większe. Mama zaczęła go kołysać na ręku, coś opowiadając, aby go zainteresować, aby zyskać jego sympatię i względy. Po pewnym czasie zapytała: „Krzysiu? Czy pójdziesz ze mną?” Oczy jego znów się poszerzyły. Popatrzył to na mamę, to na pielęgniarkę i powiedział cicho: „Tia.”

Po załatwieniu niezbędnych formalności rodzice owinęli Krzysia w ciepły koc i zabrali.

Od tego dnia życie w domu zmieniło się. Początkowo babcia, rzekomo w moim interesie i w interesie brata, miała rodzicom za złe, że wzięli obce dziecko. Później przywiązała się do niego chyba najmocniej z nas wszystkich.

Krzyś stopniowo wracał do zdrowia po tyfusie, z którego go wyleczono w sierocińcu. Pozostały jeszcze dolegliwości pęcherza, no i odmrożenia. Obydwaj z Antkiem prześcigaliśmy się w wynajdywaniu zabawek i zabaw dla Krzysia. Powoli zaczął odzyskiwać uśmiech.

Dopiero w kilka dni po przybyciu Krzyś zdradził swoje pochodzenie. Kiedy pomagał mamie układać drzewo za piecem, podając kolejne polano, powiedział krótko, po chłopsku: „Na.”A gdy mama zaczęła układać polana w palenisku, dodał: „Mama, na Bozię.” Dopiero po chwili mama zorientowała się, że to oznacza układanie „na krzyż”.

17 lutego dotknął naszą rodzinę bolesny cios. Aresztowano mego wuja, Wacława Orlickiego. Gestapo wpadło w nocy. Aresztowano go razem z kuzynem, Stanisławem Bajerem. Najpierw zabrano ich na Szucha, później na Pawiak. Niebawem też wuj znalazł się w Buchenwaldzie, a Stanisław Bajer w Oświęcimiu. Siostra wuja, ciotka Halina Czekańska, wraz ze swą siostrą, ciotką Wandą Poniatowską, i ich matką co tydzień wysyłały paczki z żywnością do Buchenwaldu i Oświęcimia.

O tym, że wuj brał bardzo czynny udział w konspiracji, wiedziałem. Rodzice nie kryli tego przede mną. Mówiło się w domu, że to obowiązek każdego Polaka. Najczęściej nie padały przy tym nazwiska i nie wspominano o żadnych szczegółach.

Wiosna 1943 roku była straszna.

W pierwszej dekadzie marca znów nastąpiła seria nalotów radzieckich. Niemal co noc schodziliśmy do piwnicy. Dom trząsł się w posadach.

Niebawem też Niemcy przystąpili do ostatecznej likwidacji getta. W getcie wybuchło powstanie. Od kwietnia całe miasto zasnuły czarne dymy, płynące z północno-zachodniego Śródmieścia. Odgłosy artylerii i grzechot broni maszynowej słychać było u nas bardzo wyraźnie. Gdy któregoś dnia poszedłem na strych, przez klapę w dachu zobaczyłem pikujące nad gettem samoloty. Nieraz ojciec lub Antek przynosili z miasta wstrząsające wieści o ludziach zastrzelonych na ulicy, o uciekinierach z kanałów, z płonącego getta.

Pewnego dnia, idąc do sklepu po zapałki, w bramie przy ulicy Okrężnej 3 dostrzegłem siedzącego chłopca. Uderzyło mnie, że miał na sobie kraciastą kurtkę od piżamy, a na głowie zniszczoną harcerską czapkę. Siedział tak, jak by spał, z głową zwisającą na ramieniu. Dopiero gdy podszedłem bliżej i spojrzałem na twarz, zrozumiałem jego stan i odczułem jego tragedię. Przypomniał mi się teraz mój rówieśnik, syn starego Hanzyna z Nowego Dworu. Coś mnie ścisnęło za serce. Zamiast zapałek kupiłem bułkę, dałem ją chłopcu. Popatrzył na mnie tępo i zaczął się bawić bułką, jakby to był jakiś obcy przedmiot. Ogarnęło mnie zdziwienie i zarazem przygnębienie. Co się z nim stanie? Niemcy skazali wszystkich Żydów na śmierć. Treblinka, Sobibór, Bełżec były powszechnie znane. Pięćdziesiąt metrów dalej znajdował się posterunek granatowej policji.

Gdy zacząłem oddalać się w kierunku domu, od strony posterunku szedł właśnie granatowy policjant. Zatrzymałem się na chwilę, a serce podskoczyło mi do gardła. Antek i ojciec opowiadali o podłości policjantów pod murami getta. Ten policjant pochylił się jednak nad chłopcem i powiedział: „Uciekaj stąd, gdzie możesz. Jak cię jakiś drań złapie, to zginiesz.” W tym momencie czyjeś ręce ujęły chłopca pod pachy i wciągnęły do bramy. Policjant odszedł w kierunku jeziora. Tym razem chłopiec jeszcze ocalał. Na jak długo? Co będzie z nim dalej?

W kilka dni później zobaczyłem getto z bliska.

Co roku odbywały się obowiązkowe szczepienia tyfusu. Zawsze powodowały one u mnie dość wysoką gorączkę, a ręka po zastrzyku bardzo mnie bolała. Ponieważ kuzynka mamy była lekarką ubezpieczalni i dokonywała szczepień, mama poprosiła ją, by zrobiła nam sama szczepienia w mniejszej nieco dawce. Przychodnia znajdowała się w gmachu byłych Sądów Apelacyjnych na placu Krasińskich, w budynku, pod którym przebito w latach trzydziestych tunel prowadzący na Żoliborz. Teraz obok tunelu znajdował się mur getta. Okna pokoju, w którym pracowała ciotka, Janka Klocowa, były zakratowane. Czekając na wygotowanie strzykawki, zerkałem ciekawie przez okno. Po drugiej stronie ulicy, już w getcie, przechadzał się niemiecki policjant w owalnym czako z dwoma daszkami, z przodu i z tyłu, trzymając w dłoniach broń gotową do strzału. Jego podkute buty głośno stukały po pustej ulicy. Podszedłem bliżej do okna. Zobaczyłem, że cała ulica jest zasłana gruzem. Z daleka dochodziły odgłosy pojedynczych strzałów. W pewnej chwili usłyszałem jakiś tupot i krzyki: „Halt! Halt!” Policjant, który przed chwilą chodził miarowo, rzucił się gwałtownie w kierunku Wałowej. W kilka sekund potem usłyszałem kilka szybko następujących po sobie bliskich strzałów i cisza. Grzmot, który dochodził gdzieś z dala, w porównaniu z hukiem bliskich strzałów w ulicy wydawał się naturalną ciszą.

Gdy ciotka wbijała mi igłę w ramię, musiałem mieć bardzo zacięty wyraz twarzy, bo pocieszała mnie, że nie będzie bolało, że nie będę miał gorączki. Nie czułem ukłucia igły. Patrząc tępo na strzykawkę, miałem przed oczami niemieckiego policjanta przykładającego karabin do ramienia.

Ponieważ wszystkim nam było ciężko, dziadkowie wynajęli jeden ze swoich pokoi. Zamieszkali u nich jacyś państwo z babcią i dwiema dziewczynkami. Jedna z nich miała ze sześć lat i chodziła zawsze z babcią, druga, Małgosia, była o rok czy dwa starsza ode mnie i bawiła się z nami. Polubiłem ją bardzo. Ziała straszną nienawiścią do Niemców i podkreślała tę nienawiść na każdym kroku. Kiedyś, gdy bawiliśmy się w Indian, powiedziała, że chciałaby mieć taką finkę jak ja, żeby rżnąć Niemców. Gdy zapytałem ją o powód tej nienawiści, odpowiedziała mi krótko: „Powiem ci za kilka dni wieczorem.” Nie doczekałem się jednak wyjaśnienia, bo Małgosia wyprowadziła się niebawem ze swoją rodziną.

Jak się potem dowiedziałem, wśród mieszkańców Sadyby zaczęły chodzić plotki, że ci państwo, co mieszkają u dziadków, to Żydzi. Mała podobno kiedyś powiedziała do kogoś, że ona i jej babcia są Żydówkami. Zrozumiałem wówczas, dlaczego Małgosia tak nienawidziła Niemców, i domyśliłem się, co chciała mi wieczorem powiedzieć. Przyszedł mi na myśl mały chłopak w kurtce od piżamy w bramie przy ulicy Okrężnej i Niemiec strzelający z karabinu przy Wałowej. Czy Małgosia przeżyła? Nie zapamiętałem jej nazwiska. Zresztą na pewno było fałszywe.

Antek coraz bardziej mnie zadziwiał. Gdy któregoś dnia przy kolacji coś się zgadało o broni, wyrecytował kilka zdań o karabinie jak ustęp z regulaminu wojskowego. Zaimponował mi. Spojrzałem z dumą po obecnych i zmieszałem się, bo w oczach mamy spostrzegłem najpierw zdziwienie, a potem trwogę.

Któregoś dnia zobaczyłem Antka z Januszem Boczarem i z Jędrkiem Kuźniarem nad fosą. Podszedłem do nich. Mieli ze sobą grabie. Jędrek grzebał nimi przy brzegu, a Antek z rozmachem rzucał kotwicę do wody i ciągnął z powrotem za linę. Wzruszyłem ramionami i powiedziałem im, że starzy są, a bawią się jak małe dzieci. Roześmiali się i kazali mi się wynosić.

Za kilka dni wyjaśniła się ta ich „głupia zabawa”. Do naszego ojca przyszła pani Kuźniarowa powiedzieć, że pod warstwą kartofli w piwnicy odkryła dwa zardzewiałe, okryte szlamem karabiny. Były to te same karabiny, które w roku 1939 wrzucali wspólnie do fosy — mauzer i berthier. Zrozumiałem teraz, po co im była potrzebna kotwica i dlaczego mnie przepędzili. Głupio mi było, że im wtedy przygadałem. W kilka dni potem zdarzył się wypadek, który mnie zrehabilitował.

Szedłem na lekcję do pani Wandy. Żeby skrócić sobie nudę drogi, którą wielokrotnie przemierzałem, szedłem wierzchem skarpy nad fosą, gapiąc się na skaczące żaby. Woda była bardzo przejrzysta. Na dnie rozróżniałem różne rupiecie: garnki, butelki itp. W pewnej chwili na wprost ulicziki prostopadłej do fosy dostrzegłem w odległości trzech metrów od brzegu leżący w wodzie karabin. Ja też będę miał karabin, pomyślałem.

Lekcja z panią Wandą mi nie szła. Tematem był Egipt. Słuchając opowieści pani Wandy o wylewach Nilu, piramidach i Sfinksie, myślałem o karabinie. Moje roztargnienie było tak widoczne, że pani Wanda stwierdziła, iż muszę być bardzo zmęczony, i wcześniej skończyliśmy lekcję.

Szybko wróciłem do domu, cały czas myśląc o tym, jak wydobyć karabin. Antek nie miał już kotwicy. Za którymś kolejnym rzutem urwała się z linki. Po długim namyśle postanowiłem jednak zawrzeć z nim pakt i zdradziłem mu tajemnicę. Antek obiecał, że coś wymyśli, ale teraz nie ma czasu, bo o siódmej umówił się z Januszem. Powiedział, że niedługo wróci i będziemy się bawili żołnierzami ołowianymi.

Gdy nazajutrz szedłem na lekcję do pani Wandy, karabinu już nie było w fosie. Na brzegu leżał wyschnięty szlam.

Tymczasem coraz częściej i mimo woli odkrywałem inne tajemnice Antka. Zaczął palić. Taił to przed rodzicami. Przede mną się nie krył. Któregoś dnia, gdy rodziców nie było w domu i leżał na tapczanie, czytając książkę, poprosił mnie o przyniesienie z jego marynarki paczki egipskich. Poszedłem do przedpokoju i zacząłem macać po kieszeniach w poszukiwaniu papierosów. Jakież było moje zdumienie, gdy marynarka okazała się bardzo ciężka, a wnętrze kieszeni zawierało coś bardzo twardego. Zanurzyłem rękę. Moje zdumienie było jeszcze większe, kiedy wyjąłem najprawdziwszy, duży, lśniący pistolet. Po dłuższej chwili wymacałem wreszcie i papierosy. Wręczając je Antkowi, powiedziałem: „Jak nosisz gnata w kieszeni, to nie posyłaj dzieci po papierosy.” Spoważniał nagle, a potem serdecznie się roześmiał.

Od karabinów w fosie i odkrycia pistoletu Antek stał się dla mnie bohaterem.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 11

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

W długie jesienne wieczory naszymi największymi przyjaciółmi były książki. Krzyżacy, Ogniem i mieczem, Potop, Pan Wołodyjowski stanowiły najpierw lekturę Antka-Opisane w nich batalie rozgrywaliśmy później naszymi ołowianymi żołnierzami. Mnie pasjonowały wtedy Przygody Tomka Sawyera. Przeżywałem głęboko jego peregrynacje w pieczarach, a szczególnie intrygował mnie dom, w którym straszyło, ten pod krzyżem. Na Sadybie też był taki dom. Koledzy opowiadali, że w tym opustoszałym domu w nocy słychać jakieś hałasy. Podobno łóżka i inne meble przesuwają się same, poruszane niewidzialną ręką. Dom był położony przy ulicy Okrężnej 10, nieco na uboczu. Gdy o zmierzchu przechodziliśmy obok pustą ulicą, mieliśmy dusze na ramieniu, choć nie przyznawaliśmy się do tego przed nikim.

4 grudnia w nocy obudziła nas strzelanina tak jakby w okolicach fortu.

Na drugi dzień wyjaśniła się przyczyna strzelaniny i jednocześnie tajemnica domu, w którym straszyło. Była tam tajna drukarnia. Została nakryta przez gestapo. Jej obrońcy walczyli bohatersko do ostatniego naboju.

Bohaterska walka w obronie drukarni odbiła się szerokim echem. Dla nas, w naszym pojęciu, był to dalszy ciąg walk o fort.

Ku memu i Antka zdumieniu prasa podziemna w dalszym ciągu docierała do rąk rodziców. Pamiętam kiedyś oburzenie ojca, kiedy u dziadka w ubikacji odkrył na gwoździu „Biuletyn Informacyjny”. Dziadek długo z pokorą tłumaczył się ojcu jak smarkacz. Pamiętam z naciskiem powtarzane kilkakrotnie przez dziadka słowo skleroza, którego znaczenia wówczas nie rozumiałem. W kwietniu 1941 roku, siedząc w klasie, zobaczyliśmy przez okno budę, w której siedzieli żandarmi z karabinami gotowymi do strzału, pędzącą ulicą Powsińską w kierunku mostu na fosie. Niepokój udzielił się nam wszystkim. Pan Franciszek, nasz woźny, wyruszył na zwiady. Niebawem sytuacja się wyjaśniła. Żandarmi otoczyli willę państwa Taperów tuż nad fosą, przy ulicy Morszyńskiej 35, i wtargnęli do wnętrza. Nie padł ani jeden strzał. Nikogo nie aresztowano. Willa była pusta. Dopiero po wojnie dowiedziałem się, że pod willą pani Taperowej mieściła się tajna drukarnia, której Niemcy wówczas nie odkryli, a pracownicy drukarni, ostrzeżeni w porę, znikli.

Późną wiosną na pola nad Jeziorem Czerniakowskim przyjeżdżały codziennie oddziały niemieckich żołnierzy w pełnym rynsztunku. Łąki nad jeziorem zryli okopami. Ćwiczyli natarcie, strzelając ślepymi nabojami. Terkot karabinów maszynowych zakłócał ciszę spokojnej na pozór Sadyby. Z ciekawości łaziliśmy nad jezioro obserwowali ćwiczenia i zbierać wystrzelone łuski. Były dziwne. Inne niż te, które dotychczas oglądałem. Błyszczały miedzią. Antek wytłumaczył mi ich odmienność: „To niemiecka tandeta wojenna. Żelazne łuski pomiedziowane. Prawdziwa dobra łuska powinna być mosiężna.”

Do tej kanonady dołączył się wkrótce warkot samolotów. Nadlatywały z Okęcia i wykonywały różne sztuczki na niebie. Któregoś dnia nad Sadybą przeleciała w kierunku Wisły cała armada ciężkich bombowców i samolotów transportowych.

22 czerwca ćwiczenia niemieckiej piechoty nad jeziorem i ekwilibrystyka samolotów znalazły wyjaśnienie, Niemcy uderzyli na Związek Radziecki.

Gdy tego wieczora bawiłem się z kolegą żołnie ołowianymi, prowadząc oblężenie Zbaraża, ojciec z uśmiechem zwrócił nam uwagę, żebyśmy lepiej ćwiczyli odwrót Napoleona spod Moskwy.

 

Na drugi dzień znów powiało grozą. W południe nastąpił nalot radziecki na Warszawę. Ziemia dudniła od bliższych i dalszych detonacji. Blok nasz trząsł się w posadach. Cieszyłem się, że Niemcy na pewno mają stracha, a jednak bałem się tak jak w 1939 roku, kiedy bomby leciały nam niemal na głowę. Przecież o sto metrów od naszego bloku był fort obsadzony od niedawna przez Niemców.

Gdy nalot się skończył i minęła trwoga, w serce znów wstąpiła otucha. Wieczorem ojciec przyniósł z miasta wieść, że do różnych szpitali przywieziono z frontu setki rannych Niemców. Nareszcie ktoś stawiał im opór.

W kilka dni później, jadąc z ojcem do miasta, sam widziałem obandażowanych Niemców w oknach budynku szkolnego przy ulicy Książęcej, zajętego przez Szpital Św. Łazarza. Krążył wówczas po Warszawie makabryczny dowcip: gdy tramwaj przejeżdżał koło szpitala niemieckiego, jakaś paniusia dość ostro nakazała drugiej milczenie. Tamta zapytała zdziwiona: „Dlaczego?” Odpowiedź brzmiała: „Żeby lepiej było słychać, jak jęczą.” Nieludzki dowcip, ale jakże wówczas radował. Był odwetem za nam zadawane cierpienia.

Pierwsze dni radości zostały wkrótce zmącone przez chwile zwątpienia. Niemcy przerwali front, szli w głąb Rosji. Niebawem też ulicami Śródmieścia prowadzono radzieckich jeńców. Tylko ojciec nie stracił nadziei. Uparcie twierdził, że to nic nie znaczy, może teraz Niemcy posuwają się szybko naprzód, za to będą jeszcze szybciej wracali. Widział rosyjskich żołnierzy podczas rewolucji.

Skończyły się zajęcia szkolne. 28 czerwca dostałem cenzurę, pierwszy dokument okupacyjny na moje nazwisko. U góry był napis: „Generalgouvernement”, a dalej dane osobowe oraz stopnie — najpierw w języku niemieckim, a dopiero potem w polskim.

Tocząca się wojna zmieniła plany naszej edukacji. Zgodnie z przedwojennym programem, po ukończeniu sześciu klas szkoły powszechnej uczeń mógł wstąpić do pierwszej klasy gimnazjum. Teraz gimnazja były zamknięte, toteż Antek po naszej sześcioklasówce uczęszczał od roku do siódmej klasy szkoły powszechnej przy ulicy Chełmskiej 19, w tzw. Gmachu Opatrzności Bożej. Był to stary budynek z czerwonej cegły, sprawiający wrażenie koszar. Teraz powstał problem dalszej nauki Antka w jakiejś szkole zawodowej, bo inne nie istniały.

Wakacje roku 1941 były smutne. Jeździliśmy na rowerze, łowiliśmy ryby w fosie. Każdą beztroską chwilę zabawy mącił jednak ciągły niepokój, czy i kiedy ojciec wróci do domu. Na mieście stale były łapanki. Ojciec pracował wówczas w różnych prywatnych firmach budowlanych, prowadzących rozbiórki lub remonty uszkodzonych domów.

Wakacje te przeszły bardzo szybko. Wróciłem do swojej starej szkoły, Antek zaś rozpoczął naukę w II Państwowej Męskiej Szkole Handlowej. Jeździł codziennie tramwajem do śródmieścia. Jego szkoła w ciągu roku wielokrotnie zmieniała miejsce. Stale przenoszono ją z budynku do budynku, bo kolejne jej siedziby zajmowali Niemcy na biura i urzędy lub wprost dla wojska.

Odkąd Antek zaczął wyjeżdżać z domu, trwoga o ojca powiększyła się o lęk o Antka. Mimo trzynastu lat był wysoki, mężny i wyglądał dorośle.

Nasza szkoła była wspaniała. Ponieważ z programów wyeliminowano naukę historii i geografii (u Antka nie uczono polskiego), planu lekcji nie notowaliśmy w zeszytach, lecz tylko w pamięci. Była w nim i historia, i geografia. Przynosiliśmy też ze sobą podręczniki, które dostawaliśmy od znajomych, po starszych kolegach. Aż raz „pękła bomba”. Do szkoły wpadła niespodziewanie inspekcja. Gdy inspektor ze swastyką w klapie siedział w gabinecie kierownika, zagadywany przez panią Wandę i ciotkę Genię, myśmy w popłochu ładowali pod fartuch pani Franciszkowej zakazane zeszyty i książki. Nie mniej strwożona jak my pani Franciszkowa upychała je w palenisku nieczynnego pieca.

Po tej wizycie niemieckiego inspektora zespół naszych

nauczycieli zorganizował tajne komplety. Odbywały się coraz to w innych mieszkaniach. Obok ciotki Geni uczyły panie: Wanda Turowska, Lidia Sopoćko i Bolesława Błaszczyńska. Ja niezależnie od kompletów chodziłem na lekcje geografii do mojej pierwszej nauczycielki, pani Wandy Turowskiej.

Antka uczyli studenci, Tadeusz Malinowski i córka pułkownika Jakucuka, pani Hanka. Pobierał lekcje literatury polskiej, łaciny i angielskiego. Ojciec zwykł mawiać, że nie wolno tracić czasu. Jak się wojna skończy, życie wróci do normy i trzeba być do niego przygotowanym jak najlepiej.

Tymczasem jednak nic nie wskazywało na koniec wojny. Ciągle docierały do nas wieści o łapankach ulicznych i o aresztowaniach i tworzyły atmosferę nieustającej grozy.

Na wiosnę 1942 roku aresztowano panią Wandę Kamińską, córkę właściciela sklepu z artykułami żelaznymi na Sadybie. Było publiczną tajemnicą, że pani Wanda tkwi po uszy w konspiracji, stale bowiem miała świeżą tajną prasę. Ktoś ją musiał sypnąć. Siedziała na Pawiaku. Interwencje w gestapo, próby łapówek nie odniosły skutku. Wywieziono ją do obozu.

Pewnego dnia przyszedł do nas wzburzony mąż mojej chrzestnej matki, wuj Marian Chwalibóg. Pracował w Ursusie. Za jego pośrednictwem udało się ojcu załatwić posadę dla inżyniera Zdzisława Maszewskiego, z którym przed wojną współpracował w Nowym Dworze. Ku oburzeniu wuja inżynier Maszewski dał się zwerbować Arbeitsamtowi do dobrowolnego wyjazdu do pracy w Niemczech. Ponadto fakt, że człowiek protegowany zgłosił się ochotniczo na wyjazd do Niemiec, postawił wuja w dziwnym świetle wobec współpracowników. „To zdrajca!”, krzyczał wuj i ostrzegał ojca przed panem Zdzisławem.

Pełna napięcia była ta rozmowa. Ojciec przyznawał, że nie rozumie tej decyzji, i próbował szukać dowodów, że pan Zdzisław jest dobrym Polakiem. Jego obydwaj szwagrowie byli przecież polskimi oficerami. Zapewniał też wuja, że pan Zdzisław nie będzie nikomu szkodził.

W kilka dni później przyszedł do nas pan Zdzisław. Zamknęli się z ojcem w gabinecie i bardzo długo rozmawiali. Później zjedliśmy razem kolację. Widziałem, że stosunek ojca do pana Zdzisława był jak dawniej serdeczny, a może nawet serdeczniejszy.

Rozmowa przy stole toczyła się wokół wojny i oczekiwania klęski Niemców. Długo mówiono o ciężkiej sytuacji Niemców na froncie wschodnim. Pan Zdzisław twierdził, że wojna jeszcze potrwa, żałował, że nie może teraz znaleźć się po drugiej stronie frontu, w polskiej armii. Chciałby mieć broń w rękach.

Słysząc tę wypowiedź, dziwiłem się w myślach, że pan Zdzisław chce walczyć z Niemcami, a jedzie na ochotnika do Wrocławia. Patrzyłem ze zdziwieniem to na niego, to na ojca. Twarz ojca nie zdradzała jednak żadnego zmieszania, żadnej rozterki.

Na drugi dzień pojechaliśmy do wujostwa Chwalibogów. Z kolei znów ojciec z wujem rozmawiali długo w zamkniętym pokoju. To mnie utwierdziło w podejrzeniu, że wyjazd pana Zdzisława do Niemiec musi kryć jakąś tajemnicę.

Firma, w której teraz pracował ojciec, prowadziła prace w warszawskim węźle kolejowym. Jeździł na Szczęśliwice, a potem do Tomaszowa Mazowieckiego, Łowicza i Skierniewic. Ponieważ jednak kolej znajdowała się pod ścisłym zarządem niemieckim, dokumenty ojca były honorowane przez patrole i chroniły przed łapankami.

Kolejne okupacyjne wakacje były równie smutne jak poprzednie. Lipiec spędziłem sam. Antek dzięki znajomościom stryja odbywał miesięczną bezpłatną praktykę w Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych przy Czerniakowskiej. Pewnym urozmaiceniem dla mnie było łowienie ryb w fosie. Czasami przyjeżdżał cioteczny brat mamy, wuj Wacław Orlicki, i łowiliśmy ryby razem. Dostałem od niego pewnego dnia piękną bambusową wędkę.

Często też łowił ryby nasz sąsiad, doktor Szczubełek. Kilkakrotnie zorganizował nawet połów przy pomocy drygawicy. Wraz z kilkoma zapalonymi rybakami trałował fosę, zbierając ryby do kajaka. W sieć wpadały duże płocie, liny i karasie. Raz nawet trafił się piskorz. Doktor używał czasem podrywki. Parę razy pozwolił i mnie spróbować — połowy były obfite.

Doktor był osobą powszechnie lubianą i cenioną w okolicy. Praktykę miał zresztą bardzo szeroką. Pacjenci przychodzili do niego nie tylko z Sadyby, ale przyjeżdżali również z Wilanowa, z Siekierek i ze Służewa, z Powsin-ka, Powsina, Augustówki i Zawad, z Wolicy, a nawet i z samej Warszawy. Bardzo często jeździł do pacjentów. Czasami przywożono chorych, zwłaszcza z Powsina i Kabat, z obandażowanymi rękami czy nogami. Kilkakrotnie widziałem, jak przez bandaże sączyła się krew. Domyślałem się już wówczas, co to są za pacjenci, ale dopiero później, na wiosnę 1944 roku, zorientowałem się na dobre, kim byli zarówno ci obandażowani, jak i ci, co łowili ryby w fosie w lipcu.

Pod koniec wakacji którejś nocy nastąpił nalot radzieckich samolotów. Gdy zgasiliśmy światło i podnieśliśmy rolety, niebo jaśniało od rakiet, a ziemia drżała od eksplozji bomb. Powtórzył się również w pamiętną rocznicę 1 września. Był jednym z najmocniejszych, tak że schodziliśmy nawet do piwnicy. Bomby upadły między innymi na zakłady karoserii Steyera na Książęcej, na wprost Szpitala Św. Łazarza. Gdy na drugi dzień jechaliśmy z Antkiem tramwajem po zeszyty, rozbite warsztaty jeszcze dymiły.

Rzadko czytałem gazety. Najczęściej robiłem to podczas odwiedzin u dziadka. Pamiętam, że raz, na początku stycznia 1943 roku, siedząc u dziadka w gabinecie, wziąłem do ręki szmatławca i zacząłem czytać głośno nagłówki. Jeden.

z nich brzmiał: Nowa potężna broń niemiecka w akcji. „I cóż im ta broń pomoże, kiedy bolszewicy mają Wielkie Łuki”, powiedział dziadek. „Jakie łuki? To przecież nie jest wojna z Indianami! Co dziadek mówi?!”, oburzyłem się i jednocześnie zrozumiałem dowcip dziadka. Nazwa Wielkie Łuki od paru miesięcy przewijała się w rozmowach w domu, podczas komentowania przebiegu linii frontu. To przecież miasto w Rosji. „Nie wierzysz? — powiedział dziadek. — Idź, zobacz na mapie!”

W gabinecie wisiała duża, naklejona na tekturę mapa, na którą dziadek nanosił kolorowymi ołówkami sytuację na froncie. Podszedłem do mapy. Tam gdzie Wielkie Łuki, krzyżowało się na przemian kilkanaście czerwonych i niebieskich kresek, miasto to bowiem kilkakrotnie przechodziło z rąk do rąk. Teraz zostało ostatecznie wyzwolone.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 10

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Pewnego dnia, stojąc na szczycie fortowych wałów, zobaczyliśmy kolumnę niemieckich samochodów wojskowych, nadjeżdżających od strony miasta. Z ciekawości zjechaliśmy z wału, „efektowną christianią” zatrzymując się tuż przy jezdni. Zapiszczały hamulce. Kolumna zatrzymała się przed fortem. Z szoferki pierwszego wozu wysiadł jakiś oficer i zwrócił się w języku niemieckim do Edka. Edek był najstarszy z nas — przed wojną skończył drugą klasę gimnazjum Batorego. Teraz coś zawzięcie tłumaczył Niemcowi, gestykulując i wskazując ręką to na Wilanów, to znów na Czerniaków i w prawo. Niemiec zasalutował, wsiadł do szoferki i kolumna zawróciła z powrotem. Gdy odjechali, Edek zamienił kilka słów z Antkiem, po czym obaj parsknęli śmiechem. Gdy zapytałem o powód tej wesołości, odpowiedzieli jednogłośnie: „Poczekaj, to zobaczysz” — i zaczęli się wspinać energicznie na wał. Nie umiałem tak pięknie podchodzić „choinką” jak oni, szedłem „schodkami”, bokiem. Widząc, że zostaję za nimi, Edek rzucił drwiąco: „Jak będziesz tak podchodził, to cię Niemcy złapią.” Nie wiedziałem, za co mnie mają Niemcy złapać i co mogliby mi zrobić. Mimo Wawra nie wydawali mi się jeszcze okrutni i groźni. Gdy wdrapałem się wreszcie na szczyt wału i stanąłem, żeby odsapnąć i poprawić wiązania nart, Edek zakomenderował: „A teraz, chłopcy, triumfalny zjazd na dół i chodu do domu. Te szkopy pytały się o drogę na Konstancin, a ja wysłałem ich do czorta na kuliczki, czyli na Siekierki. Jak się zorientują, że ich wykiwałem, i będą wracać, to możecie wszyscy oberwać.” Mimo że wówczas jeszcze nie czułem się pewnie na nartach, to nie tylko ze strachu, ale też z wielkiej radości zjechałem razem ze wszystkimi pełnym szusem, choć stromizna skarpy była dosyć duża. Zdjąwszy narty, żeby nie zostawić śladów na śniegu, ruszyliśmy wszyscy do mieszkania Edka.

Nie minęło pół godziny, gdy przez okno zobaczyliśmy tę samą kolumnę niemieckich samochodów, jadącą w kierunku Wilanowa.

Wczesną wiosną, gdy lód jeszcze leżał na fosie, znaleźliśmy niewypał niemieckiej bomby zapalającej — cienki długi cylinder w kolorze aluminium, zakończony statecznikiem z kolistym pierścieniem. Naradzaliśmy się, co zrobić. Większość uważała, że trzeba zawiadomić policję, żeby usunęła bądź co bądź niebezpieczny niewypał, ale Edek załatwił sprawę z miejsca: chwycił bombę „za uszy” i rzucił ją z rozmachem na środek fosy. Eksplodowała natychmiast, wytapiając z sykiem olbrzymi przerębel.

Wiosna tego roku była prawdziwa tylko w przyrodzie. Wszystkich ogarnęło przygnębienie. Ciągle dochodziły nowe wieści o licznych aresztowaniach przez gestapo, o masowych obławach na ludzi na ulicy. Jeszcze w zimie został aresztowany inżynier Rudzki, ojciec Krzysia, mojego kolegi z klasy, z którym siedziałem w jednej ławce. Mieszkali na ulicy Goraszewskiej. W kilka dni potem Krzysio nie przyszedł do szkoły. Jego mama spodziewała się dziecka. Nie przeżyła wstrząsu spowodowanego aresztowaniem męża. Zmarła w szpitalu. Krzysia zabrała dalsza rodzina.

Od wczesnej wiosny Niemcy codziennie przyprowadzali na fort kolumnę Żydów, którzy wykonywali jakieś prace ziemne. Teren fortu był rozgrodzony, więc chodziliśmy tam często — włóczyliśmy się po kazamatach, uganialiśmy się za dzikimi królikami, które w wałach fortowych porobiły sobie nory. Kolumnę prowadził, pokrzykując rozkazująco, zawsze ten sam policjant niemiecki w płaskim czako ze sztywnym denkiem, mówiący dość dobrze po polsku.

Kiedyś byliśmy świadkami, jak podczas pracy wykopano czaszkę między wałem koszar fortowych a zewnętrznym wałem artyleryjskim. Chyba z grobu rosyjskiego żołnierza z pierwszej wojny światowej. (Na cmentarzu na Sadybie jeszcze po drugiej wojnie był grób oficera artylerii fortecznej z 5 sierpnia 1915 roku.) Któryś z ludzi wziął czaszkę do ręki i zaczął się jej przyglądać. „Boże, co z człowieka zostaje”, powiedział. W tym momencie usłyszałem świst pejcza i głos niemieckiego policjanta: „Niedługo, Żydu, tak będziesz wyglądacz! Kopacz! Robicz!” Byłem przerażony.

Po skończonej pracy policjant chodził z pejczem i formował jego uderzeniami dwuszereg. Gdy znękani, zastraszeni mężczyźni w pośpiechu wyprostowali rząd, padła komenda: „Spiewacz! Marsz!” I wówczas zgarbiona „kompania” zawyła parodię piosenki sławiącej marszałka Rydza Śmigłego, która zawsze drażniła mnie częstochowskimi rymami, a teraz, w tej scenerii, z tymi słowami była bolesnym szyderstwem:

Marszałek Śmigły Rydz Nie nauczył nas nic, A za to Hitler złoty Nauczył nas roboty…

Popędzani pejczem zmęczeni i wygłodniali ludzie maszerowali potykając się o rozrzucone na drodze fortowej cegły i gruzy.

Gdy opowiedziałem o wszystkim ojcu, zabronił mi chodzić na fort.

Z końcem zimy zakończono remonty mieszkań na naszej klatce schodowej: załatano dziury u nas, wyremontowano całkowicie mieszkanie po Fiszerach, a także łazienkę państwa Szczerkowskich.

Zmienił się też skład lokatorów. Na miejsce Fiszerów wprowadzili się państwo Rzepeccy z małą Kają i Tomkiem. Inżynier Rzepecki przed wojną pracował w fabryce karabinów na Pradze, teraz zarabiał na utrzymanie w prywatnym zakładzie mechanicznym. Państwo Rehmanowie z pierwszego piętra przenieśli się do willi na ulicę Morszyńską. Do mieszkania po nich wprowadził się pan

Topczewski z żoną dentystką, jej matką i siostrą z kilkunastoletnim synem, Jurkiem Sienkiewiczem. Na parter, tam gdzie mieszkała przed wojną moja koleżanka szkolna, Joasia Kolupa, wprowadził się kierownik naszej szkoły, pan Stanisław Boczar. Drugie mieszkanie na parterze zajęli państwo Zausowie wysiedleni z Poznania. Pani Zausowa była siostrą pani Rehmanowej. Poprzednie lokatorki tego mieszkania, dwie starsze panie, babcie Kotwickie, jak je nazywaliśmy, zatruły się gazem. Odkrył to nasz dozorca. Kiedy przyjechały do nich krewne i nie mogły się dobić do mieszkania, zajrzał przez okno: na kuchence gazowej stał garnek z kartoflami, gaz się nie palił. Jedna z pań leżała na podłodze, druga siedziała w fotelu. Były martwe.

Wuj Witold przyniósł radosną wieść: „Nasi walczą!” Jego brat gdzieś w Kieleckiem, we wsi, w lesie, spotkał oddział żołnierzy polskich pod dowództwem jakiegoś majora. Nie zdjęli mundurów od września.

2 maja nasz kierownik, pan Stanisław Boczar, oznajmił, że jutro nie przychodzimy do szkoły, bo święto narodowe.

Nie poszliśmy.

10 maja kierownik został wezwany do Schulamtu, gdzieś na Daniłowiczowską. Nie wrócił do domu. Po kilku dniach zaczął przysyłać grypsy z Pawiaka. Aresztowanie jego spowodował były nauczyciel języka niemieckiego w którymś z warszawskich gimnazjów, volksdeutsch i niemiecki inspektor szkolny.

Był to drugi cios — po aresztowaniu ojca Krzysia Rudzkiego — gestapo w kogoś, kogo znałem. Cios bliski.

Na miejsce kierownika Boczara — w porozumieniu z gronem nauczycielskim — została wysunięta ciotka Genia Łaukajtis. Razem z moją pierwszą wychowawczynią, panią Wandą Turowską, ciągnęły brzemię nauczania nie tylko legalnego. Pomagała im w tym dzielnie pani Lidia Sopoćko.

Była połowa czerwca. Bawiliśmy się z rówieśnikami w ogrodzie, kiedy spostrzegłem ojca idącego od przystanku tramwajowego. Pobiegłem ku niemu z radością, że jest zdrów i cały. Przecież w ostatnim czasie na ulicach miasta odbywały się ciągle łapanki. Gdy byłem już blisko, nie uśmiechnął się nawet. Zauważyłem, że ma zmienioną twarz. Zatrzymałem się czując, że wydarzyło się coś ważnego. „Tatusiu, co się stało?”, zapytałem. „Francja skapitulowała”, odpowiedział ojciec.

Tego wieczora długo nie gasło światło w gabinecie ojca. Ojciec, dziadek i wuj Witold długo rozmawiali.

Jak tylko sięga moja pamięć, co rano przynosiła do nas do domu świeże bajgieły w dużym koszu owinięta w kra-ciasta chustkę, czarnowłosa sprzedawczyni, Żydówka. Zawsze z Antkiem czekaliśmy na nie. Gdy rozpoczęła się wojna i okupacja, przestała je przynosić. Bajgiełów nie było. Naszą dostawczynię widywałem czasami na ulicy. Któregoś dnia dowiedziałem się, że zabrano ją do getta. Wiadomość tę przyniósł pan Karmelek, jej sąsiad, który miał pracownię krawiecką na ulicy Powsińskiej. Przyszedł oddać ojcu garnitur, który mama powierzyła mu do nicowania. Pan Karmelek otrzymał nakaz przeniesienia się do getta. Przyszedł odnieść garnitur i pożegnać się.

5 października w szkole przed lekcjami ciotka Genią zebrała uczniów wszystkich klas na sali gimnastycznej i wyjaśniła, że nadszedł okólnik niemieckiego inspektoratu szkolnego nakładający na nas obowiązek prenumeraty nowego czasopisma dla młodzieży szkolnej pt. „Ster” Równocześnie odczytała fragment okólnika, który brzmiał: „Na skutek zarządzenia niemieckich władz szkolnych nie może być odtąd stosowane w szkołach przy modlitwie wezwanie do Matki Boskiej, zaczynające się od słów: «O Mario, Królowo Korony Polskiej…” Okólnik był pod-pisany przez inspektora Dionizego Majewskiego.

Po wysłuchaniu treści okólnika poszliśmy do klas. Przed usadowieniem się w ławkach każdy stał przy swoim miejscu, czekając na rozpoczęcie modlitwy. Nauczycielka zaczęła ją od wezwania: „O Mario, Królowo…” Wszyscy je podchwycili W klasie byli wśród nas ewangelicy i prawosławni, ale ta odmawiana chórem modlitwa stała się wyrazem naszej dziecięcej walki, bo było w niej słowo: Polska.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 9

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Z początkiem listopada przybył nam nowy współmieszkaniec. Przyprowadziła go ciotka Genia Łaukajtis. Był to pan Jurek Wasilewski, jeden z mieszkańców ulicy Okrężnej. Przyszedł w nocy w mundurze. Był ranny w brzuch. Udało mu się uniknąć niewoli. Po różnych perypetiach dotarł na Sadybę. Rodzice jego jeszcze nie wrócili, zaszedł więc do ciotki Geni, a ponieważ u niej w mieszkaniu nie było odpowiednich warunków, przyprowadziła go do nas. Mama posłała mu w pokoju babci Karolci. Nie pamiętam, gdzie walczył. Pamiętam jednak jego opowieść o walce z niemieckimi czołgami. Z pepanców strzelali do ostatniego pocisku, później pozostały im tylko wiązki granatów. Na jego szczęście w momencie, gdy został ranny, był już od kilku dni głodny. Ten głód ocalił mu życie.

Ostatnie dni jesieni były wyjątkowo piękne. W cóż wówczas mogliśmy się bawić? Oczywiście w wojsko. Na podstawie własnych obserwacji i pomni opowieści znajomych atakowaliśmy naszymi kapiszonowymi karabinami „na bagnety”, wysadzaliśmy się w powietrze, rzucaliśmy granaty z kasztanów, padaliśmy ranni i zabici. Jednakże nasze wojska nie były określone narodowo. Za żadne skarby świata nikt nie chciał być Niemcem. Za radą starszego od nas Edka Laudańskiego zgodziliśmy się na podział na „czerwonych” i „niebieskich”.

15 listopada rozpoczął się rok szkolny. W zimnych, nieopalanych klasach po raz pierwszy od kilku miesięcy spotkaliśmy się z prawie wszystkimi kolegami. Wielu nie wiedziało nic o losach swoich ojców. Inni wiedzieli już, że nie mają na kogo czekać. Ojciec Staszka Tarki poległ na przedpolach Sadyby.

W końcu listopada wrócił wuj, Witold Sipayłło. Brał udział w bitwie nad Bzurą. Walczył w Kresowej Brygadzie Kawalerii, w 10 pułku artylerii lekkiej, w drugim dywizjonie, w trzeciej baterii. Od 4 września cofał się znad Warty. Walczył później pod Głownem i Skierniewicami. Pułk został rozbity. Żołnierze zniszczyli działa. Wielu dostało się do niewoli. Zamknięto ich w budynku szkolnym, który otoczono karabinami maszynowymi. W nocy wraz z kilkoma innymi oficerami wuj wyszedł przez okno mansardowe na dach, spuścił się po rynnie i uciekł. Gdzieś u chłopa zdobył ubranie cywilne. Szedł piechotą. Nogi jego stanowiły jeden wielki pęcherz.

Wkrótce po nim przybył brat ciotki Geni, pan Fredek Łaukajtis. Jego nogi były w jeszcze gorszym stanie niż nogi wuja. Po prostu miał otwarte rany. Zamieszkał u nas. Nie mógł teraz powrócić do swej rodziny w Sokółce.

Któregoś deszczowego dnia mama zawołała mnie do kuchennego okna. Na podwórku obok przepompowni szamba stał samochód sanitarny, z którego wynoszono trumny zbite z prostych, nie heblowanych desek. Kilku mężczyzn w białych fartuchach rozkopywało groby poległych żołnierzy. Przytuleni do siebie z mamą, ramię w ramię, w milczeniu patrzyliśmy na podwórko. W pewnej chwili poczułem, jak mamą wstrząsa szloch. „Przypatrz się dobrze i zapamiętaj”, powiedziała łamiącym się głosem. Z rozkopanego dołu wydobyto kilka oblepionych ziemią zwłok w mundurach koloru khaki. Jakaś kobieta w białym fartuchu, w gumowych rękawiczkach, przeszukiwała kieszenie poległych. Wyjmowała z nich coś i chowała w tekturowym pudełku. Poległych składano do trumien, wypisując na wiekach numery. Potem załadowano trumny do sanitarki i kondukt odjechał. Długo nie mogłem sobie znaleźć miejsca.

Nasz ojciec nie miał żadnej pracy. Gdy Niemcy zarządzili przymusową rejestrację bezrobotnych, nie zgłosił się. Po upadku twierdzy modlińskiej i zajęciu jej przez Niemców było jasne, że nie należy kończyć rozpoczętych tam robót, a nawet w miarę możliwości zatrzeć ich ślady. Dzięki znajomościom mego chrzestnego, pana Ludwika Wardzyńskiego, w dniu 11 listopada ojciec uzyskał zaświadczenie Izby Rzemieślniczej o zatrudnieniu w firmie grawerskiej Romana Sentkiewicza.

20 listopada ojciec wyruszył do Nowego Dworu. Chciał zabrać pozostawione tam we wrześniu plany i resztę osobistych rzeczy. Nowy Dwór i Modlin zostały włączone do Rzeszy. Wrócił dopiero 24 listopada. Jak opowiadał, drewniana zabudowa Nowego Dworu — parterowce i piętrowce żydowskiej biedoty były spalone. Pan Antek Kamiński jeszcze nie wrócił. Cieśla, pan Paszeniuk, został aresztowany przez gestapo. Fredek Kelm chodził w partyjnym niemieckim mundurze, z pistoletem przy boku. Burmistrza, pana Przedwieckiego, aresztowano, a jego miejsce zajmował volksdeutsch Wendt. Spokojna, ale stanowcza była rozmowa ojca z tymi dwoma. Na uwagę Fredka, że już Polski nie ma, ojciec odpowiedział krótko: „Wojna jeszcze trwa.” Fredek i Wendt łaskawie zwrócili uwagę, że oni tego nie słyszą, bo zawsze bardzo lubili pana inżyniera. Wendt dał ojcu przepustkę do twierdzy. Jednakże nie udało się ojcu odnaleźć swoich rzeczy. Szczególnie zależało mu na planach magistrali. Nie chciał, żeby się dostały w ręce Niemców. Nieświadom sprawy Wendt obiecał pomóc odnaleźć te plany jako rzekome rysunki wodociągów w Nowym Dworze, które jego, niemieckiego burmistrza, miały interesować w przyszłości.

Pod koniec listopada podłączono gaz. Było to wieczorem. Po pewnym czasie poczuliśmy zapach ulatniającego się gazu z łazienki. Pochodził prawdopodobnie z rozbitej instalacji w mieszkaniu kapitana Fiszera. Dziadek postanowił zejść, zobaczyć i wyłączyć dopływ gazu przy liczniku. Wziął świeczkę, ponieważ światła elektrycznego w dalszym ciągu nie było i korzystaliśmy z różnego rodzaju świeczek, nie wyłączając nagrobkowych. Ojca aż poderwało. Bez słowa odebrał dziadkowi świeczkę. Dziadek zapomniał bowiem o kardynalnej zasadzie, że nie może być otwartego ognia przy ulatniającym się gazie, mimo że przecież był inżynierem od instalacji gazowych. Ostatecznie ojciec, zaopatrzony w maskę gazową, poszedł do mieszkania Fiszerów i po omacku zakręcił główny zawór. Byliśmy uratowani.

Z początkiem grudnia wrócił stryj Czesław. Ubrany w chłopski kożuch wełną do wierzchu, przepasany konopnym sznurem, z dawno niegolonym zarostem wyglądał jak pastuch lub żebrak. Przedzierał się aż od Łucka.

Wkrótce po nim wrócił również pan Szczerkowski. Długie były jego peregrynacje. Zachował swój mapnik wojskowy i kompas. Bawiliśmy się później często z Mirkiem i mapnikiem, i kompasem. Nogi pana Szczerkowskiego nie różniły się wiele od nóg wuja Witold* czy pana Fredka, były całe w pęcherzach.

Z powodu jakiejś epidemii zamknięto szkołę. Powróciliśmy do niej dopiero w połowie grudnia.

14 grudnia ojciec powtórnie pojechał do Nowego Dworu. Znalazła się część jego papierów. Uzyskał Passierschein od Wendta na wypisanym na maszynie formularzu, na którym Wendt nagryzmolił odręcznie gotykiem, że zezwala na wywiezienie trzech rolek rysunków technicznych wodociągów w Nowym Dworze. Wendt dał się oszukać. Ojciec oddał mu bezwartościowe odbitki, zabierając plany magistrali wodociągowej dla twierdzy.

Niebawem rozpoczęły się mrozy. Z rozbitego pokoju sypialnego i dziury w podłodze łazienki wiało. Nagromadzona w wannie woda zamarzła. Przymarzały również szklanki do tacy w stołowym. Mieszkaliśmy w jednym pokoju na kupie. Ojciec zainstalował tu termon. W pokoju babci spał pan Jurek, a pan Fredek na łóżku polowym w kuchni.

Święta były smutne. Pierwsze święta pod okupacją. Prócz kolęd śpiewaliśmy przyniesioną przez wuja Witolda znad Bzury żołnierską piosenkę, której melodia była podobna do kolędy:

Świat cały śpi spokojnie

I wcale o tym nie wie,

Ze nie jest tak na wojnie,

Jak jest w żołnierskim śpiewie.

Zaraz po świętach wstrząsnęła nami i całą Warszawą wieść o mordzie w Wawrze. Co przyniesie Nowy Rok?

W nowym roku 1940 mróz nie ustępował od początku. Śnieg również był solidny. Antek dostał narty od ojca, ja zaś od stryja. Kotłując się w tumanach śniegu, zjeżdżaliśmy z fortowych wałów. Sława Marusarza i polskiego narciarstwa z czasów FIS-u była tak wielka, że za wszelką cenę chcieliśmy być Marusarzami. Edek Laudań ski zbudował nawet na wewnętrznym wale skocznię. Antek doskonale opanował technikę skoków, ja się jednak bałem, choć szusowałem całkiem dobrze.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 8

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

OKUPACJA

Po drugiej stronie barykady sprawdzanie dokumentów przez Niemca trwało dobrą chwilę. Babcia Zosia z ojcem spokojnie tłumaczyli mu coś po niemiecku. Ja zaś z zainteresowaniem przyglądałem się po raz pierwszy w życiu z tak bliska wrogowi. Nie bałem się go. Przecież obok mnie był ojciec. Gdy szczegółowo lustrowałem uzbrojenie i umundurowanie Niemca, zatrzymałem wzrok na dole jego płaszcza — był wystrzępiony.

Mogliśmy ruszyć w dalszą drogę. Odcinek Czerniakowskiej pomiędzy Chełmską a placem Bernardyńskim sprawiał przykre wrażenie. Niektóre słupy trakcji tramwajowej były powyginane, a przewody wszystkich słupów smętnie zwieszały się ku ziemi.

Czy nasz dom stoi?

Gdy dochodziliśmy do sierocińca prowadzonego przez zakonnice, położonego po zachodniej stronie Czerniakowskiej, na wprost Wójtówki, dostrzegliśmy idącą w naszym kierunku sąsiadkę z pierwszego piętra, panią Szczerkowską. Ucieszyliśmy się ze spotkania. Od pani Emmy dowiedzieliśmy się, że nasz blok stoi. Uszkodzony, podziurawiony nieco pociskami, ale stoi.

Nie słuchałem dalej rozmowy rodziców z panią Szczerkowską, bo dostrzegłem auto zbliżające się od strony kościoła czerniakowskiego. Była to odkryta limuzyna z przednią szybą w lśniącej metalowej ramie. W aucie siedzieli Niemcy. Jeden z nich miał binokle na nosie. Zdziwiły mnie duże owalne czapki tych Niemców. Przód i tył czapek były zagięte zawadiacko do góry, natomiast środek był zaklęśnięty, co czyniło taką czapkę podobną do siodła. Niemcy minęli nas w obłokach kurzu, kierując się ku barykadzie.

Pożegnaliśmy panią Szczerkowską, a sami dźwignęliśmy walizki i ruszyliśmy w stronę domu. Za kościołem, przed fosą przykuł moją uwagę płytki kwadratowy okop, w którym stała podstawa od ciężkiego karabinu maszynowego. Stanowisko było zwrócone ku Sadybie. Pod podstawą i na niej leżały stosy wystrzelonych taśm. „To stanowisko naszych żołnierzy”, powiedział ojciec. Chcieliśmy z Antkiem podejść, żeby zobaczyć wszystko z bliska, ale ojciec nie pozwolił. „Później tutaj przyjdziemy”, dodał.

Gdy zbliżaliśmy się do Okrężnej, z daleka zarysował się drewniak naszej szkoły. Stała nienaruszona, natomiast domek Pałki był rozpaczliwie przekrzywiony, przypominając rozbitą skrzynkę do owoców.

Blok stał. Dach wyglądał okropnie z powyłamywanymi krokwiami, uszkodzoną w wielu miejscach konstrukcją i nielicznymi dachówkami. Ściany były podziurawione odłamkami i kulami. Wchodząc na podwórko, za przepompownią szamba po prawej stronie, na wprost klatki numer 3, dostrzegłem cztery mogiły z drewnianymi krzyżami z desek. Na jednym z krzyży wisiał grzebieniasty hełm z niewielką wyszarpaną wyrwą z boku. Na każdej mogile leżał bukiecik zwiędłych bratków. Po raz pierwszy w życiu widziałem żołnierski grób z tak bliska.

Ze ściśniętym sercem weszliśmy na klatkę schodową.

Zmęczeni drogą i pokonywaniem pięter, zadyszani, stanęliśmy przed drzwiami mieszkania. Były zamknięte, tak jak je pozostawiliśmy przed dwudziestoma dniami. Ojciec wyjął z kieszeni klucze, wsadził w zamek i otworzył drzwi. Stanęliśmy jak wryci. Za progiem na podłodze leżały w nieładzie narzędzia domowe: obcęgi, młotek, duży stary klucz do otwierania konserw, nóż kuchenny i niewielka żelazna kotwiczka, którą jeszcze w czerwcu zrobił nam pan Antek Kamiński do naszych łódek z kory, którymi bawiliśmy się na plaży nad Narwią. Podłogę przedpokoju na całej powierzchni pokrywała warstwa białego pyłu. Za szafą, obok otwartych drzwi prowadzących do sypialni,, znajdujących się na wprost drzwi do łazienki, widniała olbrzymia, chyba metrowej średnicy kałuża zakrzepłej krwi.

Jak się okazało, w nasze mieszkanie uderzyły dwa pociski. Jeden z nich (nie wiemy, czy to był pierwszy, czy drugi) wpadł oknem gabinetu ojca, przebił komórkę usytuowaną na poddaszu i uderzył w pianino. Na szczęścić nie eksplodował. Uwiązł w pianinie, które wraz ź jego uderzeniem wydało swój ostatni dźwięk. Czerep pociska pod wpływem uderzenia rozpękł się na kilkanaście grubych ciężkich odłamków. Jeden z tych odłamków wyszarpał dziurę w podłodze. Na odłamku głowicy, zachowanym do dnia dzisiejszego, czytelna jest data produkcji: 23 III 1939. Ojciec wyjął potem niewypał z pianina, po-zbierał wszystkie odłamki, złożył do kupy i zdrutował. Pocisk miał prawie metr długości. Gdyby eksplodował, nie mielibyśmy gdzie mieszkać. Był wystrzelony gdzieś ze Służewca lub Ursynowa.

Drugi pocisk, wystrzelony z kierunku Wilanowa, przebił skośny mansardowy sufit nad sypialnią, przeleciał przez otwarte drzwi sypialni, przebił ścianę do łazienki, podłogę pod oknem w łazience i eksplodował w mieszkaniu drugiego piętra, wybijając jeszcze otwór do łazienki państwa Szczerkowskich na pierwszym piętrze. W tym miejscu, gdzie teraz w naszej łazience była olbrzymia dziura, dwa metry na dwa, stał ostatnio konik na biegunach, na którym często harcowaliśmy po mieszkaniu, ku strapieniu mamy rysując podłogę i śpiewając głośno: „Hej, hej, ułani!” Ten sam konik, którego głaskałem po grzywie, siedząc na nocniku podczas pierwszego nalotu. Zginął jak prawdziwy ułański koń. Ocalała jakimś cudem Antkowa szabla. „To dobry znak”, powiedział ojciec.

Chodząc gromadką, bezradnie rozglądaliśmy się po mieszkaniu. Wzrok mój ponownie. wrócił do zakrzepłej kałuży krwi. Czyja to krew?… Nie dowiem się tego nigdy. Rodzice zajęli się porządkowaniem zniszczonego mieszkania. Myśmy z Antkiem mieli czas dla siebie. „Wyrastaliśmy tam, gdzie nas nie posieli.” Blok był wyludniony. Obeszliśmy wszystkie klatki schodowe. W wielu mieszkaniach powybijano kolbami drzwi, filungi popruto bagnetami. Na klatce schodowej numer 1, po lewej stronie od wejścia do ogrodu, widniał na ścianie napis ołówkiem: „Tu było Wojsko Polskie 1939”, a po drugiej stronie, tuż przy framudze drzwi wewnętrznych: „III drzwi na strzelnicę.” Może to napisał jeden z tych, którzy leżą teraz na podwórku? Może ten, na którego grobie jest ten przestrzelony hełm?

Ogród, podwórko, otoczenie bloku było jednym wielkim pobojowiskiem. Po drugiej stronie fosy, w parku, znów grób z drewnianym krzyżem, a na nim niemiecki hełm. Obrońcy Sadyby drogo sprzedawali każdą piędź ziemi, drogo sprzedawali swoje życie.

Przed klatką schodową numer 3, od strony podwórka, żołnierze niemieccy zrzucali na kupę zbierane wokół polskie oporządzenie wojskowe. Były tam hełmy, koce, plecaki,- chlebaki, saperki, menażki, manierki, pasy, bagnety, maski gazowe. Karabiny, przeważnie bez zamków i z połamanymi kolbami, wnosili do mieszkania na parterze. Niektóre były bardzo długie, z dziwnymi długimi czwór-graniastymi bagnetami — wyglądały jak dzidy.

W pewnej chwili w ogródku warzywnym generałowej Branickiej dostrzegłem niemieckiego żołnierza, jak wywlekał z chaszczy kilka karabinów. Szorując nimi po trotuarze, minął nas i nie zwrócił na nas najmniejszej uwagi. Gdy zniknął w klatce schodowej, Antek pociągnął mnie w te same chaszcze. Wśród badyli pomidorowych walała się porozrzucana amunicja karabinowa. Tu i ówdzie Antek wygrzebał zasypane ziemią i liśćmi jakieś krótkie metalowe jakby rurki czy pręty z zakrzywionymi rękojeściami zakończonymi kulką. Zaczął je zbierać spiesznie do swego zuchowego beretu. „Co to jest? Co robisz?”, zapytałem. „Zamki do karabinów, frajerze! Czy chcesz żeby się dostały Niemcom? Stój i kapuj, czy który nie idzie!” Wy straszony stanąłem przy chwiejącej się tyczce pomidorowej, udając, że podwiązuję łodygę, a równocześnie rozglądałem się trwożliwie wokół. Antek tymczasem załadował beret zamkami, nakrywając dodatkowo koszulą. Wyszliśmy schyleni i przez klatkę schodową numer 7, po-łożoną najdalej od klatki numer 3, w której urzędowali Niemcy, wyszliśmy do ogrodu. „Co z tym zrobimy?”, zapytałem. „Do fosy, kochasiu! Do fosy!”, powiedział Antek i stanąwszy za grubą topolą w ogródku, tuż nad brzegiem wody, zaczął wrzucać do niej zdobycz. Zaimponował nam odwagą, pomysłowością i determinacją. „Nie mów tylko ojcu, bo by nam spuścił manto”, dodał.

Nie wiedzieliśmy, że w tym samym czasie nasz ojciec wynosił z rozbitego mieszkania kapitana Fiszera, z piętra pod nami, piękny belgijski dwunastostrzałowy sztucer kapitana, który ukrył następnie w komórce nad pokojem babci Karolci.

Niebawem zjawił się na podwórku szkolny i zuchowy kolega Antka, Jędrek Kuźniar. Od niego dowiedzieliśmy się nieco szczegółów o losach Sadyby podczas oblężeni.

Sadyba stanowiła samotną placówkę. W okresie od 17 do 25 września nasz dom był właściwie twierdzą. W dnia 26 września, gdy Niemcy rozpoczęli generalny szturm na Sadybę, dom przechodził kilkakrotnie z rąk do rąk. Walka wręcz toczyła się na klatkach schodowych, w mieszkaniach na korytarzach. Mostu na fosie od strony Wilanowa bronił Janusz Kusociński. Strzelał ze swego cekaemu, dopóki nie został ranny. On, olimpijski biegacz, w obronie mostu zamykającego dostęp Niemcom do fortu i do bloku został ranny w obie nogi. Leżał w mieszkaniu pani Zofii Biernackiej, która podczas walk kierowała punktem sanitarnym na Sadybie, opiekując się rannymi i odsyłając ich do Szpitala Ujazdowskiego, gdy jeszcze było to możliwe Kusocińskiego już nie zdążyła odesłać. Sadyba została odcięta. Umieściła go w swoim mieszkaniu na parterze przy ulicy Powsińskiej. Później Antek z Jędrkiem dostąpili zaszczytu pilnowania, czy nie zbliżają się Niemcy do mieszkania, a Jędrek nawet z samym „Kusym” rozmawiał.

Odurzony wrażeniami, wracałem do domu. Na klatce schodowej, na półpiętrze, w trójkątnej drewnianej spluwaczce dostrzegłem jakiś dziwny przedmiot. Był to metalowy cylinder, zwężający się ku dołowi, z jakąś śrubą, z boku zaś cylindra sterczała rękojeść przypominająca połowę szczypiec, a przy rękojeści wisiało metalowe kółeczko. Podniosłem ten dziwny instrument i zabrałem do domu. Ledwie go przyniosłem, ojciec zabrał mi „zabawkę” i z szerokim zamachem wyrzucił przez okno do fosy. Okazało się, że był to zapalnik ręcznego granatu. Musiałem przy tym wysłuchać ostrej reprymendy. Dobrze, że nie wie, pomyślałem, o naszych wyczynach z zamkami.

Obydwaj z ojcem nie wiedzieliśmy z kolei, że właśnie w tym czasie brat mój na spółkę z Jędrkiem zamelinowali w fosie przy brzegu kilka karabinów, których nie znalazł w ogródku warzywnym penetrujący go niemiecki żołnierz. Robili to sami, „zuchy — dorośli jedenastolatkowie”, nie chcieli mieć mnie, „siedmioletniego gówniarza”, za świadka.

Rodzice w dalszym ciągu porządkowali zrujnowane mieszkanie, a myśmy z Antkiem włóczyli się po Sadybie. Któregoś dnia poszliśmy na fort. Domek Pałki rozbity pociskami nie nadawał się do zamieszkania, toteż stary strażnik przeniósł się do fortowego bunkra nad fosą, po prawej stronie żelaznego mostu zwodzonego. Lasek brzozowo-leszczynowy, tzw. krzaki, w których jeszcze parę miesięcy temu podczas przerw lekcyjnych bawiliśmy się w Indian, był wycięty. Pozostały po nim tylko cienkie pieńki i stosy porozrzucanych gałęzi. Jak opowiadał Jędrek, „krzaki” zostały wycięte przez naszych żołnierzy. Musieli sobie odsłonić przedpole, żeby mieć dobrą obserwację. Tu i ówdzie leżały puszki z dziurkowanymi wieczkami, które przypominały durszlaki. Były osmalone, tak jak by je ktoś trzymał nad ogniskiem. Były to wypalone świece dymne. Co krok spotykaliśmy leje po pociskach. W dwóch miejscach znaleźliśmy niewypały olbrzymich pocisków artyleryjskich. Stary żelazny most zwodzony na fosie, prowadzący na dziedziniec fortowy, w wielu miejscach miał zerwaną nawierzchnię. Ściany fortu były podziurawione kulami. Główna brama nie istniała, a jej obramienie było wyszczerbione od kuł, granatów i pocisków. Przed olbrzymim otworem bramy wśród cegieł i gruzu walały, się nadpalone strzępy polskich mundurów. Przy jednym z tych strzępów dostrzegłem guzik z. orzełkiem. Podniosłem go.

Nasi żołnierze bronili fortu długo i dzielnie. Byli z jakiegoś ochotniczego Batalionu Ordona. Podobno zabrakło im amunicji, a gdy Niemcy przysłali parlamentariuszy z wezwaniem do poddania się, nasi nie chcąc kapitulować i iść do niewoli, wysadzili się w powietrze i zginęli pod gruzami[1].

Ślady walki rzucały się w oczy w każdym miejscu dziedzińca. W lewym jego narożniku, nie opodal okna fortowej latryny, stała kuchnia polowa z wysoką rurą komina. Jej kocioł był podziurawiony kulami, dyszle smętnie oparte o ziemię, a drewniana ławeczka dla woźnicy złamana. Ściana boczna zachodniego skrzydła fortu, na wpół zawalona, miała olbrzymią dziurę u szczytu, osypaną ziemią z fortowego nasypu.

Z wycieczki po forcie wracaliśmy pełni wrażeń. Zaszedłem do dziadka. W podnieceniu opowiadałem mu o forcie i o naszych żołnierzach, co wysadzili się w powietrze.

Dziadek popatrzył na mnie jakoś dziwnie, pokiwał głową i podszedł do biblioteki. Pogrzebał chwilę między książkami i wręczył mi cienką broszurkę. „Przeczytaj ten wiersz”, powiedział.

Zdziwiony otworzyłem w środku na chybił, trafił i zacząłem po cichu czytać: .

„Znasz Ordona, czy widzisz, gdzie jest?” — „Jenerale,
Czy go znam?… Tam stał zawsze, to działo kierował.
Nie widzę — znajdę — dojrzę! — wśród dymu się schował;
Lecz śród najgęstszych kłębów dymu ileż razy
Widziałem rękę jego, dającą rozkazy… —
Widzę go znowu — widzę rękę — błyskawicę,
Wywija, grozi wrogom, trzyma palną świecę,
Biorą go — zginął — o nie — skoczył w dół — do lochów.”
„Dobrze — rzecze jenerał — nie odda im prochów.”
Tu blask — dym — chwila cicho — i huk jak stu gromów!
Zaćmiło się powietrze od ziemi wyłomów,
Harmaty podskoczyły i jak wystrzelone
Toczyły się na kołach — lonty zapalone
Nie trafiły do swoich panew. I dym wionął
Prosto ku nam; i w gęstej chmurze nas ochłonął.
I nie było nic widać prócz granatów blasku,
I powoli dym rzedniał, opadał deszcz piasku.
Spojrzałem na redutę; — wały, palisady,
Działa i naszych garstka, i wrogów gromady:
Wszystko jako sen znikło…
Przejęty biegłem wzrokiem po linijkach tekstu, a przed oczami miałem strzaskaną bramę fortu. „Dziadku! Kto to jest ten Ordon? Czy to o naszym forcie?” „O tym, jak walczą i giną Polacy — powiedział dziadek. — Przeczytaj! Było to sto osiem lat temu. Też w Warszawie.”

Poruszony do głębi i zaciekawiony zabrałem broszurę do domu. Nazajutrz obaj z Antkiem umieliśmy Redutę Ordona na pamięć.

Długo rozbrzmiewały po Sadybie echa wrześniowych walk — słuchaliśmy coraz to innych opowieści, znajdowaliśmy nie raz strzaskany hełm, ułamany bagnet, część karabinu czy guzik z orzełkiem.

Tymczasem nowe zjawisko — okupacja coraz bardziej zaczęła docierać do świadomości. Prądu nie było, więc radio pozostało głuche. Dorośli skarżyli się do siebie, że nie ma żadnych informacji o tym, co się dzieje na świecie. „ W „Nowym Kurierze Warszawskim” prawdziwe są tylko nekrologi i szwabskie ogłoszenia”, powiedział kiedyś dziadek ze złością.

W końcu października ukazało się właśnie takie ogłoszenie, że do komisariatu policji trzeba oddawać radioodbiorniki. Przed odniesieniem radia dziadek spuścił je kilka razy ze schodów, ojciec zaś z naszego powyjmował lampy. To samo chciała zrobić pani Szczerkowska, ale nie mogła sobie poradzić. Myślała, że się je wykręca tak jak żarówki, dopiero ojciec pomógł jej zdemontować radio. Pan Szczerkowski jeszcze z frontu nie wrócił. „To dzielna kobieta”, powiedział ojciec.

Komunikacji z miastem nie było żadnej. Jedyny środek lokomocji stanowiły nogi, nie byłem więc zachwycony, gdy któregoś dnia ojciec powiedział, że pójdziemy razem do Śródmieścia. Widząc moją niechęć, obiecał mi pokazać w rowie przy Chełmskiej kawałek gąsienicy z rozbitego niemieckiego czołgu i to mnie skusiło. Wyprawa trwała cały dzień. W nagrodę dostałem książkę. Na wózku na ulicy Świętokrzyskiej kupił mi ojciec Przygody Tomka Sawyera. Książka była spęczniała i miała pomarszczoną, okładkę. Na wewnętrznej stronie okładki odbito w zielonym tuszu pieczątkę z napisem: „Egzemplarz uszkodzony podczas pożaru księgarni.” Zaszliśmy też do rodziny mamy na Saską Kępę. Cioteczny brat mamy, wuj Genek Chodkowski, już wrócił. Walczył jako porucznik w obronie Grochowa. W dniu kapitulacji schował mundur, nie poszedł do niewoli. Na niemieckie wezwania do rejestracji oficerów nie zgłaszał się. Kilkudziesięcioletni drewniany domek prababci, Anny Przybytkowskiej, był cały. Natomiast w narożnik domu babci Karolci uderzyła bomba. Lokatorzy jeszcze nie wrócili, więc dom był pusty.

Powoli zaczęli natomiast wracać niektórzy mieszkańcy naszego bloku. Niebawem zaczął się też rysować bilans strat. Nasz sąsiad z niższego piętra, kapitan Fiszer, nie wrócił. Ślad po nim i jego rodzinie zaginął, podobnie jak ślad po koledze Antka i całej rodzinie kapitana Czeremskiego. Nie wrócił pan Burczyk, ojciec towarzyszy naszych dziecięcych zabaw, koleżanki szkolnej Antka, Kamy, oraz młodszych od niej, Teresy i Michała. Nie wrócił też kapitan Drozdowski. Polegli obaj lub gdzieś zaginęli. Kapitan Rossowski, kapitan Krzemiński i porucznik Kuźniar, ojciec Jędrka, tkwili w obozach jenieckich, podobnie jak dalsi sąsiedzi z Sadyby: pułkownik Jakucuk, pułkownik Bagiński czy major Pomirski. Wrócił jedynie ojciec mojej koleżanki szkolnej, zawodowy oficer, kapitan Jerzy Dąbrowski.

Do mieszkania pod jedynką na klatce schodowej numer 3, na parterze, na wprost mieszkania doktora Szczubełka — do którego nie powrócili państwo Lewandowscy — wprowadził się niebawem nowy lokator. Zajechał dorożką. Był o kulach. Nazywał się Leon Sowiński. Był to oficer artylerii, ranny podczas kampanii wrześniowej odłamkiem w nogę. Później, gdy zaprzyjaźnił się z nami, pokazał nam swój „pamiątkowy but”, lśniący oficerek z cholewą rozszarpaną odłamkiem i rozciętą wzdłuż nożem przez sanitariusza, oraz rogatywkę z czarnym otokiem.

Niebawem też zaczęły się wyjaśniać losy przyjaciół rodziców. Niektórzy wrócili, po innych ślad zaginął. Pod” Bełchatowem poległ pan Witold Nehrebecki. Pan Jurek Krawczyński uniknął niewoli, wrócił. Z otwartymi ustami chłonęliśmy z Antkiem jego opowieść o bitwie. Okop, w którym się znajdował, był położony w jakimś sadzie nad granicą. Gdy 1 września Niemcy ruszyli do szturmu, strzelał bez zastanowienia, na oślep. Wystrzelał prawie dwie ładownice, nie trafiał. Po raz pierwszy w życiu strzelał do ludzi. „Dopiero kiedy zobaczyłem rannych i poległych towarzyszy broni, odzyskałem zimną krew — powiedział pan Jurek — mierzyłem powoli i z zastanowieniem. Strzały były celne.”


[1] Rzeczywistość była inna, choć nie mniej bohaterska. O obronie fortu w ostatnich dwóch dniach niemieckiego szturmu tak napisał pułkownik Ludwik Głowacki:

„W nocy z 25 na 28 września obsadzono fort czerniakowski następująco: pluton ppor. rez. Jana Borowskiego z 3 kompanii ochotniczego batalionu im. Ordona pór. rez. Jana Pietrzyka obsadził grzbiet fortu; pluton tejże kompanii pod dowództwem ppor. rez. Stanisława Domina oraz część 1 kompanii 2 batalionu 360 pp obsadziły fort i trzypiętrową kamienicę zabezpieczającą doń dostęp, a pozostały pluton z 3 kompanii ochotniczego batalionu im. Ordona — mostek prowadzący do fortu. W samej miejscowości Sadyba kpt. art. Konstanty Zbijewski z częścią swego 2 ochotniczego Batalionu «Obrony Warszawy” powziął decyzję trzymania się jako samodzielny punkt oporu.

Noc upłynęła spokojnie mimo bezpośredniej styczności z nieprzyjacielem. 26 września o godzinie 5.00 Niemcy rozpoczęli natarcie na mostek. Ppor. rez. Michał Gazicki przedstawił to następująco: «Zabroniłem strzelać, by umożliwić Niemcom przejście. Dopiero gdy byli po tej stronie, otworzyliśmy ogień z odległości 50 m. Kosztowało to Niemców kilkudziesięciu zabitych i rannych. Po pewnym czasie Niemcy zasypali fort pociskami z ciężkich moździerzy. Ogień trwał dość długo, obsada fortu poniosła duże straty. Równocześnie wróg uderzył na mostek i na dom, który kilkakrotnie przechodził z rąk do rąk. Po utracie domu utrzymanie mostku było niemożliwe. Moje przeciwuderzenie nie odniosło skutku. Niemcy wdarli się na wierzch fortu. Brak granatów ręcznych był najsłabszą stroną przy prowadzeniu walki wręcz. Ostatecznie Niemcy opanowali grzbiet fortu. Szybko odczuliśmy to sąsiedztwo. Niemcy wrzucali przez dymniki granaty ręczne, świece dymne i gaz łzawiący, stwarzając warunki nie do zniesienia. Spędzanie Niemców z góry fortu też nie pomagało, ponieważ nie byliśmy w stanie utrzymać zdobytego terenu, przedstawiającego dogodny cel dla strzelców z okien okolicznych domów. Ostatecznie daliśmy im spokój. Żołnierze przyzwyczaili się powoli do świec dymnych i gazu łzawiącego, pomagając sobie wyrzucaniem kopcących naboi przez okna, rozbijając je wystrzałami z karabinu…”

Fort utrudniał Niemcom swobodę poruszania się zarówno na szosie wilanowskiej, jak i przez Czerniaków. Dlatego też postanowili wysadzić go w powietrze.

Około godziny 11.00 nastąpił wybuch ładunków minerskich, zawalając dwie trzecie kazamatów i grzebiąc pod gruzami około 20 żołnierzy, w tym trzech oficerów: ppor. rez. Jana Borowskiego i ppor. rez. Stanisława Domina oraz z 1 kompanii — ppor. rez. Mieczysława Cichowskiego. Ppor. rez. Michała Gazickiego odgrzebano spod gruzów. Ranny por. rez. Jan Pietrzyk polecił ppor. rez. Gazickiemu przebić się do miasta z pozostałą przy życiu częścią załogi. Sam zaś podjął się osłony odwrotu ogniem ciężkich karabinów maszynowych.

W czasie próby otwarcia bramy fortu poległo trzech strzelców, a kpr. Lewandowski został ranny. Słyszano, jak Niemcy coś tam kuli nad ocalałą częścią kazamatów. Chcieli żywcem pogrzebać resztę załogi.

W takiej sytuacji pozostałe przy życiu resztki 3 kompanii ochotniczego batalionu im. Ordona skapitulowały.

Ppor. rez. Michał Gazicki wyprowadził 35 żołnierzy i wraz z nimi o świcie 27 września zajął stanowisko odwodowe w rejonie ulic Mącznej i Czerniakowskiej. […]

Oddziały niemieckiej 46 dywizji piechoty, mające wielką przewagę nad oddziałami polskimi, wyparły słabą obsadę miejscowości Sadyba, której dowódca, kpt. Konstanty Zbijewski, odebrał sobie życie…” (Obrona Warszawy i Modlina 1939, MON 1975, wyd. 4, s. 307—309).

„Był to jeden z najofiarniejszych bojów w obronie Warszawy”, jak ocenił to dowódca zachodniego przedmościa, pułkownik Marian Porwit (Obrona Warszawy — wrzesień 1939, Czytelnik 1959, s. 256).

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 7

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Któregoś dnia wyglądając przez okno, zobaczyliśmy, jak siedmiu żołnierzy dźwiga przez nasze podwórko jakąś rurę, skrzynki i trójnóg. Zorientowaliśmy się w mig, że to ciężki karabin maszynowy, taki sam jaki widniał kiedyś na okładce „Płomyczka”, na zdjęciu przedstawiającym młodzież szkolną przekazującą wojsku karabin maszynowy zakupiony ze składek. Widok żołnierzy dźwigających karabin maszynowy przestraszył nas. Czyżby Niemcy byli już tak blisko? Antek nie wytrzymał i zapytał żołnierzy, po co ten karabin. „To przeciwlotniczy — odpowiedzieli. — Ustawimy go u was na dachu i będziemy strzelać do Niemców. Będziemy was bronić.”

Takie dictum momentalnie zmieniło nastrój. Żołnierze znikli w klatce schodowej, a my w podnieceniu czekaliśmy na alarm.

Niedługo czekaliśmy. Po kilkudziesięciu minutach syreny zawyły, a na niebie dał się słyszeć coraz wyraźniejszy warkot samolotów, odgłosy dalszych i bliższych detonacji i ogień zenitówek. Nagle studnię naszego podwórka wypełnił ogłuszający klekot, jak by ktoś uderzał setkami drewnianych deszczułek. Zdrętwiałem. Widząc mój strach, Antek spokojnie wyjaśnił: „Nic się nie bój! To nasz karabin maszynowy.”

Odtąd codziennie, podczas każdego nalotu, nasz karabin zajadle klekotał zagłuszając warkot samolotów, eksplozje bomb i ogień zenitówek — uspokajał.

16 września dzień był pochmurny. Niemniej jednak od rana nękały nas naloty i ostrzał artyleryjski na przemian. Około południa ktoś przyniósł wiadomość, że płonie Okrąglak. Nie wiedziałem, co to jest Okrąglak. Dopiero mama wyjaśniła mi, że to Katedra ewangelicka, zbudowana w XVIII wieku, za czasów ostatniego króla. Byłem oburzony. Przecież słyszałem, że Niemcy to ewangelicy. Bombardują więc kościół swego wyznania?! Nie chciało mi się to pomieścić w głowie.

Około drugiej po południu niebo pociemniało jeszcze bardziej i w pewnym momencie nastąpiła cisza. Ucichły samoloty, umilkły armaty. Po chwili niebo jeszcze bardziej pociemniało i lunął deszcz, a w kilka minut później spadł solidny grad, taki jak w sierpniu, o grudkach lodu wielkości gołębiego jajka. Po niebie dudniły teraz odgłosy piorunów. Jeszcze trzy tygodnie temu strasznie się bałem burzy, teraz przynosiła ukojenie. Niemcy nie będą ani strzelać, ani bombardować.

Codziennie w przerwach między nalotami mama wychodziła do sklepu na ulicę Skorupki po chleb, masło i cukier. Któregoś dnia wróciła tylko z odrobiną mąki, dwoma kilogramami ryżu i suchymi wędzonymi szprotami, które odtąd stały się naszym codziennym pożywieniem.

Mimo że ze względu na otaczającą nas grozę i podniecenie nie mieliśmy specjalnie apetytu, jednakże po paru dniach głód zaczął się nam dawać we znaki. Na ryż i wędzone szproty nie mogliśmy patrzeć. Pewnego dnia ojciec przyniósł mięso. Mówił, że to z sarny trafionej odłamkiem podczas ostrzału ogrodu zoologicznego, w którym kompania ojca budowała stanowiska dla karabinów maszynowych.

Przypomniała mi się wycieczka do ogrodu zoologicznego wiosną tego roku. Jeździliśmy wówczas z Antkiem wózkiem zaprzężonym w strusie, a potem Antek na kucyku, a ja na lamie. Na zakończenie zwiedzania ZOO zrobiono nam zdjęcia, między innymi zdjęcie z małym jak kociak lewkiem, którego obaj trzymaliśmy na kolanach, głaszcząc po sierści. Jak teraz wygląda ten ogród?

Sarnina była trochę słodkawo-kwaśna, ale naprawdę doskonała. Dopiero po dobrej godzinie, gdy zjedliśmy, ojciec wyjawił prawdę. Wcale nie była to sarnina, lecz kawał zadu konia artyleryjskiego, zabitego gdzieś na Żoliborzu odłamkiem bomby. W kompanii ojca był rzeźnik, który natychmiast po nalocie, za zgodą dowódcy baterii, poćwiartował fachowo konia, rozdzielając mięso między kuchmistrza artylerzystów, żołnierzy swojej kompanii i zgłodniałą ludność.

Od połowy września już nie schodziliśmy do piwnicy. Mimo alarmów zostawaliśmy w mieszkaniu. Pewnego dnia rano siedzieliśmy razem z mamą na tapczanie. Nalot trwał już dość długo. Nagle obezwładnił nas straszliwy gwizd. Odruchowo tuląc się wszyscy do siebie, przylgnęliśmy do ściany. Eksplozja nie nastąpiła, natomiast po chwili rozklekotał się nasz karabin maszynowy. Już nie pobiegliśmy na górę sprawdzać, co się stało. Sąsiadka powiedziała nam, że bomba przebiła dwie kondygnacje, nie eksplodując. Jak się okazało, była o wiele większa od pierwszej. Każdy powrót ojca do domu był wyczekiwany. Jego spokój udzielał się wszystkim, a jego opowieści zawsze napawały nas otuchą. Któregoś dnia, ku naszemu przerażeniu, ojciec przyszedł w zbryzganym krwią płaszczu. Była to krew jego żołnierza z kompanii, śmiertelnie ranionego odłamkami szrapnela podczas pracy. Umarł na ojca rękach.

Tego wieczora ojciec wyglądał na bardzo zmęczonego. Usiadł ciężko w kącie i nic się nie odzywał. Myśmy z Antkiem komentowali sobie półgłosem wrażenia dnia: opowieść ojca o śmierci żołnierza, opowieść mamy o poległych widzianych w mieście, o grobach przy ulicy Skorupki, niedaleko sklepu z ryżem. Po chwili ojciec przysunął się do stołu, wyjął portfel, a z niego jedną ze swoich wizytówek. Wyjął też z kieszeni watermanna i zaczął coś kaligrafować na wizytówce. Podszedłem cicho z tyłu i zajrzałem mu przez ramię. Równo, jak na projektach ojca, literki układały się w napis: „W razie śmierci powiadomić Janinę Piekarską ul. Marszałkowska 81a u pani Henclewskiej.”

Śmierć! Tylekroć ostatnio słyszałem o niej, lecz nigdy nie zetknąłem się z nią bezpośrednio. Pamiętałem tylko umierającego pradziadka. Dwa lata temu, gdy żył jeszcze, ojciec z dziadkiem zaprowadzili nas obydwu do niego. Leżał w czerwonej szlafmycy na olbrzymim mahoniowym łożu. Po śmierci go nie widziałem. Wiem tylko, że żył dziewięćdziesiąt cztery lata i umarł. Dotąd śmierć omijała jakoś naszą rodzinę i krąg bliskich. Teraz, wśród nękającego huku ognia artyleryjskiego, ten zapis ojca jakby ją urealniał i przybliżał. Rozpłakałem się.

Ojciec odwrócił się nagle i schował szybko portfel wraz z wizytówką. „Nie płacz! — powiedział i zaczął mnie tulić. — Przecież nic się nie stało.” „Tatusiu! Ale ta kartka?!”

Długo nie mogłem się uspokoić.

Dni, które teraz nastąpiły, wypełniała ciągle trwoga. Jej rytm był podporządkowany regułom wojny: ostrzał artyleryjski, alarm, nalot, bombardowanie i tak od początku. Już nawet klekot naszego karabinu maszynowego nie uspokajał.

23 września w południe wpadł na chwilę ojciec. Chciał sprawdzić, czy żyjemy. Tego dnia wiele bomb i pocisków padło na Marszałkowską. Kościół Zbawiciela płonął. Po ulicy fruwały na wpół spalone kartki z mszałów i modlitewników. Jedną z takich kartek przyniósł ojciec. Zachowała się do dziś, schowana pieczołowicie przez niego w żółtej kopercie, opatrzonej napisem: „Kartka podniesiona na ul. Marszałkowskiej 81a, w czasie pożaru kościoła Zbawiciela.”

27 września około południa nastąpiła nagle cisza. Na podwórko nasze zajechał wojskowy łazik, fiat 508 koloru khaki. Zatrzymał się ze zgrzytem hamulców na wprost naszego okna, pod przeciwległą ścianą. Wysiadł z niego oficer w grzebieniastym hełmie, z pistoletem przy boku, w butach z ostrogami. Został natychmiast otoczony przez mieszkańców. Pytaniom o przyczynę ciszy, o linię frontu, o losy Warszawy nie było końca. Oficer nic nie umiał czy raczej nie chciał powiedzieć. Rzucił tylko krótko: „Zawarto zawieszenie broni.” Zasalutował i wyszedł na ulicę, pozostawiając samochód na podwórku.

Ponieważ przerwa w działaniach wojennych stała się faktem oczywistym, wyszedłem z dziadkiem na miasto Ruszyliśmy w kierunku placu Zbawiciela. Jezdnie i chodniki były obsypane gruzem i zryte licznymi lejami po pociskach i bombach. Gdzieniegdzie w głębi ocalałych po-dworek widzieliśmy wojenne groby. Górne kondygnacje wielu domów po obu stronach Marszałkowskiej były wy-palone. Gdy doszliśmy do rogu Marszałkowskiej i Piusa, dom narożny po zachodniej stronie przy Piusa, pomiędzy Wilczą a Piusa, płonął pełnym ogniem, tak że musieliśmy przejść na drugą stronę ulicy. Skręciliśmy niebawem w Koszykową. Na wprost gmachu Zakładu Architektury: Politechniki, na rogu Lwowskiej, leżał trup na wpół poćwiartowanego gniadosza. Poszliśmy dalej Lwowską do placu przed Politechniką. Na jezdni obok placu walało się mnóstwo porozrywanych łusek karabinowych. Zaraz za placem rysowała się linia okopów. U zbiegu Polnej, 6 Sierpnia i Lwowskiej stał na posterunku żołnierz w kaszkowanym hełmie na głowie, z bagnetem nasadzonym na karabin. Dziadek podszedł do niego, nawiązując rozmowę. Okazało się, że już kilkadziesiąt metrów dalej są stanowiska niemieckie, a te rozerwane łuski karabinowe pochodzą z podręcznego składu amunicji, w który uderzył pocisk w nocy. Skład wyleciał w powietrze.

Tą samą drogą wróciliśmy do domu.

Wieczorem przyszedł ojciec. Był załamany. Potwierdził wiadomość o zawieszeniu broni: „Pertraktacje w sprawie kapitulacji Warszawy są w toku, jednakże Warszawa nie została zdobyta. Już jutro nigdzie nie idę”, dodał. Z torby, w której nosił maskę gazową, wyjął kartkę kratkowanego papieru. Było to zaświadczenie, że Komenda Baonu Pracy udziela ojcu urlopu.

28 września obudził nas rano klakson samochodowy. To nasi koledzy, stwierdziwszy swobodny dostęp do wnętrza łazika pozostawionego wczoraj przez oficera, dusili gumową gruszkę samochodowej trąbki. Żadne perswazje i zakazy dorosłych nie odnosiły skutku. Klakson żałośnie popiskiwał co chwila. Wreszcie ojciec nie wytrzymał, wziął scyzoryk i przeciął gruszkę, kładąc kres szarpiącym nerwy dźwiękom.

Około dziesiątej poszedł ojciec do swego dowództwa po wiadomości. Wrócił zgnębiony. Batalion został właśnie rozwiązany i termin urlopu, określony na dzień 2 października, przesuwał się w nieskończoność. Ustnie ojciec otrzymał od dowódcy całkowity „abszyt”. Gdy odchodził, dowódca wręczył mu jeszcze spodnie z magazynów wojskowych, jako że magazyny te zostaną niebawem przekazane Niemcom.

Wobec pewnej kapitulacji ojciec podjął decyzję, iż wracamy do domu. Nazajutrz, pożegnawszy państwa Wydrzyckich i panią Henclewską, ruszyliśmy na Sadybę.

Wracaliśmy właściwie tą samą drogą — Marszałkowską w kierunku Piusa, do Górnośląskiej. Od Górnośląskiej skręciliśmy w Myśliwiecką. Nagle powietrzem wstrząsnęła seria eksplozji. Wystraszyłem się. Czyżby Niemcy nie honorowali rozejmu? Przecież kapitulacja, zawieszenie broni!

Byliśmy na osi Kanału Piaseczyńskiego, gdy znów rozległy się detonacje, jednak o mniejszym natężeniu. Od bramy Łazienek zbliżał się właśnie ku nam żołnierz w grzebieniastym hełmie, z karabinem na plecach. Ojciec zapytał go o przyczynę detonacji. „A to nic takiego — odpowiedział żołnierz — wysadzamy działa i amunicję. Przecież nie oddamy ich Niemcom.”

Skręciliśmy w kierunku ulicy 29 Listopada. Na wprost DAK-u (Dywizjonu Artylerii Konnej), na osi białego budynku koszar, na wysokim postumencie stało popiersie generała w jakimś dawnym mundurze z orderami. Zapytałem dziadka, kto to taki. „To generał Józef Bem, który walczył w 1830 roku o wolność Polski, a później o wolność Węgier”, odpowiedzieli niemal równocześnie dziadek z ojcem.

Za budynkiem koszar znajdowała się drewniana wartownia przypominająca góralską chałupę. W jej drzwiach stał wartownik w czarnym berecie. Gdy zobaczył zbliża się naszą gromadkę, zniknął we wnętrzu. Po chwili ukazał się z papierową torbą i podszedł do nas. Przyjrzałem mu się. Był stary, miał siwe wąsy i pooraną bruzdami twarz.

„Masz, bracie! — powiedział wręczając mi torbę. — To od biednego polskiego żołnierza.” Zajrzałem onieśmielony do wnętrza torby. Leżały w niej owinięte w celofan jakieś paczki dziwnych mydełek. Jedne jasne z dziurkami jak herbatniki, drugie brązowe, pachnące kawą.

Gdy mama zajrzała do torby, w jej oczach zaszkliły się łzy. Te jasne mydełka to były żołnierskie suchary, a te czarne to żołnierskie porcje kawy. Kazała mi oddać torbę żołnierzowi. „Nie trzeba, proszę pana”, mówiła. „Niech pani weźmie — szepnął łamiącym się głosem. — To dla dzieci.”

Znów minęliśmy barykadę na Czerniakowskiej. Nie zwróciłem uwagi, czy stało jeszcze na niej owo małżeńskie łóżko. Koło klasztoru Nazaretanek spotkaliśmy dwóch żołnierzy w czarnych beretach, z karabinami na plecach, w spodniach z owijaczami. Ojciec zapytał: „Czy uda nam się przejść na Sadybę?” „Nie wiemy. Tam, na rogu Chełmskiej, ostatnia nasza barykada, dalej już Niemcy. Nie wiemy, czy was puszczą. Dla nas już się wszystko skończyło.”

Na rogu Kaszubskiej i Czerniakowskiej zatrzymała nas jakaś starsza pani. „Dokąd, państwo, idziecie?” „Na Sadybę”, odpowiedział ojciec. „Nie wiem, czy państwa przepuszczą. Tam dalej są Niemcy. Chodźcie, państwo, do mnie odpocząć.”

Byliśmy tak zmęczeni, że rodzice przyjęli zaproszenie.

Pani, która nas zaprosiła do siebie, była wdową po lekarzu. Mieszkała z córką, młodą ładną dziewczyną, żoną lotnika, którego poślubiła w sierpniu i od 30 sierpnia nie miała o nim żadnej wiadomości.

Roztasowaliśmy się u gościnnej dobrej duszy, a ojciec poszedł do dowódcy barykady dowiedzieć się, czy będziemy mogli przejść.

Byliśmy głodni. Mama nam zaproponowała, żebyśmy spróbowali żołnierskich sucharów, podarowanych przez wartownika. Wyjąłem je z torby. Gryząc stwierdziłem, że są twarde. „Są takie jak żołnierska służba”, powiedział dziadek.

Niebawem wrócił ojciec. Rozkazy dotyczące ruchu ludności przez linię przerwania ognia nie nadeszły jeszcze do dowódcy barykady. Musieliśmy czekać.

U pani doktorowej zostaliśmy kilka dni. Marzliśmy nocą, bo szyb w oknach nie było. Jedliśmy suchy ryż i wędzone szproty, na które już dawno nie mogłem patrzyć. Zwłaszcza obrzydł mi ryż. Ojciec codziennie chodził do dowódcy barykady. Wreszcie 30 września rano mogliśmy wyruszyć. Przy barykadzie od naszej strony stał nasz wartownik. Był w hełmie i miał jeszcze karabin. Po drugiej stronie stał Niemiec w zimnozielonym mundurze, w olbrzymim hełmie z szerokim opadającym aż na plecy kołnierzem-okapem.

Nie służbowo, nie oficjalnie pożegnał nas nasz żołnierz. Pomógł jeszcze mamie i babciom przekroczyć wąską drewnianą kładkę, przerzuconą przez okop.

Z drżącym sercem szedłem po tej kładce. Tak rozpoczęły się dla nas długie tysiąc dziewięćset pięćdziesiąt dwa dni okupacji.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 6

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Po naradzie z dziadkiem i mamą ojciec zdecydował, że jednak schronimy się w Śródmieściu u znajomej stryjka. Tu, u nas, na Sadybie, może być przedpole obrony. Ponadto w Śródmieściu na pewno ojcu ostatecznie uda się dostać do wojska. Mieliśmy wyruszyć wieczorem. Ponieważ na Czerniakowskiej przy Chełmskiej wzniesiono już barykadę i ludność bez zezwolenia nie była wpuszczana do miasta, ojciec zdecydował, że pójdziemy przez Siekierki, koło Stacji Pomp. Ze względu na zajęcia ojca w Straży Obywatelskiej wyruszyliśmy dopiero 10 września wieczorem. Gdy zapadł zmrok, rodzice i dziadkowie spakowali do walizek najniezbędniejsze rzeczy, pozamykali mieszkania, pozostawiając okna otwarte. Ojciec uważał, że w razie detonacji przy otwartych oknach szyby są mniej narażone na stłuczenie, no, a jeżeli będzie padał deszcz, to trudno. Niebawem zresztą ruszy front na zachodzie i Niemcy będą musieli odstąpić, a ponadto nadejdą nasze wojska z odsieczą.

Gdy wyszliśmy na podwórko, na niebie jarzyły się łuny pożarów. Słychać też było dalekie stęknięcia ziemi i głuche detonacje. Ruszyliśmy w kierunku mostu na Jeziorze Czerniakowskim. Za radą ciotki Geni za jeziorem zatrzymaliśmy się na noc u państwa Kossakiewiczów, rodziców szkolnej koleżanki Antka. Pani Kossakiewiczowa posłała nam w piwnicy, mama okryła nas paltami i pogrążyliśmy się w głębokim śnie. Po obudzeniu się rano nie zdawałem sobie sprawy początkowo, gdzie jesteśmy. Wokół było ciemno, pachniało kartoflami. Dopiero po chwili, gdy mama usłyszała, że się przebudziłem, i zapaliła światło, uświadomiłem sobie sytuację.

Po śniadaniu przygotowanym przez panią Kossakiewiczowa udaliśmy się dalej. Szliśmy w kierunku Wisły, do drogi prowadzącej na Siekierki. Dochodziliśmy do rzędu topoli rosnących wzdłuż polnej drogi, gdy syreny zawyły na alarm. Niebawem też na niebie ukazały się srebrne sylwetki samolotów, wokół których rozszalał się ogień zenitówek.

W pewnej chwili warkot samolotu stał się bardzo bliski i wkrótce zobaczyliśmy, jak z nadlatującej maszyny sypią się świecące punkciki. To lotnik strzelał z karabinów maszynowych. Ojciec kazał nam porzucić walizki i błyskawicznie ukryć się w krzakach rosnących wzdłuż rowu obok drogi. Pociski karabinowe na szczęście utkwiły w koronach drzew. Samolot przeleciał dość wysoko, nie ponawiając ataku. Jeszcze z pół godziny siedzieliśmy w krzakach, zanim syreny oznajmiły koniec alarmu.

Odetchnęliśmy z ulgą, chociaż stwierdziłem, że nalot na wolnym powietrzu robi mniejsze wrażenie niż przeżywany w mieszkaniu.

Pozbieraliśmy walizki i ruszyliśmy w dalszą drogę. Około południa, idąc Bartycką, wyszliśmy na Czerniakowską, na wprost klasztoru Nazaretanek. Nagle powietrze rozbrzmiało potężnymi, ogłuszającymi, bliskimi detonacjami. Biegnąc schroniliśmy się w bramie domu przy Czerniakowskiej. Za nami wpadło kilku przypadkowych przechodniów. Brama była pomalowana na zielono. W środkowej części trójskrzydłowych drzwi znajdowały się okrągłe okienka, przypominające okienka okrętowe. Detonacje raz po raz wstrząsały powietrzem w regularnych odstępach czasu. Syreny nie wyły, samolotów nie było słychać. Ojciec wyjaśnił krótko, że Niemcy podeszli bliżej i rozpoczęli nękający ogień artyleryjski.

Po kilkunastu minutach, gdy trochę ucichło, wyszliśmy na ulicę. Ruszyliśmy Czerniakowską w kierunku Solca. Jezdnię Czerniakowskiej na wprost ulicy 29 Listopada zamykała barykada wzniesiona z różnych beczek, skrzynek, mebli i worków. Na jej szczycie królowało olbrzymie mahoniowe małżeńskie łoże. Ledwie minęliśmy barykadę, tuż przy ogrodzeniu Muzeum Wodociągów znów rozszalał się ogień artyleryjski. Teraz detonacje miały inny, bardziej rezonujący odgłos. Ojciec znów wyjaśnił, że Niemcy rozpoczęli ostrzał szrapnelami. Ruszyliśmy biegiem ku najbliższej kamienicy. Był to olbrzymi kilkupiętrowy budynek z trójkątnym występem pod ścianą frontową, w którym mieściło się wejście na klatkę schodową. Razem z nami w korytarzu schroniło się wielu innych przypadkowych przechodniów. Jeden z nich, mężczyzna około sześćdziesiątki, w cyklistówce, w koszuli i wypłowiałych drelichowych bryczesach, był boso. Przestępował z nogi na nogę na zimnej posadzce z szarobrązowej terakoty. Podczas rozmowy z rodzicami wyjaśnił, że idzie do Cytadeli, do swojego pułku, do wojska. Ale dlaczego boso? Bo żona nie chciała go puścić. Powiedziała, że jest za stary, a poza tym kto będzie w polu robił. Zabrała mu buty, więc ruszył boso. Nie wezwali go, ale na pewno się przyda. Gdy patrzyłem na tego mężczyznę i słuchałem jego opowieści, przypomniała mi się piosenka, którą śpiewaliśmy w szkole kilka miesięcy temu, na uroczystości trzeciomajowej:

Łączko! Łączko! Łączko zielona! A któż mi cię będzie kosił, Jak ja będę szablę nosił. Łączko! Łączko! Łączko zielona!

Jakaś mieszkanka kamienicy, w której się znaleźliśmy, przyniosła mężczyźnie nowiutkie buty swego męża. Chłop podziękował serdecznie i włożył je na bose, kostropate od chodzenia po ściernisku nogi.

Po kilkunastu dobrych minutach detonacje stały się jakby dalsze. Posiedzieliśmy jeszcze trochę w korytarzu klatki schodowej i ojciec zdecydował, że możemy próbować już wyjść, bowiem artyleria ostrzeliwuje inne dzielnice. Ruszyliśmy Łazienkowską do Rozbratu, a potem Górnośląską. Dalekie detonacje pocisków artyleryjskich o różnym natężeniu słychać było nadal.

Na Górnośląskiej zatrzymaliśmy się chwilę w Domu Akademickim, żeby odpocząć, tu też dzięki życzliwości personelu otrzymaliśmy z Antkiem po szklance gorącej herbaty i po bułce. Ojciec w tym czasie poszedł do telefonu porozumieć się z panią Henclewską, u której mieliśmy się zatrzymać na czas oblężenia.

Po krótkotrwałym odpoczynku ruszyliśmy w dalszą drogę. Wśród ustawicznego huku wybuchających pocisków doszliśmy niebawem na miejsce.

Dom przy Marszałkowskiej 81a, w którym mieszkała pani Henclewską, był położony na wprost ulicy Skorupki. Dostrzegłem zaraz barykadę zbudowaną z płyt chodnikowych w poprzek tej ulicy. Dom był olbrzymią, wielopiętrową kamienicą o kilku oficynach, z dwoma głębokimi jak studnie podwórzami. Pani Henclewską odstąpiła nam swoje mieszkanie w drugim podwórku, w oficynie, na parterze po lewej stronie od wejścia. Sama zamieszkała na ten okres u swoich rodziców, państwa Wydrzyckich, dwa piętra wyżej, w tej samej oficynie. Nasze podwórko było położone w głębi. Prowadził do niego z pierwszego podwórka głęboki tunel drugiej bramy pod poprzeczną oficyną. W tunelu znajdowały się dwa wejścia do mieszkań oficyny poprzecznej i do piwnic.

Rodzice i dziadkowie byli zmęczeni i przygnębieni, ale dla mnie z Antkiem zmiana otoczenia, nowa sytuacja, nowe miejsce pobytu stanowiły atrakcję nie lada mimo toczącej się wojny. Roztasowując się w mieszkaniu, zaczęliśmy obydwaj beztrosko nucić:

Przez las i przez pole idzie legionista,
Idzie i wesoło taak sobie śwista…

W tym momencie ojciec wściekle krzyknął: „Dajcie spokój z tą idiotyczną piosenką! Właśnie to ci legioniści prześwistali Polskę!”

Nie rozumieliśmy z Antkiem sensu tej krytycznej oceny. Zresztą przy nas starano się nie rozmawiać w domu o polityce, wychodząc z założenia, że możemy rozpaplać albo coś przekręcić. Pamiętam, jak kiedyś babcia Zosia z oburzeniem mówiła ojcu, że Mackiewicza wsadzono do Berezy. Ojciec był również oburzony. Nie wiedziałem, kto to jest Mackiewicz, ale wiedziałem, kto to był Mickiewicz. Wpadłem do gabinetu dziadka i powiedziałem głośno: „Dziadku! Wiesz? Mickiewicza te łotry wsadziły do Berezy.” Nie wiedziałem również wówczas, co to jest Bereza, jednakże brzmiało to podobnie jak koza.

Mimo nieustającego ognia artylerii ojciec wyszedł wkrótce na miasto zameldować się w komisariacie Straży Obywatelskiej i ewentualnie jeszcze raz szukać możliwości dostania się do wojska. Mama natomiast zaprowadziła mnie do fryzjera, którego zakład mieścił się w „naszym” domu od frontu. Nie bardzo uśmiechało mi się strzyżenie, jednakże zakład był tak atrakcyjnie urządzony, że szybko zapomniałem o niechęci. Przed lustrem, zamiast tradycyjnego fotela fryzjerskiego, dla młodocianych klientów stał osiodłany konik z prawdziwą grzywą. Gdy pan fryzjer zaprosił „pana ułana” na siodło, nie mogłem odmówić, zwłaszcza że znów wzmógł się ogień artylerii i strach przed detonacjami walczył we mnie ze wstydem, żeby pan fryzjer nie domyślił się, jak bardzo się boję, chociaż obok drugi pan fryzjer golił oficera z pistoletem przy pasie, który swój piękny grzebieniasty hełm położył na marmurowym fryzjerskim pulpicie. I tak pożerając wzrokiem to hełm, to konia, na którym siedziałem, to oficera — zostałem ostrzyżony. Gdy kończyły się postrzyżyny, ogień artyleryjski ucichł, jakby ręką odjął, natomiast gdy wychodziliśmy od fryzjera, syreny zawyły na alarm. Pośpiesznie wróciliśmy do mieszkania, ale huki eksplodujących bomb zmusiły nas zaraz do zejścia do piwnicy.

Piwnice pachniały kartoflami. Zapach ten przypomniał mi noc spędzoną w willi państwa Kossakiewiczów. Ku strapieniu mamy podczas nalotu nie mogliśmy z Antkiem usiedzieć w miejscu. Zapaliwszy latarki — ja zdobyczną niemiecką, a Antek swoją naprawdę wspaniałą „Centrę” — wędrowaliśmy korytarzami piwnic. Tworzyły one istny labirynt. Łączyły się z piwnicami wszystkich siedmiu oficyn, a także z piwnicami następnych siedmiu oficyn posesji przy Marszałkowskiej 81.

Gdy syreny oznajmiły odwołanie alarmu, wyszliśmy na podwórko. Tutaj uderzył mnie niecodzienny widok. Przez obydwa podwórka od ulicy Marszałkowskiej stał długi rząd ludzi, który kończył się przed drzwiami publicznego szaletu, znajdującego się w naszym podwórku, po lewe] stronie poprzecznej oficyny. Byli to przechodnie, których nalot zaskoczył na ulicy, a u których wstrząs nerwowy wywołał podobne jak u mnie zaburzenia. Od tego dnia po każdym nalocie widziałem takie ogonki do szaletu.

Do dzisiejszego przedpołudnia wyraz „ogonek” zawsze mi się kojarzył z babcinym pieskiem. O nowym znaczeniu tego wyrazu dowiedziałem się od rodziców, gdy szliśmy Marszałkowską i widzieliśmy szeregi ludzi stojących po zakupy przed sklepami. Od tej chwili ogonek do sklepu czy ogonek do szaletu stał się dla mnie jednym ze zjawisk towarzyszących wojnie.

Ojciec wrócił dopiero wieczorem. Znów nie udało mu się dostać do oddziałów frontowych. Ze względu na wykształcenie inżynierskie powierzono mu dowództwo 2 kompanii I Batalionu Pracy. Zadaniem tej kompanii było budowanie umocnień na przedpolach, barykad, rowów przeciwczołgowych i przeciwlotniczych, a także odgrzebywanie ludzi zasypanych w piwnicach zbombardowanych domów. Od tego dnia aż do 27 września wychodził ojciec o świcie i wracał późnym wieczorem. Czasami, gdy kompania miała przerwę obiadową, a do nas było dosyć blisko, wpadał na chwilę zobaczyć, czy żyjemy, czy dom jeszcze stoi.

W naszej kamienicy prócz stałych lokatorów znajdowało się wielu podobnych nam uciekinierów. Byli to w większości starcy i kobiety z dziećmi. Mężczyźni znajdowali się od dawna na froncie. Wśród stałych lokatorów pozostało jedynie dwóch osiemnastoletnich młodzieńców, którzy od 1 września bezskutecznie dobijali się do bram różnych koszar. Obydwaj mieszkali na drugim piętrze. Ich okna były widoczne z naszego okna. Obydwaj byli bardzo małego wzrostu i mama nazywała ich karzełkami.

12 września rano, gdy ubieraliśmy się z Antkiem, z głośnika radiowego odezwał się po pierwszych taktach Szopenowskiego poloneza poważny, skupiony, męski, stanowczy głos: „… wzywam sześciuset młodych odważnych ludzi, zdecydowanych umrzeć za Warszawę i ojczyznę…”

I głos, i treść słów zahipnotyzowały nas wszystkich. Nie słuchałem dalej apelu, bowiem równocześnie z drugiego piętra w głębi naszego podwórka-studni echo niosło głos jednego z „karzełków”: „Franek! Słyszysz! Nareszcie wzywają nas! Idziemy!” Po chwili obydwaj chłopcy, przeskakując po kilka stopni naraz, ruszyli przed pałac Mostowskich. Wieczorem obydwaj wpadli na chwilę. Byli już wówczas w mundurach i w hełmach.

Następnego dnia rozpoczęły się naloty od rana. Samoloty niemieckie nadlatywały falami co kilkanaście minut. Huk eksplodujących bomb mieszał się ze szczekaniem zenitówek. Ojciec z samego rana wyszedł na miasto. My z mamą schodziliśmy ciągle do piwnic. Dziadkowie przenieśli się dwa piętra wyżej, do państwa Wydrzyckich, a babcia Karolcia poszła do siostry dziadka, a naszej ciotki, Marii Węgierkiewiczowej, na Boduena, gdzie ciotka prowadziła cukiernię w dawnym lokalu Lardellego.

Wreszcie bomba uderzyła i w nasz dom. Świst i huk. Nie był to wielki huk, bo i bomba była niewielka — przebiła dach i wylądowała w mieszkaniu najwyższego piętra, w łóżku, nie eksplodując. Gdy po nalocie nastąpiła względna cisza, pobiegliśmy z Antkiem na ostatnie piętro. Właśnie dwóch ludzi ubranych półwojskowo wynosiło ją na piasku w olbrzymiej miednicy.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 4

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty

tak zapamietalem

Wieczorem, gdy zgasiliśmy światło i odsłoniliśmy rolety, nad miastem dostrzegliśmy łuny pożarów.

Na drugi dzień wyszliśmy z Antkiem do ogrodu. Nim zdecydowaliśmy się, co robić, ktoś nam powiedział, że szosą wilanowską idzie wojsko. Chęć zobaczenia wojska była silniejsza niż zakaz mamy oddalania się od domu. Minęliśmy szybko drewniany domek na wprost fortu[1], w którym mieszkał strażnik fortowy, Pałka, i przez leszczynowo-brzozowy lasek, porastający przedpole fortu między fosą a szkołą, pobiegliśmy w kierunku szosy. Wybiegając z lasku w Morszyńską, zobaczyliśmy w dali między drzewami osłaniającymi szosę idące stępa szwadrony kawalerii, a nieco dalej, na końcu kolumny, cztery zaprzęgi artyleryjskie z działami o czterokołowych lawetach. Gdy dobiegliśmy do zakrętu fosy koło willi majora Pomirskiego, syreny zawyły na alarm, a równocześnie dały się słyszeć dźwięki trąbki Szwadrony w karnym szyku rozproszyły się do rowów, pod drzewa osłaniające szosę, a zaprzęgi armatnie błyskawicznie zjechały na polanę koło ulicy Truskawieckiej. Żołnierze w grzebieniastych hełmach wyprzęgali konie, a obsługa dział sprawnie rozstawiała lawety. Kanonierzy zajęli miejsca na siodełkach dział. Byliśmy tak urzeczeni tym widokiem, że dopiero po chwili uświadomiliśmy sobie, że niebo nad nami drży od dudnienia ciężkich bombowców. Bardzo wysoko srebrzyły się sylwetki samolotów. Szły chmarą. Przeraziliśmy się. Spojrzeliśmy równocześnie, tak jak byśmy się zmówili, w kierunku dział. Lufy zwrócone skośnie ku niebu obracały się wokół osi jak dziecinny bąk wytracający szybkość. Po chwili z luf wraz z hukiem wytrysnęły płomienie, wokół samolotów zaczęły zaś wykwitać szare obłoczki eksplodujących pocisków. Każdemu z obłoczków towarzyszyło głębokie, krótkie, urywane echo. To nas uspokoiło. Bronią nas!

Wracając do domu i komentując po chłopięcemu oglądaną przed chwilą „wojenną rewię” naszego wojska, nie myśleliśmy o nalocie. Nie był dla nas straszny, choć zenitówki ciągle grzmiały zagłuszając warkot samolotów i dalekie detonacje bomb eksplodujących gdzieś w Śródmieściu. Gorzej, co powie mama.

Istotnie otrzymaliśmy surową burę. Jednakże opowieść Antka o naszych żołnierzach i o naszej artylerii złagodziła gniew mamy. Niemniej jednak surowo zakazała nam wychodzić z domu.

W niedzielę 3 września rano radio nadało komunikat o przystąpieniu Francji i Anglii do wojny. Następny komunikat donosił o walkach polskiej kawalerii na przedpolach Królewca. Poczuliśmy się z Antkiem wniebowzięci. Antek rzucił się natychmiast do szkolnego atlasu, żeby zobaczyć, jak daleko jest Królewiec od polskiej granicy.

5 września dziadek dostał żółtą kartę powołania do służby OPL. Równocześnie otrzymał żółtą opaskę z zielonym paskiem i owalną klamrą. Duma nas rozpierała. Tylko mama była bardzo stroskana brakiem jakichkolwiek wiadomości od ojca.

Blok nasz robił wrażenie wyludnionego. Wszyscy nasi sąsiedzi-oficerowie walczyli na froncie. Pozostali tylko emerytowany major Łuskino i prezes „Sokoła”, również emerytowany pułkownik Chełmicki.

Przebywaliśmy stale u dziadków — zawsze to drugie piętro — czasem zaś, podczas szczególnie uciążliwych nalotów, schodziliśmy jeszcze niżej, do państwa Rehmanów, gdzie w narożnym pokoju urządzono schron przeciwgazowy. Ale jak dotychczas ataków gazowych nie było. Dziadek twierdził, że Niemcy muszą przestrzegać konwencji międzynarodowych. Troszkę z Antkiem byliśmy zawiedzeni tym oświadczeniem dziadka, bo przecież mieliśmy maski gazowe. W takiej sytuacji nie będą nam potrzebne. O bombach w dniu 1 września, które upadły w fosę i w park, a nie w nasz dom, zdążyliśmy już zapomnieć. Wiedzieliśmy przecież, co to konwencja. Rozgrywając bitwy ołowianymi żołnierzami, surowo przestrzegaliśmy wszelkich konwencji.

6 września przyjechał na motorze stryjek. Zakład Ubezpieczeń Społecznych, w którym był kierownikiem drukarni, otrzymał nakaz ewakuacji. Stryj chciał przed odjazdem pożegnać rodziców. Jechał w nieznane. Ze sobą nie wziął nic. Jedyne jego wyposażenie stanowiła maszynka do golenia, papier higieniczny i stary pistolet steyer. Stryj zawsze był wesoły i pełen humoru. Teraz na jego twarzy rysowała się troska. Wobec niewątpliwego zbliżania się niemieckich wojsk do Warszawy stryj radził, żebyśmy wszyscy ulokowali się w Śródmieściu, aby tam przeczekać, aż Niemcy poniosą klęskę i będą musieli odstąpić. Zadzwonił do swojej znajomej, która mieszkała gdzieś na Marszałkowskiej, zapytując, czy nie moglibyśmy się zatrzymać u niej. Wyraziła zgodę, jednakże mama i dziadkowie nie chcieli podejmować żadnej decyzji bez ojca.

c.d.n.


[1] Fort czerniakowski — od r. 1921 im. generała Jana Henryka Dąbrowskiego — był jako Fort IX jednym z dziesięciu fortów zewnętrznego pierścienia dawnych umocnień rosyjskich, wznoszonych wokół Warszawy od r. 1880. Usytuowany na osi drogi Powiśle Czerniakowskie—Czerniaków—Wilanów, otoczony został szerokim zewnętrznym wałem, w którym wybudowano siedem żwiro-betonowych schronów bojowych z działami artylerii. Za wałem wzniesiono po stronie zachodniej trójskrzydłowe koszary szyjowe o konstrukcji ceglano-ziemnej, zawierające dwadzieścia dziewięć kazamat połączonych wąskim korytarzem wzdłuż tylnej ściany, a po stronie wschodniej — dwa schrony bojowe połączone ze sobą poterną. Po obu stronach osi koszar, wzdłuż brzegów fosy, znajdowały się przyczółki mostowe. Na wschodnim przyczółku był żelazny most zwodzony, osłaniany przez ceglano-ziemny dwukondygnacjowy schron wartowniczy na zewnątrz fosy. Poza obrębem fosy, na wprost wschodniego skrzydła, znajdowała się drewniana willa komendanta fortu, a nieco dalej na północ — drewniany budynek z czterema gankami, mieszczący mieszkania oficerskie. Przedpole fortu od strony północno-zachodniej porastał lasek brzozowo-leszczynowy. 5 sierpnia 1915 r. schrony artyleryjskie zostały wysadzone w powietrze przez ewakuujących się Rosjan. W r. 1921 zlokalizowano w forcie zakład Warsztatów Artyleryjskich Armii, który elaborował granaty, pociski artyleryjskie, bomby lotnicze, torpedy i miny morskie. W latach 1924—1928 wokół fortu pobudowano osiedle willowe. W r. 1928 na wprost fortu, po wschodniej stronie ulicy Powsińskiej, wzniesiono blok Spółdzielni Mieszkaniowej „Sadyba”, o numerach administracyjnych Powsińska 24 i 24a oraz Morszyńska 1, 3, 5, 7, i jednocześnie fort oraz budynki przynależne do niego przekazano Towarzystwu Przyjaciół Miasta Ogrodu Czerniakowa. Elementy forteczne usytuowane po wschodniej stronie ulicy Powsińskiej zostały wysadzone w powietrze, a na tym terenie założono park miejski. W budynku oficerskim zlokalizowano Prywatną Szkołę Powszechną III stopnia Towarzystwa Prywatnej Szkoły Powszechnej Miasta Ogrodu Czerniakowa, a w domu komendanta fortu zamieszkał były żandarm Pałka, któremu powierzono pieczę nad pustym już fortem.

Udostępnij na: