Archiwum kategorii: Tchórz

Wokół książki „Syn dwóch matek” cz. 1

25 października 2016, a więc nie tak dawno temu, nakładem wydawnictwa Trzecia Strona ukazała się moja książka napisana do spółki z nieżyjącym Ojcem Maciejem Piekarskim zatytułowana „Syn dwóch matek”. Od dziś przez kilka dni będę tu publikowała zdjęcia, których próżno szukać w środku książki. Nie wszystko bowiem się tam zmieściło. Oto pierwsze fotografie.

Orka. Rok 1976. Autor: Maciej Piekarski. pict0008 pict0011 pict0010 pict0009 pict0013

syn-dwoch-matek_1000

Tytuł: Syn dwóch matek
Seria: Reportaż! Fakty to nie wszystko
Autor: Małgorzata Karolina Piekarska, Maciej Piekarski
Wydawnictwo: Trzecia Strona
Ilość stron: 250
Numer wydania: I
Data premiery: 2016-10-27
Rok wydania: 2016
ISBN: 978-83-64526-38-1
ilustracje:  archiwa rodzinne Małgorzaty Karoliny Piekarskiej i Jana Tchórza, archiwum Muzeum Zamojskiego, archiwum Przedszkola Samorządowego im. Wandy Cebrykow w Zwierzyńcu

O książce:

Książka o zagładzie Zamojszczyzny pokazana przez pryzmat losów Jana Tchórza, dziś emerytowanego gospodarza we wsi Borowina Starozamojska. Wtedy 2,5-letniego chłopca dwukrotnie wydzieranego od matki – raz biologicznej, drugi raz adopcyjnej.syn-dwoch-matek

W 1943 roku Janina i Bronisław Piekarscy, rodzice Macieja Piekarskiego wzięli z sierocińca pozbawione rodziców dziecko o nieznanej tożsamości, uratowane przez warszawskich kolejarzy z tzw. transportu śmierci. Ta decyzja na zawsze splotła ze sobą losy dwóch rodzin.

Autorami są zmarły w 1999 roku Maciej Piekarski i jego córka Małgorzata Karolina Piekarska. To swoisty dwugłos, w którym napisany w latach 70-tych reportaż przeplata się ze współczesną opowieścią, jaką snuje zmarłemu Ojcu córka. Opowiada mu, jak przed laty odebrała historię swojego przybranego Stryja, jak zmieniła ona jej spojrzenie na świat oraz o obecnych losach Jana Tchórza. Książka jest próbą odpowiedzi na pytanie: czy wojna i jej okrucieństwo istnieją tylko dopóki żyje ostatni świadek?

Udostępnij na:

Maciej Piekarski „Dzieje rodziny Tchórzow” – cz. 12. – ostatnia

Ostatni fragment niepublikowanego reportażu wspomnieniowego mojego Ojca. Powojenne dzieje jego adoptowanego brata – dziecka Zamojszczyzny.

janek

Jan Tchórz na zdjęciu zrobionym zaraz po otwarciu wagonu kolejowego na stacji Warszawa Wschodnia

OPOWIEŚĆ WALERKI O WOJENNYCH LOSACH

– Przed samą wojną tata mówi: „No, działka jest i będzie… To teraz przed wojną. Będzie dobrze, mówi, zboże ładne, w ogóle… Gdzie tam! Niemcy weszli i od razu zamknęli młyny. I od razu zrobiła się na wsi głodówka, ludzie mieli zboże i w ogóle – nie. A nie mieli gdzie zemleć. Teraz każdy sobie znachodził te żarna – kamienie. I radzili sobie ludzie. Potem nawet jak tato jeszcze żył to myśmy nie wiedzieli. Nie: co to było, bo to do dzieci zdradzali tajemnic. A myśmy nosili wodę z daleka, no nie?! To wiem, że właśnie tu warsza­wiacy przyjeżdżali po żywność. – Tak. Mnie najpierw zabrali.- Moja Mama to pamięta… Ja nie mogę zaprzeczyć. My się z Jasiem nieraz posprzeczamy z tymi datami, ale Mama pamięta wszystko! Wezwania były. Ale to sołtys. To były takie kontyngen­ty na ludzi. Nie, że trzeba było tym szkopom dać tylu ludzi, w ogóle. No, a tak, to się prawda zatykało dziury tymi sierotami młodymi, w ogóle. Stefcia była osobno. Stefcia została jeszcze tutaj biedować z Mamą i Jaś i Bolo i…
I zabrali nas do Zamościa, a dopiero później do Lublina. Był taki punkt zbiorczy. I tam przepatrywali włosy – nie. Tam ja jeszcze miałam czystą tę głowę. To warkocze mi zostawili. I zabrali nas do takiego majątku, to jest Mulke. Post, to był Heudeber, poczta, a Kraj Wernigerode. Byłyśmy na folwarku. Ale to był obozowy ten folwark, nie. A to jeszcze tej żywności nie dali, to my normalnie kradłyśmy. Jak się poszło na pole, to każda jedna miała taki worek na sobie. To zamiast tego fartucha. Bo nie dali fartuchów, tylko takie worki nam. O! wiesz, podwójny. A później to już nam wzięli te podwójne worki, dali takie, no po prostu je rozdzierali. Z tego worka to robili takie dwie zapaski, to już nie mogłyśmy wtedy ukraść no, bo co wtedy ukradniesz?! To myśmy wiązały, prawda, jak gdzieś robiłyśmy, nie, na polu, czy owoce, wiązałyśmy rękawy i wtedy w rękaw tej żywno­ści się wkładało i przychodziłyśmy do domu. Tam na te kazerne. Było nas bardzo dużo. Bo przywieźli siedemdziesiąt pięć dziewczynek, a gdzieś jak zaszli w głąb Rosji, nie, Ukrainki były. Tak, że tam w tym majątku wszelka narodowość, A jeszcze zawsze było tak. Co postawili taką laskę i fajrant do tej laski. To nie była godzina, tylko do tej laski to faj­rant. Nawozili tej młodzieży w ogóle, tak że naprawdę było ciężko tam u nas. Tyle do tej roboty gnali. Ja jeszcze byłam młoda dziewczyna to robić nie umiałyśmy, a Niemcy wymagali od nas tej pracy takiej, nie, że naprawdę, z tymi młockami to nas tak umęczyli, że niemożliwe. I my takie dziewczynki, parę zbuntowaliśmy się. Zbuntowaliśmy się, kiedy tak robiłyśmy dwa lata. Ja tymi datami nie mogę operować. Ja to moją Mamę podziwiam za tę pamięć. I myśmy się uparły w tej robocie. To odwieźli nas do fabryki samolotów w Oberszlejn. No! To tam dziękuję. Bombardowanie! Co noc to alarmy. Bo tam było takie lotnisko. Takich pręd­kich samolotów tych fliegercug, czy jak tam się nazywały te samoloty. Już nie zamiętam. Już tam, to dziękuję! Bomfeardowali! A w halach to była wszelka narodowość, i Francuzi i Włosi, Rosjanie…
Blaszki heblowałam na takim raszplu i takiej maszynie. To do samolotu były części. Ale to było okropne, nie. Jak tylko do milimetra, no może setna część milimetra, że się sheblowało tamtą raszplą, to już nahajką dostałaś. To każdy się tej nahajki bał od nich. To my znów do dziewczyn mówimy tak: Te Polki, co przyje­chałyśmy, to tak z każdego majątku gdzieś za karę przywieźli nas tam. I my mówimy jak to robić? No przecież, to przecież do winkla nie zrobi. To takie winkle miałyśmy wszystkie – nie. To my znosiłyśmy do tych majstrów, tak tydzień to on potem poprawili. A myśmy widziały, że i im się to nie udawało. Bo widać było, że jak do tych koszów z opiłkami, te takie blaszki rzucali. No, ale to byli Niemcy majstrowie i im było wolno wszystko. Ale jak która z nas coś zepsuła, niedoheblowała do winikla!? No to nie widać było niech człowiek bierze. Ale gdzie tam. Jak wziął pod szkło, w ogóle, te części do samolotu, takie te blaszki, brak jest, ale gołym okiem?! A stamtąd, jak z majątku przyjechałyśmy. To ten majątek był taki duży, Myśmy się nauczyły tam kraść i już głodu nie miałyśmy bośmy kradły. I każda jakby nie było ten żołądek sobie rozepchała. Przyjeżdżamy tam, a my dostajemy tak można powiedzieć, jedzenie na pierwszy rzut oka to jakie takie. Tak… margaryna była, mięsko było, ale jak się okazało faso­wałyśmy to w piątki i wtorki. I to starczyło na raz tego chleba i tego tam sznytke margaryny, nie, ile tam dali. To tam jeszcze dzielili nas, nie. I potem trzeba było żyć o tej brukwi. Brukiew dawali na obiad nam. A tu na kolację dawali, takie miałyśmy talerze z takimi przegródkami, tam troszeczkę sosu było jakiegoś i trzy ziemniaki w obierkach. Bo nie obie­rano te ziemniaki tylko w łupinach gotowali. No i owszem tam takiej surówki było troszeczkę, nie można powiedzieć, ale na co to było?! Jeszcze jak tak się wkopać, a kartofel zepsuty. A nieraz tak było, że i dwa się popadło zepsute kartofle to po tej kolacji człowiek wychodził naprawdę…
A najgorzej wiesz Maciuś to męczyli tych Włochów. Ja się tam na polityce nie znam. Bo to tam Baceolio – czy coś. To jakoś tam było, nie… Tych Włochów to nie mogliśmy im tego przeboleć. Że jak to można. To takie głazy, wyrwy takie to na tym lotnisku i w ogóle. To takie głazy, no z pół tej taboretki, to już ciężar był ten głaz. To i staje taki silny Niemiec, przecież to mogli mieć jakieś taczki do tego czy coś. Ale to specjalnie tak się mścili na tych ludziach, na tych Włochach. Stanął taki Niemiec i ma siłę, wyżarty jak niedźwiedź, i ten kamień, taki okropny rzuca temu Włochowi tak o! On to łapie, nie, ten kamień i teraz tak: „Podaj dalej! Podaj dalej! I potem dalej!” Ja tak chaotycznie opowiadam, bo ja nie mam pamięci. Ja tyle tych kłopotów przeżyłam, wiesz, śmierć Ojca i Braci, ale to jakoś zostało się we mnie. Ale jak ci opowiem jak naprawdę, jak oni biedowali ci Włosi. Tak jak sobie przypomnieć to coś zostało,  nieraz człowiek nie dojadł. Nieraz specjalnie. To jeszcze do takich wylewek te kartofle, te kartofle czy co. To jak wpadali do tej kuchni do tego kantyna, bo to taka była kantyna, to łapali te obierki, te zepsute kartofle i brukiew. A tu nahaje, nahaje i nahaje! A Ruskich to w ogóle odłączyli i tych Ruskich to tak bili, że w ogóle. Ten naród był tak umęczony, że to ja nie wiem, że się jeszcze przeżyło. Tak powiem ci było i jednego razu, nie. Niemcy gdzieś wyszpiegowali, że jest jakaś radiostacja. A my tam dziewczyny byłyśmy jeszcze. No po prostu dziewczyny. Co by tam się interesowały, czy co. Mówią, że tutaj coś jest. I taki samolot, zawsze latał i tak zwodził, dzwonił, brzęczał, jęczał tak ­wyłapywał coś, nie, w tej fabryce. No i faktycznie, że coś było. Bo taki Francuz jeden chodził w takim zawsze wysokim kapeluszu, jak to kiedyś dziedzice mieli. W ogóle, takie kapelusze czarne, nie. I oni tak… Kręci się ten samolot, dzwoniło, dzwoniło, nie, przyszli żandarmi i to wszystko gdzieś wykryli i najpierw zabrali tego Francuza. To my już nic nie wiedziałyśmy o tym Francuzie.
Ja ci opowiem jeszcze takie jedno przeżycie. Alarm w nocy! I to, co noc. Niewyspany człowiek, spać się chce, bo to robo­ta, nie. No i jednej nocy tak ja nie uciekam, i co będzie to będzie, nie uciekamy – parę dziewczynek. Przychodzą zmordo­wane w nocy, te dziewczyny z alarmu, cały taki barak, nie, i mówią: „Ale macie szczęście!”. No my, jak to dziewczyny, płakało się. Śmiejemy się, nie, „To wyście się nie wyspały chodziłyście, a my chociaż się w baraku wyspałyśmy” – mówię. Ale jednego razu, nie. Alarm! Syrena tak wyje, a mnie coś tak nie daje spać i w ogóle. Mówię: „Tych dziewczyn było ze czterdzieści.” Jako miałyśmy te łóżka piętrowe, po trzy, nie. I ja schodzę z tego trze­ciego piętra, z tego trzeciego łóżka na górze i mówię „Dziew­czynki wstajemy”, A dziewczynki, nauczyłyśmy się kląć fest, nie. nie wyspały się, cały dzień to teraz im nie chce się maszerować gdzieś. Ale mówię: „Dziewczynki wstajemy”, nie. A tu już popłoch, bo słychać samoloty. I jedna na drugą, bo było w tym baraku parę takich prycz. Były takie długie baraki bodajże po dziesięć było pokoi na jednej stronie, i po drugiej dziesięć. To jednak jak ktoś spał na środku, to żeby dojść do wyjścia to trzeba się było przebijać. -Ach tej nocy to nie można zapomnieć, i faktycznie wtedy właśnie zbombardowali Oberszlejm. Ale w tę noc oświetlili. Takie papiery złote rzucali, nie, takie żeby lśniło i szeleściło to i nie patrzyli. Już oni gdzieś wiedzieli czy co. Że to obcokrajowcy uciekają. Tam Niemcy składali takie bale. Takie bale. Takie sterty. A faktycznie przecież to nie Niemcy, a Polacy. To jak uciekaliśmy, to w te sterty. Schowaliśmy się. Dużo dziewczynek i Włosi i Francuzi i w ogóle. W taką stertę z tych balów układaną. Schowałyśmy się. No, ale wszystko jedno ten naród wtedy jak bombardowanie, to taki jakiś jest niespokojny, nie może nigdzie usiedzieć. Wychodzimy, taki jeden na migi, w ogóle. No, bo z tego strachu to ludzie jakoś na migi się zgadują, nie, zmawiają się. Uciekamy! Uciekliśmy trochę, nie, a tam już się pali. Takie beczki rzucali czy coś. To w po­wietrzu już rozrywało się i taki płyn, takie coś, że w razie, gdy jak się ktoś już znalazł, że to się rozprysło tam, to już nie uciekł. Już nie uciekł! Niemcy niektóre, to już też mieli dosyć tej wojny. Bo widać było. Przychodzimy, nie, bo w początkach to prze­ganiali. Ale później przyjmowali i to właśnie w tę noc. Przyszliśmy pod takim dom murowany, nie. I tak wszystko obiegło ten dom. Nie wiem czy oni żałowali i nas, czy bali się może o swoje życie, że tylu ludzi i, jak dojrzą, nie, to ich wymordują. I właśnie wtedy w barak bomba padła, nie. I tutaj właśnie gdzie myśmy stały. I tak to skrzydło spaliło. No, bo całego baraku, nie. Tam trochę zostało. Taki tutaj dół, a tam takie rupiecie. Jak lotnisko zbombardowali to nas potem już do fabryki nie puszczali. Zostali sami Niemcy robić. I później jak: fabrykę zbombardowali, a temu naszemu szefowi, Mulke, tak temu Niemcowi brakowało do roboty ludzi, znów nas zwerbował na folwark. Tam już nas zastali, prawda Amerykanie. To tak było już słychać. Bo tak jeden drugiemu wiadomość przynosił z Polaków. Mówią tak: Wiecie, za chwilę prawdopodobnie, że wejdą, że już są Amerykanie. Było słychać front, strzelaninę i w ogóle bomby. I w tę noc myśmy w tej kazerny, bo to pomieszczenie tak się nazywało kazerna – uciekły. Bo z samolotów, no front! Samolotów tyle, pociski się rozry­wają. W ogóle! No ale gdzie uciekać? I taki był most na polu, dwa mosty. I myśmy tam uciekły parę dziewczyn. Parę gdzie indziej. Chłopcy gdzie indziej. Rodziny z dziećmi też gdzie indziej uciekli. I rano każdy zmęczony niewiadomo co, jak z tym frontem. A tu pobudka i do roboty. Spałby człowiek zmęczony, taki przestraszony, nie. Młody, to spanie takie słodkie człowie­kowi, a tu do roboty. Jesteśmy! Odwieźli nas tymi ich traktorami na ostatnie pole i takie tam buraki robiłyśmy, Taki „szteknik”, to na nasie­nie. Bo to było… tak było jakoś w kwietniu. Oni już przyszli, a to dziewiątego zaraz nas wyzwolili. No nie mogę tych dat. Tylko opowiem to. Pracujemy! Też na polu się wtedy znaleźć! A już amerykańskie samoloty jeżdżą. Bo widać, że amerykańskie nie niziutko tak jak w ogóle. Przecież oni teraz nie wiedzą, kto jest i co, nie, A my patrzymy, a tą szosą czyli jak Heudeber –Mulke, tutaj gdzie my, czołgi już jadą. A tu nagle żołnierze. No parę słów, to tam myśmy już rozumiały. Bo ja już dzisiaj to zapomniałam, nie. Pyta się ten włódarz nasz: „Wohin soldaten”, nie? Czyli „dokąd żołnierze”. „Nach hause” – mówi amerykanisze… A oni tak patrzą, nie. I mówią no, gdzie teraz pójdą? Po niemiecku rozumiemy. To on mówi im, że tu jest taki lasek, że oni przejdą w ogóle, nie. Ale oni mówią „ruik”, żeby cicho, że my słyszymy. On mówi, że przyniosą, mówi ubranie. Jeszcze pamiętałam jak ubranie, Że ich przebiorą, nie. No my mówimy: Włódarzu puśćcie nas na kazerne chociaż. No przecież ci Amerykanie i teraz tutaj wasi żołnierze i my, no i wystrzelają nas, nie. A oni już Amerykanów widzą tam, i w ogóle, a jeszcze mają broń. I już jeden mówi „glajch erszissen”, mówi. Słyszy! Jeden z nich mówi do włódarza: „Menchen was?” „Polen”, mówi włódarz. A ten Niemiec, ten włódarz, co stał, ten tłumacz nad nami do roboty co zawsze. Jaki tu stał mówi „najn”, że nie można, że oni sami sobie zaszkodzą. To rozumiemy go wszystkie, nie. I mówię ci! Wtedy on mówi, że nie wolno, mówi, „szissen, szissen najn.” Mówi, że wtedy i oni utracą życie, że to tak blisko, nie. Ale my już nic. Ta przodowa mówi „nie giniemy, utrzymałyśmy się w Oberszlejm, utrzymałyśmy się pod tym mostem”, nie, bo i ona była tam. I ten Niemiec, ten włódarz. Nie pozwolił nas rozstrzelać. Nazywał się Skudlarz Michael. I Maciusiu, drogi bracie to tak się skończyło. Patrzymy jedzie znów nasz buchalter i taki, inspektor go nazywali, nie. Jedzie jeden na koniu, drugi na koniu Niemcy i już zawsze tak przyjeżdżali to się pozdrawiali „haj hitla” „haj hitla”, nie. Już wtedy nie tylko „morgen, morgen”. I jeden z nich mówi „Skudlarz amerykanisze glejch komen”. To zapomniałam też nazwisko tej Niemki. Miała siedmiu synów. To już jak przyjechałam do Niemiec, tam do tej Mulki. To już dziewczynki mówiły, że już trzech synów straciła. Na froncie, na wojnie. O i potem telegramy przyszły, nie, że już nie ma tych synów siedmiu. To ona, nie. Na własne oczy widziałam! To ten portret Hitlera, to z tego domu rzuciła i wyła, jak tylko… To ona to wyleciała jak ci Amerykanie jechali, nie. Krzyczała, że wojna się skończyła. Płacze i w ogóle, nie. Ale, że już mówi „nie ma”, mówi, na migi pokazuje, że co jej Hitler dał. Pokazuje na migi, że siedmiu synów: „sieben sohne”. Tak O! Pamiętam. Tochter to córki, nie! Że zginęło jej siedmiu synów. Ach to nie do opowiedzenia. Dzisiaj to tylko młodzi widzą w telewizji. Ale nie daj Boże wojny. No ja streszczam. Ale to było wszystko przeżyć, nie. Ten brak tej żywności i głód i w ogóle. A najbardziej to odczuwałyśmy głód w Oberschleim. Tam w tej fabryce samolotów. Ta dzisiaj się nie pamięta tego. Krzysio nieraz to się denerwuje. Oj, Mamo tego nie ma, tamtego nie ma, to młode to widzi, że teraz gdzieś jest lepiej. To telewi­zor, to to, to tamto, nie. Ja mówię, Krzysiu, słuchaj gdybyś przeżył to, co myśmy przeżyły. I Stefcia i mały Jaś, to byś nigdy nie grymasił, mówię. Co byś miał, to byś brał. Wróciłam do Polski. Wiem, że do Mamy czterdziesty szósty było jakoś. W maju. To żeśmy tu z Kaziem przyjechali. Ale najpierw żeśmy pojechali do Torunia do jego siostry. Zaraz w czterdziestym szóstym. Trzydziestego maja czterdzie­stego piątego wzięliśmy ślub. I tam się Halinka… Chcieliśmy jechać już w czterdziestym piątym, ale w ciąży, nie chcieli mnie puścić, już ci tylko jak urodzę dziecko. Halinka się urodziła w lutym. To jak żeśmy przyjechali, miała kilkanaście tygodni. Do Marny. Stefcia już była, chałupa stała jeszcze tam, na Borowinie. Był Jaś, Mama się bardzo ucieszyła. Ale Bola i Tadzia już nie zastałam… Muszę ci jeszcze opowiedzieć jak to było ze „Stolicą”. Puka kobieta: Ja mówię: Kto jest? „Pani Kołodziejowa to ja! Ale zapłakana. Ja mówię: „Co się stało pani Smykowa?” A zaraz, pani będzie płakać! Ja, mówię, ja nie mam powodu do płaczu. A co pani myśli. Każda kobieta ma płakać?! Co pani Smykowa myśli, że ja będę całe życie płakać? Że ja tylko życie na łzach spędzę, mówię. Na pewno nie! A daję słowo, że będzie pani płakała, mówi „Wie pani ja muszę opowiedzieć od początku jak to było.” Mówi. Przyjechała przyrodniej siostry, no moja Siostrzenica, powiada, z Warszawy. Wstąpiła do nas, a do rodzonego brata pójdzie jutro. I mówi. Popatrz ciociu. W zasadzie to ja nie lubię żadnych tak czasopism kupować i w ogóle. Wie ciocia niby w Warszawie, ale też człowiek się liczy z tym groszem. Ale na podróż kupię sobie czasopismo. I wybrałam sobie „Stolicę”. I tak przeczytałam już, mówi, od deski. Patrzę już jestem tutaj koło Krasnegostawu i jeszcze sięgnęłam po Stolicę. Już miała rzucić. A tutaj, mówi, na ostatniej stronie tego czasopisma. Jak mnie to, mówi, zainteresowało. Kto to jest? Gdzie to jest? mówi. Ciocia to będzie znać tych ludzi. Aż co za los oni mieli. Przeważnie, że mama nasza, mówi. Ta kobieta. Czy ona jeszcze żyje?! W ogóle. Czytamy, mówi, ale ciociu, ja już nie będę czytać, bo ja już płakałam. Jak ci redaktorzy mogli opisać to i pamiętali w ogóle, żeby łzy wycisnąć z ludzi… Jak oni mogli opisać?! „No”, ja mówię, dobrze pani Smykowa zaraz będziemy czytać.” To o was, mówi, całe wysiedlenie i w ogóle co Mamusia przeżyła. No i wiesz Maciuś zaczynamy czytać. O! A ja już dochodzę do tego: Stał na nóżkach wykrzywionych, moja mama go brała. Nie „Krzyś” Dionizy, nie, no a Smykowa już się patrzy, ta kobieta, nie, a ja już płaczę. Nie dochodzimy tutaj dalej, nie, już nie można skończyć tego czasopisma czytać, mówi, och jeju, mówi. Ja mówię: Pani Smykowa, ja bym to czasopismo… A nie, mówi. My je sobie bierzemy na pamiątkę. My Stefci prosimy, Stefcia nam nie chce dać, mówi. Nam nie chce dać tego czasopisma. To ja do Jasia rano. Mówię: „Wiesz Jasiu, taki się ukazał artykuł. On zaraz mówi „Walerio! Ja kupię! Ja kupię!”.
Mówię do syna. Krzysiu wieź do Zamościa! I Krzysio do Zamościa pojechał. Byłem, mówi, do pierwszego kiosku Ruchu ta pani mówi: „Nie ma”. A już w naszej wsi też, mówi, dwie mężatki, to właśnie córka tej Smykowej, co przyniosła do czaso­pismo tutaj nam czytać oglądają się. Ostatnie wzięły. Lecę żeby to jeszcze miała druga w naszym Ruchu. Lecę do drugiego kiosku Ruchu, nie ma już. Ludzie wybrali, mówi. Wybrali ludzie czasopismo „Stolicę”. Bo każdy chciał jeszcze czytać. Sam sobie chciał czytać, a z opowieści nie chciał nic wie­dzieć. Nie z opowieści tylko sam sobie przeczytać. Ach te ludzie jakby zwariowali. Każdy w kiosku Ruchu chce „Stolicę”. Już zabrakło w Zamościu tych „Stolic”. No zabrakło. Każdy chciał mieć czasopismo o nas, nie. Ja już i do redakcji napisałam i w ogóle. Walerka, mówi mi każdy. W gazecie cię opisali.
To Krzysio aż chodził na Nowe Miasto po te czasopisma gdzie Ruch. No i tam kupił. Tych czasopism posłaliśmy jedno Stefci. No bo skąd ona by tam wiedziała, prawda? Nie? Zaraz zanio­słam jedno do Jasia i jeszcze mam trzy, bo pięć kupił.
Słońce zbliżało się ku zachodowi. Wyszliśmy przed obejście zrobić pamiątkowe zdjęcia. Pożegnaliśmy serdecznie Szwagra, który zmęczony po nocnym dyżurze wrócił do domu, a my ruszyliśmy z powrotem na Borowinę.
Szliśmy obok gospodarstwa stryja Stacha rozmawiając głośno po drodze. Na polu pomiędzy rolą Walerki, a rolą stryja schylone nad krzakami truskawek pracowały dwie kobiety, Janek z Walerką i Krzysiem pozdrowili je serdecznie.
Były to dwie siostry Janina i Gienia Bęcalówny, Matka ich wcześnie odumarła. Ojciec Paweł Bęcal od 1897 roku grywał na fagocie w orkiestrze Karola Namysłowskiego. Umarł już po wojnie. Córki zostały same obrabiają ojcową schedę. Wieś im pomaga. To, czego nie mogą wykonać kobiece ręce robią za nie sąsiedzi, li one zaś znów z kolei też pomagają sąsiadom w inny sposób.
Są lubiane we wsi. Na wsi musi jeden drugiemu pomagać, Jankowi, na początku jak stawiał pierwsze kroki na matczynej roli, to też nieraz pomagali. Pan Wacław Nowosad dawał konia, pomagał orać.
Walerka z Krzysiem odprowadzili nas aż na wzgórze, z którego widać już było zabudowania Janka.
Pożegnaliśmy się. Nazajutrz żegnaliśmy Mamę Tchórzynę, Teściów, Krysię, dzieci Janka, który zaprzągł swego konia, posadził Marka na kozioł i odwiózł nas na przystanek do Starego Zamościa.

POSŁOWIE

Dzieci Walerki urodziły się już po wojnie tak jak i dzie­ci Janka, jak siostrzenica pani Smykowej. Nie znają goryczy tamtych lat.
Droga artykułu w „Stolicy” do Walerki i Janka, zaintereso­wanie młodego i starego pokolenia „chomeńskich” wojennymi losami ich ziem, list który nadszedł do Janka od pewnej czytelniczki z Warszawy uświadomiły mnie, że wbrew moim oczeki­waniom w końcu minęło przeszło 32 lata od tamtego czasu, tamte wydarzenia mają swój ciąg dalszy w pamięci i ludzkich sercach…
Artykuł w „Stolicy”, którego treść m.in. zawarłem w niniej­szym reportażu kończył się takim zdaniem:
„Dziś Janek jest gospodarzem. Przeżycia podczas Powstania, wygnanie z domu w dniu drugiego września 1944 roku i nasze rozstanie w 1945 pamięta. Nie wie tylko, jak przyjdzie zima, dlaczego czasami parzą go stopy i dłonie, gdy jest duży mróz”.
Czytelniczka „Stolicy”, pani Janina Ciułowa z Warszawy wystosowała do Janka list:
„Drogi Panie Janie!
Piszę ze Stolicy, bo jestem stałą czytelniczką tego poczytnego pisma, Wzrusza mnie Pańska młodość, którą szczęśliwie przeżyłeś, a tylko pozostały ślady bólu przeszłości. A otóż ten ból co Pan ma, to palenie nóg i rąk to łatwo się usunie za pomocą tej ludowej recepty.
Czytając „Stolicę” ujęte życie Pana przez redaktora nie daje mi spokoju, i muszę napisać. Tak mi Pana Panie Janie żal. Przykro. Dziś znalazłam chwilę czasu, to kreślę te parę słów do Pana. Po otrzymaniu tego listu, żeby Pan mnie mógł odpisać. Chociaż niech Pan stosuje dwa razy, A jak nie można z braku czasu i siły, to chociaż na noc raz. Chciałabym bardzo, żeby Pan mógł ten list otrzymać.
Do zobaczenia, chociaż listem.
Warszawa, Janina Ciułowa, ulica Puławska nr 25a m 2. Warszawa, 1.VII.1976 r.
Załączam dwie marki do listu”.
Opowieści Mamy Tchórzyny, Teścia, Teściowej, Walerki, droga artykułu do rąk Walerki i Janki, list Pani Ciułowej skłoniły mnie do powtórnego sięgnięcia po pióro. Tak zrodził się Niniejszy reportaż.
Ale znów wracam do „Intermezzo w domyśle”. W wojennych dziejach Krzysia-Dionizgo, czyli Janka Tchórza jest luka. Zawarta jest ona między szóstym stycznia 1943 roku a dniem, w którym się znalazł w sierocińcu. Jest tutaj szereg znaków zapytania.
Który polski kolejarz niemieckiego Ostbahn odkrył pierwszy na Dworcu Wschodnim „Transport śmierci”?!!! Jak on się nazywał, czy nazywa, może jeszcze żyje?
Kto z narażeniem własnego życia wykradł chore dziecko z wagonu ratując jego istnienie?
Jak i dzięki komu Janek trafił do sierocińca? Kim był fotograf, który wykonał zdjęcie Janka? Przecież dzięki temu zdjęciu Matka odzyskała utracone dziecko. Kto przekazał fotografię Matce Janka?
Długo rozmawialiśmy z Jankiem na ten temat.
„Wiesz Maciuś! Ja nie mogę tego pamiętać. Pamiętam jak nasza mama mnie nosiła na rękach, pamiętam pierwsze po wojnie pocałunki rodzonej Matki. Dobroć, serdeczność, tak jak Pani Ciułowej, trzeba odwzajemniać sercem. Chciałbym poznać tych kolejarzy, te Panie z sierocińca, fotografa, tę Panią, która przekazała fotografię mojej Mamie.
OD REDAKCJI
Zwracamy się w imieniu Janka Tchórza do ludzi dobrej woli, ludzi z tamtych lat. Zwracamy się do Ciebie Czytelniku!
Jeżeli w pamięci Twojej zachowałeś okruchy wspomnień z tamtych lat. Jeżeli znasz nazwiska nieznanych nam dziś uczestników opisywanych tutaj wydarzeń napisz do nas. Wspólnie uzupełnimy lukę kilkunastu dni w życiorysie Krzysia Dionizego Janka. 

Borowina Starozamojska – Chomęciska – Kazimierz Dolny – Warszawa
19 lipca, 15 października 1976 r.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski „Dzieje rodziny Tchórzow” – cz. 11.

Dalszy ciąg niepublikowanego reportażu wspomnieniowego mojego Ojca. Powojenne dzieje jego adoptowanego brata – dziecka Zamojszczyzny.

janek

Jan Tchórz na zdjęciu zrobionym zaraz po otwarciu wagonu kolejowego na stacji Warszawa Wschodnia

ODWIEDZINY U WALERKI

Do Chomęcisk wybraliśmy się dopiero po obiedzie. Tam gospodarzy teraz Walerka ze swym mężem – Kazimierzem Kołodzie­jem – szwagrem i najmłodszym synem Krzysiem.
Szliśmy od lasu, dobrami, w których piątego grudnia 1942 roku kryli się „chomenscy” – od lasu, którego tak bał się Kulman. Powoli zbliżaliśmy się do Chomęcisk.
W 1964 jak byłem ostatni raz w Chomęciskach to szwagier (przecież mój wojenny szwagier) wykańczał właśnie piękny murowany dom. Już wówczas usunął miny moździerzowe, którymi była zasypana studnia. Już po wodę nie trzeba było chodzić do Szymalów. Obórka stanowiąca przedłużenie chaty Mamy Tchórzyny była już rozebrana, a sama chałupina zamiast strzechy była pokryta papą. Jak teraz znajdę Chomęciska? – Nie pytałem o to Janka.
Gdy wyszliśmy z lasu najpierw dostrzegłem dom szwagra. Wówczas w 64 wydawał mi się bardzo olbrzymi, a teraz to już w ogóle gigant.
Dopiero po chwili zorientowałem się, że wrażenie to powoduje fakt, że stara chałupina Mamy Tchórzyny jest już do połowy rozebrana. Faktycznie pozostała z niej tylko połowa. Z każdego boku tylko jedno okno i drzwi, które stykały się teraz z narożnikami. Obórka stanowiła teraz oddzielny maleńki budynek przesunięty w głąb pola.
Jak wygląda teraz Walerka?! Jak ją pamiętam jeszcze w 1947, a potem w 1964, mimo przeżyć, była to młoda ładna roześmiana dziewczyna.
Gdy weszliśmy do domu, Walerki nie było. Wyjechała gdzieś do Izbicy z najmłodszym synem – Krzysiem. Przywitał nas szwagier. Była również Halinka, która przyjechała z Zamościa do lasu na poziomki i maliny. Jak ostatni raz ją widziałem w czterdziestym siódmym miała wówczas niespełna półtora roku. Teraz przywitała mnie śliczna zgrabna dziewczyna. Szwagier się trochę jakby postarzał. Praca, przeżycia wojenne – przesiedział przecież w obozach od kampanii wrześniowej aż do końca wojny – sześć długich lat.
To robi swoje, to osobny temat i rozdział. Teraz pracuje w Zamościu jako portier, a w miarę sił i czasu wykorzystując swoje umiejętności para się stolarką.
Ucałowaliśmy się serdecznie i zmęczeni drogą usiedliśmy w izbie na ławie zajadając świeże czereśnie. Nadszedł stryj Stacho – wyszliśmy na zewnątrz, zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia. I tak wywędrowaliśmy w las. Jeszcze w czterdziestym siódmym był tu austriacki cmen­tarz wojenny z pierwszej wojny światowej, który Niemcy podczas drugiej wojny uporządkowali. Jak wówczas w czterdziestym siódmym opowiadał Stary Szymala, który kopał na tym cmentarzu groby, chowano ich po kilkunastu. Dziś po niemieckich grobach nie ma ani śladu. Pozostała tylko jeszcze jakaś jedna samotna mogiła partyzanta – leśnego człowieka z ostatniej wojny. Wróciliśmy do chałupy. Popatrzyłem w okno w kierunku wsi. Z dala drogą zmęczona upałem zbliżała się Walerka z Krzysiem. Nie będę opisywał powitania. Już po pierwszym dniu pobytu w Borowinie: wiedziałem, że muszę napisać reportaż. Sprężyłem się ostro. Włączyłem magnetofon.
– Walerka. Jak to było podczas wojny?!

c.d.n.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski „Dzieje rodziny Tchórzow” – cz. 10.

Dalszy ciąg niepublikowanego reportażu wspomnieniowego mojego Ojca. Powojenne dzieje jego adoptowanego brata – dziecka Zamojszczyzny.

janek

Jan Tchórz na zdjęciu zrobionym zaraz po otwarciu wagonu kolejowego na stacji Warszawa Wschodnia

– A czy jako ławnik w sądzie uczestniczyłeś w jakiejś interesującej rozprawie o podpalenie? Czy coś takiego? – zapytałem.
– Sąd rejonowy w naszym województwie, to wiejski sąd, ludowy powiedziałbym. Rozstrzyga wiejskie spory, ocenia postępki wiejskich ludzi. W sądzie cywilnym to spory o miedzę, w karnym skutki sporów, bójki. Bójki to najczęściej wśród młodych. Wesele, zabawa, popiją, zgłupieją i wtedy jeden drugiego. Opowiem ci jedną taką ciekawą sprawę z jednej z tutejszych wsi. Szło o miedzę, a ściślej mówiąc o drogę konieczną między polami. Bo tak to się po sądowemu nazywa. Trzy lata się procesowali. Zaczęło się w roku sześćdziesiątym czwartym a skończyło w sześćdziesiątym siódmym.
Większość gruntów we wsi pochodziła z parcelacji, darowizn i sprzedaży ziemi należącej do dziedzica. Ta działka, o którą chodziło została kupiona w pięćdziesiątych latach od szwagrów dziedzica. Kupiła jedna wdowa za pieniądze, które jej się należały z ojcowizny. Kupiła to działka leżała blisko jej działki, niedaleko jej zagrody. Syn jej nawet początkowo nie chciał tej ziemi. Mówił, że tyle ziemi, co jest to starczy.
A działka ta leżała obok działki jej szwagra. Później to tak. Musiała, wyszło jakby tę ziemię dwa razy kupowała, bo płacić sprawy sądowe i adwokatów. Jak robili pomiary działek geodeci to zawy­żyli tę działkę, co na wdowę figurowało. Tam było siedemdziesiąt arów, a oni te nieużytki tam z tyłu tej działki zaliczyli na korzyść wdowy. A tam jest droga, którą wdowa, albo jej syn zajeżdżali na swoją działkę. Droga ta zajmuje trzy ary, a w zamian za tę drogę ten szwagier otrzymał od wdowy pięć arów. Ten szwagier uważał, że wdowa jeździ jego polem a on od niej nie ma nic. On chciał od tych geodetów, co wtedy mierzyli siemię pieczątkę, dokument taki. Mówili mu: „My takich dokumentów nie damy, nie możemy. Później poszedł syn wdowy. Powiedział, że te nieużytki należały do innego pola, wytłumaczył w ogóle wyjaśnił jak to jest. Mówi starsi ludzie tutaj wiedzą. Tam jakieś morgi… A gdy kto robił u tego pana dziedzica, to musiał mieć, jako ogrodnik kawałek tego pola. On tam dawał. No i wiedzieli tę historię, wytłuma­czyli chłopi no i geodeci odnotowali do tych działek jak trzeba, co tam było. Ale ten szwagier nie ma już nic. Koniec. No już. Na drugi dzień jedzie syn wdowy na pole, a ten szwagier wdowy, a właściwie to jego stryj tego młodego go nie puszcza, bo to jego droga. No jedzie. Ten szwagier swoje, a ten młody swoje. Był z widłami i z batem. Ten młody konia własnego nie miał. Jechał pożyczonym. Bał się, że ten mu konia przebije. I ten młody konia batem. A ten stary, ten szwagier wdowy, a stryj tego młodego dosięgnął go tym batem, przejechał po plecach tak, że mu zasiniało, a później po twarzy aż za oko, tak że się bat aż na nos zawinął. No i już się zaczął spór. Sprawa. I to od tego tak się wszystko zaczęło. Z tą sprawą aż trzy lata się procesowali z adwokatem z sądem ze wszystkim. Ten szwagier wdowy nie chciał zrozumieć, że nie ma racji. Ten młody mu później jeszcze tłumaczył, chodził do niego, mówił, że ze strony jego Ojca, to on jest brat dla niego stryj. A on nic. Młody mówi mu: „Stryju z Ojcowizny dziadka jak coś było, nic nie dałeś, to jak twierdzisz w tej chwili, gdyby nawet była twoja racja to powinno grać”. Nie, ten stary nic nie chciał zrozumieć. Znowuż młody wiedział, że ma rację, a stary do niego powiada „Jak ja cię nauczę, to za darmo dasz. Mówi ty pieniędzy nie masz a ja mam.” Młody się wnerwił i powiada „Nie mam, ale znajdę”. No i co zrobił przelew adwokatowi i zaczęła się sprawa karna. Ta pierwsza to o pobicie. Później druga cy­wilna o tę drogę. To na tej karnej ten młody, to jeszcze był wtedy niby nie smarkacz, ale tam w sądzie nie bardzo umiał stawać. Nie wiedział jak za tym chodzić, a przy tym musiał pchać pieniędzy. Może by wtedy stary i dostał siedzieć. Stary jak tam słyszałem to wydał więcej niż dziesięć tysięcy na adwokatów. Dostał z zawieszeniem pół roku na trzy lata. Po tym wyroku, to on już się bał tego zawieszenia i był trochę grzeczniejszy. Ale później zrobił jeszcze taki drugi występ. Była pora, kiedy trzeba było zwozić snopki z pola. A on, ten stary zostawił na swoim polu dziesiątek, siedział w nim pilnował młodego. No i wtedy, gdzieś był obiad prawie i dzień pochmurny wszystko już z pola zjechało. Ten młody konia miał, zjeżdżał z pola przy zagrodzie na inne dalsze. Jedzie nikogo nie ma no i widzi, że tam stary chodzi po polu i kartofle pieli. Widły takie sobie w ziemię wbijał większe jak on sam. Strach popatrzeć. Były później, jako dowód rzeczowy w sądzie. To ten młody też chwycił widły na kiju okute, konia za lejce i wio. Tylko wyjechał stary już wyskakuje. To ten młody też już z wozu. No i wtedy wiesz ten do młodego, a młody też na obronę z widłami. Jeszcze wtedy nieopodal był zięć tej wdowy trochę młodemu pomógł. Ten zięć uderzył starego po tych widłach, stary się zasłonił i zięciowi widły się złamali i został tylko krótki kij w garści. A stary za tym zięciem z widłami. To wtedy ten młody myśli, że mu stary krewnego przebije. Bał się o niego i starego kijem po łbie, po łbie go, ale ten poszedł jak dzik. Nie radzi nic tylko myśli dopadnie mi męża siostry, bo widły ma, a to sztywny człowiek, to się nie będzie pieścił. Zna go, wie, jaki jest. Widłami przebije. No to wtedy ten młody za nim i z tyłu do pleców mu widły przyłożył. Tamten leci, a ten za nim. Tak go wkłuł i idzie za nim. Starego zaczęło kłuć w plecy, te widły i wywalił się. Leży i widzi, że nie żarty. Ale jeszcze nie dawał za wygraną. Mówi do młodego „Czekaj ja cię teraz już rozumu nauczę”. Ale jednak przestra­szył się. Te widły rzucił i dyla na dom. I krzyczy na całą wieś na tego młodego „Bandyta zabije mnie, zabije mnie!” Jeszcze tam po łbie i gębie dostał trochę no i wtedy uciekł tam z tym. Ledwie na wieś doszedł już koszulę podarł, gdzieś po twarzy się podrapał i krzyczy, że bratanek go skrzywdził, że go zbił. Zaczął tak ludziom przedstawiać. No i teraz też do prokuratora. Pojechał zaraz, podanie i w ogóle wszystko. Ale ten młody też już doświadczony i nie w ciemię bity. Konia zaraz zaprzągł znowu i tak samo, żeby go nie podejrzewali, że winny też do prokuratora. Przyjechał zaraz do adwokata, podanie wszystko to już znał od swego adwokata, bo się przecież już prawował, a ten mu powiedział, że w razie jakby co, jakby nawet on był winny to żeby starać się najpierw złożyć doniesienie. No i tak zaraz poszedł do adwokata, tam usiadł do maszyny zaraz wydrukował wniosek. Tamten stary też, no ale doniesienie tego młodego doszło najpierw i prokurator posługiwał się tym doniesieniem młodego. Ta sprawa wlokła się znów gdzieś z pół roku. Upadła, stary znów podnosił aż do województwa, ale wreszcie umorzyli. Brak było jasnych dowodów. No a cywilne sprawy trwały długo. Stary zabraniał drogi. To najpierw proces o drogę, a później byli biegli, geodeta to wymierzyli. Geodeta inżynier był, wszystkie pola mierzą czyja racja, czy rzeczywiście wdowy, czy jej szwagra. Młody sam przedtem też mierzył, bo myślał, że może przedtem inżynier się pomylił. Omyłki się zdarzają. Może rzeczywiście stary ma rację, a oni się niesprawiedliwie procesują. Zbadał po swojemu no nie tak dokładnie, ale widzi z góry, że matka ma rację no i przy tych biegłych twardo popiera wniosek matki. No i tę sprawę cywilną o tę drogę konieczną wygrali, że jeździć mają prawo. Ale mimo wszystko to stary nie dawał i zabraniał. Wreszcie później jeszcze specjalny urzędnik jak sprawa już się kończyła wytyczył wymierzył to wszystko, świadki podpisali i ten urzęd­nik mówi im teraz, że ktoś pale w razie czego jakby wyrwał pójdzie siedzieć. Bo to nie wolno już tego znieważać. No i stary już wiedział, jak przepis to jednakże nerwy go męczyli i te pale pościnał koło ziemi, ale już nie niszczył i tak do dziś zostało. Ta sprawa ciągnęła się w Zamościu i w Lublinie. Jeździła i wdowa i jej syn, adwokatom się nie spieszy. Sprawy sądowe chłopskie, to dobre drzewo, trzeba telepać dobre gruchy lecą… Drugi. Szwagier tej wdowy był na tej sprawie świadkiem na korzyść wdowy. To później ten przegrany brat mścił się na nim. A młody jak to młody, próbował później ze stryjem rozmawiać, ale stary zgrzytał zębami. Raz się odezwał, a innym razem zgrzytał. Nasi zamojscy ludzie są bardzo przywiązani do swojej ziemi.
Zwiedziliśmy kościół, z którego w dniu 15 czerwca na dziewięć dni przed narodzeniem Janka podczas nabożeństwa aresztowali Niemcy księdza Leona Chruścickiego (zginął później w Dachau), odwiedziliśmy groby Tchórzów i powoli w największym skwarze wracaliśmy z powrotem.
Podczas drogi powrotnej zajechaliśmy w Starym Zamościu do pana Jana Kolasa, Pan Kolas jest miejscowym działaczem ZBOWiDu. Janek chce wstąpić do tej organizacji. Nie! Nie dlatego, że wyszła ustawa o długo oczekiwanych i zasłużonych przed przeszło trzydziestu laty przywilejach dla kombatantów. Janek zresztą przecież nie kombatant. Ale Tadzio ma teraz dwa i pół roczku, tyle co on wówczas. Mamę Tchórzynę wywieziono przecież na roboty podczas pierwszej wojny, podczas drugiej jej córki. Jego – Janka los – to oddzielna sprawa bez historycznego precedensu, chyba że może obrona Głogowa kiedyś w średniowieczu, Tomcio, Marek, Elżbieta, muszą mieć spokojne życie. Jego – Janka dzieci mają jeszcze babcię, a dzieci Tadka Molasa… On sam przecież swoich rodziców nie pamięta. Nie, tamte lata, tamto wydarzenia nie mogą się powtórzyć.
Przyjął nas starszy, sterany pracą mężczyzna. Przywitaliśmy się męskim uściskiem dłoni. Janek przedłożył mu cel swej wizyty, ja tymczasem przyglądałem się dyskretnie Panu Molasowi. Widziałem go teraz w innej scenerii. Nie przed murowanym czystym domkiem z małym gankiem. W mojej wyobraźni był młodszy, miał gęstą blond czuprynę wystającą spod miękkiej rogatywki z orłem, szczuplejszą twarz, a ubrany był w polski wojskowy frencz. Tylko spodnie były takie jak dziś, chłopskie. Stał przed krytą strzechą, walącą się ze starości chałupiną. Na szyi miał zawieszony peem.
Rozmowa Janka zeszła na czasy wojny. Pan Molas wiedział, że jestem z Warszawy. W pewnej chwili zwrócił się do mnie:
– Oj Panie gdyby ta ziemia mogła mówić. Myśmy tu tylko po lasach. Ilu zginęło…
Długo w milczeniu i pokornie słuchałem opowieści o losach wsi zamojskiej.
Nie mówiliśmy o Janku. Ale wiem, że z przyjęciem Janka do ZBOWiDu to nie prosta sprawa, bo ZBOWiD zrzesza tylko tych, co walczyli z bronią w ręku. A on? On miał wtedy dwa i pół roku, jak jego Tomcio, jak Tadek Molas. Więc jak miał walczyć?! Był ofiarą. A nie ma w Polsce stowarzyszenia ofiar. A był on tylko ofiarą, był dwukrotnie w obozie i dwukrotnie w transporcie. Nie powstało jeszcze w Polsce zrzeszenie Wojennych Dzieci Zamojszczyzny.
Pożegnaliśmy serdecznie Pana Molasa. Między Starym Zamościem, a Chomęciskami zaszliśmy do sklepu geesu na lemonia­dę, Ten sklep nie przypominał niczym dawnego biednego sklepiku sprzed trzydziestu dwu lat. Jest to po prostu mały supersam.
Usiedliśmy w cieniu popijając lemoniadę. Obserwowałem nadchodzących do sklepu klientów, Podzieliłem się z Jankiem swoimi spostrzeżeniami jak zmienia się polska wieś.
– Wiesz, bardzo się zmieniła – zaczął znów Janek. – Na początku to nam było bardzo ciężko na naszych czterech hektarach. Ta ziemia musiała utrzymać osiem osób. Mama, ja, szwagier, Walerka, Halinka, Maniuś i Krzysio. Nie było studni, konia. Trzeba było ręcami robić. Jak skończyłem szkołę powszechną trochę popracowałem na roli, a później poszedłem do fabryki. Początkowo bardzo mało zarabiałem, aż wreszcie uzyskałem dokumenty w swoim zawodzie i wtedy dopiero miałem zarobki, pobory podwyższone. Zdecydowałem się pójść do szkoły zawodowej w zawodzie stolarskim. No i ukończyłem tę szkołę. Zrobiłem robotnika wykwalifikowanego, a w późniejszym okresie zdobyłem dyplom mistrzowski, tak że w swoim zawodzie zdobyłem wiedzę i praktykę, tak że już miałem papiery i zostałem przeszeregowany na wyższą grupę, miałem wyższe pobory. No i wtedy już było lżej, bo się pracowało i zarabiało, A równocześnie na ziemi też. Ziemię też utrzymywałem i praco­wałem. Później pod koniec lat pięćdziesiątych to już łatwiej było utrzymać ziemię, bo były ciągniki, już było trochę maszyn rolniczych. Już były traktory orały. Kółka rolnicze już się zawiązały, już pracowały na szeroką skalę. Rolnik się przekonał, że to jest dobre, popierał. Z tych usług kółka rolniczego każdy korzystał, nawet gospodarz taki, co miał parę koni. Tak, że w tych latach to zmieniło się i polepszyło.” Ale mimo to, ja swojej gospodarki zdecydowałem się wtedy nie rozwi­jać, bo przecież jak wszyscy na kupie? Przekonałem się, że jest za mało ziemi.
Potem poznałem Krysię spodobała mi się, bo ładna, miła i dobra i zdecydowałem się „pójść za zięcia”. Tam było więcej ziemi więc zaczęliśmy wspólnie rozwijać gospodarkę chociaż i tamta, była na tamte dni na przeciętnym poziomie, ale zawsze było to sześć i pół hektara. A do tego doszło jeszcze trochę tego, co się należało z ojcowizny, mnie i mamie. Bo mamę do siebie wziąłem i tak wspólnie rozbudowaliśmy gospodarkę jak widzisz. Ale oficjalnie ani ja, ani Krysia ziemi nie mamy, bo ziemia częściowo Teścia, częściowo Mamy. Na wsi jak zgoda w rodzinie, to tam podziałów spadkowych, jak ktoś umrze, to się nie załatwia. Tego się nie pilnuje. Jak ziemia zagospodarowana to zapisana na nieboszczyka, a dzieci gospodarzą byle podatki płacili i kontraktowali. W praktyce to ziemia i tak jest częściowo nasza, bo z natury nam się należy, my na niej gospodarujemy i robimy to dobrze. Teściu Jest fajny. A jak losy by się potoczyły tak, że ziemię Państwo miałoby zabrać na kółko rolnicze, czy na spółdzielnię to i tak przepadnie. To po co ja czy Krysia mamy figurować, kiedy i tak zmieramy i podatki płacimy. A z fabryki, w której mi dobrze i mam bardzo dobre stosunki w pracy mam pensję i rodzinne na Krysię i dzieci.
Z takiej to racji jak powiedziałem ja jestem chłoporobotnik. U nas we wsiach na Zamojszczyźnie jest dużo chłoporobotników. Wywodzą się oni z rozdrobnionych gospodarstw. W Chomęciskach na przykład na stu dwudziestu pięciu gospodarzy tej wsi, to takich gospoda­rstw gdzie jest do piętnastu hektarów można policzyć na palcach jednej ręki. Najwięcej chłoporobotników można liczyć z tych, co mają nie wyżej jak trzy hektary ziemi. Dużo jest takich, co już nie znają smaku ziemi. Ale to już są tacy prawdziwi chłoporobotnicy. Taki nie może żyć z samej pracy i nie żyłby z samej roli, bo tej roli za mało, a robota w polu jednakowo ciężka, Ci do tej ziemi nie przywiązują jakiejś wagi odpowiedniej. Jako pracownicy zasadniczo są oni w swoich miejscach pracy dobrzy, ale w szczycie prac polowych ich to bardzo męczy i często podpadają również w pracy fabrycznej. Oni trzymają się tak jakby dwóch gruntów, są na rozstaj­nych drogach ni tu, ni tu. Ci chłoporobotnicy, którzy by dostali w mieście mieszkanie, a znam takich, co by rzucili z zadowole­niem wieś – bo przecież na trzech hektarach trudno utrzymać rodzinę, Znam takich, co już starają się po pięć lat i sześć i siedem, już się zapisali na mieszkanie w bloku w mieście i nie mogą jeszcze dostać. Tę ziemię, co mają to robią z nią rozmaicie, po rodzinie oddają, żeby im dzierżawili, albo oddają na kółka rolnicze.
Ci, co mają po dwa hektary, to są już typowi chłoporobotnicy. Trochę utrzymują się z ziemi plus trochę z pracy. Pracują na dwa fronty, tak, że tam nie ma z ziemi ca dużo korzyści, a z pracy jak niewykwalifikowany to też nie za wiele, Tyle, że na wsi ma ten dach nad głową i tę właściwie grządkę na kartofle i pietruszkę. W ogóle na wsi to jeszcze nowe zmiany zaszły po roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym roku. Zlikwidowano ostatecznie kontyngenty, ostatnią pozosta­łość wojny. Chłop dostał ubezpieczenie społeczne. Teraz nie musi płacić za szpital jak kiedyś po stokilkadziesiąt złotych dziennie. Każdy ma tę legitymację, pokaże i ma otwarty wstęp do tego doktora. Przedtem tego nie było. No ale mimo wszystko teraz jak chłop zacznie się leczyć to też płaci na prawo i lewo, bo uważa, że jak zapłaci to dobrze leczą.
Nie wiem jak gdzie indziej, ale u nas płacą. Ja to od początku jak tylko pracuję to mam to ubezpieczenie, bo u nas w fabryce jest lekarz. Ja zresztą rzadko choruję. Ale wiem od kolegów, że na przykład ze zwolnieniami lekarskimi to jest bardzo surowo. Bo to chory, to chory nie zawsze dostanie zwolnienie, dopiero jak się mówi czerwony czyrak na tyłku wyrośnie to zwolnienie jest, a to, to nic.
Mnie to jest dobrze, ciągnął Janek dalej. Mam dobry układ. Kontraktuję więcej uprawy roślinne, zboże, rzepak, buraki cukro­we, tuczniki, czyli świnie jakby tu powiedzieć po chłopsku. Nadto uprawiamy oczywiście kartofle i wszelkie potrzebne do domu warzywa. To, to już tylko dla siebie. Jak jest burak, kartofle i pszenica to sprzyja hodowli bydła. Jest bowiem i liść do karmy, później wysłodki, a z pszenicy no rozmaite, zgonina i plewa. Bydła to się teraz u nas nie kontraktuje. Był okres, że kontraktowało się bydło rasowe, zarodowe. Ale z tym za bardzo dobrze nie wychodziło się i zlikwidowało się ze sześć lat temu. Ponadto to władzom nie opłacało się to widocznie w tym terenie kontraktować, bo mało mieli chętnych do tego bydła, a do dwóch czy trzech gospodarzy to się nie opłacało zootechnikowi przyjeż­dżać. Kontrolować to wszystko.
W Borowinie jak widzisz teraz masowo jest kontraktowana truskawka. Na tej ziemi ona się dobrze rodzi, a ponadto jest punkt zbytu Zamojska Chłodnia, Oni to kupują. Na te tereny nie ma takiego gospodarstwa, żeby kilkanaście arów nie miał zakon­traktowanych tego owocu tak jak my, jest odbiór w każdej ilości. Poniekąd bardzo popłatne. Państwo przyjmie.
Tak. Jak widzisz gospodarkę żeśmy postawili dosyć dobrze własnymi siłami. Z pracy na roli. Dobrze zagospodarowana ziemia daje dochód i chłopu i Państwu.
Przed samym odjazdem z geesu kupiliśmy jeszcze ocet na marynaty dla Krysi i dwa kubki porcelanowe, ponieważ wczoraj jeden nam się stłukło.
Gdy wróciliśmy do domu zmęczeni, było już dobrze po połud­niu. Następnego dnia zaplanowaliśmy wyjazd do Chomęcisk do Walerki.

c.d..n.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski „Dzieje rodziny Tchórzow” – cz. 9.

Dalszy ciąg niepublikowanego reportażu wspomnieniowego mojego Ojca. Powojenne dzieje jego adoptowanego brata – dziecka Zamojszczyzny.

janek

Jan Tchórz na zdjęciu zrobionym zaraz po otwarciu wagonu kolejowego na stacji Warszawa Wschodnia

GOSPODARSKIE SPRAWY

Nazajutrz rano obudziła mnie głośna rozmowa Mamy teścio­wej z Jankiem, Janek już od piątej rano był w polu, właśnie wrócił.
– Coś źle żeś Jasiu wczoraj kurnik zabezpieczył. Wpadł w nocy tchórzyk i ostatnie indyczęta powyduszał. Wytłamsił, krew wypił i zostawił – mówiła Mama teściowa.
Zaintrygowany tym niecodziennym dla mnie wypadkiem wsta­łem, szybko ubrałem się i wyszedłem. Mama Teściowa trzymała w garści bezwładnie wiszące na wpół oskubane z pierza przez drapieżnika indyczęta.
– Już nie będziemy mieli indyków – powiedziała do mnie -Indyczka została sama. Indyka drania musieliśmy zarżnąć, bo napadał na naszego Tomcia.
Poszliśmy z Jankiem sprawdzić czy drapieżnik nie pozostał na miejscu przestępstwa. Wpadł on przez wybitą szybę i uciekł. Jedyny ślad jego bytności stanowiło zakrwawione indycze pierze.
Po śniadaniu postanowiliśmy z Jankiem wyruszyć do Starego Zamościa. W gospodarstwie jest komar Teścia i jeden rower. No ale przecież nie będziemy tak jechać, żeby jeden „pruł” na motorze jak panisko, a drugi pedałował na rowerze. Zaszliśmy do sąsiada obok. Przywitaliśmy się z sąsiadem, Janek wyłuszczył sprawę i pożyczyliśmy drugi rower. Z satysfakcją zauważyłem, że Janek ma mir u sąsiada.
Wyjechaliśmy rozmawiając po drodze. Między Chomęciskami a Starym Zamościem po wschodniej stronie szosy stał niegdyś dworek twórcy słynnej kapeli włościańskiej Karola Namysłowskiego. Namysłowski to duma Chomęcisk. Jak jaszcza byłem tu w roku 1947 rozmawiałem z jednym z członków kapeli – Józefem Sudakiem, który grał w kapeli i pamiętał jeszcze starego Pana Karola. Opowiadał mi wówczas, że jak w 1925 roku podróżowali z koncertami po Ameryce, koncertując dla polskich emigran­tów, to po jednym z koncertów rozentuzjazmowany tłum pozdzierał im z czapek pompony. W tym kawałku chłopskiej czapki każdy z nich chciał mieć kawałek dalekiej Ojczyzny.
Gdy dojeżdżaliśmy do sadu zauważyłem, że dworku już nie ma. Jak wyjaśnił mi Janek spadkobiercy Stanisława Namysłowskiego ziemię sprzedali, dworek, mimo sporów członków kapeli rozebrano, ale pamiątki po Namysłowskim zgromadzono w specjalnej Izbie Pamięci w Starym Zamościu. Jak mi opowiadał wówczas w 1947 stary skrzypek to „Gdy powstała kapela Polski tu wolnej nie było, ale byliśmy my polskie chłopy i była polska kapela. A jak żeśmy grali w dużych miastach na koncertach, to niektórzy muzycy nie chcieli nam wierzyć, że z tymi samymi ręcami, w których trzymamy skrzypki chodzimy z kosą i za pługiem.”
Wiem, że teraz losy kapeli są zagrożone. Kapela nie ma właściwie stałego dyrygenta. Mówi się o zetatyzowaniu, uzawodowieniu kapeli, a równocześnie podobno Pan Zbigniew Pawelec muzyk zamieszkały w Łodzi, który chętnie objąłby dyrygenturę kapeli nie może otrzymać w Zamościu mieszkania. Czy kapela będzie zawodową? Szkoda byłoby tej najstarszej w Polsce kapeli ludowej, która za pięć lat obchodzić będzie stulecie swego istnienia. (Jest ona o 55 lat starsza od równie sławnej kapeli Feliksa Dzierżanowskiego). Przecież grajkowie tej kapali dowiedli, że ta sama ręka, która prowadzi pług może równie sprawnie wykonywać mistrzowskie piccicato na strunach skrzypiec.
Gdy zbliżaliśmy się do Starego Zamościa i musieliśmy przerywać rozmowę, bo Janek co chwila pozdrawiał mijających nas jadących wozami, na motorowerach lub na rowerach rolników, bądź sam musiał odpowiadać na ich pozdrowienia.
Jest swój na swojej wsi, lubiany przez swoich – stwierdziłem.
W Starym Zamościu zatrzymaliśmy się przed szkołą, do której kiedyś chodził Janek. Budynek położony jest od strony wsi Wierzba. Mieści się w nim nie tylko szkoła, ale i urząd pocztowy. Rzecz niezwykle zaskakująca. Szkoła należy do wsi Wierzba a urząd do Starego Zamościa. Tak więc granica pomiędzy wsiami przebiega przez budynek.
 – Wiesz – zaczął Janek – W czterdziestym szóstym i siódmym jak chodziłem do szkoły, to jeszcze tu na tej ziemi bywało gorąco. Włóczyły się bandy różne takie. Ta szosa to jak pamiętasz była taka więcej wiejska, a po obydwu stronach słupy telefoniczne. Nieraz nie dwa to te słupy były poprzewracane. Kiedyś jak wracaliśmy ze szkoły – no to, kto to był, czy Ukraińcy, banderowcy, czy inni to nie wiem. W samochodzie jechali jakieś cywile z bronią. I myśmy się wystraszyli i w pole uciekaliśmy. Te zaś za nami z maszynpistoletów popruli. Musiała być jakaś broń maszynowa, bo długo terkotała. No myśmy za te miedze wysokie chowaliśmy się, uciekaliśmy. Później to już baliśmy się szosą chodzić. Chodziliśmy polami i potem na zapłociu.
Na budynku szkolnym przykuła moją uwagę granitowa tabli­ca. Upamiętniała ona mord dokonany przez Niemców w dniu 4 stycznia 1943 roku na trzydziestu mieszkańcach wsi Wierzba. Gdy wczytywałem się w jej treść odezwał się znów Janek.
– Wiesz, w noc sylwestrową z czterdziestego drugiego na czterdziesty trzeci, partyzanci wysadzili w powietrze most kolejowy w Ruskich Piaskach. Gestapo skądeś się dowiedziało, że niektórzy z tych partyzantów pochodzili ze wsi Wierzba. Wydali więc rozkaz żandarmom, żeby w ciągu godziny wystrzelali ludzi w Wierzbie tylu ilu się da. Wtedy Niemcy doszli aż do połowy wioski przez tą godzinę i wszystkich rozstrzelali. Kto gdzieś był dalej, albo poza domem to tylko ci ocaleli, albo jak się który dobrze schował. Bo wszędzie oni szukali i w oborach, pod żłobem u bydła i w sianie. W sianie to potrafili przebijać. Byli naszykowani. Mieli, jak ludzie mówili, takie jakby dzidy, szpikulce. Jak gdzieś natrafili w sianie na człowieka to przebili. Spalili też szereg zabudowań. Tak oni się zwijali, no gdzie popadli w obejściu nie w obejściu w domu to od razu bez dyskusji strzelali. Nie stawiali nawet pod ścianą. Było dużo pomordowanych. Z tamtych dni pozostał jeden chłopiec, który był mały. Zaraz… urodził się w tysiąc dziewięćset czterdziestym, to miał wtedy trzy lata. Schował się pod sofką, czy pod łóżko ze strachu. Rodziców jego i rodzeństwo zastali w domu i zastrzelili, tak że on sam został świadkiem tych dziejów, Nazywa się Tadeusz Molas. Razem do szkoły z nim chodziłem. Teraz to już w tej chwili jest żonaty i ma troje dzieci. Został na tej krwawej ojcowiźnie i prowadzi gospodarstwo rolne. U nas w gminie jest tak zwana Księga Żałoby Gminy Stary Zamość. Figurują na niej nazwiska wszystkich poległych i zamordowanych z całej gminy ze wszystkich wsi. Dwieście czterdzieści sześć nazwisk. Poznałeś kiedyś u nas we wsi Pana Wacława Nowosada. Te Molasy, to była jakaś jego rodzina. On tego razu był w mundurze, jako partyzant. Jak mi opowiadał przyszedł w mundurze z lasu, jeszcze się nie rozebrał. Niemcy go zobaczyli na Wierzbie. Dał wtedy w porę dęba między drzewami. Strzelali za nim, ale udało mu się uciec na Chomęciska. Równy facet, pomagał mi nieraz.
Przeszliśmy na drugą stronę szosy. Obejrzeliśmy z Jankiem Izbę Namysłowskiego w budynku, w którym znajduje się Urząd Stanu Cywilnego i Biblioteka, odpoczęliśmy trochę i ruszyliśmy powoli pedałując do Starego Zamościa, do kościoła w którym koncertował Karol Namysłowski, na cmentarz gdzie leży Ojciec Janka i bracia. Gawędziliśmy po drodze.
– Wierzba to się zaraz po wojnie paliła – zaczął Janek. Stary Zamość też. Kiedyś tu były same stare walące się chałupy, a teraz to wszystko murowane. Jak był ten pożar to ludzie nawet mówili, że może ktoś celowo chałupę podpalił, żeby dostać odszkodowanie od ognia i nową postawić. A może to byli jakby bandyci. Może nieostrożność”.

c.d.n.

 

Udostępnij na:

Maciej Piekarski „Dzieje rodziny Tchórzow” – cz. 8.

Dalszy ciąg niepublikowanego reportażu wspomnieniowego mojego Ojca.

janek

Jan Tchórz na zdjęciu zrobionym zaraz po otwarciu wagonu kolejowego na stacji Warszawa Wschodnia

– I tu za dwa dni przyjechał Woźniak z Żelechowa, któren był sekretarzem i miał połączenie. Kuzyna miał w Warszawie. Kiedy przyjeżdża do mnie, daje znać, że „Syn pani żyje!” Bo mi mówiła Piekarskich koleżanka. Powrócili. I co tam miałam, com mogła i com zdobyła, tom to wzięła ze sobą, aby się przedostać. To pamiętam jak dziś, Jakem się chciała tam do Was dostać. Właściwie już mostu nie było. I wtenczas wszyscy siadają na łódkę. Ten przewoźnik jeszcze mnie się pyta: „Pani ma odwagę? Bo nam się woda przez łódkę przeliwa” „Mam” – mówię – „Nie będę się bała”. To proszę wsiąść!” I ja wsiadłam. Człowiek, co przewoził, to nas było może nie bardzo dużo nabrał, bo mu woda bardzo, przecież te dziury były w tej łódce, to on wiosłował i „Ręcami – mówi – kobiety, które macie odwagę, jak się nie boicie na wodę patrzeć. Niech was nie obchodzi. Ino wychlubujcie wodę, bo będzie nam tonąć!, mówi, ta nasza łódka.I śmieje się. Jak, mówi, że zatoniemy, to, co będziemy robić?  Mówi i śmieje się. To ja biorę, położyłam się na takie siedzenie, było i tę wodę chlupię, ale jednak jakoś przyjechał na to wybrzeże. I ja w ten czas, tam było dwie kobieciny, pytam się: „Którędy teraz się udać na ulice Morszyńskie”.
Przypadł jakiś młodzieniec, a on właściwie kiedyś tam z Antosiem się znał. On mówi: „Poproszę! O tą ścieżką pójdziemy, później ja panią skieruję, gdzie pani pójdzie i na te same miejsce zajdzie. Taki był rudawy, takie miał, takie piegowate niby truszundziunie, takie niby uprzednio piegi czy co.
Tak. Mama Janka przyjechała jeszcze w kwietniu. Jeszcze w tym czasie, gdy Wojsko Polskie torowało sobie drogę na Berlin. Jej przybycie wywołało w domu olbrzymią rodzinną rewolucję powodującą głęboki wstrząs. Mieliśmy często o niej. Co się z nią dzieje, czy wróciła już do siebie na Zamojszczyznę. W to, że żyje nie wątpiliśmy ani na chwilę. Kiedy w 1943 roku rozpoznała Janka na zdjęciu i przyjechała wówczas do nas wiedzieliśmy, że przyjedzie po niego po wojnie. Nie spodziewaliśmy się jednak, że to nastąpi już. Ucieszyliśmy się ze spotkania. Z drugiej strony pierwszą chwilę radości zmąciła świadomość: przyjechała po Janka. Nie powiedziała zrazu nic na ten temat, ale myśmy wiedzieli – czuli.
Najpierw chyba wyczuł to Janek. Nie chciał się z Matką przywitać. Schował się za spódnicę Babci.
– To nie moja mama!. To nie moja mama! – krzyczał tupiąc.
Biedna Mama Tchórzyna rozpłakała się. Tragiczni przecież były jej dzieje.
Smutne nastąpiły dni. Mama starała się jak mogła, by opanować swoje uczucie, by ulżyć Mamie Tchórzynie, sobie, Jankowi…
Zdobyła gdzieś w sklepie cukierki i czekoladę. Dała Mamie Tchórzynie, żeby mogła tym pozyskać względy syna… Nie pomogło. Janek się zaciął – cukierki, czekolada pozostały nietknięte. Gdy rodzona matka całowała go po policzkach, tuliła do piersi jak zwykle ją odpychał i wydrapywał każdy pocałunek.
Dlaczego?!!! Czuł tragedię rozstania? Jakie obrazy miał przed oczami? Czy ten piątego grudnia 1942 roku, gdy miał dwa lata, kiedy miał, zawinięty w matczyną chustkę, rozpocząć tułaczkę do obozu w Zamościu?!
Czy ten kiedy w Żelechowie, chorego na tyfus zabierała go matce niemiecka schwester? Chwilę gdy go wykradano z wagonu? Może moment jak nasza wspólna Mama zabierała go z sierocińca?
Czy wreszcie może nasze wspólne wyjście z domu z piwnicy w dniu 2 września?!!!
Janek musiał wrócić do swojej Matki. Wszyscy żeśmy to dobrze wiedzieli i rozumieli. Nikt nie poruszał tego tematu.
Na początku trzeciej dekady kwietnia nadszedł moment rozstania. Mama przygotowała na drogę żywność, Ojciec spakował Janka dobytek i skruszyli na Dworzec Wschodni. Janek przez cały czas podczas drogi nie odzywał się. Nie pomogły żadne namowy, ani lody, ani cukierki, ani czekolada. Gdy nadszedł moment rozstania z przybranymi rodzicami zaledwie zdobył się na objęcie Ojca i Mamy za szyję. Opanowywali się, ale Tchórzyna nie wytrzymała i wybuchnęła płaczem. Nadjechał pociąg. Trzeba było jeszcze zaczekać, aż się z niego wyładuje wojsko jadące w innym kierunku „na front”.

meldunek1 meldunek2

Tak się skończyły wojenne dzieje Janka. Siostry jego wróciły. Pierwsza wróciła Stefcia. Potem dopiero Walerka już w 1946 roku. Wróciła z mężem Kazimierzem Kołodziejem i córeczką dwumiesięczną wówczas Halinką.
Dwukrotnie odwiedziłem Janka po wojnie. Pierwszy raz w roku 1947 i drugi raz w roku 1964.
Teraz w Borowinie. Starozamojskiej w dniu 19 lipca wspomnienia opowieści, nocne rozmowy w kuchni przy atole ciągnęły się do bardzo późna.

c.d.n.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski „Dzieje rodziny Tchórzow” – cz. 7.

Dalszy ciąg niepublikowanego reportażu wspomnieniowego mojego Ojca.

janek

Jan Tchórz na zdjęciu zrobionym zaraz po otwarciu wagonu kolejowego na stacji Warszawa Wschodnia

Moje rozmyślania przerwało wejście teścia. Skończyli właśnie z Jankiem porządkowanie obejścia.
– Mamo! A co się działo tutaj, w Chomęciach i na Borowi­nie – w tym czasie?! – zapytałem.
– Wtedy piątego grudnia?! Jak się zatrzymali przed polem, niektórzy chomeńscy wyjechali w teren. Tak! Gdzie mogli to się pokryli. A których zaskoczyli we wsi to do roboty. O! Nawet mnie moja sąsiadka nieraz powtarzała. Ona była Sałachówna. To mówiła, że tu tych besarabów… Od takich czarnych, co ich besaraby nazywają. O! I tu oni byli.
W tym momencie odezwał się teść.
– To oni wtenczas osadzili tak zwanych wyrobników, którzy nie posiadali ziemi. Ziemię zabrali i dali czarnym. Czarne tam obsiewali, a Polacy za robotników.
– A mnie dali do wysiedlenia – ciągnęła Mama Tchórzy na swoją opowieść. – Bo ja nie uciekałam. Bo i gdzież uciekać?! Jak ja miałam czworo dzieci, w tym troje drobiazgu?! To jak ja miałam uciekać? A chałupę to oni zaraz niezadługo rozebrali. Przyszedł jakiś Kajmn, czy Kajman. Wziął on stanowisko tu i zaochocił się tam zamieszkać. Prawdopodobnie?! Tak mnie chomeńskie opowiadali. Ale kiedy w lesie… To bardzo blisko jak wiadome jest las, zaraz, parę tylko metrów. To on się bał, że to tam jest bandą partyzantów. O! I dom naznaczył rozebrać.
Ten dom, której tam był. Ten, co potem był przebudowany i z powrotem potem tu na… O! Na tej wiosce Borowinie postawiony. Wcale nie mieszkał. To esman był. Młody jeszcze był. Zabierał krowy, stodoły rozbierał, chałupy przenosił. A ci co zostali to byli za parobków!
Tu w pewnej chwili wtrącił Teść:
– On był taki jakby właściciel tego folwarku Borowina i okolicznych wsi. Ale marny był jego los. Jak ruszył front to oni w pośpiechu, ze strachu zaczęli się ładować, zabierać na te wozy dobytek. Zabrali wszystkie konie, krowy i świnie, a naszych, jako parobków do powożenia.- Uciekali aż na Łódź. Jak na szosie ich Buskie dopadły samolotami to dwóch tych niby parobków uciekło, skręcili w las. Niby to oni parobki, ale przecież wieźli własny dobytek kradziony przez niego, własnym wozem, własnymi końmi wieźli – nie. Ale ci nasi uciekli, później i inni uciekli. I lasami wrócili tutaj z powrotem na swoje. I on się bał strasznie. Jednego z tych niby parobków to przebrał w swój mundur, bo bał się partyzantów. Ale to mu nie pomogło. Marny był jego los. Zastrzelili go leśni. Ruscy i nasi przyszli, tak po dwudziestym drugim lipca. Po dwudziestym drugim lipca, już była wolność. Tak!
Poruszyła się Mama Tchórzyna.
– Do Żelechowa to też przyszli po dwudziestym drugim lipca. I wyjechać, to ja wyjechałam z Żelechowa szesnastego sierpnia. Już wiedziałam, że w Warszawie to powstanie. Wiedziałam. Co będzie?! Albo już bez niego zostanę. Córki mówię, nie wrócą.
Mama Tchórzyna westchnęła i nastąpiło milczenie.
Znów wspomnienia sprzed lat stanęły mi przed oczami. Janek miał w międzyczasie wiele jeszcze przeżyć. Tak! Jeszcze wiele przeżyć go czekało.
W dniu piątego lutego 1944 roku, gdy gestapo i żandarmeria urządzili blokadę całej dzielnicy, gdy wtargnęli do naszego mieszkania, Janek w trwodze tulił się do babcinego fartucha. Mama była przerażona, żeby go nie zabrali. Bo prze­cież słyszała o nas różne plotki w okolicy, „że za grube dolary przechowują żydowskie dziecko”. A gdy jeszcze przed kilkoma miesiącami ukrywała się u nas żona jednego z przyjaciół Ojca, ciotka Zosia Maszewska poszukiwana przez gestapo dodano jeszcze „I Żydówkę”.
Blokada minęła. Odeszli.
21 sierpnia, gdy Mama Tchórzyna w Chomęciskach rozglądała się bezradnie po swoim ugorze, gdy mieszkała jeszcze na komornym, w Warszawie Janek siedział u Babci przed klatką schodową na schodkach. Babcia z innymi sąsiadkami obierały owoce na marmoladę dla powstańców. Obok dwa metry przed nimi igrała czternastomiesięczna Tereska. Było już po południu.
Nagle niebo pociemniało huk i obłok dymu, kurzu. To pocisk uderzył w fosę za figurą Matki Boskiej, a równocześ­nie dał się słyszeć przeraźliwy krzyk dziecka.
Obejrzałem się… Babcia z Jankiem podnosiła się niezdarnie z ziemi, a obok mnie niania podnosiła z ziemi broczącą krwią Tereskę. Janek zarobił wówczas tylko guza. Tereska zmarła po godzinie na stole operacyjnym.
A później?!
Po trzech dniach ustawicznego szturmu, drugiego września o godzinie 11.45 strzał do piwnicy. Janek porwany tłumem przewrócił się w korytarzu piwnicznym. Kazano nam wychodzić z piwnicy z rękami podniesionymi do góry. Janek po raz drugi został wygnany z domu. Pognano nas na fort. Zamknięto w pierwszej z brzegu kazamacie, do której po chwili przez dymnik wrzucono pierwszy granat.
Jeszcze przed zamknięciem kazamaty jakiś wysoki ksiądz towarzysz naszej niedoli, z krzyżem w jednej, a flagą Czerwonego Krzyża w drugiej ręce pobłogosławił tłum skazańców.
Na zewnątrz zaterkotał karabin maszynowy, potem cisza i podniesione niemieckie głosy. I znów kazano nam wychodzić.
Wieczorem pognano nas na Dworzec Zachodni. Janek częścio­wo niesiony na rękach, częściowo wlokąc się o własnych siłach płakał żałośnie: „Do piwnicy Mamo! Do piwnicy!” A potem w Pruszkowie, kiedy zabrano Ojca chciał chleba. Nie było chleba. Wyszliśmy przecież bez niczego.
Zrezygnowana Matka ledwo trzymała się na nogach powiedziała:
– Janeczku! Nie mam chleba! Nic nie poradzę! Módl się!
Janek ukląkł na błotnistym zapełnionym odchodami betonie i prosto „po chłopsku” przeżegnał się.
– Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj…
Nagle doszedł nas znajomy głos: „Pani Janino! Pani Janino! Z rogu hali szedł ku nam nas sąsiad pan Szczerkowski niosąc w dłoniach ciepły bochenek białego chleba. Później transport. Znów płacz Janka: „Mamusiu pić! Mamusiu chleba!”
Barak w Częstochowie. I wreszcie, w końcu września, kiedy już Ojcu udało się uciec z obozu, własny dach nad głową na niskim poddaszu.
Tak! W Częstochowie Janek stał się najserdeczniejszym towarzyszem i przyjacielem Babci.
To już tam na poddaszu mieszkaliśmy, gdy w grudniu wysze­dłem z Jankiem na spacer. Chcąc go wówczas rozerwać, miał przecież cienkie paletko, zacząłem w niego rzucać śnieżkami. Zapragnął się zrewanżować. Zanurzył rączki w puszystym śniegu. Nagle krzyk:
–  Maciuś! Parzy! Parzy! – krzyczał.
Dopiero w tym momencie zorientowałem się, że odezwały się jego obozowo-transportowe odmrożenia sprzed dwóch i pół roku. Właśnie przechodziło dwóch żołnierzy niemieckich. Janek przestał płakać tuląc się do moich ramion.
– Was ist geschehen? – zapytał jeden z żołnierzy z troską w głosie. Popatrzyłem na niego spode łba osłaniając ramionami Janka:
– Er ist gefroren – odpowiedziałem sucho.
To miejsca od tego dnia nazwał Janek „Niemcową górką”. Wreszcie 17 stycznia radzieccy żołnierze przynieśli nam na swoich bagnetach wolność. Mogliśmy wrócić do Warszawy.
Popatrzyłem na Mamę Tchórzynę. Ciągnęła swą opowieść dalej.
– Jak wróciłam to głód był. Chodziłam na wyrobek. Nie miałam czem pola obsiać, ani obsadzić.
Czternastego kwietnia 1945 roku wracam, a tu na moim polu dwie trumienki. Obuch ich zginęło. Mina rozerwała. Rozbierali. Pełno ich było tych min na naszym polu. Bolcio podobno żył jeszcze, bo flaczki sobie wkładał do brzuszka – tak mi mówili chomańskie. Jak przyszłam to już oba była zastygłe w trumienkach. Jeszcze jeden chłopiec wtedy zginął. Maciusiu, myślałam, że ja wariacji dostanę. Córki w Niemczech, Jasiunio w Warszawie w wojnie. Tak! A ja zostałam sama.
W tym momencie doszło mnie pochlipywanie Haliny. 

c.d.n.

 

Udostępnij na:

Maciej Piekarski „Dzieje rodziny Tchórzow” – cz. 6.

Dalszy ciąg niepublikowanego reportażu wspomnieniowego mojego Ojca.

janek

Jan Tchórz na zdjęciu zrobionym zaraz po otwarciu wagonu kolejowego na stacji Warszawa Wschodnia

DALSZY CIĄG OPOWIEŚCI MAMY TCHÓRZYNY I DALSZY CIĄG DZIEJÓW JANKA

– W Żelechowie? Był tam teki ośrodek na dole. W Żelechowie na dole. Tam było. Taki młyn i też był taki jakby ośrodek pomocy, nie? I było mieszkanie też zabrane. To się nazywało, tak jakby powiedzieć higienistka. Opatrunki robiła nad wysiedlonymi miejscowa z Żelechowa. Jak mnie poznała to ja się czepiłam, żeby jakąś pracę otrzymać. I oni mnie dali na Dom Starców. Gotowałam tam, usługiwałam, wodę nosiłam. I taki wypadek był, że mnie jedna umarła staruszka i starzec. To mu­siałam do magistratu to zgłaszać. To ja miałam kupę zajęcia. Dostawałam nagrody sto złotych miesięcznie od pana burmistrza, obiad dostawałam w kuchni, co gotowali dla nas wysiedlonych. Chłopiec starszy służył u gospodarza, a młodszy Tadzio chodził do ochronki i dostawał śniadanie, i obiad w ochronce i parę deka chleba na kolacje. I był burmistrz miasta Domański i wiceburmistrzowie. Pewnego dnia przyjechali zwiedzać ten Dom Star­ców. I często przychodziła żona burmistrza taka młodociana wtenczas. I ona dała mi takie malutkie zdjęcie i mówi, że ten chłopczyk, który tu jest ze szpitala został zabrany. O! Czy poznam?! No to ja poznałam.- Ale już włosków nie było. Nakryty był kocykiem I ona mówi: Czy? Czy on, ten dzieciak pani?! Mówię Włosków nie ma, ale oczka! Oczka podobieństwo. Tylko, że wyszczuplał, bo przecież był chory. Już on, mówi, gdzie indziej on jest. O w ten sposób. On inne całkiem ma imię. A teraz proszę wyjaśnić, jakie ma imię. To ja wyjaśniłam. Ona mi powiedziała gdzie jest Jasiunio. Później jak przyjechała taka handlarka ja mówię: Czy by nie mogła pani poprosić, żeby pani pomogła za mnie kartofli poobierać na kuchni, ja bym wzięła, to poszła do magistratu tam do tych swoich, do sekretarza, do wiceburmistrza, do burmistrza, żeby mnie dali zwolnienie. To ja bym raczyła se pojechać tam odnaleźć go, mego Jasiunia, gdzie on jest. I w ten sposób to się stało. Pierwszy raz się dostałam to był jeszcze most,
W tym momencie Mama Tchórzyna westchęła głęboko, a ja znów na moment wróciłem do własnych wspomnień.

Po odnalezieniu matki Janka rodzice zostali powiadomieni przez EGO. Równocześnie RGO nadesłało następujący dokument s

dokument RGO

POLNISCHES HAUPTAUSSCHUSS Warschau, den 1.V.1943
RADA GŁÓWNA OPIEKUŃCZA Warszawa, dnia
Polniszes Hilfskomitee Fredry 6
Warschau
Doradca na Okręg Warszawski
Zaświadczenie
Rada Główna Opiekuńcza, Doradca na Okręg Warszawski, zaświadcza, że pp. Bronisław i Janina Piekarscy, zamieszkali w Warszawie, ul. Morszyńska 5 m 7 wzięli na wychowanie z RGO dziecko pozbawione opieki rodziców: Jana Tchórza, lat 2 i ½ Imię matki Zofia, imię Ojca nieznane.
Doradca RGO na Okręg Warszawski
/M.Baehr/
podpis nieczytelny i pieczątka podłużna z napisem: POLNISCHES HAUPTAUSSCHUSS
RADA GŁÓWNA OPIEKUŃCZA

Niebawem też nadszedł od Mamy Tchórzyny list:

list1a list1b

„W pierwszych słowach mego listu Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Droga Pani! Przepraszam, że tak długo nie pisałam. Nie miałam zdjęcia z obuch braciszków Jasiowych – Bolcia i Tadzia młodszego. Dwie mam jeszcze córki Walercię i Stefcię. Jedna jest w Berlinie a druga w Prusach u gospodarzą. Starczej lepiej a w Berlinie młodszej gorzej. Dłuższy czas nie wiedziałam o nich, bo nie miałam adresu. Otrzymałam listy od obydwóch w maju. Piszą, że są zdrowe. To mnie cieszy. Jasiowi posyłam fotografię w liście i obrazek. Dziękuję Pani za czułe serce, że się Pani zaopiekowała moim dzieckiem. Teraz już się przyzwyczaiłem do swego losu, w jakim się obecnie znajduję. Nie wyobraża sobie Pani jak miałem początkowo jak mnie przywieźli do Żelechowa.
Posyłam często paczki do córki, bo pisze, ze brak jej żywności. Pisała mi w liście, że dostają zupę szpinakową na czystej wodzie i po porcyji chleba. Żołnierską bochenkę na cztery osoby i idzie na cały dzień do fabryki. Pracuje przy amunicji i materiałach wybuchowych.
Pozdrawiam Panią z całą rodziną i synka Jasia
Zofia Tchórz”

Któregoś dnia do drzwi ktoś zastukał. Mama powiedziała, proszę. Drzwi się otworzyły i weszła wiejska zabiedzona kobiecina o czarnych lśniących oczach z pięknymi kruczymi włosami przyprószonymi siwizną owinięta w kraciastą chustkę.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – powiedziała.
Była jakby wystraszona.
Na twarzy Mamy dostrzegłem jakiś dziwny skurcz czy błysk. Patrząc na kobiecinę myślałem, że to żebraczka.
– Czy ja dobrze trafiłam? – zapytała.
– O tak, na pewno dobrze – odpowiedziała Mama jakimś bar­dzo dziwnym głosem patrząc w jej szklące się oczy.
W dalszym ciągu nie wiedziałam, o co chodzi.
– Jest u nas pani synek – powiedziała Mama, a po chwili obydwie wybuchnęły płaczem. – Była to Mama Janka.
Przyjechała zobaczyć swego Jasiunia.
Janek nie chciał się przywitać ze swoją Matką. Gdy tylko z pisma RGO Rodzice dowiedzieli się jego prawdziwego imienia i nazwiska zaczęliśmy go jego uczyć. Gdy mówiliśmy: „Nazywasz się Jan Tchórz” – on oburzony krzyczał: „Aś nie Tuś ! Aś Krzyś!!!”
Gdy rodzona Matka przytulił go do piersi i zaczęła go całować, odepchnął ją brutalnie i począł wydrapywać każdy pocałunek.
Mama Tchórzyna strasznie to przeżywała. Przecież zabrano jej nie tylko Janka. Dwie córki przebywały w Niemczech w strasznych warunkach. List od Stefci, który nam pokazywała był wstrząsający. Berlin już wówczas był stale bombardowany przez aliantów.
„…Wiosna jest tutaj bardzo dziwna Mamo! Latają zwłaszcza w nocy takie duże ciężkie ptaki i gubią olbrzymie ciężkie pióra. A wtedy słychać tylko jeden syk – mamo!…”
Mama Tchórzyna wówczas została u nas kilka dni. Rodzice chcieli, żeby się Janek do niej przyzwyczaił. Myśmy z Antkiem byli zważeni. Cieszyliśmy się, że odnalazła się Mama Janka, a z drugiej strony baliśmy się, że zechce nam go zabrać. Miała do tego prawo.
Nie mogło być mowy o zabraniu. Nie była w stanie zapewnić mu bytu. Odbierze go dopiero po wojnie.
Po kilku dniach wyjechała do swych chłopców. Pierwszy list nadszedł zaraz w kilkanaście dni po jej odjeździe: Był wstrząsający:

list2a list2b

„Drogie Państwo! Donoszę Wam o swojem zdrowiu i powodzeniu. Gdym wróciła od Państwa miałam listy od córek. Przykro mnie. Bardzo tęsknią. Młodsza pisała, że nie wykonała w fabryce roboty, a jak się a tem nie zgodzi to oddadzą ją do obozu. Jeździłam w swoje strony do Zamojszczyzny. Dom mój rozebrali i na inne miejsce złożyli. Pole obsiewają ci, co gospodarzą. Ojca odwiedziłam. Czuje się niedobrze, cc już liczy sobie 70 lat. Starsza córka wróciła z powrotem na mają­tek z fabryki, Tadziu i Bolciu dzięki zdrowi. Ja się czułam niedobrze, bo z przemęczenia. W Rejowcu czekałem na pociąg szesnaście godzin i parę minut. Mamusia pozdrawia Jasiunia, całuje tysiąc razy i również wszystkich w domu i pozdrawiam najbliższych. Szczęśliwego przeżycia. Tak na razie kończę te parę słów.
Zofia Tchórzyna”.
Korespondencja z Mamą Tchórzyną trwała aż do nadejścia frontu.

c.d.n.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski „Dzieje rodziny Tchórzow” – cz. 5.

Dalszy ciąg niepublikowanego reportażu wspomnieniowego mojego Ojca.

janek

Jan Tchórz na zdjęciu zrobionym zaraz po otwarciu wagonu kolejowego na stacji Warszawa Wschodnia

dokument RGO

Zaświadczenie wystawione przez RGO

INTERMEZZO W DOMYŚLE

Nie wiemy, kto osobiście wykradł Janka z „transportu śmierci”. Nikt nie wie, jakie były jego przejścia między piątym, a siódmym stycznia. O ratowaniu Dzieci Zamojskich z „transportu śmierci” pisze Maria Piskorska:
„Z domu wypadłam na ciemną ulicę i szybko pobiegłam przez Most Kierbodzia do Targowej na Brzeską. Tu pod parkanem stały kobiety w zupełnej ciszy, prawie niewidoczne w ciemnościach i w trujących płatkach śniegu. Zimny, dokuczliwy wiatr rozwie­wał czasem chusty na głowach lub plecach. Kobiety posuwały się z wolna w stronę dziury w ogrodzeniu i tylko najbliżej stojące przy wyrwie znikały coraz w mroku ulicy niosąc małe zawiniątko.
Doszedłszy wraz z posuwającymi się do owej dziury w par­kanie, znalazłam się wreszcie po jego drugiej stronie. Za tym parkanem było kilka ślepych torów, a na jednym z nich stały wagony towarowe. W ciemnościach i zadymce śnież­nej zobaczyłam najbliższy wagon i uwijających się przy nim kilku kolejarzy, którzy przez okienko szybko wyciągali raz po raz dziecko i podawali je najbliżej stojącej kobiecie, która oddawała je następnej, aż wreszcie podawane z rąk do rąk dziecko znajdowało się za ogrodzeniem i było unoszone w mroczną dal ulicy.
Ciemność, zadymka śnieżna, zupełna cisza, to znów wicher szarpiący ubrania, nadzwyczajna szybkość akcji i napię­cie nerwowa oszałamiały mnie tak, że nie mogłam zorientować się dobrze w sposobie wyciągania dzieci z wagonu. Były to przeważnie malutkie dzieci, niektóre tylko były nieco starcze, ale nie większe niż 2-3 letnie.
W wagonie słychać było płacz i gorące nalegania: „Weźcie to, weźcie tamto dziecko”. „Zabierzcie mego braciszka, bo on umrze, moją siostrę, ona taka chora”. Słychać było szepty i tłumione wołania: „Mamo, ja się boję, nie chcę”. Nagle gwałtowne zamieszanie. „Bahnschutze” idą Wszyscy rozpraszają się w ciemnościach…

KRZYŚ DIONIZY – SYN DWÓCH MATEK

Rodzice wrócili tego dnia do domu bardzo późno, z niczym. Na dworcu zastali tylko rozogniony tłum. O dzieciach nikt nic nie wiedział, może nie chciał, a może nie mógł przekazać żadnej informacji.
Przez kilka następnych dni rodzice jeździli na dworzec. Wracali z tym samym skutkiem. Wiadomości o dzieciach były jednakże prawdziwe.
Ojciec z Mamą nie dawali za wygraną. Przez różne kontakty z Opieką Społeczną RGO uzyskali możność otrzymania na wychowa­nie zamojskiego dziecka.

Wzięli go z sierocińca.

Gdy weszli do sierocińca oczom ich ukazały się gromady wychudłych, schorowanych dzieci, przeważnie w wieku 3 do 6-7 lat. Wśród beztrosko igrających po salach sierocińca malców dostrzegła Mama stojącego na uboczu maleńkiego chłop­czyka. Ubrany w przydługie spodenki z grubego ciemnozielonego welwetu stał niezdarnie na lekko wykrzywionych nóżkach i ssał smoczek. Na Mamę spod długich rzęs patrzyło dwoje lśnią­cych czarnych oczu.
Gdy zorientował się, że Mama na niego patrzy podreptał do pielęgniarki i schował się za jej fartuch wyglądając z zań co chwila ciekawie.
Jak się nazywał? Kim byli, czy są jego rodzice?
Nie umiał mówić. Czy w ogóle kiedyś mówił? Czy może wskutek przeżyć zatrzymał się nagle w rozwoju?
Nikt nie umiał odpowiedzieć na to pytanie. Jego dziecięcy współwięźniowie z transportu nic o nim nie wiedzieli. Nikt z nich nie pamiętał skąd go zabrano.
W sierocińcu nadano mu imiona: Krzyś-Dionizy. Gdy Mama wzięła go na ręce popatrzył na nią nieufnie. Gdy pocałowała go w policzek żachnął się i podrapał rączką miejsce pocałunku, jego duże czarna oczy zrobiły się jeszcze jakby większe.
Mama kołysała go na ręku coś opowiadając, aby go zaintere­sować, aby zyskać jego sympatię i względy.
Po pewnym czasie zapytała go: „Krzysiu, czy pójdziesz ze mną?” Popatrzył na Mamę, to na pielęgniarkę i powiedział cicho. „Tia”.
Po załatwieniu niezbędnych formalności, podpisaniu zobowiązań i cyrografów rodzice owinęli Krzysia w ciepły koc i zabrali.
Od tego dnia w domu zmieniło się. W tym jednym z najczarniejszych lat okupacji do domu zawitał promień.
Trochę początkowo Babcia, rzekomo w moim interesie i brata miała rodzicom za złe, że wzięli obce dziecko. Później w okresie wysiedlenia po powstaniu Krzyś Dionizy, Janek był jej najserdeczniejszym i najwierniejszym towarzyszem i przyjacielem, a gdy przyszła chwila rozstania Babcia przeżyła to najgłębiej.
Krzyś stopniowo wracał do zdrowia. Tyfus, z którego go wyleczono w sierocińcu minął bezpowrotnie. Pozostały jeszcze dolegliwości pęcherza i no i te odmrożenia, Które jeszcze przez szereg lat będą mu się dawać we znaki.
Dopiero w kilka dni po przybyciu do nas Krzyś zdradził swoje pochodzenia społeczne. Kiedy pomagał Mamie układać drzewo za piecem, podając kolejno polano powiedział po prostu po chłopaku „na”.
A gdy Mama zaczęła wkładać polana do paleniska powiedział z kolei „Mama, na Bozię! Na Bozię I” Dopiero po chwili Mama zorientowała się, że to ma być „na krzyż”
Gdy tylko odważni ludzie dobrej woli wykradli zamojskie dzieci z transportu śmierci natychmiast je sfotografowano w tych ubrankach i w takim stanie, w jakim je znaleziono. Zdjęcia te miały dwojakie znaczenie. Dokumentowały niemiecką zbrodnię na dzieciach, stanowiły też podstawę do identyfikacji tych dzieci, których imiona, nazwiska i pochodzenie było nieznane. Zdjęcia niezidentyfikowanych dzieci zostały przez RGO rozesłano do miejsc osiedlenia wygnańców Ziemi Zamojskiej. Wielu wysiedleńców Zamojszczyzny znajdowało się w Żelechowie. Tam też na zajęciu przedstawiającym Krzysia Dionizego rozpoznała go jego rodzona matka.
Walka o życie Dzieci Zamojskich nabrała dużego rozgłosu. Ujawnili ten fakt sami Niemcy. W dniu 9 stycznia przez szczekaczki uliczne zaczęli nadawać komunikaty dementujące rzekomo „nieprawdziwe wieści” o losach dzieci Zamojskich, określając je, jako plotki rozsiewane przez elementy wywrotowe.
W walce o życie Zamojskich Dzieci powstawała niewi­dzialna potężna barykada.
Z jednej strony barykady Urząd Propagandy, Redakcja Warschauer Zeitung, które usiłowały walczyć z kontrtelefonami do Wydziału Opieki Zarządu Miejskiego, przystąpiły także i to od początku, do działania Urząd Stadt-hauptmanna, a przede wszystkim Gestapo. Po obu stronach barykady wrzało.
W warszawskim RGO dyrektor Wydziału i Opieki Jan Starczewcki mobilizował siły. Zarządził ostre pogotowie w siedzibie Komitetu Opiekuńczego na Marszałkowskiej, w schronisku na Ogrodowej, w szpitalu im. Ks. Boduena na Nowogrodzkiej, Dr Maria Wierzbowska, dr Helena Słomczyńska, dr Mikołaj Łącki i dziesiątki nieznanych nam z nazwiska pielęgniarek trwało „na stanowiskach”.
Gdy 9 stycznia wieczorem przywieziono autem na ulicę Marszałkowską trzydzieścioro dzieci, skierowano je do szpitalnej kwarantanny na ul. Ogrodową. Natychmiast też przybyło tam Gestapo. Gdy przyjechali, dzieci były już wewnątrz za portier­nią, na drzwiach której wisiała tabliczka z napisem: „Achtung Typ hus!” Gestapo zawróciło.
Ma drugi dzień na Ogrodową przyszedł niemiecki lekarz dr Wilhelm Hagen. Był w mundurze. W milczeniu obchodził szpi­talna łóżeczka, na których leżały chore, gorączkujące dzieci z ranami po odmrożeniach. Na widok munduru i słysząc dźwięk niemieckiej mowy jeden z chłopców zaczął przeraźliwie krzyczeć. Dr Hagen w milczeniu opuścił salę. Polecił dyrektorowi Starczewskiemu złożyć raport o Dzieciach Zamojskich, a na drugi dzień zezwolił na zorganizowania opieki i dla innych wysiedlonych przebywających w Stoczku, Sobolewie, Siedlcach i Żelechowie. Sam zaś pojechał do Franka do Krakowa. W tej walce dr Wilhelm przeszedł na polską stronę barykady.
Osiemnastego lutego do Dyrektora Biura Personalnego Zarzą­du Miejskiego Bolesława Strześniewskiego wpadli gestapowcy. Jeden z nich wydobył z kabury rewolwer i wprowadził nabój do lufy, drugą zaś dłonią podjął słuchawkę i kazał dyrektorowi Strześniewskiemu zawezwać natychmiast dyrektora Jana Starczewskiego.
W ten sposób jeden z dowódców obrońców Zamojskich Dzieci został aresztowany. Trzynastego maja 1943 roku znalazł się w Oświęcimiu. Jego wytatuowany na przedramieniu numer obozowy przekraczał liczbę 121.500.
Dziś, gdy w Żoliborskim Zespole Opieki Zdrowotnej lekarz kardiolog wsłuchuje się w rytm serca starszego pana nie wie, że słucha rytmu gorącego odważnego serca. Lekarski fonendoskop nie wykrywa takich niuansów.
A co się stało z doktorem Hagenem? Odszedł natychmiast ze swego stanowiska. Tylko dzięki znajomościom nie znalazł się w Mathausen, Dachau, Buchenwaldzie czy Oświęcimiu. Zdegradowany przeżył wojnę na dalekiej prowincji.
Wyjątkowy Niemiec?!
Różnie kształtuje się pojęci Niemca w naszej polskiej świadomości. Należę do pokolenia, które zna różnych Niemców o różnym obliczu. Gdybym nie pamiętał okropności wojny nie podjąłbym tego reportażu.
Moja teściowa (lubiana przez zięcia – rzadki podobno wypadek) mieszka na stałe w Chełmie Lubelskim. Kiedyś z tego tytułu, że znam język niemiecki, powierzono mi funkcję gospodarza w stosunku do pewnego Niemca, który odwiedził Polskę. Ten Niemiec Pan G. urodził się w Gdańsku, obecnie mieszka w RFN. Wypełniając testament swego Ojca, który przed wojną był konserwatorem Gdańska, Pan G. przyjechał do Polski, aby zwrócić dokumenty: plany oraz pomiary inwentaryzacyjne Gdańska i jego zabytków. My Polacy jesteśmy gościnni i uprzejmi. Przez cały tydzień zajęty byłem z miłym Panem G. aż do późna. Małgosia dopytywała się niecierpliwie:
– Co jest z Tatusiem? Gdzie jest Tatuś?
– Pojechał do Niemca – powiedziała Halina.
Po chwili Małgosia zapytała:
– Mamusiu, a czy ten Niemiec będzie w hełmie?
– Ależ Małgosiu – tłumaczy Halina – po co on ma jechać do Chełma? On przyjechał do Warszawy.
– Oj Mamusiu, ja nie pytam czy on jest u Babci? Ja się pytam czy on jest w hełmie na głowie?!
Małgosia dwa dni przedtem oglądała film „Czterej pancerni i pies”.
Polskie dzieci z trudem wyobrażają sobie Niemców w cywilu.
Mama Tchórzyna zdjęła garnek z wrzątkiem z kuchni, poruszyła pogrzebaczem węgle, nakryła otwór kuchenny fajerkami i wróciła na miejsce.
– Mamo! A jak to było w Żelechowie? – zapytałem.

c.d.n.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski „Dzieje rodziny Tchórzow” – cz. 4.

Dalszy ciąg niepublikowanego reportażu wspomnieniowego mojego Ojca.

janek

Jan Tchórz na zdjęciu zrobionym zaraz po otwarciu wagonu kolejowego na stacji Warszawa Wschodnia

OPOWIEŚĆ MAMY TCHÓRZYNY, CZYLI RZECZ O LOSACH WOJENNYCH LUDNOŚCI ZIEMI ZAMOJSKIEJ

– Jak tu zacząć?!!! Oj, mamy my się zawsze podczas wojen polskie chłopy. Podczas pierwszej wojny to mnie też wywieźli. Zaraz! W czternastym roku była wojna, to gdzieś już musi osiemnastego, czy siedemnastego. O, te lata do Węgrów wywieźli. Sołtys też naznaczał. A taki to był los. U nas w domu najstarsze zapisano. Ojciec się upierał, że nie chciał mnie dać, nie – nie chciał się zgodzić na to. A on – sołtys – znaczy się – mówi, że na niego bardzo nacie­rają mocno, żeby dać choć osiem dziewcząt. Najpierw do Zawady pojechaliśmy, a potem do Węgrów. To mnie odsortowali do tyj polny roboty. A tam była robota taka przedżniwna jeszcze. Naszły żniwa. To wiesz Maciusiu, co? Kukurydza, winogrona i takie fasole szparagówki. Oni to pakowali do jakichś piwnic, widocznie… Tam ja była pośród swoich sąsiadków. Bo tam była jedna kobieta i dwie starsze dziewczyny, a ja byłam najmłodsza między niemi. Tak! Tak! Maciusiu.
– A podczas drugiej wojny? – pytam.
– Jak na początku czterdziestego drugiego był spis, to mnie powiedzieli, że ja folksdojczka. Dlaczego? Bo kiedy był spis to trzeba było podać imię i nazwisko, z jakiego domu z państwa pochodziłam. No ojciec się pisał – dziadek – mówię, – Flejsz.
– Flejsz?
– Tak! A oni mi mówią, że to po ichniemu mięso. I że na folksdojczkę trzeba. Nie! Mówię. Nie! Ja nie ścierwo! Co mi to, mówię, da! Jak już i ojciec i dziadek był, a byli tutaj, jako poddane tej miejscowości i Polaki. To ja, mówię, po co mnie to potrzebne. Mnie to niepotrzebne. Po co mnie to potrzebne, mówię. Walerkę to zabrali rok wcześniej niż nas. W rok po śmierci męża. Bo sołtys podpisał ze wsi do roboty. Piątego czerwca. Ona mogła była nie jechać, bo ja byłam nawet zgłosiłam, że się jej nie należy. Bo męża nie mam, to ona mnie w pomocy będzie.
Ale ona zlękła się, że kara. Że Matka karana będzie. Że to ona będą przeciwne temu będą, że ona nie pojechała. Pojechała. To pojechała w czerwcu. O pół roku wcześniej. O tak. Wysiedlenie jak przyszło jak dziś pamiętam. Piątego grudnia – zawieja, plugawa, a mnie jak nocą, taka szarówka była zaskoczyli. Przyszli nad ranem. To strzał było słychać na wiosce w Chomęciskach Małych. Oni wystrzelili, bo uciekali chomeńskie na las. A oni byli temu przeciwne, temu, że bandyty, że partyzanty. O! To jak strzał usłyszałam wstałam i mówię tak: Stefciu, strzał jakiś słychać, kurę zacięłam, nie wiem czy dam radę sprawić, jeżeli wysiedlenia zaskoczy nas. Jedni pouciekali, drudzy byli. Ja gdzie miałam z czwrogiem dzieci w grudniu uciekać?! W las?! W śnieg?! Trudno! Męża nie ma, co ja poradzę teraz? Z tymi resztą?
Tak przychodzą do wsi i stukają w szybę, o tak, jakby ta szyba. (W tym momencie Mama Tchórzyła – wyciągniętą spracowaną ręką uderzyła kilkakrotnie w szkło okienne) dali znak, że idą. Jak ja popatrzyłam w okno i taka mnie wzięła jakby trema. Ręce mi o tak (zatrzęsła rękami). A dzieci w łóżku jeszcze. Ten najmłodszy spał. Bo cóż to miał? To dziecko! – Miał dwa i pół roczku.- Spał w kołysce. Fikał nogami: Mama ja ne, mama ja ne, lulu. O tak mu było, jako ten teren nasz Tomcio. Ten ma teraz dwa latka, a on miał dwa i pół. Załomotali. To ja mówię proszę. Nagle dało mi odwagę. Proszę wejść. Otworzyłam drzwi. Wchodzą oba, W mundurach. Taki jeden w ciemniejszym, a drugi w jaśniejszym. Ten w ciemniejszym z bronią. Jeden był znakiem tego folksdojcz. No więc teraz mówi tak. Bo zobaczył taki kubek z uchem. Mówi: „Matka! O to”. Po niemiecku on tam mówił, no ale ja się domyśliłam. To mnie postawił o tak! Taki rząd na stole, kubeczki, takie jakby te tylko poliwane. Nie, nie skorupiane, tylko takie poliwane jak te dzbanki. Takie żeby się nie pobiło, Na kawe. Kawa! Fiur klajne, co to oni tak mówili na dzieciaki. O te na to żeby te trzy kubki dzieciom wziąć. O i już. Zamość! Bo my będziemy karane. Zamość! Tak u mnie zostaje dwadzieścia parę kur, prosiak zostaje i krowa, i to przepadło. Rozstąp ziemio! Jeszcze krowę ja poszłam wydoić, to połowę mleka wydoiłam, a połowę jeszcze nie wydoiłam, bo mówi, że nam się trzeba bardzo śpieszyć, Kubki mi pozbierał. A mąż gdzie?! Tak mnie pytał. Bandit! Na las! mówi. Niee. Mówię. Niee, mówię tak. Tego pan niech nie mówi. Teraz miałam taką odwagę, że na wszystko miałam odpowiedź. Niee, mówię. Tego niech, pan nie mówi, bo nie był bandyta. Zęba, mówię, nie miał go kto podleczyć, nie miał gdzie pójść, to zęba wyrwał i w parę dni zakażenie i umarł. A on mnie do wozu. Takie podjeżdżali furmanki, do Zamościa. Zamość! Do Zamościa. krzyczał. No ja chłopców, jednego w tobo­łek, drugiego za rękę, Stefunia z tym Bolciem. Biedne się zde­nerwowało i nas wszystkich na furmankę.  Jasiunio już w furman­ce się rozchorował. No i wtenczas do tego całego baraku w Zamościu. A mnie mówią, że czy ja mam kogo, żeby dzieciaki zostawić, a mnie do roboty. To tak, jakoby barak był taki do roboty, był taki dla pracujących, nie? Jakiś mocno karny. Stefunię zaraz zabrali, kurtkę jej skradli i szalik jej skradli. No i spisali w tym baraku. Za parę tygodni nie długo trwało, może półtory tygodnia już na placówkę i teraz ogłaszają, gdzie kto ma być przydzielony do wywiezienia. Do wywiezienia! Nie popadło jeszcze na mnie i z powrotem znowu do baraku. Ja już liczyłam, żeby mnie wywieźli. Bo, po co? Tam była nędza. Tam już było zanieczyszczone to wszystko, a głód był. Ja jeszcze miałam z domu, co nie bądź tak czem się tam mogłam broniłam. A Jasiunio był chory. W podwodzie już był chory. Już mnie wymiotował. Już wymioty miał. I ja się zgłosiłam do Niemca, do doktora do arbajcamtu i wypisał lekarstwo i dopiero choroba trochę… I kazał mi się jeszcze raz zgłosić, bo oni mieli spisane listę taką tych chorych. A niedługo to do pociągu. A Jasiunio miał silne rozgorączkowanie A on chciał picia. Ja zastukałam, Maciusiu! To było okropne, do okna z tej rozpaczy, bo on picia chciał. Pić! Po prostu mnie drapał paluszkami za piciem. To ja wołam. A on, ten Niemiec się mnie pyta, co ja chcę. Mówię. To mi mgleje. Tak na migi mu pokazuje butelkę i mówię pić! A on mówi Dzidzia! Wasser! Wasser. Wasser! A ja mówię. Tak! Tak! I on mi przyniósł od siebie całe. To ja myślałam, że się te ludzie od tych dzieci powyduszają. To on jeszcze zobaczył, otworzył taką pompkę i zrobił zastrzyk. Jak od Zamościa nas wieźli. Już w pociągu. Już nas wieźli. Już my byli w pociągu. W pociągu to było. W towarowym. Jedne na drugim. To ja jakoś miałam miejsce takie, że to mnie odstąpili, że dziecko chore, to siedzące miałam, a tak dopiero siedzieli i u czubka.
To wtenczas ten transport wiózł dzieci. To tam jak przejeżdżaliśmy Dęblin, to tam było zrujnowane przez partyzantów. Podkład taki i coś tam poprawiali. I furmanki przyjechali i dalej naznaczyli takie jakby podwodę, jak to oni mówili, żeby zawieźć tych wysiedlonych. Zaraz tam, jak tam jest Dęblin, Garwolin, Sobolewo i w Żelechowie. Długa ulica i naprzeciw tam był dom, i szkoła, w Żelechowie. Tak. Jasiunio wtedy jeszcze ze mną był. I tak na dwudziesty drugi grudnia już jesteśmy tam, jak to tam miało miejsce, w Żelechowia. Nie wyobrażam sobie jak początkowo miałam jak mnie przywieźli do Żelechowa. W dniu Bożego Narodzenia byłam na mszy, powracam do swoich dzieci do szkoły cośmy mieszkali parę rodzin wysiedlonych. Usiadłam z chorym Jasiuniem i zapłakałam, żem nie miała córek przy sobie. W tej chwili przyszły kobiety z Żelechowa, przyniosły nam potraw takich pośnikowych. Podzieliły się z nami opłatkiem. Była to chwila radości. Ale Jasiunio był chory. A oni mieli podpisaną listę takich chorych. A to zaraz szóstego stycznia czterdziestego czwartego roku przyjechała takim wozem sanitarnym, taka gruba Niemka taka niby doktorka. I zabrali mi Jasia. Ja chcę dać jeszcze pierzynkę. A ona mi tę pierzynkę odsunęła, że niepotrzebna. Dzieci będą tam mieć wszystkie chorzy tam zaopatrzenie i mnie odepchnęła, a ja się strąci­łam i oni pojechali. Jasiunio jeszcze uderzał rączką w szybę. Mówili, że chory, że zbadał lekarz w pociągu, jeszcze jakby niby, a na miejscu w Zamościu na tej liście czyje dziecko było chore, podpisane było że chore, że chore, tak.
Mama Tchórzyna nagle urwała. Podeszła do kuchni, na której na rozżarzonej blasze kipiał wrzątek.
Patrząc tępo w okno, za którym czerwienił się wśród chmur wschodzący księżyc zagłębiłem się we własnych wspomnieniach.
Tak! Siódmego stycznia 1943 roku. Warszawę obiegła wówczas lotem błyskawicy wieść: polscy kolejarze zatrzymali na Dworcu Wschodnim transport dzieci wysiedlonych z Zamojszczyzny wiezionych do Oświęcimia. W transporcie wiele dzieci miało być chorych i wiele martwych. Tysiące warszawiaków mimo łapanek wyruszyło wtedy na dwo­rzec. Moi rodzice również. Wówczas siódmego stycznia na dworzec, prócz ludzi przyby­łych spontanicznie, pojedynczo jak moi rodzice tworzących olbrzymi tłum, przybyło również kilka aut z robotnikami war­szawskich fabryk.
Zażądali od komendanta dworca otwarcia i rozplombowania wszystkich wagonów znajdujących się na torach dworca. Byli zdeterminowani. Jeden, z robotników powiedział: „Mogliście zbombardować Warszawę, możecie nas więzić, wywozić i rozstrzeliwać, ale dzieci naszych krzywdzić nie będziecie”.
Niemieccy bahnschutze i żandarmi, zlękli się wobec postawy robotników. Niektórzy z przybyłych mieli przecież w dłoniach groźną robotniczą broń znaną niemieckiej policji jeszcze z czasu, gdy w Niemczech bywały strajki. Trzymali w dłoniach klucze francuskie i młoty.
Sterroryzowani zdeterminowaną postawą robotników żandarmi i bahnschutze zaszyli się w kąt. Nie przeszkadzali, gdy robotniczy pochód przeprowadzał kontrolę wagonów.

c.d.n.

Udostępnij na: