Archiwum miesiąca: sierpień 2017

WSPOMNIENIA WOJENNE HENRYKA PODLEWSKIEGO cz.16.

Henryk Podlewski – wuj mojego Ojca, a mój stryjeczno-cioteczny dziadek (jego dziadek Teodor był rodzonym bratem mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej), po wojnie zamieszkał na wyspach Bahama gdzie był lekarzem psychiatrą. Wiele razy przyjeżdżał do Polski. Podczas jednej z podróży tata przeprowadził z nim wywiad i nagrał wspomnienia. Kasety znaleźć nie mogę, ale zachował się maszynopis, bo wspomnienia zostały na bieżąco spisane z taśmy. Przez kilka dni będę je tu publikować w częściach.

Henryk (Henry) Podlewski ur. 26 kwietnia 1920 roku w Zawierciu zmarł 8 stycznia 2015 roku w Nassau na Wyspach Bahama.

WSPOMNIENIA WOJENNE HENRYKA PODLEWSKIEGO syna Henryka i Marii z Gorczyckich
(Spisane na podstawie zapisu magnetofonowego.) cz.16.

Nawiązałem szereg znajomości. Właściwie cała „góra” intelektualna Bahama znała się między sobą. Gubernatorem Bahama był generał angielski Neville. Wkrótce po moim przyjeździe gubernator ten odszedł ze stanowiska i urządzał wielkie przyjęcie pożegnalne. Poszedłem i ja. Poznałem na przyjęciu adiutanta gubernatora. Był nim bardzo sympatyczny kapitan Hasting. Opowiadał mi o żonie gubernatora, która podobno była niesłychanie skąpa. Na cocktail party, które czasem musiała urządzać, kupowała najgorsze wódki dla gości, podczas kiedy lokaj jej i jemu podawał na tacy doskonałe trunki. Kiedy mieli odjeżdżać, kapitan robił jakieś paczki dla siebie. Wpadła gubernatorowa i spytała skąd ma sznurek do pakowania, a kiedy jej powiedział, że kupił, ta twierdziła, że to jej. Musiał udowadniać, że kupił sznurek.

Ludność składała się w 80% z czarnych, 15% z mulatów i w 5% z białych. Ciekawe pod tym względem były stosunki. W jednej i tej samej rodzinie dzieci mulaci jedni uważali się za czarnych, drudzy za białych i tak też byli przez społeczeństwo traktowani w tamtejszym odczuciu socjalnym. Trzeba stwierdzić obiektywnie, że jeśli zdarzały się jakieś antagonizmy w tej materii, to wychodziły one głównie od mieszańców.

Stosunkowo szybko doczekałem się szpitala z prawdziwego zdarzenia. Zaczęła się więc ciekawa i owocna praca. Szpital ma 200 łóżek. Zostałem jego dyrektorem. W kilka miesięcy po jego otwarciu w 1956 r. miałem bardzo nieprzyjemne zdarzenie. W szpitalu przebywał chory paranoik, który wyobrażał sobie, że jest głównym lekarzem. Nazywał się Farrington. Jeszcze przed moim przyjazdem na Bahama ten nieszczęśnik przyszedł do ówczesnego dyrektora Służby Zdrowia i zaczął okładać go po głowie rurą ołowianą nabitą gwoździami. Na szczęście w pobliżu byli ludzie, którzy obezwładnili agresora i oddali pod opiekę policji. Został oskarżony o napaść i w toku procesu, po zbadaniu go przez lekarzy, okazało się, że jest paranoikiem. Powędrował więc do szpitala, a nie do więzienia. Badałem go potem w szpitalu i wiedziałem, że chory jest dla mnie niebezpieczny, ponieważ uważa, że stanowisko, jakie ja objąłem, powinno należeć do niego. Winienem był zawsze obchodzić poszczególne wydziały szpitala z pielęgniarzem. Niestety nie zawsze dało się tego przestrzegać. Czasem musiałem chodzić sam. Paranoik był umieszczony w oddziale pod wzmożoną kontrolą i zabezpieczeniem. Kiedy otwierałem jeden z oddziałów zamknięty na klucz, nieszczęśnik wyskoczył nagle z korytarza i rzucił się na mnie z nożem. Zamiast gwałtownie zareagować i mocno go kopnąć, by go zatrzymać w zapędach, ja zacząłem mu spokojnie klarować, by się uspokoił, w nadziei, że się może opanuje bez drastycznego wobec niego postępowania. Nic to jednak nie pomogło. Chory zaczął mnie uderzać nożem po głowie. Ja się zasłaniałem rękami i na skutek tego mocno przeciął mi rękę, ponieważ w pewnym momencie złapałem za nóż, by w ten sposób powstrzymać dalsze uderzenia. Jeden z pielęgniarzy widział to zajście od początku, ale nie tylko, że nie dał mi pomocy, ale nawet uciekł. W końcu pomógł mi inny chory umysłowo, który napastnika odciągną ode mnie. Zabrano mnie do innego szpitala, gdzie dano mi transfuzję krwi, a do zszywania licznych ran musiano mnie uśpić. Sprawa stała się głośna. Odwiedził mnie w szpitalu gubernator bahamski. Przysłano mi kwiaty. Na trzeci dzień wróciłem do swojej pracy, mimo zwolnienia lekarskiego. Wszystkim to bardzo zaimponowało, że zamiast się zlęknąć, z powrotem wróciłem do tej samej pracy i to wcześniej niż mi się należało.

c.d.n.

Udostępnij na:

WSPOMNIENIA WOJENNE HENRYKA PODLEWSKIEGO cz.15.

Henryk Podlewski – wuj mojego Ojca, a mój stryjeczno-cioteczny dziadek (jego dziadek Teodor był rodzonym bratem mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej), po wojnie zamieszkał na wyspach Bahama gdzie był lekarzem psychiatrą. Wiele razy przyjeżdżał do Polski. Podczas jednej z podróży tata przeprowadził z nim wywiad i nagrał wspomnienia. Kasety znaleźć nie mogę, ale zachował się maszynopis, bo wspomnienia zostały na bieżąco spisane z taśmy. Przez kilka dni będę je tu publikować w częściach.

Henryk (Henry) Podlewski ur. 26 kwietnia 1920 roku w Zawierciu zmarł 8 stycznia 2015 roku w Nassau na Wyspach Bahama.

WSPOMNIENIA WOJENNE HENRYKA PODLEWSKIEGO syna Henryka i Marii z Gorczyckich
(Spisane na podstawie zapisu magnetofonowego.) cz.15.

Na Bahama nie płaciło się podatków. Zdecydowałem się więc ostatecznie na wyjazd do tej kolonii. W drodze na statku poznałem przyjemne młode małżeństwo. On Anglik, ona biała Bahamka. On był w czasie wojny w lotnictwie. Jej ojciec był kupcem na większą skalę. Sprzedawał przecier pomidorowy w puszkach konserwowych. Ślub córki odbywał się w Anglii, gdzie wódka była niezmiernie wówczas droga. Ojciec posłał im puszki z etykietami przecieru pomidorowego, a w puszkach była wóda.

W porcie spotkał mnie Staś Pogonowski. Patrząc na miasto, w pierwszej chwili odniosłem wrażenie, że jest to dziura. Coś cztery wówczas hotele były zamknięte, ponieważ był to wrzesień, a miesiąc ten uchodził wtedy za ogórkowy pod względem ruchu turystycznego. Stosunki były raczej familiarne. W porcie na cle nie rewidowano mnie, ani nie badano, z chwilą kiedy od Pogonowskiego dowiedzieli się celnicy, że jestem lekarzem do ich szpitala. Było gorąco i duszno. Staś lubił popijać i ciągnął mnie na drinka. Dzięki temu pierwsze dni stale popijałem i byłem na rauszu. Zgłosiłem się wprawdzie do naczelnego lekarza, ale ten mi spokojnie powiedział, żebym się najpierw urządził, a potem zgłosił do szpitala, który wówczas mieścił się w starym pomieszczeniu. Po kilku dniach zgłosiłem się do pracy. Znowu odniosłem niemiłe wrażenie. Szpital psychiatryczny mieścił się w kilku barakach fatalnej konstrukcji, otoczonych drutem kolczastym. Jeśli do tego dodać, że pacjenci byli albo nadzy, albo półnadzy i mieli często kajdanki na nogach i rękach, to cały szpital robił wrażenie obozu koncentracyjnego. Nie było zastawy stołowej, jedzenie w postaci kaszy, omaszczonej jakąś sardynką, dawano chorym do rąk. Kiedy spytałem, dlaczego tak się robi, odpowiedziano mi, że kubki, które uprzednio służyły temu celowi, chorzy powyrzucali. Nie było oczywiście takich luksusów, jak woda gorąca. Był kran z wodą na zewnątrz baraków. W barakach było mnóstwo szczurów. Kiedy i o to pytałem z oburzeniem, odpowiedziano mi, że „owszem, walczyliśmy ze szczurami i wyłożyliśmy truciznę w kaszce kukurydzianej, ale zjedli ją pacjenci.” Na szczęście trucizna nie działała na ludzi. Właściwie nie było tam żadnego leczenia. Wziąłem się więc ostro do pracy i włączyłem się bardzo aktywnie do tych sił, które urabiały opinię publiczną w kierunku budowy nowego szpitala psychiatrycznego. Nie walczyłem nawet o zmiany w dotychczasowym szpitalu, gdyż byłoby to wyrzucanie pieniędzy w błoto. Wzięliśmy się ostro do projektowania nowego szpitala i urządzania go w projekcie.

c.d.n.

Udostępnij na:

WSPOMNIENIA WOJENNE HENRYKA PODLEWSKIEGO cz.14.

Henryk Podlewski – wuj mojego Ojca, a mój stryjeczno-cioteczny dziadek (jego dziadek Teodor był rodzonym bratem mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej), po wojnie zamieszkał na wyspach Bahama gdzie był lekarzem psychiatrą. Wiele razy przyjeżdżał do Polski. Podczas jednej z podróży tata przeprowadził z nim wywiad i nagrał wspomnienia. Kasety znaleźć nie mogę, ale zachował się maszynopis, bo wspomnienia zostały na bieżąco spisane z taśmy. Przez kilka dni będę je tu publikować w częściach.

Henryk (Henry) Podlewski ur. 26 kwietnia 1920 roku w Zawierciu zmarł 8 stycznia 2015 roku w Nassau na Wyspach Bahama.

WSPOMNIENIA WOJENNE HENRYKA PODLEWSKIEGO syna Henryka i Marii z Gorczyckich
(Spisane na podstawie zapisu magnetofonowego.) cz.14.

Szpital był o wiele lepszy. Było nas około 30 lekarzy różnych specjalności i dziedzin. Psychiatria stała na wysokim poziomie i tu dopiero zacząłem się dobrze wprawiać do zawodu. Chodziłem do innych szpitali dla podciągnięcia się w neurologii i w różnych działach psychiatrii. Pracę zaczynaliśmy o 9.30, a kończyliśmy o 13.00, w ten sposób mieliśmy sporo czasu na indywidualną naukę i konsultacje z lekarzami bardziej zaawansowanymi. Raz na tydzień była służba przez 24 godziny, a co cztery tygodnie pracowało się sobotę i niedzielę. Stworzyło mi to także warunki do gry w tenisa, w którego lubiłem grać i sporo grałem.

To, o czym teraz piszę, działo się w Anglii między 1950 a 1953 rokiem. Poznałem kilka przyjemnych rodzin angielskich, u których bywałem. Chodziłem dużo do teatru i poznawałem sztukę angielską, coraz bardziej rozumiejąc angielski styl życia i charakter społeczeństwa. Był to także okres niełatwy, ponieważ dawał się we znaki brak żywności, brak ubrań, a ponieważ Anglicy zaciągnęli w Ameryce spore długi wojenne, przeto, aby je spłacić, wszystko wysyłali na eksport. W tym też czasie urządzaliśmy z kolegą pokój na mieście. Meble do tego pokoju i inne wyposażenie kupowaliśmy na licytacji, w tym łóżko i komodę, która była cudnej roboty i stylu, zrobiona z mahoniu. Zapłaciłem za nią 3 funty. Miała pięć dużych szuflad i dwie małe. Miała przepiękne uchwyty do wyciągania szuflad i do dziś nie mogę sobie darować, że kiedy musiałem ją zostawić w Anglii, nie odkręciłem zabytkowych uchwytów, których przecież teraz w ogóle nie można dostać.

Niestety w tymże czasie i podatki były chyba najwyższe ze wszystkich państw. Kiedy zapłaciłem podatki, dla mnie zostawała już taka mała ilość pieniędzy, że niewiele można było nimi zdziałać. Podatki wynosiły niemal połowę zarobków. Raz na dwa lata kupowałem ubranie. W czasie wojny było lepiej, bo była tzw. Lease-lend z Ameryki – zaopatrzenia w żywność, m.in. suszone jajka w proszku. Wybrzydzano, że to lub tamto niedobre, a potem marzono, by to zaopatrzenie wróciło. Musieliśmy z kolegą wreszcie zlikwidować nasz przytulny apartamencik, bo mieszkanie pochłaniało mnóstwo pieniędzy, jak na nasze możliwości. Każdy z nas wyniósł się wówczas do swego szpitala. Przeniosłem się wtedy z pracą do szpitala psychiatrycznego im. Św. Bernarda na przedmieściu Londynu. Z mego mieszkania, kiedy je jeszcze miałem, jechałem do pracy na przedmieściu trzy kwadranse, a czas dojazdu skracałem czytaniem gazet i książek. Mieszkając potem w szpitalu, nie mogłem sobie pozwalać na częste wyjazdy do miasta, ponieważ była to już daleka wyprawa i więcej grałem na miejscu w tenisa i czytałem książki.

Staś Pogonowski, który przeczytał w piśmie lekarskim ogłoszenie o poszukiwaniu lekarza specjalisty chorób oczu, wyjechał na Bahama. Po krótkim czasie zaczął pisać mi listy o tym, jak się mu tu dobrze powodzi, że wódkę kupuje się skrzynkami, a nie na butelki, że z jednej pensji może sobie kupić ubranie, że niczego nie brakuje. Zachęcał mnie, bym przyjechał. Zdecydowałem się, z tym jednak, że zamierzałem wyjechać na trzyletni kontrakt. W moim szpitalu pracował jako locum tenens, mający za zadanie zastępować nieobecnych, bardzo przyjemny starszy lekarz. Nazywał się dr Mac Enery, Irlandczyk, znał cały świat. Przepadał za hazardami. Stale chodził na wyścigi konne. Nazywał mnie „Poliski”, bo nie umiał wymówić mojego nazwiska. Zawsze mnie dopytywał, co jest na kolację, bo mógł jeść tylko wieprzowinę. Panicznie bał się wołowiny, ponieważ uważał, że w ten sposób może zjeść podstawioną koninę, a to uważałby za zbrodnię, bo koń to przecież najlepszy przyjaciel człowieka. Zaprzyjaźniliśmy się. Zwiedził cały świat. Mówił, że był i na Bahama i że to jest straszna dziura. Na pożegnanie urządziliśmy pijaństwo. Musiałem go wlec do łóżka, taki był nieprzytomny. Rano wstałem mocno skacowany i zauważyłem jak Mac Enery siedzi przy stole i jak zwykle wbija jajecznicę, jak gdyby nic się nie działo. Miał wówczas 82 lata. W szpitalu, w którym właśnie pracował, przed wieloma laty rozpoczynał staż lekarski. Potem jeździł po całym świecie. Mówił, że wówczas w tym szpitalu pracowała matka Chaplina. Zaproponował, byśmy poszperali po starych archiwach. Zeszliśmy do jakiejś starej piwnicy i znaleźliśmy istotne notatki o matce Chaplina, która w tym czasie leczyła się w naszym szpitalu, który nazywał się wtedy Hanwell Asylum.

c.d.n.

Udostępnij na:

WSPOMNIENIA WOJENNE HENRYKA PODLEWSKIEGO cz.13.

Henryk Podlewski – wuj mojego Ojca, a mój stryjeczno-cioteczny dziadek (jego dziadek Teodor był rodzonym bratem mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej), po wojnie zamieszkał na wyspach Bahama gdzie był lekarzem psychiatrą. Wiele razy przyjeżdżał do Polski. Podczas jednej z podróży tata przeprowadził z nim wywiad i nagrał wspomnienia. Kasety znaleźć nie mogę, ale zachował się maszynopis, bo wspomnienia zostały na bieżąco spisane z taśmy. Przez kilka dni będę je tu publikować w częściach.

Henryk (Henry) Podlewski ur. 26 kwietnia 1920 roku w Zawierciu zmarł 8 stycznia 2015 roku w Nassau na Wyspach Bahama.

WSPOMNIENIA WOJENNE HENRYKA PODLEWSKIEGO syna Henryka i Marii z Gorczyckich
(Spisane na podstawie zapisu magnetofonowego.) cz.13.

Zaimmatrykulowano nas na uniwersytet Edynburski na polski wydział. Odbyła się przy tym weryfikacja. Badano na którym roku jest każdy student. Nie można było fantazjować, bo o każdym musieli się wypowiadać inni, którzy go znali.

Studia początkowo mnie nudziły, dopiero na czwartym roku, kiedy zaczęła się patologia, zainteresowała mnie medycyna. Egzaminy można było zdawać kiedy się chciało. Na wykładach sprawdzano obecność i trzeba było na nie chodzić. Jak szybko skończyłeś studia, to brano do wojska. Ja wobec tego nie spieszyłem się bardzo. Ważniejsze egzaminy odkładałem na później. Dostawaliśmy dwadzieścia funtów angielskich na miesiąc.

Po pewnym czasie bursę zlikwidowano i za pierwszą kwaterą jaką miałem na mieście, zajmowaną z kolegą, płaciłem 30 szylingów tygodniowo. Wówczas to dostawaliśmy 20 funtów. Trudno mi powiedzieć, ilu studentów było na polskim wydziale medycyny, na moim roczniku było nas dwudziestu. Inne wydziały, na których studiowali Polacy, jak prawo, architektura, weterynaria, były szkockie. Pod koniec studiów wziąłem się mocno do nauki, rezygnując z kina, kawiarni i innych uciech. Kułem solidnie ze Stasiem Pogonowskim. 9 grudnia 1947 r. zdaliśmy ostatni egzamin i złożyliśmy przysięgę medyczną. Otrzymałem dyplom i zastanawiałem się, co teraz robić. Przede wszystkim należało zrobić pierwszy staż. Poszliśmy ze Stasiem do polskiego szpitala wojskowego w miejscowości East Everleigh w Anglii. Szpital był dobrą praktyką. Leczono w nim nie tylko samych wojskowych, ale także i ich rodziny, które napływały tu z całego świata, dzięki czemu było wiele przypadków chorób tropikalnych, co dawało szeroką praktykę. Przebywałem w tym szpitalu pół roku. Postanowiłem przenieść się gdzieś indziej. Postanowiłem przez sześć miesięcy zająć się psychiatrią, której nigdy nie uczono nas za wiele. Poszedłem do szpitala w małym miasteczku Devizes w hrabstwie Wiltshire koło Salisbury. Osobliwością tego miasteczka było, że miało ono okazałą katedrę i starodawne rzymskie łaźnie. W szpitalu było 1300 pacjentów i pięciu lekarzy, w tym trzech do faktycznego leczenia. Do Londynu były cztery godziny jazdy pociągiem. Tylko raz byłem w Londynie, pracując w Devizes. Praca nie była ciężka, ale wymagała stałej obecności. Miałem dość czasu, aby dużo czytać. Przestudiowałem wówczas dokładnie całego Shakespeare’a. Intendent szpitala miał hobby grania na fujarkach. Zapraszał mnie czasem i zapędzał do wspólnego grania na fujarce. Można sobie wyobrazić, znając mnie, jaki byłem szczęśliwy. Zdenerwowało mnie to ostatecznie i postanowiłem przenieść się gdzie indziej. Przeczytałem ogłoszenie, że w Londynie poszukuje się lekarza na stanowisko nieco lepsze, niż ja miałem dotychczas i zgłosiłem się. Wezwano mnie, przeprowadzono wywiad i mimo, iż na wskazujące miejsce kandydowało kilku Anglików, przyjęto mnie do pracy. Może dlatego, że w tym czasie Anglicy odczuwali wobec nas Polaków wyraźną wdzięczność za to, że wkład nasz do ratowania Anglii był w tej wojnie znaczny. Mieliśmy małą flotę i lotnictwo, ale zasługi ich były nieproporcjonalnie większe niż innych. Armia była się dzielnie i z dużą ambicją i to było powszechnie znane.

c.d.n.

Udostępnij na:

WSPOMNIENIA WOJENNE HENRYKA PODLEWSKIEGO cz.12.

Henryk Podlewski – wuj mojego Ojca, a mój stryjeczno-cioteczny dziadek (jego dziadek Teodor był rodzonym bratem mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej), po wojnie zamieszkał na wyspach Bahama gdzie był lekarzem psychiatrą. Wiele razy przyjeżdżał do Polski. Podczas jednej z podróży tata przeprowadził z nim wywiad i nagrał wspomnienia. Kasety znaleźć nie mogę, ale zachował się maszynopis, bo wspomnienia zostały na bieżąco spisane z taśmy. Przez kilka dni będę je tu publikować w częściach.

Henryk (Henry) Podlewski ur. 26 kwietnia 1920 roku w Zawierciu zmarł 8 stycznia 2015 roku w Nassau na Wyspach Bahama.

WSPOMNIENIA WOJENNE HENRYKA PODLEWSKIEGO syna Henryka i Marii z Gorczyckich
(Spisane na podstawie zapisu magnetofonowego.) cz.12.

W Palestynie trwał okres reorganizacji. W tym czasie przyszła wiadomość, że studenci, zwłaszcza medycyny, mogą w Anglii kontynuować studia. Wraz z innymi kolegami złożyłem podanie o zezwolenie na studia i otrzymałem je. Pojechaliśmy wielkim statkiem o nazwie „Scythia” przez Kanał Sueski. Wieźliśmy z sobą jeńców wojennych, głównie Włochów. Leżeli na dużych pryczach, jak śledzie z braku miejsca. Niektórzy umierali z ran i chorób. Odbywały się wówczas pogrzeby morskie. Jechaliśmy, jak powiedziałem, przez Suez z Egiptu wokół Afryki. Podróż trwała trzy miesiące. Pierwszy postój był w Adenie, potem w Kenii w Mombasie, potem w Durbanie w Kapsztadzie. W Durbanie staliśmy dwa tygodnie. Było tu dużo Polaków, którzy się nami zajęli. Mieszkali oni tutaj już od dawna i z chęcią kontaktowali się z nami. Zresztą nie tylko Polacy. Pamiętam, że i inni, np. Szwajcarzy, także nas gościli u siebie.

Statek nasz był bardzo szybki i pewnie dlatego nie szedł w konwoju, ale sam. Ponieważ nie miał obrony, musiał jechać zygzakiem, znacznie oddalając się od lądu. Poczynając od Kapsztadu, zatrzymaliśmy się tylko w zachodniej Afryce w mieście Freetown, ale nie pozwolono nam zejść na ląd. Był to okres największych strat alianckich na morzu. Statek przed nami storpedowano. Statek po nas także. Nam udało się dojechać szczęśliwie. Kiedyś zobaczyłem na morzu wspaniały widok. Szedł olbrzymi konwój aliancki. Gdzie okiem sięgnąć, tam widać było statek. Sprawiało to wrażenie miasta z olbrzymimi domami. Konwój szedł z szybkością najwolniejszego statku, ok. 6 mil na godzinę. Żeby objechać najniebezpieczniejsze strefy grasowania łodzi podwodnych, podeszliśmy nawet w pewnym momencie pod Amerykę Południową. Wreszcie przyjechaliśmy do Liverpoolu. Pierwsze wrażenie nie było najlepsze. Miasto było zniszczone bombardowaniami. Za to nastrój społeczeństwa był wspaniały. Podczas kiedy Francuzi na nas niemal pluli, to Anglicy przyjmowali nas z nadzwyczajną serdecznością, jak braci, którzy przyjeżdżają pomóc im walczyć z wrogiem. Zawieziono nas na stację, gdzie było wszystko dla nas z góry przygotowane do jedzenia. Stamtąd odwieziono nas pociągami do Szkocji. Przyjechaliśmy do małego miasteczka, które nazywało się Kirkaldy. Było to miasteczko rybackie, ciemne z powodu zaciemnienia. Stamtąd zawieziono nas do wioski Auchtertul, nocowaliśmy pod namiotami. Było bardzo zimno. Czekanie na wyjazd na uniwersytet przeciągało się. Był z nami także student medycyny, ale bez stopnia. (Jest obecnie wybitnym psychiatrą w Kanadzie). Podczas kiedy ja np. byłem podchorążym sierżantem, on był zwykłym żołnierzem. Sierżant Zupak nie mógł się odgrywać na nas, więc wyładowywał się na nim. Kazał mu jako studentowi medycyny czyścić latrynę. Myślał, że zrobi mu przykrość. Tymczasem biedaczysko był porządny, ale fujara, nie znosił musztry i wszelkich zajęć wojskowych. Podczas kiedy myśmy musieli uganiać się za tymi sprawami, on przesiadywał sobie spokojnie w latrynie. Wreszcie doczekaliśmy się wyjazdu do Edynburga. W centrum miasta na placu o kształcie półksiężyca w domu o stylu gregoriańskim Grosvenor Crescent nr 9 rozłożyliśmy się na dłużej w bursie tylko polskiej. Była tam gosposia szkocka i nasz sierżant jako administrator. Upchaliśmy się w pokojach ile się dało najciaśniej. Ja mieszkałem w pokoju trzyosobowym. Spaliśmy na pryczach z materacami pod wojskowymi kocami. Jedzenie było dobre.

c.d.n.

Udostępnij na:

WSPOMNIENIA WOJENNE HENRYKA PODLEWSKIEGO cz.11.

Henryk Podlewski – wuj mojego Ojca, a mój stryjeczno-cioteczny dziadek (jego dziadek Teodor był rodzonym bratem mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej), po wojnie zamieszkał na wyspach Bahama gdzie był lekarzem psychiatrą. Wiele razy przyjeżdżał do Polski. Podczas jednej z podróży tata przeprowadził z nim wywiad i nagrał wspomnienia. Kasety znaleźć nie mogę, ale zachował się maszynopis, bo wspomnienia zostały na bieżąco spisane z taśmy. Przez kilka dni będę je tu publikować w częściach.

Henryk (Henry) Podlewski ur. 26 kwietnia 1920 roku w Zawierciu zmarł 8 stycznia 2015 roku w Nassau na Wyspach Bahama.

WSPOMNIENIA WOJENNE HENRYKA PODLEWSKIEGO syna Henryka i Marii z Gorczyckich
(Spisane na podstawie zapisu magnetofonowego.) cz.11.

Kiedyś doszliśmy w odwrocie do miejscowości, o ile pamiętam nazwę, Di Keila. Tu kazano nam się zatrzymać i okopać. Po czym oświadczono nam, że to będzie polski Alkazar. Wokół nas ustawiono baterie artylerii przeciwlotniczej jakiejś jednostki południowoafrykańskiej. Nawiasem mówiąc, byli to wyjątkowi tchórze. Kiedy w czasie działań wojennych ostrzeliwaliśmy się Niemcom, nagle nadleciały sztukasy. Południowi Afrykańczycy, zamiast strzelać do samolotów, rzucili się do ucieczki. Nasz kapitan, który zawsze chodził z laską, zaczął ich okładać z całej siły po całym ciele, nie wyłączając głowy. W ten sposób zmusił ich do powrotu na stanowiska.

W tym miejscu nie rozegrały się jednak większe bitwy, ponieważ główne siły Rommla poszły inną stroną. Wycofaliśmy się więc z tych pozycji. Ponieważ Brygada Karpacka była już chyba od dziesięciu miesięcy w stałym boju i napięciu, przeto straty były duże i morale wojska także się obniżyło. Wycofano nas więc na leże do Palestyny.

Jeszcze przed wyjazdem stanęliśmy na krótko pod Aleksandrią w obozie, gdzie mój dowódca kazał mi robić porządek w obozie, a sam pojechał na zabawę do Aleksandrii. Ja z kolegami postanowiłem z wściekłości zrobić to samo i kiedy późnym wieczorem wróciliśmy do obozu zalani, wzięto nas do raportu i mnie dano dwa tygodnie koszarniaka. Fakt ten później wpłynął ujemnie przy nadawaniu odznaczeń wojskowych i orderów.

Po odbyciu koszarniaka dostałem na tydzień przepustkę i pojechałem do Kairu, aby go obejrzeć. Było to już w 1942 r. Do Palestyny wyjechaliśmy chyba na dłużej, niż na trzy miesiące. Był to ten okres, w którym zaczęli napływać do Brygady Polacy z Rosji po umowie Sikorskiego ze Stalinem. Wynędzniali ludzie samochodami napływali do Palestyny, a potem i do obozu. Wtedy to dowiedzieliśmy się, jak to było tam naprawdę i jak ich traktowano. W pierwszym rzędzie prowadzono ich do łaźnie, gdzie golono im wszelki zarost dla wyniszczenia wszy. Potem szli pod tusz i dostawali nowe ubrania. Zaprzyjaźniłem się wtedy z jednym mężczyzną, który pracował w kopalni rtęci w Ziemi Świętego Józefa w potwornych warunkach. Było tam tak zimno, że kiedy pluł, to na ziemię spadała już grudka lodu.

Byli szczęśliwi, kiedy w Palestynie zastali opiekę polską i żywność w dowolnych ilościach. Najadali się ile wlazło, a to co zostawało zabierali ze sobą do namiotów i chowali pod materacami. Mówiliśmy im, że niepotrzebnie to robią, bo przecież jutro będzie świeży chleb. Odpowiadali: „Dobrze, dobrze, ale my na wszelki wypadek”. Tak było przez dobrych parę tygodni zanim się odzwyczaili.

c.d.n.

Udostępnij na:

WSPOMNIENIA WOJENNE HENRYKA PODLEWSKIEGO cz.10.

Henryk Podlewski – wuj mojego Ojca, a mój stryjeczno-cioteczny dziadek (jego dziadek Teodor był rodzonym bratem mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej), po wojnie zamieszkał na wyspach Bahama gdzie był lekarzem psychiatrą. Wiele razy przyjeżdżał do Polski. Podczas jednej z podróży tata przeprowadził z nim wywiad i nagrał wspomnienia. Kasety znaleźć nie mogę, ale zachował się maszynopis, bo wspomnienia zostały na bieżąco spisane z taśmy. Przez kilka dni będę je tu publikować w częściach.

Henryk (Henry) Podlewski ur. 26 kwietnia 1920 roku w Zawierciu zmarł 8 stycznia 2015 roku w Nassau na Wyspach Bahama.

WSPOMNIENIA WOJENNE HENRYKA PODLEWSKIEGO syna Henryka i Marii z Gorczyckich
(Spisane na podstawie zapisu magnetofonowego.) cz.10.

Obszarowo Tobruk był dużym terytorium. Nasze bronione granice sięgały znacznie poza miasto. Miasto zresztą po takim oblężeniu było kompletnie zburzone.

Kilka razy Niemcy wynaleźli stadka wielbłądów, które pognali na nasze pola minowe. Przykro było patrzeć na ten widok, jak biedne zwierzęta co chwila wylatywały w powietrze. Dobijaliśmy potem te wraki zwierzęce bez nóg, wijące się w bólu.

Broniliśmy Tobruku, jak tylko umieliśmy, ale nasze środki wojenne z konieczności rzeczy były ograniczone. Wydaje mi się, że gdyby Niemcy bardziej przyłożyli się do walki, to mogli nas zlikwidować.

Zaopatrzenie dla Tobruku przywoził m.in. polski statek „Warszawa”. Pamiętam, że sanitariuszką na tym statku była ex narzeczona późniejszego premiera Cyrankiewicza, który nie wrócił do Polski po wojnie, lecz popełnił samobójstwo.

Niestety statek „Warszawa” za którymś tam nawrotem do Tobruku został storpedowany i zatonął. Zginęło tam dużo ludzi. Między innymi lekarz okrętowy Żyd, którego znałem. Torpeda uderzyła akurat w jego kabinę. Lekarz ten był przemiły, zaprzyjaźniliśmy się bardzo za czasów w Egipcie. Był smakoszem i pamiętam jak palcem wycierał i oblizywał sos z talerza w restauracji w Aleksandrii. Był ginekologiem i miał doskonałe poczucie humoru.

Jeszcze Boże narodzenie spędziliśmy w Tobruku, po czym wyruszyliśmy drogą kołową dalej w kierunku Cyrenajki. Oglądaliśmy z ciekawością stanowiska nieprzyjacielskie. Oględziny były pouczające. Okopy niemieckie były eleganckie, równe, mądrze pomyślane. Włoskie były nędzne, brudne, zaniedbane. Także w walce Włosi byli wyjątkowo paskudni. Na przykład wycofując się, zatruwali studnie. Kiedy pod Tobrukiem w nocy chcieliśmy uprzątnąć, by pochować zwłoki naszych żołnierzy, którzy w dzień polegli, to okazywało się, że Włosi minowali zwłoki. Zostawiali jakąś cenną rzecz na polu, np. radio, portfel. Kto się po to schylił, wylatywał w powietrze. Oczywiście wiadomość o tych sztuczkach rozeszła się szybko.

Moja kompania, idąc w ślad za Niemcami i Włochami, weszła pewnego dnia w olbrzymi opuszczony w pośpiechu obóz, który był centrum zaopatrzenia dla armii niemiecko-włoskiej. Znaleźliśmy całe stosy różnego rodzaju konserw, w tym kapusty kiszonej, kiełbasy, suszonych jarzyn, czekolady. Zostawili także stosy papieru listowego dla żołnierzy. Papier był cienki, więc używałem go do celów sanitarnych, bo nie było oczywiście papieru toaletowego. Znaleźliśmy piżamy, a nade wszystko beczki wody i wina. To znalezisko wprawiło żołnierzy  w euforię. Rzucili się na picie jak wilki. Pamiętam, że mój plutonowy wskoczył do beczki z winem i siedząc w niej pił wino. Na drugi dzień dostałem rozkaz od kapitana Klepacza zniszczyć cały alkohol. Napełniliśmy więc wszystkie naczynia, jakie mieliśmy ze sobą, winem, a następnie pijane bractwo zaczęło strzelać do beczek z winem, z których wydobywały się Ciurki płynu o różnym natężeniu, w zależności od tego, na jakiej wysokości była dziurka.

Poszliśmy potem aż do Cyrenajki. Na jakiejś kwaterze zachciało mi się zjeść jajecznicy z cebulą. Nie mogłem się jakość dogadać z Włochem, któremu poleciłem wykonanie jajecznicy. Mówiłem mu słowo „cebula” w różnych językach, ale Włoch nie rozumiał o co chodzi. Wreszcie zrezygnowany zakląłem, że dureń nie wie, co to cebula i wówczas Włoch zawołał: „Si, si, cebolla!”. Około dwóch tygodnie staliśmy w Cyrenajce. Nagle w nocy dostaliśmy rozkaz natychmiast pakować się i wychodzić. Było to, kiedy Rommel mocno nacisnął. Niestety widać było trochę paniki. My byliśmy wyznaczeni do straży tylnej, która miała osłaniać odwrót. Stoimy więc i patrzymy jak oddział za oddziałem różnych formacji wyjeżdża z Cyrenajki, a my stoimy dalej. Wreszcie przyszedł i na nas czas. Ja do naszego oddziału dołączyłem zdobyczną sanitarkę, którą używałem z kolegą do spania. Sam ją prowadziłem przez trzy dni i trzy noce w ogóle bez snu. Nic dziwnego, że czasami zasypiałem. Maraz był jednak bardzo szybki, bo musieliśmy oddalić się na odpowiednią odległość od nieprzyjaciela. Zresztą potem rozpoczął się „kontredans”, raz oni szli do przodu, raz my. Pamiętam z tego okresu nieprzyjemny incydent. Miałem rozkaz odwiezienia na tyły do szpitala polowego młodego chłopca, bardzo pokiereszowanego. Był pełen morfiny dla zabicia bólu. Po drodze znienacka zaatakowały nas niemieckie messerschmitty. Uciekliśmy z samochodu jak się dało najprędzej i na zabranie chorego nie było już czasu. Samoloty dobiły go ogniem z karabinów maszynowych. Nie mogę tego zapomnieć, bo stale mi się zdaje, że może można było zabrać go ze sobą. Oczywiście jest to tylko nieuzasadniony wyrzut sumienia. W każdym razie chłopak był w takim stanie, że nawet po zabiegach nie rokował żadnych szans na przeżycie. Żołnierze pochowali chłopca na pustyni. Nawet nie było czasu na to, by wykonać to solidnie, bo messerschmitty ciągle nadlatywały, widząc jak na dłoni na pustyni wolny cel. Biedny chłopiec został sam na pustyni, ledwo zagrzebany w miejscu, gdzie już nigdy nikt do niego nie przyszedł. Odłamano mu ze znaczka zawieszonego pod szyją znak rozpoznawczy dla rejestrowania poległego.

c.d.n.

Udostępnij na:

WSPOMNIENIA WOJENNE HENRYKA PODLEWSKIEGO cz.9.

Henryk Podlewski – wuj mojego Ojca, a mój stryjeczno-cioteczny dziadek (jego dziadek Teodor był rodzonym bratem mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej), po wojnie zamieszkał na wyspach Bahama gdzie był lekarzem psychiatrą. Wiele razy przyjeżdżał do Polski. Podczas jednej z podróży tata przeprowadził z nim wywiad i nagrał wspomnienia. Kasety znaleźć nie mogę, ale zachował się maszynopis, bo wspomnienia zostały na bieżąco spisane z taśmy. Przez kilka dni będę je tu publikować w częściach.

Henryk (Henry) Podlewski ur. 26 kwietnia 1920 roku w Zawierciu zmarł 8 stycznia 2015 roku w Nassau na Wyspach Bahama.

WSPOMNIENIA WOJENNE HENRYKA PODLEWSKIEGO syna Henryka i Marii z Gorczyckich
(Spisane na podstawie zapisu magnetofonowego.) cz.9.

Wiedzieliśmy, że w Tobruku brak jest słodkiej wody, więc zaopatrzyliśmy się w nią jeszcze na ścigaczu. Przydział w Tobruku był minimalny, dostawało się pół manierki słonawej wody, którą właściwie zabierał kucharz do gotowania i na herbatę. Poczęstowałem moją słodką wodą Australijczyka, którego luzowałem. Ten nabrał w usta wodę, ale zaraz wypluł i powiedział: „To niedobra woda, ja teraz piję słoną”.

Właściwie bitwa wyglądała w ten sposób, że wojsko było zakopane w ziemi. Żołnierze mieli różne dziury w ziemi, zakryte z góry przed samolotami i z tych dziur strzelali. Nasza stacja opatrunkowa mieściła się w obszernej tawernie, wykutej kiedyś przed laty w skale przez Arabów. Ja sam miałem mały okopek zasłonięty z góry. Był w nim barłóg, na którym się spało. Dzięki tym dziurom i wykopom, mimo tak intensywnych obstrzałów, straty były niewielkie. Strategia walki polegała na tym stałym ostrzeliwaniu. Ruchów wojska nie było. Jedynie nasza kawaleria, teraz już zmotoryzowana, musiała od czasu do czasu robić wypady i wówczas oni mieli największe straty.

Przez cztery lub pięć dni w tygodniu wieje na pustyni niezwykle dokuczliwy wiatr zwany „khamsin” i wówczas nic nie widać. Tymczasem naokoło były poukrywane miny. W czasie takiego wiatru do latryny trzeba było iść z busolą, by nie zboczyć z drogi i nie wpaść na minę. Najdzielniejszym z naszej kompani był kapłan Zagrobelny, który dwa razy na dzień jeździł ciężarówką do miasta, by przywieźć zapasy jadła i leków. Jeśli mieliśmy jakichś rannych, to on ich woził do miasta do szpitala. Była to funkcja niezmiernie niebezpieczna, bo samochód był widoczny jak na dłoni. Pojazd wznosił tumany kurzu i Niemcy strzelali do niego w ciągu całej jazdy. Grobelnemu przez dziewięć miesięcy udało się uniknąć trafienia. Mieliśmy tylko nadzieję, że wreszcie przyjdzie odsiecz. Na najbardziej wysuniętych stanowiskach, z których widoczność stanowisk wroga była dobrze widzialna i zasięg karabinów maszynowych był skuteczny, o jednej porze każdego dnia następowało zawieszenie broni na godzinę, oczywiście nie pisane. Żołnierze obu strony wychodzili na zewnątrz, by rozprostować nogi, by się przespać. Był z nami żołnierz, który w czasie pierwszej wojny był pod Verdun i mówił, że siła ognia w Tobruku była większa, niż tam. Oczywiście warunki walki były lepsze w Tobruku. Nie było przede wszystkim błota. Mieliśmy tylko szczury, ale zaprzyjaźniliśmy się z nimi i może dlatego nazywano nas „szczurami tobruckimi”.

Bardzo rzadko zdarzały się walki wręcz, ale to wyjątkowo. Niemcy mieli olbrzymią trudność w atakowaniu nas. Byliśmy doskonale zabezpieczeni w okopach tkwiących głęboko w ziemi i na naszym przedpolu znajdowały się pola minowe. Kiedy Niemcy nawet wdarli się czołgami na nasze pozycje, to w pierwszym rzędzie stracili sporo tych czołgów na minach i w ogniu artylerii, a potem musieli się wycofać, ponieważ nie mogli utrzymać zdobyczy terytorialnej, bo ich piechoty nie przepuściliśmy, mając tak ustawione stanowiska ogniowe, że przedarcie się przez nasz ogień było niemożliwe.

Była z nami w Tobruku formacja zwana Pułkiem Kawalerii Warszawskiej, która już teraz nie miała koni, lecz kilka pojazdów mechanicznych na gąsienicach. Pojazdy te nie były opancerzone, lecz żołnierze siadali na nie i przycupnięci atakowali od czasu do czasu. Pojazd miał jedynie karabin maszynowy. Dowódca pułku, pułkownik wykombinował w jakiś sposób konia i on jedynie jeździł konno. Moim zdaniem te wypady kawaleryjskie były niepotrzebne, ponieważ dawały większe niż zazwyczaj straty wśród żołnierzy. Pułkownik, choć był najbardziej narażony na swoim koniu, to jakimś trafem uchodził cało.

Jednym z żołnierzy był w Tobruku podchorąży Bochański ze znanej rodziny ziemiańskiej, nawiasem mówiąc, jego brat był znanym księdzem. Otóż Bochański był człowiekiem, który nie znał strachu. Podczas kiedy wszyscy, wykonując rozkazy czasem bardzo niebezpieczne, mieliśmy zawsze stracha i przyznawaliśmy się do tego, to ten chłopak szedł do ataku jak po plantach w Krakowie. Inni przeskoczyli kilka kroków i padali, by za chwilę znowu się poderwać, ale Bochański szedł stale wyprostowany. Oczywiście po dwóch miesiącach zginął.

Pół manierki słonej wody na żołnierza. Ani ziemniaków, ani chleba. Po pewnym czasie tęsknota za tymi polskimi prowiantami była olbrzymia. Torturowaliśmy się opowiadaniami o tego typu smacznym jedzeniu. Natomiast mieliśmy wielkie ilości konserw wołowych, które ja osobiście bardzo lubiłem. W Tobruku były takie ilości konserw wołowych, że kiedy było trzeba, to budowaliśmy z nich zapory przeciwczołgowe. Było także mnóstwo amunicji i czasem, gdy się nam nudziło, strzelaliśmy do celu. Tak się w tym wprawiłem, że w dwójkę z kolegą robiliśmy taniec puszki od konserw. Stawialiśmy ją w pewnej odległości i kolega strzelał do niej. Puszka odskakiwała, a ja wówczas trafiałem ją w locie. Puszka znowu zmieniała bieg i kolega ją trafiał, potem ja itd. Zamiast chleba były suchary prawie niejadalne. Były niesmaczne i tak twarde, że nie można było ich ugryźć, a moczyć nie było w czym. Trzeba przyznać, że przynajmniej pod Tobrukiem oblężeni, jeśli chodzi o jarzyny, odżywiani byli gorzej od oblegających, którzy mieli prasowany jarzyny i suszone ziemniaki, które po wrzuceniu do wody nabierały konsystencji. Myśmy dwa razy w tygodniu dostawali ziemniaki z puszek pływające w słonej wodzie. Brak witamin był dokuczliwy. Witamin w pastylkach nie dostawaliśmy. Szkorbutu jednak nie było.

c.d.n.

Udostępnij na:

WSPOMNIENIA WOJENNE HENRYKA PODLEWSKIEGO cz.8.

Henryk Podlewski – wuj mojego Ojca, a mój stryjeczno-cioteczny dziadek (jego dziadek Teodor był rodzonym bratem mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej), po wojnie zamieszkał na wyspach Bahama gdzie był lekarzem psychiatrą. Wiele razy przyjeżdżał do Polski. Podczas jednej z podróży tata przeprowadził z nim wywiad i nagrał wspomnienia. Kasety znaleźć nie mogę, ale zachował się maszynopis, bo wspomnienia zostały na bieżąco spisane z taśmy. Przez kilka dni będę je tu publikować w częściach.

Henryk (Henry) Podlewski ur. 26 kwietnia 1920 roku w Zawierciu zmarł 8 stycznia 2015 roku w Nassau na Wyspach Bahama.

WSPOMNIENIA WOJENNE HENRYKA PODLEWSKIEGO syna Henryka i Marii z Gorczyckich
(Spisane na podstawie zapisu magnetofonowego.) cz.8.

Z Sarafandu w Palestynie wróciłem pod Aleksandrię. Tu nastąpiły reorganizacje. Mieliśmy „okres mułów”, bo nas przygotowywali do ewentualnej inwazji Grecji. Ponieważ dowództwo wykombinowało sobie, że w tym górzystym kraju wszelki transport będzie się odbywał przy pomocy mułów, przeto przydzielono nam te złośliwe zwierzęta, z którymi w żaden sposób nie dało się zaprzyjaźnić. Zwierzęta były nieposłuszne i stale nas kopały. Cała sprawa inwazji Grecji jednak wkrótce stała się nieaktualna, ponieważ Niemcy zrzucili desant na Kretę, uniemożliwiając ten zamiar. Byliśmy szczęśliwi, że zabrano nam muły. Reorganizowaliśmy się znowu do czegoś innego. Tak się ciągnęło przez dłuższy czas. Nasz obóz nazywał się El Dikheila. Od czasu do czasu dostawałem przepustkę i wyjeżdżałem do Aleksandrii, gdzie można było się zabawić i zjeść coś dobrego. Wówczas wszystko było tanie, a żołd dostatecznie duży.

Jednak pobyt w obozie pod Aleksandrią miał także swoje bardzo przykre strony. Wielu wśród nas miało swoje rodziny w okupowanej Polsce, było do tych rodzin niezmiernie przywiązanych. Miało nadzieję, że wojna za kilka miesięcy się skończy. Tą nadzieją żyło. Tymczasem przebieg wypadków zaczął wskazywać na to, że jeśli nie będzie beznadziejnie, to w każdym razie wojna się bardzo przedłuży. Jednostki słabsze psychicznie nie wytrzymywały tego i nastąpiła seria samobójstw. Jeden z naszych mądrych pułkowników wydał w związku z tym rozkaz dzienny: „Z dniem dzisiejszym zabraniam popełniania samobójstw”.

Mieliśmy w tym obozie bardzo religijnego księżulę. Ten wykombinował sobie w sprawach religijno-służbowych wyjazdy do Palestyny. Dzięki temu szmuglował zegarki. Kiedy po przyjeździe do jakiejś jednostki odprawił mszę świętą, zabierał się do handelku, zawijał rękaw, a na ręce miał siedem zegarków i proponował: „Który pan woli?”.

W pewnym momencie naszego pobytu pod Aleksandrią kazano nam spakować nasz dobytek do worków, a pozostawić tylko sprzęt czysto bojowy w tornistrze wojskowym. Worki wysyłano i nigdy już nie zobaczyliśmy ich na oczy. Zawieziono nas do Aleksandrii. W nocy tuż nad ranem zaczęto nas ładować na pościgowce. Nikt nic nie wiedział. Zaczęliśmy przypuszczać, że wiozą nas do Iraku, że może chodzi o jakiś desant na Syrię. Nad samym ranem siedziałem na jakiejś skrzyni pocisków artyleryjskich w ścigaczu wypełnionym po brzegi wojskiem polskim i amunicją.

Trzy takie pościgowce ruszyły w morze. Spodziewaliśmy się skręcić po jakimś czasie w prawo w kierunku kanału La Manche. Tymczasem skręciliśmy w lewo. Wiedzieliśmy już o Tobruku. Nad nami szła eskadra samolotów brytyjskich, która tak długo nam towarzyszyła, jak długo starczyło jej paliwa. Jedna po wyczerpaniu benzyny odleciała. W pięć minut potem pokazały się samoloty włoskie nad samą wodą. Ścigacze zrobiły szereg gwałtownych zwrotów i całe szczęście, ponieważ samoloty zrzuciły do wody w naszym kierunku torpedy. Szczęśliwie nas nie trafiły. Miało to miejsce kilka razy. Po pewnym czasie wzięły nas w „opiekę” samoloty niemieckie. Nasz bardzo młody kapitan pokazał co potrafi. Stanął sobie na mostku kapitańskim i wydawał rozkazy dla uniknięcia zetknięcia z bombami. Nasze ścigacze raz i wraz otwierały ogień do samolotów. Hałas był niesamowity. Nie było się gdzie schronić, bo wszystko było załadowane. Nie czułem się wówczas najlepiej. Stracha miałem na całego.

Jechaliśmy w podobnej scenerii cały dzień. Uspokoiło się wieczorem. Kiedy już się mocno ściemniało, zaczęło być widać z daleka coś jasnego blisko, słyszeliśmy i widzieliśmy nieustającą kanonadę wszelkiego rodzaju pocisków, różnego natężenia głosu i różnych kolorów. Robiło to piorunujące wrażenie. Niemcy mieli trzy lotniska w pobliżu i wozili nad Tobruk bez przerwy samolotami bomby, tak jakby dowozili mleko. Czasem zrzucali Niemcy taką świecę na spadochronie, która niesłychanie silnie oświetlała cały teatr walki. Właściwie nasuwał się wniosek, że jest rzeczą niemożliwą, by tam dojechać, a gdyby się to udało, to nie da się tam wyżyć więcej jak pięć minut. A jednak okazało się, że i wjechać można i wyżyć się daje. Dojechaliśmy do portu, szybko wyładowali na brzeg i zaczekaliśmy do rana. Byłem zmachany i wystraszony. Tymczasem co chwilę jakiś odłamek pocisku chichocząc upadał opodal. Sen jednak zaczął mnie morzyć. Hełm angielski usunąłem na bok twarzy i położyłem się na czymś, gdzie dało się zasnąć.

Rano, kiedy się przebudziłem, nie było już tych efektów świetlnych, ale hałas był ten sam. Szybko nas porozdzielano po różnych stanowiskach. Ja wraz z moją grupą zluzowaliśmy Australijczyków na wysuniętej w przedzie stacji opatrunkowej. Australijczycy tej samej nocy odpłynęli z Tobruku.

c.d.n.

Udostępnij na:

WSPOMNIENIA WOJENNE HENRYKA PODLEWSKIEGO cz.7.

Henryk Podlewski – wuj mojego Ojca, a mój stryjeczno-cioteczny dziadek (jego dziadek Teodor był rodzonym bratem mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej), po wojnie zamieszkał na wyspach Bahama gdzie był lekarzem psychiatrą. Wiele razy przyjeżdżał do Polski. Podczas jednej z podróży tata przeprowadził z nim wywiad i nagrał wspomnienia. Kasety znaleźć nie mogę, ale zachował się maszynopis, bo wspomnienia zostały na bieżąco spisane z taśmy. Przez kilka dni będę je tu publikować w częściach.

Henryk (Henry) Podlewski ur. 26 kwietnia 1920 roku w Zawierciu zmarł 8 stycznia 2015 roku w Nassau na Wyspach Bahama.

WSPOMNIENIA WOJENNE HENRYKA PODLEWSKIEGO syna Henryka i Marii z Gorczyckich
(Spisane na podstawie zapisu magnetofonowego.) cz.7.

Z Bejrutu jechaliśmy jakąś niewielką kolejką stale w górę, w górę aż nawet robiło się zimno. Kolejka od czasu do czasu działać musiała jako kolejka zębata, bo było tak stromo. Kolejka kręciła meandrami tak, że nawet można było z niej wysiąść, załatwić się i na przełaj podejść do toru, po którym zachwalę przejeżdżała wolno kolejka. Przyjechaliśmy do małego miasteczka w Syrii, które nazywało się Homs (koło Homa). Tu był znaczny oddział Legii Cudzoziemskiej i tu założono obóz dla zaczątków Brygady Karpackiej. Żywienie było znowu na francuską modłę, więc niesmaczne. Ja urządziłem się niezgorzej, ponieważ umiałem mówić po francusku. Wziął mnie do pomocy nasz główny zaopatrzeniowiec. Co rano udawałem się z nim, wraz z małym konwojem ciężarówek, po zakupy na targ do miasta. Mieliśmy bony, za które kupowaliśmy prowianty od arabskich kupców. Kupcy częstowali nas świetną kawą, żeby oderwać naszą uwagę od zakupów i oszukać na ilości załadowanych na połci baranich. Piłem kawę i liczyłem barany. Nawiasem mówiąc, barany były dziwnej rasy, zamiast ogona miały z tyłu długi nagi płat skóry. Jadąc, widzieliśmy go kawałek drogi ruszty, na których smażono kawałki tłuszczu baraniego i ze smakiem zajadano.

W Legii Cudzoziemskiej spotkałem paru Polaków, którzy niezwykle przyjaźnie się do nas odnosili i pomagali radami w miejscu dla nas nieznanym. Szczególnie zapamiętałem jednego z nich, który kupił sobie żonę Arabkę i zainstalował ją w domku zrobionym jak wiele z gliny i łajna wielbłądziego. W wolnych chwilach przychodził do domu. Zapraszał nas do siebie na kawę, którą parzyła jego żona i wydawało mi się wówczas że była to najlepsza kawa, jaką piłem w życiu. Żołnierze legii byli potatuowani. Kiedy się popili, popisywali się siłą, podnosili jedną ręką stoły i inne ciężkie przedmioty.

Wojsko rosło w oczach, ponieważ uciekinierzy stale napływali. Dowództwo nad nimi sprawował pułkownik Kopański, późniejszy generał. (Miał jedno oko).

Z chwilą wojny francusko-niemieckiej i kapitulacji Francji wytworzyły się napięte stosunki. Dowódca francuski na terenie Syrii zabronił brygadzie ruszać się. Tymczasem dyslokacja była konieczna. Pułkownik Kopański w odpowiedzi na zakaz Francuza odpowiedział: „Niech nas pan spróbuje zatrzymać!”. Odeszliśmy bez kłopotów. Część Brygady wyjechała samochodami, część pociągami. Ja wyjechałem towarowym pociągiem. Przejechaliśmy opodal Balbeku i dojechaliśmy do Jeziora Tyberlandzkiego w Palestynie. Tu spotkaliśmy armię brytyjską. Od razu rzuciła się w oczy różnica między nimi a Francuzami. W porównaniu z rozlazłym, niechlujnym i beznamiętnym żołnierzem francuskim, Anglicy byli eleganccy, pozapinani, zdyscyplinowani, przychylni i mieli doskonałe jedzenie, które i my dostawaliśmy. A co najważniejsze nie było tam różnic między żołnierzami zawodowymi czy niezawodowymi. Nad Jeziorem staliśmy kilka dni. Nad nami kołowały sępy. Kąpaliśmy się w jeziorze o wielkim stopniu zasolenia. Stamtąd zabrano nas do obozu w Latrun w Palestynie, niedaleko od Tel-Awiwu. Obóz dobrze zorganizowany, porządek, jedzenie dobre. Latrun, według miejscowej legendy, miało być miejscem ostatniej wieczerzy Jezusa.

c.d.n.

Udostępnij na: