Archiwum miesiąca: wrzesień 2014

Wielkie Świadectwo prababci Zosi

Świadectwo ma rozmiary A2 i nie znalazłam skanera, który mógłby je zeskanować w całości wraz z koronkową winietą. Prababcia Zofia Konstancja z Ruszczykowskich Piekarska była osobą bardzo wykształconą, znającą kilka języków, potrafiącą pisać na maszynie. To jedno z wielu jej świadectw. swiadectwo01a swiadectwo01b

Udostępnij na:

Podkowa Leśna — nowa metropolia? – wspomnień Michała Stalskiego cz. 2

Michał Stalski to nieżyjący już daleki kuzyn. Konkretnie wnuk Kazimierza Stalskiego, rodzonego brata mojej praprababci Julii ze Stalskich Piekarskiej, matki mojego pradziadka Ludwika Rocha Piekarskiego. jego wspomnienia znalazłam w Podkowiańskim Magazynie Kulturalnym (Nr 38). Oto druga i ostatnia część.

Michał Stalski
Podkowa Leśna — nowa metropolia?

Ciężkie śniegowe chmury naznaczone były każdej nocy łuną palącej się Warszawy. Przez Brwinów i Grodzisk każdego dnia przechodziły pociągi towarowe wywożonych do Niemiec mieszkańców ewakuowanej Warszawy. Trasę ruchu kolejki EKG w kierunku warszawskim skrócono do Opaczy, a więc na dziesięć kilometrów przed granicami Warszawy kończyła się komunikacja. Wielkie miasto przestało istnieć. Miasto, wobec którego Podkowa Leśna była przez lata sleeping town’em, odległą dzielnicą willową. To miasto–ogród, przyssane do stolicy, jak mucha do skóry lwa, dzisiaj samo zaczęło nabierać manier małego lwiątka, osieroconego co prawda, ale już samodzielnego. Swoista to była samodzielność i specyficzne maniery.

Jeżeli Podkowa Leśna liczyła w przedwojennym okresie tysiąc mieszkańców, to w listopadzie 1944 roku ilość osób, które tu żyły równała się co najmniej dziesięciu tysiącom. Wszystkie wille, budynki gospodarcze, szopy ogrodnicze pękały w szwach. Wody w studniach nie brakowało, karbid i naftę, z trudem, ale można było kupić. Najgorzej było z opałem. Żeby mieć węgiel, należało go kraść z bocznic kolejowych w okolicznych miasteczkach. Nie każdy miał na to siły, sprzęt pomocniczy i odwagę. Nie było rady; trzeba było wycinać drzewa. Wycinali je właściciele placów zalesionych i kto chciał na placach niegrodzonych. W Natusinie często słychać było jęk padających olbrzymich sosen na sąsiednim pustym placu.

Niewesoło było z żywnością. Pomimo wszystko, a może właśnie dlatego powstawała sieć nowych sklepików, restauracyjek i kawiarenek. Dostawcami artykułów spożywczych byli przeważnie właściciele gospodarstw wiejskich z okolicznych wsi, takich jak Owczarnia, Żółwin, Kanie, Otrębusy. No, i oczywiście zakwitł jak wrzos po ciepłym deszczu handel walutą, złotem i wszelkim dobrem doczesnym koniecznym do okrycia się przed potęgującym się mrozem. Wśród tych dziesięciu tysięcy mieszkańców świeżo upieczonej „metropolii” była garstka osób z bardzo dużymi pieniędzmi w walucie obiegowej i dewizach i znakomita większość posiadająca po jednej walizce jakichś najniezbędniejszych rzeczy i odrobinę pamiątkowej skromnej biżuterii. Zaczęła się rozgrywać rzecz o wyrównanie tego zróżnicowanego stanu posiadania. Stąd wzięły się liczne inicjatywy handlowe i usługowe. Fachowcy w określonym rzemiośle, często właściciele znanych firm warszawskich, zakładali mini warsztaciki zegarmistrzowskie, krawieckie, szewskie. Wszędzie był ruch, każdy miał klientów.

Ponadto wszystkich dręczyła niepewność nawet tego najbliższego jutra. Niemcy doskonale się orientowali co do liczebności uciekinierów z transportów, którzy znaleźli przystań w Podkowie i co do przekroju społecznego tego zbiorowiska. Przeważała inteligencja i to ta „najniebezpieczniejsza”: profesorowie wyższych uczelni, nauczyciele, adwokaci, lekarze, artyści. Toteż mundurowi i niemundurowi Niemcy konsekwentnie penetrowali wille, kawiarnie, restauracyjki, ulice gęsto zastawione straganikami z różnymi częściami garderoby. Miało to często charakter łapanki, rewizji, a niekiedy rekwizycji co cenniejszych obrazów, dywanów i mebli znajdujących się w willach stałych mieszkańców.

Niemcom też nie była obca świadomość przegranej, a więc byli okrutni, bezwzględni i kradli. Od łapanki, najczęściej do kopania rowów obronnych i dołów na stanowiska broni przeciwpancernej, można się było uwolnić wysoką opłatą w gotówce. Gorzej było, albo całkiem źle, gdy akcja przybierała charakter politycznej segregacji i wyłapywania „warszawskich bandytów”. Obciążającym dokumentem była warszawska kenkarta. Był to często wystarczający pretekst do wywiezienia do obozu karnego, szczególnie gdy chodziło o mężczyzn. Ponadto Niemcy przeczesywali Podkowę w poszukiwaniu osób, których nazwiska znali, i o których wiedzieli, że są to działacze polityczni podziemia lub dowódcy Armii Krajowej, lub innych podziemnych organizacji, obojętnie jakiej rangi. A takich osób było wiele. A więc codzienny trud i troska, by było co włożyć do garnka i do pieca, zagęszczone były atmosferą strachu przed trudnymi do przewidzenia wyczynami okupanta, To załamywało niejednego.

Oczywiście, około 90 procent „rezydentów” podkowiańskich miało kenkarty warszawskie. I w tym przypadku polska zaradność znalazła pole do skutecznego popisu. Najpowszechniejszym „sposobem” na zamazanie prawdy był stempel, na nowej kenkarcie, podkowiańskiej gminy, lub którejś z gmin okolicznych, stwierdzających zameldowanie na tutejszym terenie na wiele miesięcy przed wybuchem Powstania. W tym zakresie okazywali wielką pomoc urzędnicy różnych gmin. Jednak, wobec poważniej obciążonych politycznie lub rasowo, należało wykonać bardziej precyzyjny manewr osłaniający. Chodziło tu o wystawienie nowej kenkarty na zmienione nazwisko.

Atmosferę grozy, przynajmniej dla wtajemniczonych, potęgowała świadomość odpowiedzialności i jednoczesnej bezradności wobec dużej grupy rannych i chorych ukrytych po różnych podkowiańskich komyszach. W znakomitej większości byli to młodzi żołnierze Powstania Warszawskiego, przywożeni tu przez chłopskie furmanki, przeważnie z Obozu Pruszkowskiego. Punktem zbornym, który z czasem zyskał miano szpitala, była willa państwa Baniewiczów w Podkowie Głównej. Oczywiście, pięć czy sześć pokojów zamienionych na sale szpitalne nie mogło pomieścić wszystkich potrzebujących opieki lekarskiej. Właściciele większych willi, jeszcze nie do końca wypełnionych uciekinierami warszawskimi, przyjmowali po kilku lżej chorych. Ta zdrowa i czynna część społeczności podkowiańskiej miała trzy problemy do rozwiązania wobec rannych. Jak ich chronić przed Niemcami? Jak ich leczyć? Jak ich urządzić po wyzdrowieniu?

Ten pierwszy problem starano się rozwiązywać przez konspiracyjną komórkę podrabiającą ausweisy. Nie zawsze to zdawało egzamin, szczególnie wobec nieprzytomnych. Bez lekarstw, opatrunków i narzędzi chirurgicznych trudno było skutecznie leczyć, nawet przy tak ogromnym poświęceniu się kilku warszawskich i kilku miejscowych lekarzy. Cięższe przypadki odsyłano do prawdziwego szpitala w Pruszkowie, gdzie niezawodni doktor Stefen i doktor Jonscher przekraczali wszelkie ograniczenia w medycznej sztuce i ludzkiej odporności. Z wprowadzeniem w „normalne” życie ozdrowieńców bywało różnie. Wielu przywołanych z niebytu i wyrwanych z aberracji przegranej walki powstańczej nie uznawało tej krzątaniny podkowiańskiej za życie. Wyłaniał się problem ich psychicznej stabilizacji.

Popowstaniowy Natusin posiadał swoją specyfikę w rozwiązywaniu codziennych trosk trzydziestu stałych jego mieszkańców. Wynikała ona raz ze względnie przestrzeganego reżimu ujmującego w karby 24 godziny egzystencji tej zbiorowości, dwa z indywidualności przebywających tam osób. Reguły codziennego życia i współżycia zaproponowali moi Rodzice, elastycznie przystosowując się do korekt tego programu, wynikających albo ze zmieniających się sytuacji, albo interwencji „silnych osobowości”. Przecież ten cały koszmar trzeba było przeżyć r a z e m. Razem, to znaczy tak, aby pogodzić wszystkie silne, słabe i nieujawniające się osobowości i móc je widzieć, po trudach dnia, zgromadzone przy okrągłym stole i dwóch karbidówkach, względnie pogodne we wspólnej rozmowie.

Osobowości silne mówiły, słabe zadawały pytania, nieujawniające się milczały. Pomiędzy „silnymi” niekiedy zaobserwować można było niezgodność poglądów. Wtedy najczęściej wkraczała w rozmowę moja Matka, posiadająca dar osadzenia rzekomego problemu kpiarskim żartem lub oskrzydlając rzeczywiste dylematy swą ciepłą perswazją. Nie zawsze dawało to pożądany efekt. Ponadto grały tu niepoślednią rolę jedwabne nici sympatii i napięte postronki antypatii łączące poszczególne osoby. Gdzież ich nie ma, gdy przycicha strach, głód i niewyspanie ?!

Prezesem „Klubu Szyderców” był Włodek, mój Brat, nieustępliwie przeciwstawiający się wszelkim rygorom i poważnym debatom. Robił to od niechcenia, mimochodem i zawsze na wesoło. To „motyle” pojmowanie naszej bieżącej egzystencji jednało mu wielu zwolenników, szukających okazji do uśmiechu, choć na chwilę. W ten sposób „Klub Szyderców” często zmieniał swoich członków, a niezachwiany jego „prezes” zawsze był gotów przyjąć nowych adeptów swej filozofii „bez dogmatu”.

Uciążliwość ciasnoty i stłoczenia dawała znać o sobie w różnych sytuacjach. Na przykład kolejność rozbierania się do snu w pokojach męsko–damskich; najpierw panie, później panowie, ale już przy zgaszonej świecy.

Nikt z grona „rezydentów” natusińskich nie ubywał, natomiast zdarzało się, że odwiedzali Natusin przelotni goście na dwie, trzy noce. Każde przywitanie nowego gościa było radosne, bo była to afirmacja uciechy z jeszcze jednego ocalałego istnienia, z jeszcze jednej znajomej twarzy. Na stole pojawiał się chleb pieczony w Natusinie i mleczna kawa. Zaraz potem zaczynały się „ruchy przesiedleńcze”, czyli zacieśnianie dotychczasowych legowisk tak, aby można było ulokować nowy siennik. Po opadnięciu fali podniecenia wynikłego z pierwszego przywitania, dalszy przebieg rozmowy niósł ze sobą często smutek i grozę. Na liczne pytania, nowoprzybyły odpowiadał niekiedy, albo często: „zabity w walce, umarł w piwnicy, zaginął, wywieziony”.

Upamiętniły mi się trzy „wizyty”. Profesor Władysław Kowalenko, dyrektor Instytutu Morskiego, którego byłem studentem, odwiedził nas, a przede wszystkim profesora Ocioszyńskiego, współzałożyciela Instytutu. Nie tyle pytał „co dalej”, ile wlewał w uszy wdzięcznego słuchacza projekty utworzenia nowej uczelni w Gdańsku zaraz po wyzwoleniu. Gmach, skład wykładowców, nowy program nauczania, zasady przyjmowania studentów… Oczywiste było, że należy to właśnie robić, a chodzi tylko o ustalenie szczegółów… Była to dla mnie imponująca lekcja niezachwianej postawy i przemyślanej decyzji.

W parę dni później zjawił się kuzyn mego Ojca, senior rodu Piekarskich, wuj Franciszek. Wielki klerykał, z racji prowadzenia przez dziesiątki lat największego w Warszawie sklepu z dewocjonaliami na Krakowskim Przedmieściu. Miał posturę biskupa i tajemniczość mnicha należącego do kongregacji o najwyższym stopniu wtajemniczenia w sprawy pozaziemskie. Z kamienną twarzą obwieścił nam, kto został zabity, kto umarł z ran i zażądał cichego kąta do modlitwy i snu.

Jego wściekłość, a nasze rozbawienie nie miało granic, gdy rano następnego dnia okazało się, że zginęła jego sztuczna szczęka zawinięta na noc w chusteczkę. Zostałem zaangażowany do poszukiwań. Okazało się, że wcisnęła się pod cudzy materac. Tego samego rana, nikomu nie patrząc w oczy, wuj Piekarski wyjechał, bardziej rozżalony, niż skonfudowany. Oberwało się nam, młodym od Ojca za te niewczesne prześmieszki.

Zjawienie się pana Adama, kolegi Włodka z wojska i z konspiracji było potężnym wstrząsem dla wszystkich. Człowiek z wypalonymi włosami, brwiami, rzęsami i jednym okiem zaklejonym jakąś czarną mazią. Przyszedł na piechotę z warszawskiej Ochoty. Tam właśnie skrył się przed Niemcami w piwnicy jednego z domów. Walczył w Powstaniu. Nie chciał iść do obozu. W nocy, podczas gdy spał, Niemcy podpalili dom. Uciekł, kładąc się w kałuży, by ugasić tlący się kombinezon. Był w szoku, a ponadto świadom swego straszliwego wyglądu, dlatego nie korzystał z żadnego środka lokomocji.

Kąpiel, obmywanie oparzelin, ostrożne karmienie. Aby do następnego dnia. Przyszedł doktor Jonscher. Po zdjęciu ohydnej i tajemniczej grudy zalepiającej oczodół okazało się, że źrenica jest uszkodzona. Na ile? — tego bez odpowiedniej aparatury nie można było stwierdzić. Nie było mowy o oddaniu pana Adama do szpitala. Nie chciał. Bał się. Szok jeszcze nie minął. Został w Natusinie.

Zdarzały się również „odwiedziny” niepożądane i zgoła nieoczekiwane; żandarmeria przetrząsająca dom pod jakimkolwiek pretekstem i w nigdy niewiadomym celu. Nie doświadczaliśmy tego zbyt często, bowiem Natusin położony był na uboczu Podkowy i na najdalszym końcu Brwinowa. Pamiętam jedne z tych „odwiedzin”, które o mały włos, a skończyłyby się tragicznie.

Kontrolne spojrzenie przez okno pozwalało ustalić, kto wszedł na teren posesji. Jeżeli byli to Niemcy mundurowi, pierwszym posunięciem zabezpieczającym było krycie się młodzieży, a szczególnie mężczyzn w rezerwowej piwniczce. (Dziesięciu w wieku „poborowym” to chyba za dużo, jak na jeden dom). Owego dnia byli to żandarmi, a więc młodzież w mgnieniu oka znalazła się w piwniczce, zamykanej klapą w posadce przedpokoju. Klapa zakrywana była grubym dywanem. Tym razem półkolisty uchwyt klapy nie spadł w przeznaczoną dla niego żłobinę. Drzwi otworzyła moja Matka, ubrana jak zawsze w ciągu dnia w gospodarski fartuch. Żandarmów było trzech. Pierwszy z nich, po wejściu do przedpokoju, potknął się o wystający uchwyt klapy. W tym momencie moja Matka ostrym tonem zażądała powrotu Niemców na zewnątrz i wytarcia nóg o słomiankę. „Tu są czyste, wyfroterowane posadzki” — pohukiwała władczo. Niemcy, widząc schludną Hausfrau, zawrócili potulnie na słomiankę. Chodziło właśnie o te pół minuty, żeby móc kopnąć wystający uchwyt i wgnieść go w przypisane mu leże. Niemcy obszukali dom i odeszli, dziwiąc się obecności prawie tylko samych kobiet. „Rodziłam same córki” — wyjaśniła Matka w tonie porozumiewawczego rozgoryczenia.

W czynne życie, dostępne w warunkach listopada 1944 roku, pchnęła mnie moja Matka. Dostrzegła moment zwrotny w moim zachowaniu się i nie wchodząc ze mną w dłuższą pogwarkę zadała mi pytanie: „Pomyśl, jakiego kroku mogłaby się spodziewać z twojej strony pani Drescherowa? Czego by od ciebie oczekiwała, za co mogłaby się pochwalić?”. To było dobre pytanie. Łatwo mi przyszło na nie odpowiedzieć. Szpital! Opieka nad tymi najbardziej potrzebującymi pomocy!

Przełom listopada i grudnia obfitował w sytuacje wymagające zajęcia natychmiastowej postawy. Ten imperatyw nie tyle dotyczył mnie, co bliskich mi ludzi, z którymi się identyfikowałem. Jakże więc nie baczyć, co robią inni i w jaki krąg osądów i działań wciągają mnie samego? Raczej wciągnęliby, gdyby nie…

Jednym z moich podopiecznych w szpitaliku państwa Baniewiczów, gdzie pracowałem jako sanitariusz, był ciężko ranny w Powstaniu pan Antoni T.. Przywieziony w stanie beznadziejnym z racji upływu krwi i gangreny lewej nogi, przeszedł dwie operacje, w tym amputację tejże nogi powyżej kolana. Pan Adam, kolega Włodka z ZWZ w roku 1940 i Włodek często go odwiedzali w szpitalu. Pan Antoni, nazywany w Powstaniu „Wisusem”, bo taki nadano mu pseudonim z racji jego odważnych i nieco łobuzowatych wypadów na Niemców, przestał majaczyć zaledwie od paru dni i można z nim było przeprowadzić wywiad na temat jego rodziny lub przyjaciół, którzy mogliby zaopiekować się nim po wyjściu ze szpitala. Kaleka! — a więc sprawa kul, bo o protezie nie mogło być mowy. Antoś–Wisus niechętnie podejmował temat, twierdził, że jego rodzina mieszka pod Łomżą, bliższych szczegółów nie podawał. Dałem spokój tym rozmowom czekając, aż chory przyjdzie do siebie. Antoś coś ukrywał. Co? — tego nie wiedzieliśmy. Każdy może mieć w swym życiorysie wstydliwe epizody. Wnet Antoś został „przesiedlony” do Natusina za zgodą tutejszego gremium.

Koniec grudnia 1944 roku. Na niebie zaczęły się ukazywać zwiadowcze samoloty, ale o dziwo, nie niemieckie! „Eksperci” posiadający lornetki twierdzili, że to maszyny radzieckie. Pomruk ciężkiej artylerii frontowej stawał się wyraźniejszy. Front zbliżał się ku nam. Zaczęto snuć mnóstwo dociekań i przypuszczeń. Społeczność natusińska zaczęła stopniowo popadać w euforię.

Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Jest to okres rozbudzonych od nowa nadziei, skrytych lub ujawnianych radości, które nachodzą człowieka nawet bez wyraźnej przyczyny, bez określonego powodu. Kobiety natusińskie pod przewodnictwem mojej Matki zajęły się przygotowywaniem uwzniaślającej oprawy wnętrz i odświętnego jadła. Kilkunastu rezydentów natusińskich zostało zaproszonych przez moich Rodziców na wigilijną wieczerzę. O wszystko w zaopatrzeniu było trudno, a o to, co było najłatwiej, to jest o choinkę, wybuchł zażarty spór. Wyłonił się problem, jak daleko można się posunąć w proteście przeciwko zgnojeniu okupacyjnemu, by nie budzić zastrzeżeń wobec… siebie samego? Spalona, pusta Warszawa, dziesiątki tysięcy mogił, a my tutaj…? Tak, obchodzimy święto kościelne, ale nie festyn religijny. Stanęło na tym, że będzie prosty chojak przy stole wigilijnym, ale nieudekorowany i nieoświetlony.

Specyficzny był nastrój tej wieczerzy wigilijnej. Przyszedłem zasiąść do niej nieco spóźniony. W szpitalu musiałem podzielić się opłatkiem z „moimi chorymi”. Już wyzwolony od pierwszego wzruszenia, chłodnym okiem patrzyłem na swych współbiesiadników przy stole natusińskim.

Łamanie się opłatkiem… Matka dzielnie zainicjowała i przebrnęła przez ten symbol religijny i zarazem przez ten akt osobistego przekazu, patrząc każdemu z osobna w oczy i prosząc wzrokiem, by nikt się nie rozpłakał. I wszyscy zdzierżyli, tylko Antoś–Wisus podejrzanie zachlipał, tłumacząc się potężnym katarem. Zaraz potem wszyscy, brnąc poprzez swe zmieszanie, uwzięli się chwalić zupę grzybową z łazankami, czyniąc sztuczny rejwach. A stały trzy nakrycia, przy których nikt nie siedział. Tyle bowiem brakowało osób, należących do najbliższej rodziny tego gremium natusińskiego. Wysoka fala sztucznej swobody, czy nawet wesołości opadła nagle jak na nurcie, na którym otwarto śluzę i wszyscy na się spoglądać zaczęli nieporadnie, bacząc jeden na drugiego, kto wpierw poda nowy obojętny temat do rozmowy.

Odniosłem wrażenie, że cały szereg osób czuje się niezręcznie, żałując uczestnictwa w tym zbiorowym uroczystym posiłku, który miał działać jak katharsis, a pełnił funkcję katalizatora nieodreagowanych stresów.

Wreszcie, po tartym maku i kompocie, które musiały zastąpić wszystkie bakalie, Ojciec ruszył do fortepianu, by zagrać kolędę. I rozległ się zgodny, wyzwalający śpiew o tym, jak to Bóg się rodzi i wszelka moc truchleje… A ja miałem w głowie te moce, co do których pragnąłem, aby jak najszybciej „struchlały”. Czy mogłem wiedzieć, że przyjdzie mi się zetknąć z innymi, nieznanymi mi wtedy mocami, które „truchleniu” łatwo nie będą się poddawać?…

Udostępnij na:

Drugi notes z wierszami Stefanii z Ruszczykowskich Krosnowskiej cz. VI

Oto kolejna część drugiego notesu po mojej ukochanej Cioci Steni (właściwie powinnam pisać: babci). Ciocia, na cześć kuzyna Eligiusza Niewiadomskiego miała na drugie Eligia, chętnie podpisywała tym imieniem wiersze…

scan0037 scan0038 scan0039 scan0040 scan0041

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 40

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Warszawa wygląda strasznie. Widok, jaki ma się przed oczyma, nie da się opisać. Kępa jest tylko uszkodzona przez pociski artyleryjskie. Chałupa Mamy ucierpiała najwięcej. Najgorsze, że pod okiem wszystkich rozkradają, co się tylko da. Okna i drzwi już rozkradziono. Na co teraz kolej przyjdzie, trudno powiedzieć. Dom nie nadaje się zupełnie do zamieszkania. Najwięcej uszkodzony jest dom Wuja Józia. Chałupa Babci stoi. Tyle na razie o Kępie. Poza tym nie byłem jeszcze nigdzie. W domu pani Jaroszyńskiej wątpię, aby coś ocalało. Piwnice są opróżnione, a w jednej jest wykopany dołek, tak jak by ktoś coś odkopywał. W Warszawie tanieje. Słonina jak przyjechałem, kosztowała 380, teraz 280 złotych. Chleb ciemny 2 kg 60 złotych. Papierosy sprzedałem (na razie 300 sztuk) po 150 za 100. Teraz staramy się coś zorganizować, aby móc rozpocząć jakieś roboty przy odbudowie. Przyjadę prawdopodobnie nie wcześniej jak za jakieś 10 dni. Tyle tu jest do dokonania, a wiesz, Kochanie, jakie trasy trzeba robić. Zaraz po przyjeździe chciałbym Was zabrać do Warszawy. Najgorsze jest z drogą, gdyż marsz na piechotę od dworca głównego na Sadybę, do tego z bagażem, jest rzeczą niezwykle uciążliwą. Błoto na ulicach takie, że trudno sobie wyobrazić (dziś mamy drugi dzień odwilży). Ruch na mieście większy niż w Częstochowie. Handel odbywa się wszędzie. Nawet w gruzach domów już gotują i wydają obiady domowe. Żywności w bród. Nawet można kupić kawior rosyjski. Sklepy zawalone żywnością.

Gdyby pani Sochacka chciała, to mogłaby przyjechać do Warszawy i zamieszkać u nas w mieszkaniu. Pracę można tu dostać. Musisz tylko dać pani Sochackiej kartkę do pani Szczerkowskiej z prośbą o wydanie kluczy do naszego mieszkania. U pani Karnawalskiej będę w przyszłym tygodniu. Jeżeli jest tam do czego wrócić, bo pracę to pani Karnawalska dostanie wszędzie w jakimś urzędzie, których jest pełno i które rosną jak grzyby po deszczu…”

List ten ucieszył mnie bardzo. Więc jest nadzieja, że Antek żyje! Jak się spotkamy, musi mi opowiedzieć wszystko szczegółowo. Tylko mama żachnęła się na ojca po przeczytaniu listu i zaraz siadła do pisania:

„Jestem przerażona, że nic nie dowiedziałeś się o Antku, a to przecież najważniejsze. Czy Edek nic o Antku nie wie? Poza tym mieszkanie trzeba jakoś zabezpieczyć. Nic nie piszesz o Meli i czy Genia Molak z Wami pojechała. Dlaczego tak długo tam musisz siedzieć? Nie piszesz, kogo widziałeś na Kępie i czy tam mieszkają? Trzeba koniecznie zasięgnąć języka o Antku. Niemożliwe, żeby nie znalazł się ktoś, kto go później widział. U nas wszystko w porządku. Do wyjazdu do Warszawy jesteśmy całkowicie przygotowani…”

Wkrótce po liście mamy przyjechał ojciec. Niestety, na żaden ślad Antka nie trafił. Pytaniom z naszej strony a opowieściom ojca nie było końca. Wieść o jego przyjeździe rozbiegła się natychmiast po znajomych. Przyszły panie Michalkiewiczowa z Wojtkiem, Sochacka i Jaroszyńska. Od nowa zaczął opowiadać, co zastał w Warszawie. Pani Michalkiewiczowa z Wojtkiem i pani Jaroszyńska zdecydowały, że jadą razem z nami. Córka pani Jaroszyńskiej, Elżbieta, miała jeszcze zostać w Częstochowie ze względu na stan zdrowia.

Od chwili tej decyzji wszyscy „przestępowaliśmy z nogi na nogę”. Do wyjazdu od dawna byliśmy gotowi. Teraz najistotniejszą kwestią było dostanie się do pociągu.

Podczas pobytu w Warszawie ojciec zarejestrował się w Wydziale Odbudowy, uzyskał więc w Częstochowie zaświadczenie, że wraca do pracy. Zawierało ono ważny dla nas zwrot: „Wszystkie władze wojskowe i cywilne proszone są o udzielenie wymienionemu poparcia i pomocy.”

Załącznik do tego dokumentu stanowiła biało-czerwona opaska z pieczęcią.

5 marca w Zarządzie Miejskim Częstochowy na dwujęzycznym, polskim i rosyjskim, dokumencie otrzymał ojciec również zezwolenie na przejazd pociągiem z rodziną, ważne do 25 marca, ale tego samego dnia poszedł na dworzec, do dyżurnego ruchu, aby się zorientować, kiedy moglibyśmy wyjechać do Warszawy. Stałego rozkładu jeszcze nie było. Ze względu na tajemnicę wojskową wiadomości o nadejściu pociągów podawano w ostatniej chwili. Żeby się zabrać, trzeba cierpliwie czekać na dworcu, aż jakiś pociąg nadejdzie. W tej sytuacji sprawa wyjazdu nie była dla nas łatwa. Bronek miał dziesięć tygodni, dziadek i babcia Zosia zniedołężniali, Janek malutki, a mama w nie najlepszym stanie zdrowia. Ponadto liczbie osób odpowiadała liczba tobołków nędznego dobytku i dwa duże kartony papierosów oraz worek roggenu, niezwykle cenne w naszej sytuacji. Już sama droga na dworzec nastręczała szereg trudności, jednakże zdecydowaliśmy się iść nazajutrz.

Przy naszej ulicy, na wprost szpitala, jeden z mieszkańców Częstochowy miał ukryty starannie samochód osobowy. Był to stary fiat z lat dwudziestych. Parę dni temu widzieliśmy, że go uruchamiał. Znaliśmy go z widzenia. Wiedział, że jesteśmy z Warszawy. Kiedyś, jeszcze za okupacji, idąc razem ulicą, rozmawialiśmy z nim. Wspólnie z ojcem snuli wnioski na temat rychłego końca Niemców. Teraz zaszliśmy do niego. Ojciec poprosił o przewiezienie bagaży, mamy z Bronkiem, Janka i dziadka z babcią na dworzec, zaznaczając oczywiście, że pomoc nie byłaby bezinteresowna.

Do samochodu nie było benzyny, ale ów pan miał wóz i konia i zawiózł nas na dworzec. O honorarium nie chciał słyszeć. Cieszył się, że mamy do czego wrócić. Na pożegnanie życzył odnalezienia Antka. Dziękowaliśmy naszemu nieznanemu z nazwiska przyjacielowi najserdeczniej.

Dzień był niezwykle mroźny, około 18 stopni poniżej zera. Na dworcu, zgodnie z umową, czekała już pani Michalkiewiczowa z Wojtkiem i pani Jaroszyńska. Rozłożyliśmy manatki na peronie, a ojciec poszedł do zawiadowcy. Tłok na dworcu i na peronach był olbrzymi. Wszyscy pragnęli powrotu do miejsc swojej tęsknoty, jeżeli tak można powiedzieć, bo przecież wielu z nich nie miało już ani domostw, ani rodzin. Teraz na dworcu stanowili tłum opanowany jak my jedną myślą: dostać się do pociągu.

Na dalszym peronie stał pociąg wojskowy zdążający w kierunku frontu. Na naszym — kręciło się też kilku radzieckich żołnierzy. Jeden z nich zwrócił moją szczególną uwagę, gdyż jego broń stanowiła powstańcza błyskawica.

Ojciec wrócił niebawem z dobrymi wieściami. Dyżurny ruchu, któremu przedstawił naszą sytuację, obiecał, że udostępni nam pocztowy brankard. Zastrzegł się jednak, że nie może zagwarantować dostania się do wnętrza wagonu, ponieważ tłum będzie walczył o każde miejsce. Doradził, żebyśmy zaczekali, aż tłum zaatakuje wagony, i dopiero po chwili zgromadzili się przy zamkniętym brankardzie, który on znienacka otworzy. Będzie to ostatni wagon w składzie. Pociąg miał nadjechać niedługo. Odetchnąłem z ulgą, nie wierzyłem bowiem, że wobec kłębowiska ludzkiego na peronach dostaniemy się do pociągu.

Po półgodzinie dał się słyszeć świst lokomotywy i długi sznur staroświeckich wagonów wtoczył się na peron. Gdy stanął, to, co nastąpiło teraz, przekroczyło wszelkie moje wyobrażenia. Masa ludzka, zbita na peronie, rzuciła się do okien i drzwi, przewracając i tratując wszystko, co po drodze. Koło nas przerzedziło się trochę, zaczęliśmy więc przesuwać manatki w kierunku brankardu. Widząc to niektórzy ludzie z tłumu, którzy byli najdalej od ścian wagonów, zaczęli się do nas zbliżać. Gdy znaleźliśmy się przed brankardem, zawiadowca obserwujący nas z okna wybiegł z dyżurki i błyskawicznie otworzył wagon. W tym momencie tłum zaatakował. Tylko mama z Bronkiem i Jankiem zdążyli wsiąść i wejście było już oblężone. Znajdowaliśmy się jednak tego wejścia najbliżej. Razem z Wojtkiem i ojcem, ponad głowami wdzierających się do wnętrza ludzi, wrzucaliśmy do środka nasze manatki. Całej tej kotłowaninie towarzyszyły lamenty, krzyki i przekleństwa. Przekrzykując ten tumult, nawoływaliśmy się wzajem i stwierdziliśmy, że jesteśmy w wagonie wszyscy. Udało się! Byliśmy razem, jednakże tak stłoczeni, że nawet o schyleniu się nie mogło być mowy, nie mówiąc już o siedzeniu. Gdzie, w którym miejscu, pod czyimi nogami są i czy w ogóle są nasze tobołki, nie wiedzieliśmy.

Niebawem pociąg ruszył. Warunki podróży były okropne z powodu ciasnoty. Gorsze niż przed pół rokiem, kiedy wieziono nas z Pruszkowa. Jednakże dziś wszystkich radowała jedna myśl: jedziemy do Warszawy.

Dopiero po dobrej godzinie udało nam się jako tako „przerolować” w tłumie, żeby znów stanowić rodzinną gromadkę. Udało się też mimo tłoku ściągnąć nasz dobytek w pobliże naszych nóg, a nawet zorganizować jakieś możliwości „półsiedzenia” dla mamy z Bronkiem na ręku, na zbudowanej z wielkim wysiłkiem piramidzie z bambetli.

Pociąg jechał powoli, zatrzymując się co jakiś czas na stacjach, których nie mogliśmy rozszyfrować. Wysiąść nikt nie mógł i nie chciał z obawy o utratę miejsca. Na każdej zresztą stacji wagon był szturmowany. Zrobiło się strasznie duszno. O wyjściu za tzw. potrzebą nie mogło być mowy. Myśmy z Wojtkiem i Jankiem rozwiązali ten problem w sposób prosty: napełnialiśmy butelki po kawie, które na początku podróży opróżniliśmy, Bronek zaś miał gąbczaste pieluchy. Mama przewidziała, że z przewinięciem mogą być kłopoty. Całe szczęście, że wyjechaliśmy głodni.

Niewątpliwie sytuacja, w jakiej wszyscy się znajdowaliśmy, nie dawała poczucia godności właściwej ludziom wolnym. Chęć podreperowania tegoż poczucia stwarzała wręcz groteskowe sceny. Między innymi babcia Zosia przypomniawszy sobie, że była damą, zaczęła prowadzić z panią Jaroszyńską francuską konwersację, jak w salonie za przedwojennych czasów, Drażniło to mamę, nie mówiąc już o jednym z robotników, któremu trajkotanie babki działało na nerwy. Nas z Wojtkiem też strasznie śmieszyło, ale nie mieliśmy odwagi strofować babci. Zrobił to za nas ojciec.

Zapadał zmierzch. Teraz znowu jedna myśl nurtowała wszystkich: jak wysiądziemy w Warszawie, gdy tłum jadący w innym kierunku zaatakuje pociąg.

Nadeszła noc. Zaczęliśmy przysypiać, mimo że byliśmy w pozycji stojącej, gdy pociąg zatrzymał się i ktoś krzyknął: „Warszawa, wysiadać!”

Obawa, czy uda się wysiąść, nim tłum ruszy na pociąg, spowodowała, że wszyscy napierali na wyjście, niektórzy skakali na oślep, padając w śniegu.

Wzdłuż torów czerniły się szeregi ludzi. Z daleka widać było ogniska. Ale te szeregi stały nieruchomo. To wojsko! Byliśmy uratowani. Okazało się, że nasz pociąg został przeznaczony dla polskiego wojska jadącego na front.

W drzwiach na wpół opróżnionego wagonu ukazał się oficer w polowej rogatywce. Gdy zaświecił latarką i zobaczył naszą gromadkę, odwrócił się i krzyknął: „Czterech do mnie! — Po chwili dodał: Chłopaki! Pomóżcie się warszawiakom wyładować.” Dwaj żołnierze wskoczyli do wagonu, a dwaj pozostali przed wagonem odbierali manatki i pomagali nam wysiadać. Gdy mama stanęła w drzwiach, trzymając na rękach Bronka zakutanego w koc jak tobołek, wyciągnęło się kilka par rąk. Żołnierz, który wziął Bronka, gdy zorientował się po kwileniu, że trzyma na ręku dziecko, zaczął go delikatnie kołysać tuląc do munduru. „Boże, jaki to robaczek”, powiedział. Był bardzo młody, miał może osiemnaście lat.

Na dworze panował siarczysty mróz, niebo skrzyło się gwiazdami, śnieg skrzypiał, gdy szliśmy. Żołnierze, każdy biorąc po dwa tobołki, odprowadzili nas do jakiegoś niewielkiego budyneczku tuż przy torach, przy którym dogasało ognisko. Złożyli nasz dobytek na kupę, zasalutowali i odeszli żegnani serdecznie. „Niech was Bóg prowadzi”, powiedziała babcia. Odprowadzałem ich wzrokiem cały czas, aż znikli za wagonami. Dla nich wojna się nie skończyła. Ilu ich jeszcze zginie?

Zgromadziliśmy się wokół dogasającego ogniska. Budyneczek, przy którym się ono paliło, był starą nastawnią kolejową. Ściany miał całe, ale we wnętrzu dogasał jakiś ogień. O wejściu do środka nie było mowy. Przycupnęliśmy na tobołkach. Za torami dostrzegłem dwa znane mi cylindry zbiorników gazowych. Byliśmy na Woli, na Dworcu Zachodnim, w tym samym miejscu, skąd wywożono nas przed sześcioma miesiącami. Błędne koło tułaczy zamknęło się…

Wojsko niebawem odjechało, pasażerowie naszego pociągu rozeszli się gdzieś w mroku, byliśmy sami na pustych torach. Na możliwość zdobycia furmanki musieliśmy czekać do rana. A tymczasem mróz wzrastał, ognisko ledwo się tliło, bo nie mieliśmy czym podniecić ognia. Było mi zimno, a jednocześnie chciało mi się okropnie spać, lecz mama nie pozwalała zasnąć. Dziadek jednak zaczął drzemać, Janek również. Co chwila trącaliśmy obydwu, to dziadka, to Janka, budząc ich. Baliśmy się, że mogą zamarznąć.

Nieco w lewo od zbiorników gazowych rysowały się kontury parowozowni, w której oknach migały jakieś światła. Musieli tam być ludzie, musiał być jakiś ogień, a może to dogasający pożar jak w naszej nastawni? Ojciec wyruszył na rozpoznanie. Wrócił niebawem w towarzystwie mężczyzny z biało-czerwoną opaską i karabinem na plecach. Był to milicjant pełniący służbę na dworcu. Przeprowadził nas do parowozowni. Ojciec pozostał przy nastawni, pilnując naszego dobytku.

Na środku parowozowni płonęło ognisko, wokół którego jacyś ludzie grzali się. Jeden z mężczyzn od czasu do czasu podrzucał do ognia klepki podłogowe i deski, których cały stos leżał naszykowany obok. Rozsiedliśmy się na jakichś skrzynkach. Dziadek i Janek natychmiast zasnęli, a mama odważyła się na błyskawiczne przewinięcie Bronka przy pomocy babci Karolci. Ja z Wojtkiem co pewien czas kursowałem między parowozownią a nastawnią w obawie, żeby ojciec nie zasnął i nie zamarzł przy tobołkach. Ojciec nas przepędzał, bo bał się z kolei, żebyśmy się nie poprzeziębiali, ale sprawdzaliśmy go dalej. Tak minęła nam pierwsza noc w wyzwolonej Warszawie.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski „Dzieje rodziny Tchórzow” – cz. 12. – ostatnia

Ostatni fragment niepublikowanego reportażu wspomnieniowego mojego Ojca. Powojenne dzieje jego adoptowanego brata – dziecka Zamojszczyzny.

janek

Jan Tchórz na zdjęciu zrobionym zaraz po otwarciu wagonu kolejowego na stacji Warszawa Wschodnia

OPOWIEŚĆ WALERKI O WOJENNYCH LOSACH

– Przed samą wojną tata mówi: „No, działka jest i będzie… To teraz przed wojną. Będzie dobrze, mówi, zboże ładne, w ogóle… Gdzie tam! Niemcy weszli i od razu zamknęli młyny. I od razu zrobiła się na wsi głodówka, ludzie mieli zboże i w ogóle – nie. A nie mieli gdzie zemleć. Teraz każdy sobie znachodził te żarna – kamienie. I radzili sobie ludzie. Potem nawet jak tato jeszcze żył to myśmy nie wiedzieli. Nie: co to było, bo to do dzieci zdradzali tajemnic. A myśmy nosili wodę z daleka, no nie?! To wiem, że właśnie tu warsza­wiacy przyjeżdżali po żywność. – Tak. Mnie najpierw zabrali.- Moja Mama to pamięta… Ja nie mogę zaprzeczyć. My się z Jasiem nieraz posprzeczamy z tymi datami, ale Mama pamięta wszystko! Wezwania były. Ale to sołtys. To były takie kontyngen­ty na ludzi. Nie, że trzeba było tym szkopom dać tylu ludzi, w ogóle. No, a tak, to się prawda zatykało dziury tymi sierotami młodymi, w ogóle. Stefcia była osobno. Stefcia została jeszcze tutaj biedować z Mamą i Jaś i Bolo i…
I zabrali nas do Zamościa, a dopiero później do Lublina. Był taki punkt zbiorczy. I tam przepatrywali włosy – nie. Tam ja jeszcze miałam czystą tę głowę. To warkocze mi zostawili. I zabrali nas do takiego majątku, to jest Mulke. Post, to był Heudeber, poczta, a Kraj Wernigerode. Byłyśmy na folwarku. Ale to był obozowy ten folwark, nie. A to jeszcze tej żywności nie dali, to my normalnie kradłyśmy. Jak się poszło na pole, to każda jedna miała taki worek na sobie. To zamiast tego fartucha. Bo nie dali fartuchów, tylko takie worki nam. O! wiesz, podwójny. A później to już nam wzięli te podwójne worki, dali takie, no po prostu je rozdzierali. Z tego worka to robili takie dwie zapaski, to już nie mogłyśmy wtedy ukraść no, bo co wtedy ukradniesz?! To myśmy wiązały, prawda, jak gdzieś robiłyśmy, nie, na polu, czy owoce, wiązałyśmy rękawy i wtedy w rękaw tej żywno­ści się wkładało i przychodziłyśmy do domu. Tam na te kazerne. Było nas bardzo dużo. Bo przywieźli siedemdziesiąt pięć dziewczynek, a gdzieś jak zaszli w głąb Rosji, nie, Ukrainki były. Tak, że tam w tym majątku wszelka narodowość, A jeszcze zawsze było tak. Co postawili taką laskę i fajrant do tej laski. To nie była godzina, tylko do tej laski to faj­rant. Nawozili tej młodzieży w ogóle, tak że naprawdę było ciężko tam u nas. Tyle do tej roboty gnali. Ja jeszcze byłam młoda dziewczyna to robić nie umiałyśmy, a Niemcy wymagali od nas tej pracy takiej, nie, że naprawdę, z tymi młockami to nas tak umęczyli, że niemożliwe. I my takie dziewczynki, parę zbuntowaliśmy się. Zbuntowaliśmy się, kiedy tak robiłyśmy dwa lata. Ja tymi datami nie mogę operować. Ja to moją Mamę podziwiam za tę pamięć. I myśmy się uparły w tej robocie. To odwieźli nas do fabryki samolotów w Oberszlejn. No! To tam dziękuję. Bombardowanie! Co noc to alarmy. Bo tam było takie lotnisko. Takich pręd­kich samolotów tych fliegercug, czy jak tam się nazywały te samoloty. Już nie zamiętam. Już tam, to dziękuję! Bomfeardowali! A w halach to była wszelka narodowość, i Francuzi i Włosi, Rosjanie…
Blaszki heblowałam na takim raszplu i takiej maszynie. To do samolotu były części. Ale to było okropne, nie. Jak tylko do milimetra, no może setna część milimetra, że się sheblowało tamtą raszplą, to już nahajką dostałaś. To każdy się tej nahajki bał od nich. To my znów do dziewczyn mówimy tak: Te Polki, co przyje­chałyśmy, to tak z każdego majątku gdzieś za karę przywieźli nas tam. I my mówimy jak to robić? No przecież, to przecież do winkla nie zrobi. To takie winkle miałyśmy wszystkie – nie. To my znosiłyśmy do tych majstrów, tak tydzień to on potem poprawili. A myśmy widziały, że i im się to nie udawało. Bo widać było, że jak do tych koszów z opiłkami, te takie blaszki rzucali. No, ale to byli Niemcy majstrowie i im było wolno wszystko. Ale jak która z nas coś zepsuła, niedoheblowała do winikla!? No to nie widać było niech człowiek bierze. Ale gdzie tam. Jak wziął pod szkło, w ogóle, te części do samolotu, takie te blaszki, brak jest, ale gołym okiem?! A stamtąd, jak z majątku przyjechałyśmy. To ten majątek był taki duży, Myśmy się nauczyły tam kraść i już głodu nie miałyśmy bośmy kradły. I każda jakby nie było ten żołądek sobie rozepchała. Przyjeżdżamy tam, a my dostajemy tak można powiedzieć, jedzenie na pierwszy rzut oka to jakie takie. Tak… margaryna była, mięsko było, ale jak się okazało faso­wałyśmy to w piątki i wtorki. I to starczyło na raz tego chleba i tego tam sznytke margaryny, nie, ile tam dali. To tam jeszcze dzielili nas, nie. I potem trzeba było żyć o tej brukwi. Brukiew dawali na obiad nam. A tu na kolację dawali, takie miałyśmy talerze z takimi przegródkami, tam troszeczkę sosu było jakiegoś i trzy ziemniaki w obierkach. Bo nie obie­rano te ziemniaki tylko w łupinach gotowali. No i owszem tam takiej surówki było troszeczkę, nie można powiedzieć, ale na co to było?! Jeszcze jak tak się wkopać, a kartofel zepsuty. A nieraz tak było, że i dwa się popadło zepsute kartofle to po tej kolacji człowiek wychodził naprawdę…
A najgorzej wiesz Maciuś to męczyli tych Włochów. Ja się tam na polityce nie znam. Bo to tam Baceolio – czy coś. To jakoś tam było, nie… Tych Włochów to nie mogliśmy im tego przeboleć. Że jak to można. To takie głazy, wyrwy takie to na tym lotnisku i w ogóle. To takie głazy, no z pół tej taboretki, to już ciężar był ten głaz. To i staje taki silny Niemiec, przecież to mogli mieć jakieś taczki do tego czy coś. Ale to specjalnie tak się mścili na tych ludziach, na tych Włochach. Stanął taki Niemiec i ma siłę, wyżarty jak niedźwiedź, i ten kamień, taki okropny rzuca temu Włochowi tak o! On to łapie, nie, ten kamień i teraz tak: „Podaj dalej! Podaj dalej! I potem dalej!” Ja tak chaotycznie opowiadam, bo ja nie mam pamięci. Ja tyle tych kłopotów przeżyłam, wiesz, śmierć Ojca i Braci, ale to jakoś zostało się we mnie. Ale jak ci opowiem jak naprawdę, jak oni biedowali ci Włosi. Tak jak sobie przypomnieć to coś zostało,  nieraz człowiek nie dojadł. Nieraz specjalnie. To jeszcze do takich wylewek te kartofle, te kartofle czy co. To jak wpadali do tej kuchni do tego kantyna, bo to taka była kantyna, to łapali te obierki, te zepsute kartofle i brukiew. A tu nahaje, nahaje i nahaje! A Ruskich to w ogóle odłączyli i tych Ruskich to tak bili, że w ogóle. Ten naród był tak umęczony, że to ja nie wiem, że się jeszcze przeżyło. Tak powiem ci było i jednego razu, nie. Niemcy gdzieś wyszpiegowali, że jest jakaś radiostacja. A my tam dziewczyny byłyśmy jeszcze. No po prostu dziewczyny. Co by tam się interesowały, czy co. Mówią, że tutaj coś jest. I taki samolot, zawsze latał i tak zwodził, dzwonił, brzęczał, jęczał tak ­wyłapywał coś, nie, w tej fabryce. No i faktycznie, że coś było. Bo taki Francuz jeden chodził w takim zawsze wysokim kapeluszu, jak to kiedyś dziedzice mieli. W ogóle, takie kapelusze czarne, nie. I oni tak… Kręci się ten samolot, dzwoniło, dzwoniło, nie, przyszli żandarmi i to wszystko gdzieś wykryli i najpierw zabrali tego Francuza. To my już nic nie wiedziałyśmy o tym Francuzie.
Ja ci opowiem jeszcze takie jedno przeżycie. Alarm w nocy! I to, co noc. Niewyspany człowiek, spać się chce, bo to robo­ta, nie. No i jednej nocy tak ja nie uciekam, i co będzie to będzie, nie uciekamy – parę dziewczynek. Przychodzą zmordo­wane w nocy, te dziewczyny z alarmu, cały taki barak, nie, i mówią: „Ale macie szczęście!”. No my, jak to dziewczyny, płakało się. Śmiejemy się, nie, „To wyście się nie wyspały chodziłyście, a my chociaż się w baraku wyspałyśmy” – mówię. Ale jednego razu, nie. Alarm! Syrena tak wyje, a mnie coś tak nie daje spać i w ogóle. Mówię: „Tych dziewczyn było ze czterdzieści.” Jako miałyśmy te łóżka piętrowe, po trzy, nie. I ja schodzę z tego trze­ciego piętra, z tego trzeciego łóżka na górze i mówię „Dziew­czynki wstajemy”, A dziewczynki, nauczyłyśmy się kląć fest, nie. nie wyspały się, cały dzień to teraz im nie chce się maszerować gdzieś. Ale mówię: „Dziewczynki wstajemy”, nie. A tu już popłoch, bo słychać samoloty. I jedna na drugą, bo było w tym baraku parę takich prycz. Były takie długie baraki bodajże po dziesięć było pokoi na jednej stronie, i po drugiej dziesięć. To jednak jak ktoś spał na środku, to żeby dojść do wyjścia to trzeba się było przebijać. -Ach tej nocy to nie można zapomnieć, i faktycznie wtedy właśnie zbombardowali Oberszlejm. Ale w tę noc oświetlili. Takie papiery złote rzucali, nie, takie żeby lśniło i szeleściło to i nie patrzyli. Już oni gdzieś wiedzieli czy co. Że to obcokrajowcy uciekają. Tam Niemcy składali takie bale. Takie bale. Takie sterty. A faktycznie przecież to nie Niemcy, a Polacy. To jak uciekaliśmy, to w te sterty. Schowaliśmy się. Dużo dziewczynek i Włosi i Francuzi i w ogóle. W taką stertę z tych balów układaną. Schowałyśmy się. No, ale wszystko jedno ten naród wtedy jak bombardowanie, to taki jakiś jest niespokojny, nie może nigdzie usiedzieć. Wychodzimy, taki jeden na migi, w ogóle. No, bo z tego strachu to ludzie jakoś na migi się zgadują, nie, zmawiają się. Uciekamy! Uciekliśmy trochę, nie, a tam już się pali. Takie beczki rzucali czy coś. To w po­wietrzu już rozrywało się i taki płyn, takie coś, że w razie, gdy jak się ktoś już znalazł, że to się rozprysło tam, to już nie uciekł. Już nie uciekł! Niemcy niektóre, to już też mieli dosyć tej wojny. Bo widać było. Przychodzimy, nie, bo w początkach to prze­ganiali. Ale później przyjmowali i to właśnie w tę noc. Przyszliśmy pod takim dom murowany, nie. I tak wszystko obiegło ten dom. Nie wiem czy oni żałowali i nas, czy bali się może o swoje życie, że tylu ludzi i, jak dojrzą, nie, to ich wymordują. I właśnie wtedy w barak bomba padła, nie. I tutaj właśnie gdzie myśmy stały. I tak to skrzydło spaliło. No, bo całego baraku, nie. Tam trochę zostało. Taki tutaj dół, a tam takie rupiecie. Jak lotnisko zbombardowali to nas potem już do fabryki nie puszczali. Zostali sami Niemcy robić. I później jak: fabrykę zbombardowali, a temu naszemu szefowi, Mulke, tak temu Niemcowi brakowało do roboty ludzi, znów nas zwerbował na folwark. Tam już nas zastali, prawda Amerykanie. To tak było już słychać. Bo tak jeden drugiemu wiadomość przynosił z Polaków. Mówią tak: Wiecie, za chwilę prawdopodobnie, że wejdą, że już są Amerykanie. Było słychać front, strzelaninę i w ogóle bomby. I w tę noc myśmy w tej kazerny, bo to pomieszczenie tak się nazywało kazerna – uciekły. Bo z samolotów, no front! Samolotów tyle, pociski się rozry­wają. W ogóle! No ale gdzie uciekać? I taki był most na polu, dwa mosty. I myśmy tam uciekły parę dziewczyn. Parę gdzie indziej. Chłopcy gdzie indziej. Rodziny z dziećmi też gdzie indziej uciekli. I rano każdy zmęczony niewiadomo co, jak z tym frontem. A tu pobudka i do roboty. Spałby człowiek zmęczony, taki przestraszony, nie. Młody, to spanie takie słodkie człowie­kowi, a tu do roboty. Jesteśmy! Odwieźli nas tymi ich traktorami na ostatnie pole i takie tam buraki robiłyśmy, Taki „szteknik”, to na nasie­nie. Bo to było… tak było jakoś w kwietniu. Oni już przyszli, a to dziewiątego zaraz nas wyzwolili. No nie mogę tych dat. Tylko opowiem to. Pracujemy! Też na polu się wtedy znaleźć! A już amerykańskie samoloty jeżdżą. Bo widać, że amerykańskie nie niziutko tak jak w ogóle. Przecież oni teraz nie wiedzą, kto jest i co, nie, A my patrzymy, a tą szosą czyli jak Heudeber –Mulke, tutaj gdzie my, czołgi już jadą. A tu nagle żołnierze. No parę słów, to tam myśmy już rozumiały. Bo ja już dzisiaj to zapomniałam, nie. Pyta się ten włódarz nasz: „Wohin soldaten”, nie? Czyli „dokąd żołnierze”. „Nach hause” – mówi amerykanisze… A oni tak patrzą, nie. I mówią no, gdzie teraz pójdą? Po niemiecku rozumiemy. To on mówi im, że tu jest taki lasek, że oni przejdą w ogóle, nie. Ale oni mówią „ruik”, żeby cicho, że my słyszymy. On mówi, że przyniosą, mówi ubranie. Jeszcze pamiętałam jak ubranie, Że ich przebiorą, nie. No my mówimy: Włódarzu puśćcie nas na kazerne chociaż. No przecież ci Amerykanie i teraz tutaj wasi żołnierze i my, no i wystrzelają nas, nie. A oni już Amerykanów widzą tam, i w ogóle, a jeszcze mają broń. I już jeden mówi „glajch erszissen”, mówi. Słyszy! Jeden z nich mówi do włódarza: „Menchen was?” „Polen”, mówi włódarz. A ten Niemiec, ten włódarz, co stał, ten tłumacz nad nami do roboty co zawsze. Jaki tu stał mówi „najn”, że nie można, że oni sami sobie zaszkodzą. To rozumiemy go wszystkie, nie. I mówię ci! Wtedy on mówi, że nie wolno, mówi, „szissen, szissen najn.” Mówi, że wtedy i oni utracą życie, że to tak blisko, nie. Ale my już nic. Ta przodowa mówi „nie giniemy, utrzymałyśmy się w Oberszlejm, utrzymałyśmy się pod tym mostem”, nie, bo i ona była tam. I ten Niemiec, ten włódarz. Nie pozwolił nas rozstrzelać. Nazywał się Skudlarz Michael. I Maciusiu, drogi bracie to tak się skończyło. Patrzymy jedzie znów nasz buchalter i taki, inspektor go nazywali, nie. Jedzie jeden na koniu, drugi na koniu Niemcy i już zawsze tak przyjeżdżali to się pozdrawiali „haj hitla” „haj hitla”, nie. Już wtedy nie tylko „morgen, morgen”. I jeden z nich mówi „Skudlarz amerykanisze glejch komen”. To zapomniałam też nazwisko tej Niemki. Miała siedmiu synów. To już jak przyjechałam do Niemiec, tam do tej Mulki. To już dziewczynki mówiły, że już trzech synów straciła. Na froncie, na wojnie. O i potem telegramy przyszły, nie, że już nie ma tych synów siedmiu. To ona, nie. Na własne oczy widziałam! To ten portret Hitlera, to z tego domu rzuciła i wyła, jak tylko… To ona to wyleciała jak ci Amerykanie jechali, nie. Krzyczała, że wojna się skończyła. Płacze i w ogóle, nie. Ale, że już mówi „nie ma”, mówi, na migi pokazuje, że co jej Hitler dał. Pokazuje na migi, że siedmiu synów: „sieben sohne”. Tak O! Pamiętam. Tochter to córki, nie! Że zginęło jej siedmiu synów. Ach to nie do opowiedzenia. Dzisiaj to tylko młodzi widzą w telewizji. Ale nie daj Boże wojny. No ja streszczam. Ale to było wszystko przeżyć, nie. Ten brak tej żywności i głód i w ogóle. A najbardziej to odczuwałyśmy głód w Oberschleim. Tam w tej fabryce samolotów. Ta dzisiaj się nie pamięta tego. Krzysio nieraz to się denerwuje. Oj, Mamo tego nie ma, tamtego nie ma, to młode to widzi, że teraz gdzieś jest lepiej. To telewi­zor, to to, to tamto, nie. Ja mówię, Krzysiu, słuchaj gdybyś przeżył to, co myśmy przeżyły. I Stefcia i mały Jaś, to byś nigdy nie grymasił, mówię. Co byś miał, to byś brał. Wróciłam do Polski. Wiem, że do Mamy czterdziesty szósty było jakoś. W maju. To żeśmy tu z Kaziem przyjechali. Ale najpierw żeśmy pojechali do Torunia do jego siostry. Zaraz w czterdziestym szóstym. Trzydziestego maja czterdzie­stego piątego wzięliśmy ślub. I tam się Halinka… Chcieliśmy jechać już w czterdziestym piątym, ale w ciąży, nie chcieli mnie puścić, już ci tylko jak urodzę dziecko. Halinka się urodziła w lutym. To jak żeśmy przyjechali, miała kilkanaście tygodni. Do Marny. Stefcia już była, chałupa stała jeszcze tam, na Borowinie. Był Jaś, Mama się bardzo ucieszyła. Ale Bola i Tadzia już nie zastałam… Muszę ci jeszcze opowiedzieć jak to było ze „Stolicą”. Puka kobieta: Ja mówię: Kto jest? „Pani Kołodziejowa to ja! Ale zapłakana. Ja mówię: „Co się stało pani Smykowa?” A zaraz, pani będzie płakać! Ja, mówię, ja nie mam powodu do płaczu. A co pani myśli. Każda kobieta ma płakać?! Co pani Smykowa myśli, że ja będę całe życie płakać? Że ja tylko życie na łzach spędzę, mówię. Na pewno nie! A daję słowo, że będzie pani płakała, mówi „Wie pani ja muszę opowiedzieć od początku jak to było.” Mówi. Przyjechała przyrodniej siostry, no moja Siostrzenica, powiada, z Warszawy. Wstąpiła do nas, a do rodzonego brata pójdzie jutro. I mówi. Popatrz ciociu. W zasadzie to ja nie lubię żadnych tak czasopism kupować i w ogóle. Wie ciocia niby w Warszawie, ale też człowiek się liczy z tym groszem. Ale na podróż kupię sobie czasopismo. I wybrałam sobie „Stolicę”. I tak przeczytałam już, mówi, od deski. Patrzę już jestem tutaj koło Krasnegostawu i jeszcze sięgnęłam po Stolicę. Już miała rzucić. A tutaj, mówi, na ostatniej stronie tego czasopisma. Jak mnie to, mówi, zainteresowało. Kto to jest? Gdzie to jest? mówi. Ciocia to będzie znać tych ludzi. Aż co za los oni mieli. Przeważnie, że mama nasza, mówi. Ta kobieta. Czy ona jeszcze żyje?! W ogóle. Czytamy, mówi, ale ciociu, ja już nie będę czytać, bo ja już płakałam. Jak ci redaktorzy mogli opisać to i pamiętali w ogóle, żeby łzy wycisnąć z ludzi… Jak oni mogli opisać?! „No”, ja mówię, dobrze pani Smykowa zaraz będziemy czytać.” To o was, mówi, całe wysiedlenie i w ogóle co Mamusia przeżyła. No i wiesz Maciuś zaczynamy czytać. O! A ja już dochodzę do tego: Stał na nóżkach wykrzywionych, moja mama go brała. Nie „Krzyś” Dionizy, nie, no a Smykowa już się patrzy, ta kobieta, nie, a ja już płaczę. Nie dochodzimy tutaj dalej, nie, już nie można skończyć tego czasopisma czytać, mówi, och jeju, mówi. Ja mówię: Pani Smykowa, ja bym to czasopismo… A nie, mówi. My je sobie bierzemy na pamiątkę. My Stefci prosimy, Stefcia nam nie chce dać, mówi. Nam nie chce dać tego czasopisma. To ja do Jasia rano. Mówię: „Wiesz Jasiu, taki się ukazał artykuł. On zaraz mówi „Walerio! Ja kupię! Ja kupię!”.
Mówię do syna. Krzysiu wieź do Zamościa! I Krzysio do Zamościa pojechał. Byłem, mówi, do pierwszego kiosku Ruchu ta pani mówi: „Nie ma”. A już w naszej wsi też, mówi, dwie mężatki, to właśnie córka tej Smykowej, co przyniosła do czaso­pismo tutaj nam czytać oglądają się. Ostatnie wzięły. Lecę żeby to jeszcze miała druga w naszym Ruchu. Lecę do drugiego kiosku Ruchu, nie ma już. Ludzie wybrali, mówi. Wybrali ludzie czasopismo „Stolicę”. Bo każdy chciał jeszcze czytać. Sam sobie chciał czytać, a z opowieści nie chciał nic wie­dzieć. Nie z opowieści tylko sam sobie przeczytać. Ach te ludzie jakby zwariowali. Każdy w kiosku Ruchu chce „Stolicę”. Już zabrakło w Zamościu tych „Stolic”. No zabrakło. Każdy chciał mieć czasopismo o nas, nie. Ja już i do redakcji napisałam i w ogóle. Walerka, mówi mi każdy. W gazecie cię opisali.
To Krzysio aż chodził na Nowe Miasto po te czasopisma gdzie Ruch. No i tam kupił. Tych czasopism posłaliśmy jedno Stefci. No bo skąd ona by tam wiedziała, prawda? Nie? Zaraz zanio­słam jedno do Jasia i jeszcze mam trzy, bo pięć kupił.
Słońce zbliżało się ku zachodowi. Wyszliśmy przed obejście zrobić pamiątkowe zdjęcia. Pożegnaliśmy serdecznie Szwagra, który zmęczony po nocnym dyżurze wrócił do domu, a my ruszyliśmy z powrotem na Borowinę.
Szliśmy obok gospodarstwa stryja Stacha rozmawiając głośno po drodze. Na polu pomiędzy rolą Walerki, a rolą stryja schylone nad krzakami truskawek pracowały dwie kobiety, Janek z Walerką i Krzysiem pozdrowili je serdecznie.
Były to dwie siostry Janina i Gienia Bęcalówny, Matka ich wcześnie odumarła. Ojciec Paweł Bęcal od 1897 roku grywał na fagocie w orkiestrze Karola Namysłowskiego. Umarł już po wojnie. Córki zostały same obrabiają ojcową schedę. Wieś im pomaga. To, czego nie mogą wykonać kobiece ręce robią za nie sąsiedzi, li one zaś znów z kolei też pomagają sąsiadom w inny sposób.
Są lubiane we wsi. Na wsi musi jeden drugiemu pomagać, Jankowi, na początku jak stawiał pierwsze kroki na matczynej roli, to też nieraz pomagali. Pan Wacław Nowosad dawał konia, pomagał orać.
Walerka z Krzysiem odprowadzili nas aż na wzgórze, z którego widać już było zabudowania Janka.
Pożegnaliśmy się. Nazajutrz żegnaliśmy Mamę Tchórzynę, Teściów, Krysię, dzieci Janka, który zaprzągł swego konia, posadził Marka na kozioł i odwiózł nas na przystanek do Starego Zamościa.

POSŁOWIE

Dzieci Walerki urodziły się już po wojnie tak jak i dzie­ci Janka, jak siostrzenica pani Smykowej. Nie znają goryczy tamtych lat.
Droga artykułu w „Stolicy” do Walerki i Janka, zaintereso­wanie młodego i starego pokolenia „chomeńskich” wojennymi losami ich ziem, list który nadszedł do Janka od pewnej czytelniczki z Warszawy uświadomiły mnie, że wbrew moim oczeki­waniom w końcu minęło przeszło 32 lata od tamtego czasu, tamte wydarzenia mają swój ciąg dalszy w pamięci i ludzkich sercach…
Artykuł w „Stolicy”, którego treść m.in. zawarłem w niniej­szym reportażu kończył się takim zdaniem:
„Dziś Janek jest gospodarzem. Przeżycia podczas Powstania, wygnanie z domu w dniu drugiego września 1944 roku i nasze rozstanie w 1945 pamięta. Nie wie tylko, jak przyjdzie zima, dlaczego czasami parzą go stopy i dłonie, gdy jest duży mróz”.
Czytelniczka „Stolicy”, pani Janina Ciułowa z Warszawy wystosowała do Janka list:
„Drogi Panie Janie!
Piszę ze Stolicy, bo jestem stałą czytelniczką tego poczytnego pisma, Wzrusza mnie Pańska młodość, którą szczęśliwie przeżyłeś, a tylko pozostały ślady bólu przeszłości. A otóż ten ból co Pan ma, to palenie nóg i rąk to łatwo się usunie za pomocą tej ludowej recepty.
Czytając „Stolicę” ujęte życie Pana przez redaktora nie daje mi spokoju, i muszę napisać. Tak mi Pana Panie Janie żal. Przykro. Dziś znalazłam chwilę czasu, to kreślę te parę słów do Pana. Po otrzymaniu tego listu, żeby Pan mnie mógł odpisać. Chociaż niech Pan stosuje dwa razy, A jak nie można z braku czasu i siły, to chociaż na noc raz. Chciałabym bardzo, żeby Pan mógł ten list otrzymać.
Do zobaczenia, chociaż listem.
Warszawa, Janina Ciułowa, ulica Puławska nr 25a m 2. Warszawa, 1.VII.1976 r.
Załączam dwie marki do listu”.
Opowieści Mamy Tchórzyny, Teścia, Teściowej, Walerki, droga artykułu do rąk Walerki i Janki, list Pani Ciułowej skłoniły mnie do powtórnego sięgnięcia po pióro. Tak zrodził się Niniejszy reportaż.
Ale znów wracam do „Intermezzo w domyśle”. W wojennych dziejach Krzysia-Dionizgo, czyli Janka Tchórza jest luka. Zawarta jest ona między szóstym stycznia 1943 roku a dniem, w którym się znalazł w sierocińcu. Jest tutaj szereg znaków zapytania.
Który polski kolejarz niemieckiego Ostbahn odkrył pierwszy na Dworcu Wschodnim „Transport śmierci”?!!! Jak on się nazywał, czy nazywa, może jeszcze żyje?
Kto z narażeniem własnego życia wykradł chore dziecko z wagonu ratując jego istnienie?
Jak i dzięki komu Janek trafił do sierocińca? Kim był fotograf, który wykonał zdjęcie Janka? Przecież dzięki temu zdjęciu Matka odzyskała utracone dziecko. Kto przekazał fotografię Matce Janka?
Długo rozmawialiśmy z Jankiem na ten temat.
„Wiesz Maciuś! Ja nie mogę tego pamiętać. Pamiętam jak nasza mama mnie nosiła na rękach, pamiętam pierwsze po wojnie pocałunki rodzonej Matki. Dobroć, serdeczność, tak jak Pani Ciułowej, trzeba odwzajemniać sercem. Chciałbym poznać tych kolejarzy, te Panie z sierocińca, fotografa, tę Panią, która przekazała fotografię mojej Mamie.
OD REDAKCJI
Zwracamy się w imieniu Janka Tchórza do ludzi dobrej woli, ludzi z tamtych lat. Zwracamy się do Ciebie Czytelniku!
Jeżeli w pamięci Twojej zachowałeś okruchy wspomnień z tamtych lat. Jeżeli znasz nazwiska nieznanych nam dziś uczestników opisywanych tutaj wydarzeń napisz do nas. Wspólnie uzupełnimy lukę kilkunastu dni w życiorysie Krzysia Dionizego Janka. 

Borowina Starozamojska – Chomęciska – Kazimierz Dolny – Warszawa
19 lipca, 15 października 1976 r.

Udostępnij na:

Drugi notes z wierszami Stefanii z Ruszczykowskich Krosnowskiej cz. V

Oto kolejna część drugiego notesu po mojej ukochanej Cioci Steni (właściwie powinnam pisać: babci). Ciocia, na cześć kuzyna Eligiusza Niewiadomskiego miała na drugie Eligia, chętnie podpisywała tym imieniem wiersze…

scan0032 scan0033 scan0034 scan0035 scan0036

Udostępnij na: