Archiwa tagu: Tak zapamiętałem

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 24

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

20 sierpnia rano zjawił się u nas Jędrek. Miał kilka godzin wolnych. Ze szczegółami opowiadał przebieg zwycięskiego siarcia z niemieckim patrolem samochodowym na Czerniakowie. Znał też szczegóły owego bratobójczego wypadku. Oddział powstańczy od rana obsadzał Czerniaków. Budowali tam barykady. Plac Bernardyński został zamknięty barykadami z trzech stron. Pierwszą barykadę stanowił przewrócony tramwaj, który uniemożliwiał dostęp na plac od strony miasta. Druga barykada, również frontem zwrócona do miasta, przecinała ulicę Czerniakowską przy klasztorze, pod oknami kancelarii parafialnej. Trzecia barykada zamykała ulicę Bernardyńską obok furtki prowadzącej na cmentarz kościelny. Barykady te nie były jeszcze ukończone, kiedy Niemcy pierwszy raz zaatakowali. Jędrek uzbrojony był w granaty i niemiecki peem typu Schmeisser, przydzielony na dwóch żołnierzy, z których kolejno jeden pełnił funkcję strzelca, drugi amunicyjnego — tak jak przy karabinie maszynowym. Ambicję każdego strzelca pistoletu maszynowego stanowiło strzelanie jak najkrótszymi seriami. Ponieważ do wieczora Niemcy jeszcze kilkakrotnie wysyłali w kierunku Czerniakowa patrole rozpoznawcze, które bez trudu były przez naszych przeganiane z przedpola, zapytałem z naiwną ciekawością Jędrka, ilu ma już wrogów na swoim koncie. Wyjaśnił mi skromnie, że trudno mu było stwierdzić w gorączce walki, przy dużej odległości nacierających, czy jego strzały były celne. Nie potrafił nawet powiedzieć, z jakim skutkiem rzucał swoje milsy. Z dużym zainteresowaniem oglądałem i ważyłem w ręku te żelazne jaja, porznięte nacięciami. Jędrek wyjaśniał mi cierpliwie działanie granatu: odkręcił denko, wyjął zapalnik, pokazywał, jak spuszcza się iglica itp.

Tejże samej nocy wypadło jeszcze Jędrkowi wraz z Tadkiem Tabiasem pełnić służbę patrolową na mokradłach na wschód od placu Bernardyńskiego, w kierunku Siekierek, które były opanowane przez Niemców. Uzbrojenie ich stanowiły granaty i stary ośmiostrzałowy lebel, do którego mogli ładować tylko po jednym naboju wskutek defektu podajnika. Na Siekierki dostęp prowadził przez drogę wolicką, tzw. Wójtówkę, gdzie od czasu do czasu dawało się słyszeć przejeżdżające niemieckie samochody. Przed wyjściem na patrol mówiono im, że muszą być bardzo ostrożni, żeby nie postrzelać swoich, bo podobno gdzieś na Czerniakowskiej, w rejonie ulicy Podchorążych, znajduje się całkowicie odcięty w tamtejszych blokach oddział powstańców, którzy są dobrze uzbrojeni i umundurowani w niemieckie mundury. Mogą zechcieć w nocy przebijać się na Czerniaków.

Nad ranem ściągnięto Jędrka i Tadka nad Jezioro Czerniakowskie, gdzie kopali dla siebie stanowiska strzeleckie. Jędrkowi wypadło stanowisko tuż przy moście, który został spalony poprzedniego wieczora, żeby uniemożliwić Niemcom wdarcie się z tej strony na Sadybę. Z dna jeziora sterczały nie dopalone kikuty pali, a dużo zwęglonych pływało po powierzchni. O świcie po drugiej stronie jeziora ukazał się patrol niemiecki. Z odległości około 300 metrów został on ostrzelany przez naszych. Gdy zaczęła się strzelanina, rów strzelecki Jędrka był wykopany tylko na tyle, że mógł w nim uklęknąć. Jako przedpiersie wykorzystał więc Jędrek odkopany przez siebie kawał krawężnika. Po wycofaniu się patrolu za jeziorem dał się słyszeć chrzęst gąsienic i ukazały się dwa czołgi, które po kilku minutach otworzyły ogień z dział do powstańców. Ponieważ jezioro stanowiło przeszkodę nie do przebycia dla czołgów, a piechoty niemieckiej nie było widać, dowódca dał powstańcom rozkaz wycofania się w obręb ulicy Goraszewskiej. Gdy nasi się wycofali, kilka pocisków eksplodowało w murach willi stanowiących bezpośredni cel czołgów. O dziewiątej rano, po zluzowaniu oddziału przez inny, chłopcy dostali całodzienną przepustkę.

Wyszliśmy z Jędrkiem nad fosę. Nieśmiało zapytałem, czy mogę jeszcze zatrzymać jego starą procę. Ofiarował mi ją oficjalnie. Teraz już go nie bawiła, nawet jej się wstydził. Był przecież żołnierzem, miał granaty i prawdziwego peema.

Około południa przyszedł stryjek. Na szyi miał zawieszoną niemiecką pryzmatyczną lornetkę polową, a na ramieniu na pasie nowiutkiego lśniącego oksydem mauzera. Stryjek jak zwykle ze swadą i humorem zaczął opowiadać historię swego uzbrojenia. Zdobył je osobiście wraz z jeńcami na przedpolach ulicy Okrężnej, na wprost swojej willi. Byli to ci sami jeńcy, których wczoraj przyprowadzono do nas na podwórko. Ich oddział bronił się w mokradłach zawzięcie. Nasi podpuścili ich specjalnie tak blisko, a potem ogniem erkaemów zamknęli im odwrót. Stanowiska naszych, położone w obrośniętych dzikim winem ogródkach willi wokół ulicy Okrężnej, były doskonale zabezpieczone i zamaskowane. Erkaemy znajdowały się na piętrach willi. Niemcy nie mieli żadnych szans odwrotu. Do przodu nie można, bo nasi, do tyłu nie można, bo bagna i nasi ogniem ryglują drogę. Nasi postanowili dwóch ostatnich wziąć żywcem. Stryjek z kilkoma żołnierzami, podczołgawszy się, wyskoczyli znienacka zza krzaków i przystawili im lufy do piersi. Towarzysze stryjka byli tak podnieceni własną determinacją, że w pierwszej chwili chcieli obydwu jeńców rozwalić. Ostatecznie skończyło się na przyłożeniu szkopom kilku kolb ich własnymi karabinami.

Podczas opowieści stryja babka sprawnie przyszywała mu do kołnierza marynarki biało-czerwone proporczyki. Ja tymczasem skorzystałem z jego nieuwagi i zająłem się karabinem, przymierzając się do niego i z zazdrością ważąc go w rękach. Był to nowiutki mauzer z wybitą datą produkcji: 1944.

Dzień 21 sierpnia utkwił mi w pamięci jako dzień pogrzebów. Raniutko za naszym blokiem, od strony wschodniej, tuż pod oknami powstańczego szpitala, w ogródku generałowej, razem z sąsiadkami rozpoczęliśmy kopanie pierwszych grobów. Pierwszym zmarłym, którego złożyliśmy do ziemi w skrzyni zbitej z ławek szkolnych, był bardzo młody chłopiec o ciemnych włosach, mający peudonim „Kobus”. Jego szczupłe bezwładne ciało zrobiło na mnie straszne wrażenie. Łzy przez cały czas cisnęły mi się do oczu. Pochlipywałem i kopałem. Kopaliśmy w milczeniu, zmieniając się co chwila. Jako drugiego po grzebaliśmy również młodego powstańca o pseudonimie „Cień”. Gdyśmy skończyli uklepywanie mogił, przyszedł wraz z pielęgniarką jeden z sąsiadów i zatknęli na grobach wycięte z dykty tabliczki z wypisanymi tuszem pseudonimami, nazwiskami, datami urodzenia i śmierci poległych. Obydwaj już byli poza naszym światem, bezpieczni od kul, które przerwały ich życie. Pierwszy z nich, strzelec „Kobus”, miał piętnaście lat i nazywał się Zygmunt Urbanowicz. „Cień”, dowódca II drużyny 8 kompanii, miał lat dwadzieścia jeden, nazywał się Zbigniew Kusiński i w cywilu był studentem Politechniki Warszawskiej. Pomyślałem o ich rodzicach, którzy jeżeli żyją, to gdzieś na pewno na nich czekają i nigdy nie zobaczą już swych synów. Zacząłem jeszcze żałośniej pochlipywać. Sąsiadki, widząc moje wzruszenie, chciały mi zaoszczędzić tych przykrych przeżyć i zaczęły odpędzać mnie od kopania następnych grobów, ale twardo rwałem się do łopaty. Chciałem chociaż w ten sposób „brać udział”.

Trzeci grób, który kopaliśmy, był przeznaczony dla kapitana „Korwina”, tego, co poległ podczas ostrzału artyleryjskiego na forcie. Przynieśli go na ramionach w zabitej już skrzyni żołnierze plutonu honorowego. W pogrzebie oprócz nich uczestniczył kapelan ksiądz Przybyła oraz kapitan „Jaszczur”. Gdy nad otwartą mogiłą ksiądz odprawiał egzekwie, pożerałem wzrokiem żołnierzy. Umundurowani byli jednakowo — w panterki, „przy pasach i ładownicach, z karabinami u nogi”. Wyglądali marsowo. Większość stanowili ludzie w średnim wieku, ci, którzy wojowali w lasach wraz ze swoim dowódcą żegnanym teraz na zawsze. Ogorzałe twarze były zmęczone. Szczególnie przykuł moją uwagę ciemny brunet o twarzy okolonej dawno nie golonym zarostem. Spod panterki pod szyją wychodził mu brązowy golf. Silną dłonią, na której wyraźnie zarysowywała się siatka żył, ściskał lufę karabinu. Ksiądz kończył egzekwie, pokropił mogiłę wodą święconą z buteleczki, którą wyjął z kieszeni, i ukląkł wysuwając do tyłu sztywną nogę jak drzewce sztandaru. Zapanowała cisza. Wszyscy popatrzyli na kapitana „Jaszczura”. Oczy miał spokojne, tylko policzki i czoło zdradzały napięcie. Kapitan „Jaszczur” w słowach wymawianych krótko, urywanymi zdaniami, scharakteryzował poległego. Kapitan „Korwin”, czyli Lucjan Dobaczewski, miał duże zasługi w pracy konspiracyjnej przez długie lata okupacji. Był między innymi wykładowcą w tajnej szkole podchorążych. Od pierwszych dni powstania wraz ze swym oddziałem toczył ciężkie boje przeciwko przeważającej sile Niemców — najpierw na Ochocie, a potem w lasach chojnowskich, dokąd przeprowadził swój batalion. Był kochanym i cenionym kolegą. W nocy z 18 na 19 sierpnia przez pierścień wroga zamykający stolicę przebił się znów do Warszawy ze swym wyborowym batalionem żołnierzy wypróbowanych w walkach. Poległ śmiercią walecznych. Pozostawił żonę i trzyletniego synka. W tym miejscu głos kapitana „Jaszczura” jakby się załamał. Skończył przemówienie wypowiedzianymi cicho słowami ułańskiej piosenki: „Spij kolego, w ciemnym grobie…” Padła komenda: „Baczność! Prezentuj broń!” Żołnierze sprawnie chwycili karabiny. Zebrani minutą ciszy uczcili pamięć poległego. Znów padła komenda: „Do nogi broń! Spocznij!” Ksiądz kapelan schylił się i rzucił grudę ziemi, która głucho uderzyła w żołnierską trumnę. Zaraz po nim rzucił garść ziemi kapitan „Jaszczur” i tak kolejno wszyscy. Po skończonym pogrzebie znów zakomenderowano: „Na ramię broń! Kierunek fort, odmarsz!” Pluton honorowy oddalał się równym krokiem, a ja mimo woli pomyślałem: dziś „Korwin” i dwóch żołnierzy — kto będzie następny jutro?

Niestety, jeszcze tego samego dnia kopaliśmy groby w ogródku generałowej. Uświadomiłem sobie wówczas sens piosenki powstańczej z 1863 roku, którą często we wczesnym dzieciństwie śpiewała mi do snu matka:

…i po garstce ziemi
z swych mogił pobrali,
to by dłońmi swemi
Polskę usypali…

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 23

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

Mimo ostrzału na Sadybie panował ruch jak w najlepszych przedwojennych czasach. Sklepy były otwarte. Po drugiej stronie ulicy, na ścianie domu przy Okrężnej 5, wisiał barwny plakat, przedstawiający młodego żołnierza w hełmie, z karabinem na ramieniu. U dołu plakatu duży napis nawoływał: „Wszyscy w szeregi AK.” Radość z wolności malowała się na wszystkich twarzach. Na ulicy tu i ówdzie widać było żołnierzy z zawadiackimi minami, z bronią niedbale zawieszoną na ramieniu czy na szyi. Na każdym kroku obdarzani byli serdecznymi uśmiechami i powitaniami.

W pewnej chwili dostrzegłem grupę powstańców idącą chodnikiem przy naszym bloku. Poznałem Jędrka Górniaka i Tadka Tabiasa. Obładowani bronią i ekwipunkiem, szli rozprawiając o czymś żywo. Ponieważ upał był solidny, pozdejmowali hełmy z głów i nieśli je na rękach jak koszyki z nabiałem. Istotnie, w hełmach mieli jaja, tylko nie kurze. Były to granaty. Jak się później dowiedziałem, ekwipunek swój zdobyli na Czerniakowie, w zwycięskim starciu z niemieckim patrolem samochodowym.Teraz szli na nowe stanowiska, nad Jeziorem Czerniakowskim.

Około piątej po południu Sadyba znów rozbrzmiała strzałami. Tym razem Niemcy zaatakowali od bagien pomiędzy jeziorem a figurą Św. Jana Nepomucena. I ten atak nie trwał długo. Niebawem też z pola walki nadeszła wiadomość, że nasi wzięli jeńców i że ich prowadzą. Wybiegłem na ulicę, żeby zobaczyć pokonanych. Dwaj powstańcy prowadzili dwóch ludzi w hełmach i w mundurach koloru feldgrau. Jeden z jeńców był młodym wysokim blondynem, liczącym dwadzieścia kilka lat. Drugi, niższy i tęższy, już łysiejący, miał około czterdziestki. Wzięto ich w mokradłach u stóp skarpy, na przedpolu ulicy Okrężnej. Mimo kilkakrotnego wezwania do poddania się, nie chcieli usłuchać, dopiero gdy nasi rzucili się do kontrataku i część Niemców wybili, a część się wycofała, ci dwaj osaczeni nie mieli innego wyjścia. Gdy ich rozbrajano, podobno trzęśli się z przerażenia. Na zapytanie, dlaczego nie chcieli się poddać, na wstępnym przesłuchaniu zeznali, że dowódcy uprzedzali ich, iż powstańcy w bestialski sposób mordują jeńców. Oczywiście zostali uspokojeni, że powstańcy traktują żołnierzy Wehrmachtu jak wojsko i jeńców nie mordują. Jednakże mieli przeżyć moment grozy raz jeszcze. Gdy ich przyprowadzono pod blok, zostali otoczeni przez tłum ciekawych. Wśród powstańców odpoczywających na podwórzu bloku znajdował się Żyd, któremu całą rodzinę wymordowali hitlerowcy, a który sam kilkakrotnie ledwie uszedł z życiem. Ów Żyd chciał koniecznie tych Niemców wykończyć natychmiast. Aż ręce mu drżały, tak pragnął wywrzeć na nich swoją, chyba zrozumiałą nienawiść. Jeńców ogarnęło przerażenie. Po raz pierwszy w życiu oglądałem przerażonych Niemców. Ci dwaj wzbudzali litość, zupełnie nie przypominali tych, którzy 5 lutego tego samego roku, podczas pamiętnej akcji gestapo na Sadybie, robili u nas rewizję. Mimo woli przypomniał mi się wypadek z wczesnego dzieciństwa, kiedy na wakacjach w Nowym Dworze gonił mnie ze szczekaniem i ujadaniem, szczerząc kły, jakiś kundel podwórzowy. Co sił w nogach uciekałem do brata, który łowił ryby nad Narwią. Kiedy dostrzegł mnie w opresji, złapał kij i zaczął biec z odsieczą, krzycząc z daleka na psa. Gdy pies zobaczył kij w ręku brata, podkulił ogon i ze skowytem zaczął uciekać oglądając się trwożliwie co chwilę, czy brat go goni. Twarze obydwu jeńców przypomniały mi pysk tego psa. Kiedy rozgorzała sprzeczka między Żydem-powstańcem a konwojentami jeńców, pod Niemcami tak trzęsły się nogi, że musieli usiąść na podmurowaniu siatki ogrodzenia. (Pies podkulał ogon.) Do sprzeczki zaczęli się wtrącać i gapie. Ktoś wykrzykiwał: „Po cholerę drani prowadzić i żryć dawać. W mordę, w czapę i już! Te skurwysyny by się nad nami nie litowały!” Pomyślałem o psie, który szczekał i szczerzył kły, ale i o zabitych pod Wilanowem 1 sierpnia. Większość obecnych, patrząc na śmiertelny strach jeńców, stała jednak po ich stronie. Ja nie śmiałem wypowiedzieć swojego zdania, choć też stałem po ich stronie, mimo że nieraz życzyłem Niemcom okrutnej śmierci, mimo że zawsze niemieckim lotnikom przelatującym nad Sadybą życzyłem, żeby zlecieli na zbity łeb (raz nawet los mnie wysłuchał). Także ci, co teraz bronili bezbronnych, jeszcze kilkadziesiąt minut temu słali wszelkie możliwe przekleństwa pod adresem atakujących Niemców, ci sami ludzie, z których każdy w rodzinie kogoś stracił, miał kogoś bliskiego w więzieniu czy obozie. Wtedy dla nas każdy człowiek w mundurze feldgrau, bez biało-czerwonej opaski na ramieniu, był zbrodniarzem. Największymi orędowniczkami jeńców były kobiety, te proste przekupki, szmuglerki, którym żandarmi zabierali towar, które niejednokrotnie cudem wykupywały się z ich rąk, Niemcom pot spływał strugami spod hełmów. Młodszy zdjął hełm z głowy i postawił go między nogami. Włosy miał zlepione, prosił o wodę. Jedna z kobiet podała mu cztery pomidory. Obydwaj jeńcy łapczywie chwycili po pomidorze, z widoczną ulgą zaspokajając pragnienie. „Szkoda dla drani pomidorów”, oponowali zwolennicy natychmiastowego rozstrzelania. W tym momencie ze swojego mieszkania wyszedł doktor Szczubełek, obecnie kapitan „Jaszczur”, do którego podszedł ktoś z tych, którzy bronili jeńców, i zaczął relacjonować wydarzenie. Doktor był ubrany w zielone wojskowe polskie bryczesy i jak zawsze w szarą marynarkę, z tą różnicą, że dziś marynarka była ściągnięta oficerskim pasem z koalicyjką, przy którym wisiała pochwa z pistoletem, na ramionach zaś marynarki naszyte były zielone naramienniki z trzema srebrnymi gwiazdkami na każdym. Na głowie miał doktor zieloną furażerkę z białym orłem na czerwonym rombie, takim samym jakiego matka naszywała rano ojcu na furażerkę i jakiego podziwiałem na pilotce powstańca, który w nocy zjawił się u nas w piwnicy. Kapitanowi „Jaszczurowi” towarzyszył adiutant „Myszka”, młody szatyn w okrągłych okularach w rogowej oprawie, wyglądający na nauczyciela[1]. Ubrany był w granatową marynarkę z tenisu, wojskowe zielone bryczesy i buty z cholewami. „Myszka” przymocowywał sobie do pistoletu rzemień ze skóry, zrobiony tak jak się robi z papieru łańcuch na choinkę, gdy kapitan „Jaszczur” podszedł do jeńców. Obydwaj sprężyli się na baczność. Doktor porozmawiał z nimi chwilę, zamienił kilka zdań z konwojentami i zdecydowanym głosem kazał jeńców odprowadzić do fortu.

Jeńców tych widywałem podczas powstania wielokrotnie, jak wraz z innymi nosili węgiel i produkty do kuchni. Umieszczono ich w pierwszej z brzegu kazamacie. Do pracy brani byli tylko za swoją dobrowolną zgodą, przy czym dostawali za to dodatkowe porcje papierosów. Ojciec mój jako zastępca kwatermistrza prawie codziennie miał z nimi do czynienia. Ci dwaj pierwsi jeńcy kilkakrotnie nosili też węgiel do naszego bloku, dla szpitala i kuchni, gdzie moja mama oraz panie Irena Symonowiczowa, Inka Rzepecka, Emma Szczerkowska, Józefina Topczewska i inne przygotowywały posiłki dla żołnierzy. Eskortował ich ze swoją nieodłączną efenką 7,35 jeden z najbliższych współtowarzyszy broni ojca, „Równy” (Jan Jasman), blondyn w harcerskiej bluzie, granatowych bryczesach i butach z cholewami. Któregoś dnia, gdy przechodzili koło klatki schodowej numer 1, spotkali mojego ojca. „Równy” zatrzymał ojca, ponieważ ten młodszy czegoś chciał, a „Równy” nie mógł się z nim dogadać. Okazało się, że jeńcowi dokuczała ślepa kiszka. Wydawało mi się jakoś nie w porę to zapalenie ślepej kiszki, kiedy śmierć od kul i od pocisków groziła na każdym kroku, kiedy w szpitalu nie stało miejsca dla rannych. Ojciec uspokoił jeńca, że zostanie skierowany do szpitala, gdzie zbada go lekarz.

Ten pierwszy dzień wolności był dla mnie pełen wrażeń. Wyrastałem wszędzie, gdzie mnie nie posiali. Wszystko chciałem widzieć i wiedzieć. Było już dobrze po południu, kiedy z ulicy dobiegł rytmiczny stukot butów i śpiew. Echo niosło między domami słowa żołnierskiej piosenki:

…wziął je, do plecaka schował
i dalej pomaszerował.

Wybiegłem na ulicę. Na wprost bloku maszerował ulicą Okrężną oddział żołnierzy. Na czele szedł Antczak[2], który za okupacji zajmował się dostawą wody sodowej i lemoniady do miejscowej cukierni i sodowiarni oraz kiosków. Dziś ubrany był w wojskowe polskie bryczesy i buty z cholewami. Brązową marynarkę miał ściągniętą wojskowym pasem, za którym tkwił niemiecki trzonkowy granat. Głowę okrywał mu hełm niemiecki z biało-czerwoną opaską. Oddział maszerował na kwaterę, którą zajął w dawnym sklepie „Społem” przy ulicy Okrężnej 5.

Na Sadybę, a także i do naszego bloku, ściągnęło dużo uciekinierów z miasta. Najwięcej z Czerniakowskiej, Sielc, Podchorążych i z Belwederskiej. Roztasowali się w różnych mieszkaniach, korzystając z gościnności ich właścicieli. Każdy dzielił się z nimi, czym miał. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że dziś oni, a jutro my możemy być bez dachu nad głową.

Front przebiegał ulicami: Okrężną, Chochołowską do Podhalańskiej, gdzie były stałe stanowiska ciągłe. Wzdłuż cmentarza aż do kościoła znajdowały się tylko placówki. Plac Bernardyński i klasztor oraz wieś Czerniaków były S obwarowane barykadami. Folwark na Czerniakowie również obsadzili powstańcy. Dalej stałe pozycje obejmowały teren Sielc wzdłuż ulicy Chełmskiej do Dolnej, Belwederskiej, Nabielaka, Bończy, Podchorążych do Nowosieleckiej i do Czerniakowskiej. Odcinek ulicy Czerniakowskiej pomiędzy Chełmską a placem Bernardyńskim był patrolowany przez powstańców. Nasi obsadzili też Fort Legionów Dąbrowskiego. Tędy i przez Królikarnię wiodła droga na powstańczy Mokotów, tą drogą kursowali łącznicy z meldunkami, transportowano broń i amunicję, przechodziły oddziały dla wsparcia bądź Mokotowa, bądź Sadyby. I tak Sadyba stała się kawałkiem Niepodległej Polski. Ukształtował się front, ustabilizowało się życie.

Dni, które teraz nastąpiły, pełne były rozmaitych wydarzeń. Ludzie, otoczenie, wszystko wokół zmieniało się jak w kalejdoskopie. Przez pierwsze dni Niemcy wysyłali w kierunku Sadyby patrole rozpoznawcze, lecz nasi odpierali je zwycięsko. Życie tętniło. Wszystkie sklepy były otwarte. Cen nikt nie podnosił. Ojciec, mimo że pełnił funkcję kwatermistrza, cieszył się szacunkiem i sympatią-właścicieli tych sklepów. Gdy rekwirował dla potrzeb wojska cukier, mąkę czy inne produkty, nikt nie odmawiał, nikt niczego nie ukrywał, przeciwnie, całe skrzętnie chowane przed Niemcami zapasy były dobrowolnie ujawniane i przekazywane. Warto wymienić tu nieocenionego-Antoniego Gregorczyka, panią Robaczyńską czy panie Krowickie. W tych decydujących dniach nikt się od niczego nie uchylał, każdy dawał wszystko, co ma i na co go stać. Długa byłaby zresztą litania nazwisk tych, którzy jeżeli nie bezpośrednio, to pośrednio brali udział w powstaniu.

Jednym z bliskich towarzyszy broni ojca w tym czasie był stary kawalerzysta, wachmistrz, jeszcze z pierwszej wojny światowej. Niestety, nie zapamiętałem ani jego pseudonimu, ani nazwiska. Nazwałem go w myślach „wachmistrzem Dryndą”, ponieważ podczas okupacji, gdy trzeba było schować siodło i zrzucić mundur, zamienił kawaleryjską taczankę na dorożkę, zarabiając w ten sposób na utrzymanie i czekając chwili, która właśnie teraz nadeszła. Pamiętam, jak kilkakrotnie dosiadał roweru. Robił to dziwnie, a siedział na nim tak jakoś pokracznie i równocześnie zawadiacko, jak na ognistej klaczy.

Umundurowanie i uzbrojenie oddziałów przebywających na Sadybie było bardzo różnorodne. Noszono zdobyczne mundury różnych niemieckich formacji: Wehrmachtu, lotnicze i SS, polowe panterki, mundury węgierskie, polskie mundury przechowywane pieczołowicie w domach od września 1939 roku, mundury harcerskie, strażackie, sokolskie, wreszcie angielskie i amerykańskie ze zrzutów. W te ostatnie byli umundurowani przeważnie żołnierze oddziałów leśnych. Wśród tej bogatej gamy krojów i barw przewijały się różnorodne ubrania cywilne, zmilitaryzowane wojskowymi pasami, biało-czerwonymi proporczykami naszytymi na kołnierzach i opaskami. Nakrycia głowy zdobił biały orzeł na czerwonym rombie.

Uzbrojenie powstańców też było różnorodne. Składało się z ukrywanej dotąd broni polskiej armii wrześniowej, a więc z polskich mauzerów piechoty i krótkich kawaleryjskich, produkowanych w Radomiu i Warszawskiej Fabryce Karabinów, z francuskich lebelów i berthierów oraz austriackich mannlicherów. Znalazły się też polskie cekaemy. Tu i ówdzie dostrzec można było za żołnierskim pasem charakterystyczny kontur visa. Broń ta, mimo iż niejednokrotnie leżała w ziemi czy w wodzie, często po kilka lat, okazywała się w użyciu poza wyjątkami niezawodna. Ze zrzutów pochodziły angielskie steny i piaty przeciwpancerne, amerykańskie tomigany, radzieckie pepesze i erkaemy. Wśród broni zdobycznej niemieckiej spotkać można było cały wachlarz typów, z broni krótkiej przede wszystkim parabellum i walthery. Należy jeszcze -wymienić broń konspiracyjnej produkcji, jak błyskawice i polskie steny, do których magazynki produkowano teraz na forcie, oraz granaty woreczkowe.


[1] „Myszka” był rzeczywiście nauczycielem z zawodu. Pochodził ze Lwowa (pseudonim obrał sobie z powodu znamienia wielkości dwuzłotówki na policzku). Któregoś dnia w sierpniu wyszedł na patrol na przedpole i nie powrócił.

[2] Po upadku Sadyby Antoniemu Antczakowi udało się przedostać na Mokotów. Przypominam sobie zasłyszane już po powstaniu zdanie: „Przeszli dzięki celnym strzałom Antczaka. On, niestety, potem zginął.”

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 22

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

Rano, gdy tylko obudził się dzień, wybiegłem z piwnicy na dwór. Słońce wschodziło, mgły ustępowały, zapowiadał się śliczny dzień. Ojciec od rana znajdował się już na forcie. Ruch wszędzie był niesamowity. Przede wszystkim zaraz o piątej zaczęto wznosić barykadę na Powsińskiej, przed mostem, a po niej rowy dobiegowe do fortu i do parku. Również na samym forcie chłopcy się okopywali zawzięcie, wnosząc na szańce niemieckie lotnicze formularze, raporty tzw. Flugansage, które całymi blokami zalegały kilka kazamat.

Fort tętnił życiem. Intendentura nie próżnowała. Od razu uruchomiono warsztat rusznikarski, ruszyła produkcja butelek samozapalających i granatów. Przystąpiono do zorganizowania nasłuchu radiowego. Zajął się tym jeden z kolegów Antka, Ryszard Zienkiewicz, nazywany Rynciem. Ponieważ energii elektrycznej nie było już na Sadybie od 3 sierpnia, początkowo zasilano aparaty radiowe prądem z baterii i akumulatorów, ale później Ryncio wpadł na bardziej oryginalny pomysł. Na specjalnych stojakach ustawił rowery z dynamami do reflektorów i kolejno na zmianę kilku powstańców pedałowało w miejscu, zasilając w ten sposób prądem aparaty radiowe. Potem użyto do pedałowania niemieckich jeńców.

Zabrano się też do zorganizowania zaopatrzenia — uruchomiono piekarnię i kuchnię polową. Jeden z mieszkańców Sadyby cały zacier bimbrowni przekazał do użytku powstańczej piekarni. Zaopatrzenie przypadło w udziale memu ojcu, jako zastępcy kwatermistrza. Około wpół do ósmej rano wpadł właśnie do nas na chwilę. Kiedy rozmawiał z matką, kazał mi z kosza, który posłużył jako umocnienie nasypu przedokiennego, z lewego jego rogu, wygrzebać z ziemi kwadratowe blaszane pudełeczko po taśmie od maszyny do pisania. Mocno zaintrygowany, podejrzewając, że pudełeczko pewnie zawiera amunicję do sztucera, pobiegłem spełnić polecenie ojca. Zdziwiony lekkością pudełeczka, nie wytrzymałem i zajrzałem do środka. Pudełko zawierało „mundur powstańczy” — biało–czerwoną opaskę.

Gdy wracałem z opaską do piwnicy, spotkałem na klatce schodowej, koło skrzynki na listy, Jania Boczara. Właśnie wdziewał swój „mundur”. Opaska Jania bardzo mnie zaciekawiła, ponieważ miała naszytą pionowo, w poprzek barw narodowych, zieloną „belkę”. Okazało się, że „belka” ta oznaczała formację Państwowego Korpusu Bezpieczeństwa, odpowiadającą policji lub żandarmerii.

Oddając ojcu opaskę, nie mogłem powstrzymać się od zapytania o sztucer. Odpowiedział mi, że w tej chwili nie ma czasu na wydobycie sztucera z kryjówki, musi bowiem spieszyć na fort. Poszedłem wraz z nim. Kiedy mijaliśmy furtkę, na niebie od strony Służewca pojawiły się trzy sztukasy. Zrobiło mi się nieswojo. W pamięci stanęły mi nurkujące samoloty, jakie kilka dni temu ze strychu widziałem nad miastem. Sztukasy jednakże przeleciały spokojnie i zniknęły gdzieś na horyzoncie, za Wisłą. Gdy wyszliśmy na ulicę, dostrzegłem zawieszoną biało-czerwoną chorągiew na jednym z domów na Powsińskiej, po stronie szkoły. W kierunku mostu zdążały grupki ochotników do budowy barykady, którą pospiesznie wykańczano. Był też między nimi jeden z sadybiańskich kryminalistów i pijaków, śpieszący ochoczo z łopatą w ręku.

Odprowadziłem ojca aż do fortu. Rozstaliśmy się koło szlabanu, przy którym stał młody wartownik z biało-czerwoną opaską na ramieniu. Ojciec wymienił z nim hasło i odzew i poszedł w kierunku narożnej kazamaty we wschodnim skrzydle fortu. Ja zaś oparłem się na szlabanie i z radością patrzyłem na znowu nasz fort. Po dziedzińcu kręciło się wielu powstańców. Jedni wynosili paki formularzy na zewnętrzny nasyp fortu. Inni szykowali się do przestrzeliwania broni, bo po wschodniej stronie mostu ustawiono tarcze strzelnicze. Długo nie mogłem od tego wszystkiego oderwać wzroku.

Kiedy ruszyłem z powrotem w kierunku bloku i mijałem jezdnię od strony mostu, rozpętała się strzelanina. Niemcy rozpoczęli pierwszy atak na Sadybę. O wynik walki byłem jednak całkowicie spokojny. Ruch, jaki oglądałem na forcie, beztroskie i zawadiackie miny naszych żołnierzy — nastroiły mnie optymistycznie.

Strzelanina trwała niedługo. Nasi odrzucili Niemców daleko na przedpole.

W bloku panował też niezwykły ruch. Pospiesznie organizowano szpital polowy, ponieważ drewniany budynek szkolny w razie ewentualnego ostrzału artyleryjskiego czy bombardowania lotniczego nie dawał absolutnie żadnego zabezpieczenia. Zaczątkiem szpitala w bloku stało się mieszkanie generałowej Branickiej. W narożnym pokoju od podwórka urządzono salę operacyjną, ponieważ ta strona bloku była zasłonięta od północy budynkami ulicy Okrężnej, od zachodu skrzydłem bloku, a od wschodu mieszkaniem Wacława Rogowicza, zresztą z tej strony, od Wisły, atak artyleryjski był najmniej spodziewany.

 

W miarę rozwoju wypadków, proporcjonalnie do natężenia niemieckiego ataku na Sadybę, rannych do szpitala przybywało coraz więcej, tak że zapełnili nie tylko mieszkanie generałowej, lecz również Rogowicza, a następnie wszystkie mieszkania parterowe w całym bloku. Pod koniec sierpnia ranni leżeli już w mieszkaniach pierwszego piętra.

Koło godziny jedenastej znów rozpętała się strzelanina. Tym razem Niemcy atakowali od Służewca. Stałem akurat w furtce prowadzącej z ogrodu w stronę fortu, kiedy zza bunkra, w którym mieszkał Pałka, wybiegł zdyszany łącznik i skierował się do fortu. Wymieniwszy szybko hasło z wartownikiem, zniknął w jednej z kazamat. Za chwilę z fortu wyruszyła pośpiesznie drużyna powstańców i podążyła w tym samym kierunku, z którego przybiegł łącznik. Po kilkunastu minutach strzelanina ustała. Niemcy zostali odparci — po raz drugi w tym dniu.

Tego pierwszego dnia wolności Sadyba była atakowana jeszcze kilkakrotnie. W rejonie Czerniakowa około południa doszło do starcia z silnym niemieckim patrolem samochodowym, wysłanym prawdopodobnie na rozpoznanie. Nasi zdobyli dwa samochody — jeden ciężarowy i jeden osobowy. Auto ciężarowe, zdaje się opel-blitz, od razu było zdatne do użytku, natomiast osobowe, również opel, z odsłanianym dachem, pomalowany na kolor ochronny, wymagał przewinięcia cewki, którą przestrzeliła kula polska. Przy zdobywaniu aut zdarzył się tragiczny wypadek. Jeden z powstańców zauważył leżącą postać w hełmie niemieckim koło samochodów. Złożył się i strzelił. Ugodzony w agonii kopał ziemię, żołnierz więc poprawił dwoma następnymi strzałami. Po rozbiciu patrolu okazało się, że koło samochodu leży jeden z powstańców, kolega. Rozpacz nieszczęsnego bratobójcy nie miała granic Był wstrząśnięty pomyłką, zwłaszcza, że po raz pierwszy w życiu zabił człowieka. W pierwszej chwili chciał sobie strzelić w łeb. Na szczęście koledzy w porę zdążyli go rozbroić i w końcu po długich perswazjach uspokoić. Wiadomość o tych wydarzeniach doszła do nas z chwilą, kiedy na chłopskim wozie przywieziono powstańca poległego w tym starciu na placu Bernardyńskim, koło transformatora. Furmankę dostrzegłem przed furtką na wprost klatki schodowej numer 7, gdzie organizowano szpital, i zaraz tam pobiegłem. Na wiązce siana leżał trup młodego mężczyzny. Gdy go wieźli, żył jeszcze. Byłem wstrząśnięty. Była to pierwsza ofiara powstania, jaką oglądałem. Nazywał się Czesław Majewski i mieszkał na Sadybie, gdzieś bodajże na placu Rembowskiego. O jego śmierci zawiadomiono ojca. Zaraz przyszedł. Z krzykiem rozpaczy rzucił się na trupa, jak by chciał w nim jeszcze wskrzesić iskierkę życia. Nie dowierzał, że syn nie żyje.

Wkrótce potem odbył się pierwszy oficjalny pogrzeb powstańczy. Kondukt pogrzebowy, który ściągnął wiele osób pragnących oddać ostatnią posługę dzielnemu żołnierzowi, skierował się do parku na wprost bloku. Tam miano go pochować. Dół wykopano pomiędzy dwoma klonami, między którymi zawieszaliśmy siatkę do gry w piłkę. Nieszczęsny ojciec chciał za wszelką cenę przedłużyć ceremonię, byleby się jeszcze nie rozstawać z synem. Pogrzeb odbywał się bez księdza, który gdzieś krążył wśród rannych czy wśród stanowisk powstańczych. Egzekwie miały być odprawione później. W tym prostym żołnierskim pogrzebie uczestniczyli też żołnierze z fortu i z barykady przy moście. Ci z barykady przyszli z bronią. Pamiętam, jak jednemu zwieszał się z pasa aż na udo, po kowbojsku, olbrzymi nagan uwiązany do szyi plecionym rzemieniem.

Dół właśnie zasypywano, kiedy koło barykady przy moście rozpoczęła się strzelanina. Niemcy przypuścili widocznie kolejny szturm. Musieli podejść bardzo blisko, bo słychać było świst kul. Żołnierze z barykady, którzy brali udział w pogrzebie, rzucili się biegiem w kierunku swoich stanowisk. Pozostali uczestnicy pogrzebu zaczęli się też rozchodzić. Tymczasem kanonada rozpętała się na dobre, słychać było nawet eksplozje granatów. W pewnej chwili spostrzegłem, jak nie opodal badyle kartoflane na grządce drgnęły i opadły gwałtownie podcięte. Włosy stanęły mi dęba na głowie. Rzuciłem się do ucieczki w stronę fosy, padając co chwila w bruzdy, tak jak bym był bezpośrednim celem niemieckich strzelców. Gdy dobiegłem do skarpy, spostrzegłem, że piasek przede mną podniósł się w obłoczki. Ze strachu zrobiło mi się gorąco i rzuciłem się całym ciałem w dół skarpy. Tu kule nie były w stanie mnie dosięgnąć. Spojrzałem w kierunku bloku. Na murze serie niemieckiej broni maszynowej szyły bezładne ściegi, znaczone białym dymkiem odpryskującego tynku. Walka była w pełnym toku. Idąc brzegiem fosy, zasłonięty skarpą, dotarłem bezpiecznie do piwnicy. Wejście do klatki schodowej znajdowało się już raczej poza zasięgiem niemieckiego ognia. Niebawem szturm odparto.

Z kolei po południu Niemcy obłożyli fort ogniem artylerii. Widziałem, jak w odstępach co kilkanaście sekund na nasypie fortu wznosił się tuman kurzu, po czym równocześnie z eksplozją wzbijał się w górę słup ognia, dymu i ziemi. Pomyślałem z trwogą o ojcu, który właśnie znajdował się w forcie, byłem jednakże dobrej myśli.

Tymczasem ogień artylerii wzmagał się z każdą chwilą. Do dział strzelających ze Służewca dołączyły baterie z Ursynowa. Pociski zaczęły padać coraz bliżej nas. Słychać było ich przerażający gwizd. Po kilkunastu minutach przyzwyczaiłem się i do gwizdu, i do ciągłych detonacji. W pewnej chwili spostrzegłem obłoczki od eksplozji w powietrzu, na wysokości około 2—3 metrów nad ziemią, przy czym uświadomiłem sobie, że detonacje mają nieco inny dźwięk. Na ogród zaczęły się sypać odłamki. Gdy wybiegłem z korytarza, żeby podnieść kilka, były jeszcze gorące, tak że parzyły dłonie. Niektóre z nich miały bardzo dziwne kształty, tak jakby ktoś bardzo gruby drut pociął na krótkie kluski. Zorientowałem się, że były to tzw. siekance. Niemcy rozpoczęli więc ostrzał szrapnela-mi. Przypomniałem sobie, jak wyławialiśmy przed powstaniem z fosy stare granaty, jeszcze z pierwszej wojny światowej. Granaty te zawierały takie właśnie siekańce. Służyły nam za pociski do procy.

Zszedłem do piwnicy. Życie biegło tu normalnym trybem. Mama z sąsiadkami obierała jabłka na marmoladę dla żołnierzy. Dzieci bawiły się w chowanego. Tylko starsze kobiety odmawiały modlitwy, strofując co chwila beztrosko hałasujące dzieci. Znów z trwogą zacząłem myśleć o ojcu, zwłaszcza że kanonada jakby się potęgowała. Nawet piwnica trzęsła się od ciągłych detonacji. Z niecierpliwością czekałem, kiedy Niemcy skończą ten nękający ogień. Niebawem dotarła do nas smutna wiadomość, iż podczas obserwowania ze szczytu fortu stanowisk niemieckich na Służewcu poległ kapitan „Korwin”, dowódca batalionu, tego, który przyszedł z lasu. Pocisk rozerwał mu głowę.

Po południu ojciec nareszcie wydobył swój sztucer po kapitanie Fiszerze. Nie mogłem się od niego oderwać. Był to wspaniały, dwunastostrzałowy, szybkostrzelny sztucer belgijski kaliber 22. Rozkładał się na dwie części. Osobno kolba z mechanizmem iglicowym i spustowym, osobno-lufa z magazynkiem i rękojeścią do repetowania. Magazynek w postaci długiej rury znajdował się pod lufą. Naboje wsypywało się pionowo do otworu na końcu magazynka, jeden za drugim. Repetowanie odbywało się przez pociągnięcie do siebie drewnianej rękojeści łoża, znajdującej się między magazynkiem a kolbą, tuż pod lufą. Sztucer wyglądał jak nowy. Miał tylko nieliczne plamki rdzy na zewnątrz. Zawieszało się go na ramieniu na nowiutkim żółtym pasie. Dziwnie tylko ciężka lufa przeważała i ciągnęła do dołu.

Mimo iż na oko sztucer znajdował się w doskonałym stanie, ojciec zdecydował, że powinien być obejrzany i oczyszczony przez rusznikarza. Nie stanowiło to problemu, ponieważ warsztat rusznikarski działał w forcie. Gorzej przedstawiała się sprawa amunicji. Ojciec posiadał bowiem do sztucera jedynie trzy pociski. Wysłał mnie więc do pani Dąbrowskiej z zapytaniem, czy nie ma ona ukrytej jakiejś amunicji męża. Nie miała. Pozostawała nam tylko nadzieja, że może uda się zdobyć amunicję w forcie. Jednakże i tam pocisków do sztucera nie było.

Amunicyjny obiecywał, że może sprowadzi je z Mokotowa. Ostatecznie, dzięki przypadkowej rozmowie, amunicję otrzymał ojciec od naszego sąsiada, byłego prezesa „Sokoła”, starego pułkownika Chełmickiego.

Sztucer zrobił furorę w forcie. Wszyscy go oglądali z uznaniem. Ojciec otrzymywał od żołnierzy liczne propozycje zamiany, między innymi proponowano za niego całkiem nowy nagan, jednakże ojciec nie chciał o niczym słyszeć. Sztucer strzelał doskonale. Kiedy go ojciec wypróbowywał na strzelnicy, stwierdził z dużym zadowoleniem, że mimo iż pociski do sztucera nie miały stalowego płaszcza, jednak przebijały hełm niemiecki, dziurawiąc go jak sito.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 21

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Wypadków nocy z 18 na 19 sierpnia nie zapomnę do końca życia. Pomimo że od tego czasu minęło tyle lat, zdarzenia i osoby stoją mi jeszcze dziś przed oczami jak żywe, z fotograficzną niemal dokładnością.

Gdy obudzono mnie nagle, było prawie ciemno, tylko z rogu, od drzwi piwnicy, docierało światło jakiegoś kaganka. Dopiero po dłuższej chwili uświadomiłem sobie, gdzie jestem. Ubrałem się i wybiegłem szybko na korytarz. W innych piwnicach i na korytarzu paliły się świece i kaganki. Wszędzie panował gorączkowy ruch. Wszyscy byli podnieceni w oczekiwaniu jakichś wypadków. Przygotowywałem się psychicznie do ewentualnej ucieczki w razie przyjścia Niemców. Wybiegłem ostrożnie do ogrodu rozejrzeć się. Przed klatką schodową stała grupka znajomych, którą w mroku zdradzały ogniki papierosów i prowadzona półgłosem rozmowa. Wszyscy byli podnieceni i poruszeni. Od strony Wilanowa dochodziły najwyraźniej odgłosy walki. Można było rozróżnić serie karabinów maszynowych, bezładną strzelaninę broni ręcznej i pojedyncze wybuchy granatów. Zza kopuły wilanowskiego kościoła wystrzeliwały raz po raz kolorowe rakiety. Nie było wątpliwości — tam walczono. Serca nasze, nie widzów, ale słuchaczy tej walki, zaczęły bić szybciej. Przecież walczyli tam nasi! A może Rosjanie przerwali front? Różne domysły jak błyskawice przelatywały mi przez głowę.

Po kilkunastu minutach natężenie ognia zmalało. Słychać było jeszcze odgłosy pojedynczych strzałów i serii, jeszcze kilka rakiet błysnęło w tamtej stronie i zapanowała cisza. Walka się skończyła, ale kto zwyciężył? Wszyscy snuli najrozmaitsze domysły: może Rosjanie przerwali front, może nadchodzi odsiecz z lasu kabackiego i nasi się przebijają, może Niemcy rozstrzeliwują ludność Wilanowa i będziemy musieli uciekać? Przypomniała mi się nasza nocna ucieczka w 1939 roku za Jezioro Czerniakowskie, do willi państwa Kossakiewiczów, kiedy zaspani wlekliśmy się z walizkami. Zaniepokojony okropnymi przewidywaniami sąsiadów — jak zwykle, kiedy stałem wobec jakiegoś problemu, którego sam nie mogłem rozwiązać — pobiegłem szukać ojca. Nie było go w piwnicy. Strapiony jego nieobecnością, wybiegłem do ogrodu. Zacząłem się bezradnie rozglądać. Nagle do moich uszu doszedł jakiś szmer, który stawał się coraz to wyraźniejszy, aż zamienił się w całkiem wyraźny odgłos tupotu nóg biegnącej dużej grupy ludzi. Tupot był ciężki, szybki. To chyba nasi, myślałem. Niemcy, pomimo że Sadyba nie była jawnie opanowana przez powstańców, nie odważyliby się pewnie w nocy jej zajmować. Obawa walczyła z radością. Tupot zbliżał się coraz bardziej, słychać było nawet chrzęst rynsztunku. Niebawem rozróżniłem głuche uderzenia podków końskich o ziemię. Pomimo strachu, świadom, że jeżeli się okaże, iż są to jednak Niemcy, na ucieczkę może być za późno, podkradłem się bliżej siatki ogrodzenia, żeby móc dojrzeć, żeby móc usłyszeć i odgadnąć wreszcie zagadkę tej sierpniowej nocy. Odgłosy kopyt końskich były już całkiem wyraźne. Nagle do uszu moich doszedł głos. Były to słowa polskiej komendy. Jakiś spazm chwycił mnie za gardło. Po tylu latach ustawicznego wysłuchiwania ryku syren i warkotu aut gestapo, krzyków żandarmów i głuchych morderczych serii pistoletów maszynowych na ulicach, po piwnicznych snach w napięciu, w ciągłej gotowości do ucieczki — słowa polskiej komendy były jak cudowne zaklęcie. Nie zapamiętałem nawet, jak ona brzmiała. Nie miało to znaczenia. Komenda była polska.

Gdyby ukryty za chmurami księżyc oświetlił nagle wówczas ziemię, zdziwiłby się mocno ktoś, kto obserwowałby fort czerniakowski i jego najbliższą okolicę. Roiło się od ludzi. Nikt nie spał. Wszyscy wiedzieli o przybyciu powstańców i każdy spieszył, żeby ich przywitać. Żołnierze byli nieludzko zmęczeni. Tak jak przyszli w pełnym rynsztunku, położyli się na ziemi pokotem. W ciągu dwóch i pół godziny zrobili przeszło dwanaście kilometrów, przedzierając się przez morderczy ogień niemieckich cekaemów. Udało się.

Gdy w dwa lata później z biwakiem harcerskim obozowaliśmy w Kabatach, przykuł moją uwagę duży drewniany krzyż na zbiorowej mogile. Była to mogiła tych chłopców, którzy krwią okupili tamto przebicie. Salutując do daszka harcerskiej czapki, szedłem wzdłuż mogiły i liczyłem, notując w pamięci nazwiska poległych. Naliczyłem ich przeszło pięćdziesiąt.

Gdy tamtej pamiętnej nocy sierpniowej wbiegłem z radosną nowiną na schody, równocześnie ktoś inny wszedł na klatkę schodową drugimi drzwiami i skierował kroki za mną do piwnicy. Uderzenia jego podkutych butów odbijały się głośnym echem po klatce schodowej. Zrobiło mi się nieswojo, obejrzałem się mimo woli i stanąłem jak wryty. Przede mną stał powstaniec. Nie pamiętam już, co go sprowadziło do naszej piwnicy. W migotliwym świetle kaganka wyglądał tajemniczo i potężnie jak któraś z postaci Grottgera. Na jego ogorzałej twarzy malowało się zmęczenie. Na głowie zamiast hełmu miał pilotkę, na której rozpościerał skrzydła duży biały orzeł w czerwonym polu. Ubrany był w lotniczy niemiecki kombinezon. Za pasem tkwiły granaty, a z szyi zwieszał się angielski sten ze zrzutów, jak się potem dowiedziałem od niego. Obraz tego żołnierza tkwi mi głęboko w pamięci do dnia dzisiejszego.

Zmęczony wypadkami tej nocy, niebawem zasnąłem. Zasypiałem spokojnie, z poczuciem pełnego bezpieczeństwa po raz pierwszy od pięciu lat. Wiedziałem, że snu mego strzeże ten żołnierz.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 20

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

Na pierwszy rzut oka nasz blok i Sadyba były ogołocone z młodych ludzi. Powstanie ich wymiotło i wciągnęło w swój wir. Wszyscy bądź walczyli w Śródmieściu, bądź przebywali gdzieś na zakonspirowanych kwaterach. Do tych, którzy pozostali, należał między innymi jeden z najserdeczniejszych przyjaciół Antka, Janio Boczar. Nie wiedziałem o tym, że został. Myślałem, że walczy razem z Antkiem w Śródmieściu, toteż gdy go zobaczyłem któregoś dnia na klatce schodowej, byłem bardzo zdziwiony. Jak mi opowiadał Janio, spotkał Antka 1 sierpnia w południe na przystanku tramwajowym na Sadybie, przed odjazdem na koncentrację. Antek namawiał Jania, żeby szli razem, i zaofiarowywał mu nawet jeden z dwóch pistoletów, które miał ze sobą. Zdziwiłem się, bo przecież Antek wychodził z domu bez broni, więc te dwa pistolety musiał wyfasować gdzieś po drodze z mieszkania na przystanek. Nie wiem, skąd je miał, i chyba na zawsze pozostanie to dla mnie nie wyjaśnione.

Janio nie poszedł z Antkiem, ponieważ terenem działań jego jednostki była Sadyba. Jak się potem okazało, spośród wielu kolegów i rówieśników Antka pozostawało ich jeszcze kilku na Sadybie i później niektórzy pozostali tu, niestety, na zawsze. Tymczasem całe życie bloku, rodzinne, towarzyskie i sąsiedzkie, skupiło się w piwnicach. Właściwie należałoby powiedzieć — życie rodzinne, bo wszyscy żyli jak jedna wielka rodzina: każdy dzielił się z drugim, czym miał, jeden drugiemu pomagał, jeden drugiego pocieszał.

Punkt sanitarny urządzony w piwnicy pod numerem 7, w pralni, miał już jednego rannego. Był nim wysoki, może dwudziestoletni Janusz, który został ranny podczas ataku na koszary SS na Służewcu czy Ochocie. Pokaleczone miał całe nogi od drutów kolczastych, a na lewej łopatce ranę od odłamka. Biedak, nie miał szczęścia. Po wyleczeniu poszedł do akcji i po dwóch dniach znowu go przynieśli z poharatanymi nogami — dostał serię z pistoletu maszynowego[1].

Któregoś dnia, bodajże 11 sierpnia, pod wieczór na forcie coś się zaczęło dziać. Zrobił się jakiś ruch. Zajechały samochody. Wszyscy więc obserwowali fort — najpierw z ciekawością, a potem z obawą, czy Niemcy nie zechcą nas wymordować. Nie podzielałem tych obaw. Trudno mi było wyobrazić sobie jako morderców tych starych poczciwców, z których w większości składała się załoga fortu, a którzy nieraz zachodzili do nas, do bloku, po wodę.

Rano sprawa wieczornego rozgardiaszu wyjaśniła się. Po prostu Niemcy zwiali. Fort był wolny. Na jego szczycie błyszczał hełm strażaka, który teraz pełnił tam służbę. Wszyscy członkowie Straży Ogniowej z Sadyby siedzieli po uszy w konspiracji, a ponieważ Straż Ogniowa była organizacją jawną, uznawaną przez Niemców, więc —jak mi powiedział ojciec — na razie pozory legalności służby strażaków na forcie na wszelki wypadek zostały zachowane. Powstańcy czekali dalej rozkazów, rozlokowani na kwaterach. Jeszcze się nie dekonspirowali. Tylko tu i ówdzie snuły się pojedyncze patrole z bronią ukrytą po kieszeniach lub pod płaszczami.

Po opuszczeniu fortu przez Niemców na Sadybie nastąpiło lekkie odprężenie. Jeżeli całkiem nie byliśmy swoi, to w każdym razie byliśmy bezpańscy. Dnie piękne i słoneczne dodawały otuchy. Mimo wieści pełnych grozy, nadchodzących z Woli i z Ochoty, każdy dzień witaliśmy z nadzieją na pełną wolność, która niebawem powinna przyjść.

Życie w całym osiedlu zaczęło przybierać bardziej zorganizowane formy. W willi przy ulicy Godebskiego zorganizowano prowizoryczną kaplicę, gdzie wielu mieszkańców co rano ciągnęło na mszę, którą odprawiał jeden z braci zmartwychwstańców, ksiądz Przybyła. Ksiądz ten zawsze kojarzył mi się w myślach z postacią wojskowego kapelana. Ksiądz Przybyła nie miał nogi poniżej kolana. Pewnie proteza powodowała, że jego ruchy były jakby zautomatyzowane i przypominały wojskowego. Kiedy odwracał się od ołtarza twarzą do wiernych, robił zwrot jak oficer lustrujący front swojej kompanii, a kiedy klękał, wysuwał sztywną nogę ze stuknięciem do tyłu jak chorąży ze sztandarem. Później msze odbywały się w bloku na klatce schodowej numer 7, gdzie na oknie na pół-piętrze zaimprowizowano polowy ołtarz. Spowiedź odbywała się na dworze, przed klatką schodową. Kratkę konfesjonału zastępowała siatka furtki prowadzącej do ogródka generałowej od strony fosy. Dopiero pod koniec sierpnia, kiedy ostrzał artyleryjski uniemożliwiał przebywanie na dworze, ksiądz Przybyła spowiadał w piwnicy.

Pierwszego ranka po opuszczeniu fortu przez Niemców spędziłem kilka godzin z Jędrkiem i jakimś tajemniczym młodym chłopcem w jego wieku na grze w szachy. Z ich lakonicznych rozmów wywnioskowałem, że chłopiec ten przeszedł już jakąś walkę, chyba na Ochocie, a teraz jest jakby w rezerwie i oczekuje dalszych rozkazów. Cały czas myślałem o Antku, gdzie się podziewa, co robi. Bo że żyje, w to nie wątpiłem ani na chwilę. Mimo śmierci Wojtka Chróścickiego, Kostka Millo i Kitalli powstanie nie poraziło mnie jeszcze groźbą śmierci.

Zaraz tego samego dnia po południu zaczęto w budynku szkolnym organizować szpital wojskowy. Znalazły się skądś drewniane prycze i nawet sporo noszy. Na dachu szkoły wymalowano ogromny, kilkumetrowej wielkości, czerwony krzyż na białym polu, widoczny z daleka dla lotnika symbol azylu i nietykalności rannych i chorych. Na drugi dzień rano szpital już działał. Ulokowano w nim nawet jednego rannego, młodego strażaka, o jasnej bujnej czuprynie. Pamiętam, jak chciwie chłonąłem wszystko, co mówił. Oddział jego przedzierał się w nocy przez las, chyba w Kabatach. W jakiejś porębie natknął się na grupę Niemców i rozpoczęła się bezładna strzelanina i gonitwa po ciemku. W pewnej chwili chłopak poczuł, jak by coś go uderzyło w piersi czy jak by o coś zawadził, i upadł. Podniósł się szybko i biegł dalej. Był spocony. Koszula i bluza lepiły się do ciała. Wkrótce poczuł, że jest mu okropnie mokro, że pot przecieka na zewnątrz i jest dziwnie lepki. Na domiar złego schwycił go nagle kaszel i poczuł w ustach smak krwi. Kiedy dotknął ręką koszuli, rozpoznał krew i dopiero wtedy zorientował się, że jest ranny. W tym momencie siły go opuściły. Był bardzo pogodny, kiedy mi o tym opowiadał.

Funkcję komendanta szpitala pełnił dr Uliszewski, bardzo znany na Sadybie lekarz, który leczył kiedyś moją babkę. Z podziwem patrzyłem, jak zręcznie zmieniał opatrunek i czyścił ranę długonogiemu Januszowi, który w pierwszych godzinach powstania został ranny podczas ataku na koszary SS i był pierwszym pacjentem naszego punktu sanitarnego w piwnicy. Biedak, wystawiał nieszczęsną lewą łopatkę i zerkał przez ramię, jak doktor grzebie szczypcami w dziurze po odłamku.

Wokół szpitala ustawiono kilka dyskretnych posterunków, które miały meldować o nadejściu Niemców czy innym niebezpieczeństwie. Na tych posterunkach tkwili ludzie młodzi, często ubrani półwojskowo, wielu z nich nosiło długie buty. Ci, którzy stali w pobliżu samego szpitala, mieli na rękawach opaski Czerwonego Krzyża. Między innymi Jędrkowi przypadło w udziale pilnowanie szpitala.

Na Sadybie panował na razie spokój, tylko z miasta dochodziły odgłosy strzelaniny i eksplozje, a z daleka widoczne były dymy i łuny licznych pożarów.

Któregoś dnia po południu do szkoły zawitało dwóch żołnierzy niemieckich. Wszyscy byliśmy poruszeni, a oni sami przerażeni i uprzejmi. Wypytywali się, gdzie jest ich kolumna, która w ostatnich dniach lipca kwaterowała w szkole. Narzekali na wojnę i jej okropność, chcąc stworzyć wokół siebie atmosferę przychylności. Nikt jakoś nie rozbroił ich i nie zatrzymał. Wskazano im drogę do Wilanowa i cześć.

W dwie godziny potem właśnie z tej strony dał się słyszeć warkot nadjeżdżającego samochodu i po chwili na moście ukazała się maska osobowego hanomaga. Wszyscy jak staliśmy na narożniku ulicy koło szkoły, prysnęliśmy na podwórze, kryjąc się za domkiem dozorcy i za blokiem. Przez prześwit między blokiem a domkiem obserwowałem ulicę. Warkot samochodu zbliżał się i po chwili hanomag mignął. Na tylnym siedzeniu spostrzegłem niemieckiego żołnierza w hełmie, ubranego w panterkę. Przez okno samochodu wystawała wysunięta do przodu lufa karabinu. Gdy samochód minął domek dozorcy, rozległ się strzał, a kiedy znów się znalazł w mym polu widzenia, dostrzegłem, jak żołnierz pospiesznie repetuje karabin. Hanomag pomknął w kierunku kościoła czerniakowskiego. Gdy znajdował się już daleko, wybiegliśmy na ulicę. Okazało się, że strzał nie był skierowany do człowieka. Niemiec strzelał tylko dla postrachu lub dodania sobie animuszu.

Po przejeździe tego patrolu mieliśmy się bardziej na baczności. Okazało się to zupełnie słuszne, ponieważ po kilkunastu minutach samochód powracał spiesznie do Wilanowa.

W ciągu tych kilkunastu dni pozornej ciszy wielokrotnie ze strychu obserwowałem miasto, w którym szalały pożary. Nad Starym Miastem, Śródmieściem i Wolą nurkowały też samoloty. Po każdym locie nurkowym następowały eksplozje i nieraz widać było słup dymu unoszący się nad tym miejscem. Równocześnie dolatywał daleki grzechot karabinów maszynowych. Byłem wstrząśnięty, gdy stwierdziłem, że Niemcy zastosowali do walki z powstańcami lotnictwo. Nie mogłem pojąć swoim chłopięcym umysłem, jak można walczyć z kimś taką bronią, której przeciwnik nie może się przeciwstawić. Przy zwartej zabudowie bezkarne bombardowanie z małej wysokości powstańców nie posiadających broni przeciwlotniczej i bezbronnej ludności było morderstwem. Bezsilnie zaciskałem zęby, miotając najgorsze przekleństwa i wyzwiska pod adresem lotników. Jakże mimo wszystko nie znałem jeszcze Niemców.

Na Sadybę przybywało coraz więcej uciekinierów z miasta. Do państwa Rzepeckich przedostała się z Mokotowa szwagierka z dwiema córkami i sąsiadką z kilkunastoletnim synem. Szwagierka wraz z sąsiadką wybrały się zaraz na Mokotów, żeby ocalić nieco dobytku. Wróciła tylko szwagierka. Sąsiadka pozostała na jednej z ulic Mokotowa na zawsze i syn jej już nigdy nie zobaczy, podobnie jak nie zobaczą swej matki nigdy moje koleżanki, Wanda

i Ewa, oraz ich brat, Marek, dzieci doktora Ostaszewskiego. Ich matka, przekradając się w pierwszych dniach sierpnia wraz ze swą siostrą koło ulicy Grottgera, przez kartoflisko na terenie parku „Morskie Oko”, otrzymała śmiertelny postrzał z pałacyku Szustra na skarpie. Jej siostra została również ranna. Doktorowa była do końca przytomna. Rozumiejąc, że umiera (sama była lekarzem dentystą), oddała swej siostrze biżuterię i pieniądze, które miała przy sobie. Siostra przeżyła doktorową tylko o kilka tygodni. W końcu trzeciej dekady sierpnia zginęła pod gruzami Gmachu Opatrzności Bożej, dawnej szkoły, w której podczas powstania znajdował się szpital.

Któregoś dnia nad Sadybą rozszalał się ogień zenitówek, tak dobrze mi znany z września 1939 roku, kiedy polska artyleria przeciwlotnicza ostrzeliwała z szosy wilanowskiej niemieckie samoloty. Wybiegłem na dwór. Ze wschodu, znad Marysinka, wyłoniła się eskadra samolotów. Były to dwupłatowce. Szły w szyku skrzydłowym, na tak niskim pułapie, że ogień zenitówek przenosił i pociski eksplodowały nad samolotami. Gdy nadleciały bliżej nas, dostrzegłem na skrzydłach czerwone gwiazdy. „Radzieckie kukuruźniki”, stwierdził fachowo któryś z sąsiadów. Raz po raz nad samolotami wykwitały szare obłoczki dymu. Każdemu obłoczkowi towarzyszył huk, jak by ktoś w sali akustycznej tłukł za jednym uderzeniem tysiące żarówek. Na ogród zaczęły się sypać odłamki. Gdy podniosłem ich kilka, były jeszcze gorące.

W ogromnym napięciu obserwowaliśmy samoloty. Obawa, żeby któryś nie został strącony, ustępowała na przemian uczuciu radości, że przecież nie tylko Niemcy mają lotnictwo, że teraz oni są atakowani, że wreszcie za barbarzyńskie naloty na bezbronnych ktoś im bombami odpłaca.

Mimo gęstego ostrzału zenitówek samoloty leciały spokojnie na pełnych obrotach silników i śmiało przebijały się przez zaporę ogniową. Na wysokości fortu zatoczyły lekki łuk w kierunku północno-zachodnim i zniknęły z naszych oczu za narożnikiem bloku. Baterie zenitówek, ustawione gdzieś nad Wisłą, grzmiały jeszcze chwilę, ale ponieważ obłoczki pocisków wykwitały coraz dalej od umykających samolotów, po chwili umilkły.

Nalot radzieckich samolotów bliskiego zasięgu był szeroko komentowany. Wszyscy twierdzili zgodnie, że dowodzi on, iż front na pewno znajduje się na linii Wisły, więc za kilkanaście dni Rosjanie udzielą nam pomocy i wkroczą do Warszawy.

Dzień 17 sierpnia był wyjątkowo bogaty w emocje. Po południu Janio Boczar wyruszył na rowerze w kierunku Wilanowa na rozpoznanie. Gdy przypadkiem dowiedziała się o tym jego matka, przeżywała nieludzkie męki oczekiwania. Pocieszaliśmy ją wszyscy, ale od momentu, gdy usłyszeliśmy strzały koło Wilanowa, byliśmy przekonani, że Janio poległ. Rozpacz matki nie miała granic. Na szczęście niebawem ujrzeliśmy Jania, jak raźno maszerował ku blokowi, lecz pieszo, bez roweru. Z dużą ulgą i ogromną emocją słuchaliśmy jego relacji. Na wszelki wypadek przed wyjazdem Janio został ucharakteryzowany na dziewczynę. Wyjechał Morszyńską i skierował się ku figurze Św. Jana Nepomucena, po lewej stronie drogi do Wilanowa. Zanim dojechał do Ojcowskiej, Niemcy z obsługi reflektora otworzyli do niego ogień z karabinu maszynowego z czerwonego domu za figurą Św. Jana. Ci sami, którzy 2 sierpnia strzelali do Jędrka. Janio ledwie zdążył zeskoczyć z roweru i przypaść do rynsztoka, wycofując się powoli z pola ostrzału. Rower zostawił, pewny, że padnie łupem Niemców. Ostatecznie jednak Niemcy nie okazali się tak odważni. Rower przeleżał spokojnie do wieczora i dopiero pod osłoną ciemności ściągnął go prawowity właściciel, nasz dozorca, Czesław Zachewicz.


[1] Po powstaniu Janusz Kosacki — „Bohdanowicz” znalazł się w szpitalu w Milanówku. Gdy opuścił szpital, trafił na łapankę i został wywieziony do obozu w Stutthofie, gdzie ślad po nim zaginął.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 19

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

W piwnicy wszyscy rozprawiali, dlaczego nasi nie zaatakowali fortu, kiedy to nastąpi, czy powstanie się udało, kiedy nadejdzie z pomocą armia radziecka.

W mieście pożary szalały już na dobre. Nawet przez okienko piwniczne widać było jaśniejące łuny nad Warszawą.

Nawał wrażeń tego pierwszego dnia powstania był tak wielki, że poczułem się nagle bardzo zmęczony i wsłuchując się w „nocne rodaków rozmowy” zasnąłem.

Rano, gdy tylko zbudził się dzień, wstałem. Ojca już nie było. W piwnicy panował chłód, a za oknem siąpił deszcz. Pierwsze wiadomości, jakie usłyszałem, były bardzo smutne. Kiziek umarł wczoraj o dziesiątej wieczorem. Pod Wilanowem poległ „pacjent” doktora Szczubełka, który zamieszkiwał u naszych sąsiadów.

Jeszcze przed południem wyjaśniło się, że przy zdobywaniu reflektora poległ nie Kiziek, ale jego młodszy, osiemnastoletni brat, Wojtek Chróścicki, „Bystry”. Podczas ataku na reflektor Niemcy bronili się rozpaczliwie w przekonaniu, że powstańcy nie będą ich oszczędzać. Placówkę poprzedzało długie przedpole. Nasi zdecydowali się na atak granatami. Odłamkiem jednego z nich został ranny Wojtek. Rana w brzuch okazała się śmiertelna. Pochowano go koło kościoła na Czerniakowie. Wojtek Chróścicki był pierwszą ofiarą walk powstańczych na Sadybie.

Po stracie dwóch żołnierzy i po bezskutecznym wzywaniu pomocy Niemcy z obsługi reflektora poddali się i zostali odprowadzeni do podziemi klasztoru Bernardynów. Nasi zdobyli reflektor, kilka karabinów i nieco amunicji. Pod wieczór powstańców rozdzielono na dwie grupy. Pierwsza pozostała na Czerniakowie, żeby zbudować barykady w poprzek alei Sobieskiego, koło Fortu Legionów, na linii fosy i na Czerniakowskiej w okolicy kościoła. Druga grupa, bardzo liczna, rozpoczęła odwrót przez Jezioro Czerniakowskie, Augustówkę i Wilanów do Kabat. Po osiągnięciu pól rabarbarowych, obok wału przeciwpowodziowego, na przedpolu wilanowskiego parku, nasi zalegli w bruzdach pod morderczym ogniem niemieckich cekaemów jednostek frontowych Wehrmachtu. Wielu tam poległo, między innymi siostrzeniec doktora Szczubełka, Konstanty Millo („Milion”), który nosił podobne okulary jak ów „pacjent”, no i obaj przebywali w towarzystwie doktora, stąd ta pomyłka w wiadomości o śmierci „pacjenta”.

Kilkunastu powstańców z tej grupy Niemcy wzięli do niewoli, a następnie rozstrzelali w parku wilanowskim, u podnóża tarasu. Reszcie udało się wycofać ku Natolinowi, aby okrężną drogą dotrzeć do Kabat. Również i tam natknęli się na niemieckie cekaemy, tym razem ziejące ogniem z wysokiej skarpy od Ursynowa na długie płaskie przedpole. Kilkunastu powstańców znów poległo, między innymi podporucznik Ryszard Kitalla („Huragan”). Część kolumny dotarła jednak do Kabat. Wielu powstańców pozostało zakonspirowanych na Sadybie, czekając na dalsze rozkazy.

Powstańczy samochód ciężarowy, towarzyszący grupie, która przedzierała się w kierunku na Wilanów, utknął na skutek jakiegoś defektu. Jego wrak z silnikiem na gaz z stali generator można było oglądać jeszcze parę lat po wojnie na drodze za Jeziorem Czerniakowskim.

Po pierwszym dniu burzliwych wydarzeń nastąpił okres długotrwałego wyczekiwania, okres niepewności i stale napiętych nerwów. Poruszanie się po Sadybie było utrudnione i bardzo ograniczone. Kto tylko pojawił się w polu widzenia załogi fortu, natychmiast został ostrzelany.Pamiętam krytyczną sytuację, w jakiej się znalazł namiętny | rybak, towarzysz połowów naszego dozorcy. Mianowicie poszedł on „na robaczki”. Obserwowałem go z okna klatki schodowej, jak wybierał je z przegniłych gałęzi, których wiele leżało na dnie fosy, tuż przy brzegu. Był zasłonięty skarpą fosy, a więc niewidoczny z fortu. Gdy wracając dochodził już do brzegu skarpy i znajdował się kilkanaście metrów od naszego ogrodu, na ulicy Morszyńskiej ukazał się odkryty niemiecki samochód ciężarowy z cekaemem zamontowanym na platformie. Serce uciekło mi do gardła. Szybko pobiegłem podwórkiem na klatkę schodową numer 1, aby znaleźć się najbliżej owego rybaka, ostrożnie uchyliłem drzwi, położyłem się na podłodze, żeby nie być widocznym z fortu, i jak mogłem najostrożniej, zacząłem wołać, że Morszyńską jadą Niemcy. Usłyszał mnie i błyskawicznie przeskoczył do dziecinnej piaskownicy, w której położył się plackiem. Chwała Bogu Niemcy z fortu manewru tego nie dostrzegli, obserwując swych ziomków na samochodzie. Patrol samochodowy przejechał Okrężną przed blokiem, zakręcił w Powsińską i zniknął za domami, a niefortunny rybak, czołgając się wzdłuż siatki ogrodzenia obrośniętej dzikim winem, dobrnął do naszego bloku powitany obfitymi przekleństwa-mi tych, którzy go obserwowali.

Kilkakrotnie spoglądałem w tych dniach ukradkiem przez okno mieszkania na fort. Sprawiał wrażenie wymarłego. Niemcy wysadzali zaledwie głowy z okopów na szczycie. Do kazamat wchodzili tylko z południowej strony, przez jedyne dwa wejścia, obawiając się zaskoczenia. Nie wykończony bunkier na moście zwodzonym, prowadzącym niegdyś na podwórzec fortowy, był nie obsadzony.

W tych pierwszych dniach powstania czas biegł bardzo powoli i monotonnie. Wiadomości zza Wisły nie było w ogóle, a z miasta przychodziły wieści bardzo skąpe i bardzo okrężną drogą. Niektóre z nich były przerażające. Opowiadano, że na Woli Niemcy mordują ludność cywilną, że masowo rozstrzeliwują, że wrzucają przez okna granaty do mieszkań i piwnic, wszędzie gdzie tylko są Polacy. Eksplozje i strzelaninę słychać było u nas przez cały czas. Przez cały też czas dniem i nocą widzieliśmy łuny szalejących w mieście pożarów. Od czasu do czasu dochodziły wieści z Mokotowa, że nasi odnoszą sukcesy, że walczące tam oddziały AK mają kryptonim „Baszta”.

Nareszcie dowiedziałem się, kto to jest ów tajemniczy kapitan „Jaszczur”. Okazało się, że to dobrze mi znany doktor Szczubełek. Powiedział mi o tym ojciec dopiero teraz — sam wiedział grubo wcześniej, jeszcze przed wybuchem powstania. Doktor zapytał kiedyś ojca w sąsiedzkiej pogawędce o Antka i ojciec odpowiedział, że Antek ma przydział do batalionu w Śródmieściu. Doktor zapytał więc ojca wprost: „A czy pan ma już swój przydział?” I tak ojciec otrzymał funkcję zastępcy kwatermistrza V Rejonu 5 Obwodu AK w Warszawie. Teraz o kapitanie „Jaszczurze” krążyły różne wieści. Mówiono, że walczy na Mokotowie. Niektórzy twierdzili, że przedarł się z częścią oddziału do Kabat.

Przykre wiadomości dochodziły z najbliższego sąsiedztwa. Niemcy spalili wszystkie domy za Jeziorem Czerniakowskim. Spalili również Augustówkę. Wieści te nie ulegały wątpliwości — dymy z płonących osad wiatr znosił aż na Sadybę. Kilkakrotnie w ciągu tych dni wchodziłem na strych, ażeby przez klapę w dachu obserwować miasto, widziałem również płomienie i dymy za jeziorem. Zdawało mi się nawet, że widzę ludzi pędzonych przez Niemców. Rano zjawił się u nas w piwnicy Jędrek Kuźniar.

Ogromnie się ucieszyliśmy. Wszyscy jeden przez drugiego dopytywali się o wiadomości. Od niego dowiedzieliśmy się szczegółów o pierwszych walkach. Opowiedział nam też o swoich pierwszych wojennych „przygodach”. Słuchałem go z otwartymi ustami i zazdrościłem mu.

Gdy Jędrek zgłosił się do oddziału, musiał przedstawić pisemne zezwolenie matki, żeby go przyjęto, ponieważ nie miał ukończonych osiemnastu lat. Wraz z nim zgłosili się koledzy Antka, Jędrek Górniak i Tadek Tabias. Dowódcą pododdziału, do którego ich przydzielono, okazał się dobrze znany im kontroler tramwajów miejskich, pan Wiśniewski, który za okupacji ukarał kiedyś Jędrka mandatem za jazdę tramwajem na gapę. Jędrek postanowił mu się teraz przypomnieć. Sprężył się na baczność i wyrecytował: „Panie poruczniku, melduję posłusznie, że mandat za jazdę na gapę w wysokości 10 złotych zapłacono!” Kiedy nasi mieli atakować obsługę niemieckiego reflektora, zadaniem Jędrka było obserwowanie ulicy Czerniakowskiej z okna na piętrze klasztoru Bernardynów. Jedyną bronią, jaką dostał wówczas z przydziału, były dwa angielskie granaty obronne, tzw. milsy. Z niecierpliwością wsłuchiwał się w odgłosy walki toczącej się w pobliżu, nie biorąc sam w niej udziału. Nasi atakowali z kilku stron. Gdy ucichły strzały, okazało się, że po polskiej stronie była tylko jedna ofiara, ciężko ranny w brzuch Wojtek Chróścicki. Przeniesiono go natychmiast do chałupy stojącej nie opodal, nad brzegiem fosy, założono prowizoryczny opatrunek i umieszczono w klasztorze. Wiedział, że musi umrzeć.

Gdy zaczął zapadać zmierzch, po rozdzieleniu zdobytej broni nastąpiło przegrupowanie oddziałów. Część ich otrzymała podobno rozkaz udania się przez most na Jeziorze Czerniakowskim, Wilanów i Powsinek do Kabat, zabierając ze sobą samochód i reflektor. Zaraz wyruszyli.

Oddział, w którym był Jędrek, miał wykonać zaporę przeciwczołgową w poprzek alei Sobieskiego. Natychmiast wyruszyli wzdłuż szosy, pozostawiając tylko kilkuosobowe ubezpieczenie w klasztorze. Po przybyciu na miejsce dowództwo oddziału zakwaterowało się w drewnianym domku nad fosą, po zachodniej stronie alei Sobieskiego. Wystawiono we wszystkich kierunkach posterunki i przystąpiono do pracy. Wszyscy raźno zaczęli zrywać asfalt. i chodniki, a także tor kolejki wilanowskiej, na budowę barykady. Jędrkowi przypadło w udziale znów stanie na posterunku, tym razem we dwóch, z Tadkiem Tabiasem. Otrzymali rozkaz zatrzymywania i doprowadzania do dowództwa każdego, kto tylko zbliżał się od strony miasta. Z dumą, a równocześnie z duszą na ramieniu pełnili służbę. Z duszą na ramieniu dlatego, że jedyną ich bronią był granat. Użycie granatu mogło mieć sens tylko w razie ataku czołgów, samochodów czy większej grupy Niemców. Można go było przy tym użyć na odległość nie bliższą niż trzydzieści — czterdzieści metrów. A tu ciemna noc i co chwila ktoś nadchodzi. Sytuacja głupia, kiedy trzeba krzyczeć: „Stój, bo strzelam!”, a nie ma się czym strzelać; kiedy trzeba się przybliżyć do zatrzymanego, obmacać go, a jest się całkowicie bezbronnym. A gdyby to zbliżał się Niemiec? Nadchodzących było dużo, przeważnie mieszkańcy osad położonych na południe od Warszawy, a więc Sadyby, Służewa, Wilanowa, Konstancina czy Skolimowa, których wybuch powstania zastał w Śródmieściu, a którzy za wszelką cenę pragnęli się przedrzeć do swoich domostw. Pierwszym, którego zatrzymał Jędrek, był jakiś robotnik. Gdy usłyszał okrzyk: „Stać! Ręce do góry, bo strzelam!”, zamarł w pierwszej chwili z przestrachu. Nie mniej chyba zdenerwowany był Jędrek, który po raz pierwszy w życiu skierował do kogoś taki okrzyk. Podczas gdy Tadek udawał, że celuje rzekomym pistoletem (on również nie miał innej broni prócz granatu) w zatrzymanego, Jędrek szybko zrewidował mężczyznę, czy nie ma broni, zostawił Tadka samego na posterunku i poprowadził przed sobą zatrzymanego do dowództwa, przekładając bezradnie z ręki do ręki swój bezużyteczny w tej misji granat. Po godzinie obydwu „wartowników” zluzowano, skierowując ich do kończenia barykady.

Jędrek powiedział, że wielu przedzierających się ze Śródmieścia zatrzymano jeszcze na tym odcinku. Po sprawdzeniu dokumentów dowództwo puściło ich po północy swobodnie, zapowiadając, żeby nie rozpowiadali, iż mieli do czynienia z oddziałem powstańców.

Jeszcze raz tej samej nocy przypadło Jędrkowi i Tadkowi pełnienie służby na posterunku, tym razem za jakąś stodołą. Koło północy deszcz rozpadał się na dobre. Obydwaj wartownicy przemoknięci i przemarznięci wypatrywali klejące się z niewyspania oczy, przekładając z ręki do ręki zimne granaty. Nie wolno było ani palić, ani rozmawiać, więc czas dłużył się podwójnie. Po pewnym czasie zaczęło im się wydawać, że słyszą jakiś szelest, czyjeś skradające się kroki. Sprężyli się jak do skoku. W pewnej chwili Tadek odniósł wrażenie, że w blasku dalekiego pożaru tak jakby zabłysnął nie opodal hełm czołgającego się Niemca. Szeptem porozumieli się między sobą, czy rzucić granat, wszcząć alarm czy czekać. Jędrek przypomniał sobie różne zasłyszane i przeczytane opowiadania wojenne, że podobno za fałszywy alarm kula w łeb. Pełni napięcia, ściskając granaty w dłoniach, trzymając palce w zawleczkach, postanowili czekać. Gdy wkrótce zaczął wstawać świt, w miejscu, gdzie rzekomo błyszczał hełm, zarysowały się wyraźnie kontury dużego kamienia polnego mokrego od deszczu. Odetchnęli z ulgą, uśmiechając się do siebie.

Byłem zawiedziony. Czekałem na mrożącą krew w żyłach opowieść o bohaterskiej walce Jędrka, a tu — kamień. Swoją drogą Jędrek miał dar opowiadania.

Już dobrze świtało — opowiadał Jędrek — kiedy od strony ulicy Belwederskiej oczom powstańców ukazało się kilka samochodów ciężarowych wyładowanych Niemcami. Nasze placówki były porozmieszczane za barykadą i przed starymi wałami kościuszkowskimi osłaniającymi fosę od północy. Niektórzy żołnierze stanowili czujki z południowej strony fosy, ubezpieczające od strony Sadyby. Oddział trzymał front w kierunku miasta. Powstańcy w napięciu oczekiwali rozkazów. Dowódca kategorycznie zabronił otwierania ognia bez komendy. Wszyscy rwali się do walki. Przylgnąwszy do ziemi, w napięciu czekali. Dla niektórych, tak jak dla Jędrka i Tadka, miał to być chrzest bojowy. Nie mogli się doczekać, kiedy Niemcy podjadą na taką odległość, że chłopcy będą mogli wreszcie rzucić w nich swoje granaty. Samochody zbliżały się. Widać było ustawione na dachach szoferek erkaemy skierowane lufami do przodu. Przy erkaemach czuwali strzelcy. Powstańcy przywarli jeszcze bardziej do ziemi. Niemcy byli już jakieś 150 metrów od stanowisk powstańców, gdy nagle zaterkotały karabiny maszynowe. To oni pierwsi otworzyli ogień. Samochody zatrzymały się i żołnierze niemieccy zaczęli się z nich wysypywać zajmując stanowiska frontem w kierunku powstańców, Teraz odpowiedzieli nasi. Jednakże pojedyncze karabiny, pistolety i pistolety maszynowe powstańców stanowiły zbyt nikłą siłę wobec olbrzymiej przewagi ogniowej wroga. Na rzut granatem Niemcy byli jeszcze za daleko, toteż Jędrek z Tadkiem mogli się tylko przyglądać walce. Tymczasem strzelanina rozpętała się na dobre. Ofiary były po obydwu stronach. Niemcy nie mogli się jakoś poderwać do natarcia. Porucznik zorientowawszy się w ich przewadze, zdając sobie sprawę z niekorzystnego terenu i pragnąc oszczędzić swoich chłopców, nie zdecydował się na natarcie, lecz dał rozkaz wycofania się w kierunku Czerniakowa wzdłuż fosy. Chłopcy biegli i padali na przemian, chcąc utrudnić Niemcom celowanie. Teren był niemal całkowicie odkryty. Kilku z nich pozostało na polu na zawsze. Niemcy sądząc, że powstańcy chcą ich oskrzydlić, wycofali się do samochodów i odjechali. Barykada pozostała nie obsadzona, stanowiła już tylko zwykłą zaporę. Oddział skoncentrował się najpierw koło kościoła czerniakowskiego. Wobec niejasnej sytuacji na Mokotowie i na Sadybie dowódca zdecydował wycofanie grupy do Kabat, Ponieważ doszły wiadomości, że pierwsze zgrupowanie, które wieczorem przedzierało się przez Wilanów, natknęło się tam na niemieckie jednostki frontowe, dowódca postanowił, że oddział będzie się wycofywał trasą wzdłuż alei Sobieskiego, przez Ursynów i Natolin. Gdy powstańcy doszli do tzw. Zakrętu Śmierci i skierowali się na zachód, zostali ostrzelani przez niemieckie karabiny maszynowe z Ursynowa. Niemcy mieli wyjątkowo dogodne pozycje, poprzedzane długim, nie osłoniętym niczym przedpolem, na którym znajdowali się właśnie nasi. Dowódca Jędrka zdecydował, że najmłodsi, nie mający broni, oraz ci, którzy zamieszkują w rejonie Sadyby i Wilanowa, wycofają się do domów i tam będą czekać na dalsze rozkazy i rozwój sytuacji bojowej, a reszta oddziału zaryzykuje mimo wszystko przebicie się między Ursynowem a Natolinem do lasu.

Jędrek wraz z Tadkiem ze swymi bezużytecznymi dotąd granatami, które im pozostawiono, ruszyli chodnikiem wzdłuż szosy w kierunku Sadyby. Kiedy uszli z kilometr, dostrzegli, że nadjeżdżają dwa samochody ciężarowe z niemieckimi żołnierzami. W pierwszej chwili Jędrkowi zaświtała szaleńcza myśl zaatakowania samochodów granatami. Na szczęście samochody były daleko i zdrowy rozsądek zdążył przeważyć. Tymczasem na Zakręcie Śmierci samochody zawróciły ku miastu, wjechały w aleję Sobieskiego i zaczęły szybko zbliżać się do chłopców. Włosy zjeżyły im się na głowach. Wiedzieli, że są obserwowani, na pozbycie się granatów było więc już za późno. Porozumieli się błyskawicznie między sobą i szli spokojnie chodnikiem, trzymając się beztrosko za ręce jak zwykli spacerowicze. Samochody były już blisko, a chłopcom chodziły ciarki po plecach. W napięciu czekali na zgrzyt hamulców lub zdradziecki strzał z tyłu. Przecież niespełna miesiąc temu na tej samej szosie Niemcy jadący samochodem zabili strzałem w plecy rowerzystę. Chłopcy nie mogli jeszcze opanować zdenerwowania, gdy samochody ich minęły, a jadący Niemcy mimo pełnego pogotowia bojowego nie zdradzali zainteresowania samotnymi spacerowiczami. Może myśleli, że jest tu gdzieś więcej ludzi, i może bali się zaskoczenia?

Kiedy samochody oddaliły się, obydwaj chłopcy jak na komendę skoczyli do rowu obok szosy, żeby ukryć najpierw granaty. Wiedzieli, że Niemcy będą zaraz wracać, gdyż nie uda im się sforsować wybudowanej przez powstańców barykady. Zdawali sobie dobrze sprawę z tego, że powtórne spotkanie mogłoby się skończyć dla nich tragicznie. Po zakopaniu granatów obydwaj chłopcy ruszyli szybko polami, przez Czarne Drogi, w kierunku Sadyby. Wiedzieli, że na forcie są Niemcy i ostrzeliwują ludzi na przedpolu. Na Czerniaków, przez który od strony jeziora mogliby się dostać do naszego bloku, wracać nie mogli, gdyż w tamtym kierunku pojechały niemieckie samochody. W Wilanowie, na skraju obok czerwonego domu za figurą Św. Jana Nepomucena, stała niemiecka obsługa reflektora, która również prawdopodobnie zajęła bojowe stanowiska. Jedyną więc możliwością było przedarcie się na przełaj, pomiędzy ulicą Ojcowską a fortem, przy czym najgorszym odcinkiem był odcinek ulicy Powsińskiej, całkowicie odkryty, który postanowili przebyć skokami, tak żeby Niemcom z fortu i Niemcom z obsługi reflektora nie starczyło czasu na ostrzelanie. Biegnąc i padając co chwila dla ukrycia się w wysokich trawach, dotarli do nasypu toru kolejki, w odległości około 150 metrów od ulicy Ojcowskiej. Przeleżeli chwilę dla odsapnięcia i zdecydowali się skakać przez ulicę pojedynczo — najpierw jeden, potem drugi. Udało się. Jędrek, który przeskakiwał drugi, miał szczęście, bo za moment w miejscu, gdzie przebiegał, zadzwoniła po bruku seria niemieckiego karabinu maszynowego. Dalej bez większego już niebezpieczeństwa dostali się łąkami na ulicę Okrężną od strony wschodniej i tam już spokojnie, zasłonięci willami, doszli do bloku.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 18

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

POWSTANIE

Już rano 1 sierpnia 1944 roku w powietrzu czuło się coś niezwykłego. Detonacje zza Wisły były coraz bliższe. Kończyliśmy jeszcze z ojcem szykowanie schronu. Przed południem ojciec powiedział mi, że dziś wybuchnie powstanie. Po wydarzeniach ostatnich dni ta wiadomość nie była dla mnie zaskoczeniem. Popatrzyłem na ojca. Musiałem mieć jednak pytający wyraz twarzy, bo dodał po chwili: „Antek idzie na koncentrację na róg Żelaznej, do browaru Haberbuscha.” Browar… Chyba już gdzieś o tym słyszałem. Zacząłem gorączkowo szukać w pamięci. Jest! Przypomniała mi się książka o powstaniu listopadowym, którą przeczytałem kilka miesięcy przedtem. Hasłem do wybuchu tamtego powstania miał być pożar browaru na Solcu.

Ojciec chciał iść razem z Antkiem. Antek jednak prosił, żeby ojciec został. W domu były przecież dwie babki, dziadek, nasz wychowanek z Zamojszczyzny, Janek Tchórz, a ponadto mama spodziewała się dziecka. Była cały czas obecna przy rozmowie ojca z synem, udawała jednak, że nie słyszy. W sprawie ich udziału w walce nie zabierała głosu. Rozumiała, że to ich obowiązek, i wiedziała, że tak trzeba.

Było wpół do drugiej, gdy nadszedł moment pożegnania z Antkiem. Ojca już nie było z nami. Znajdował się na wyznaczonym posterunku. Zdawało nam się, że żegnamy się z Antkiem na krótko, na parę dni. Nie przeszło mi nawet przez myśl, że możemy żegnać się na zawsze. Stał w butach oficerskich, z których był taki dumny, w zielonych polskich bryczesach, w harcerskiej bluzie, wysoki, jasny blondyn — już żołnierz, a miał zaledwie szesnaście lat.

Gdy dziś myślę o tym pożegnaniu, zdaję sobie dopiero teraz sprawę, ile kryło w sobie treści. Antek na pewno nie bał się walki, ale pożegnanie to musiało być dramatyczne i dla niego. Doskonale pamiętam, jak w lecie 1939 roku on pierwszy zaczął płakać, kiedy żegnaliśmy odchodzącego do wojska jednego z najserdeczniejszych naszych przyjaciół, Antoniego Kamińskiego. Obydwaj z Antkiem znaliśmy dobrze pożegnania z naszej literatury czy malarstwa. Pożegnania ojców, mężów, synów i braci, idących bronić ojczyzny. Ile razy któryś z nas był chory, matka czy ojciec czytali nam głośno powieści historyczne Przyborowskiego, Gąsiorowskiego, Sienkiewicza. Pamiętam, jak kiedyś byliśmy do głębi wzruszeni pożegnaniem Wołodyjowskiego z Basią przed wysadzeniem Kamieńca. Pamiętam, jak w roku 1939 obydwaj z zapałem uczyliśmy się na pamięć Reduty Ordona, jak dziesiątki razy powtarzaliśmy w kółko, na każdą wiadomość o kawale zrobionym Niemcom czy o zgładzeniu jakiegoś szkopa, sakramentalne słowa: „Warszawa jedna twojej mocy się urąga…” Przypominam sobie, jak matka chcąc, żebyśmy prędzej usnęli, opowiadała nam różne wydarzenia z powstania 1863 roku, o których opowiadał jej dziad, a nasz pradziad – jako dwunastoletni chłopak brał udział w powstaniu styczniowym wraz ze swym ojcem. Za udział w powstaniu rodzina pradziada musiała zostawić majątek pod Przemyślem i szukać chleba gdzie indziej. Często po tych opowieściach matka śpiewała nam jeszcze pieśni powstańcze z 1863 roku. Pamiętam je wraz z melodiami do dziś. Do dnia dzisiejszego w pokoju, który należał do mojej babki, wisi niewielka akwarela, przedstawiająca wąsatego mężczyznę w czamarze, z konfederatką w ręku, klęczącego przed krzyżem na tle krajobrazu z miasteczkiem i wieżą kościelną nad nim; w górze chmury się rozstępują odsłaniając wizerunek Orła Białego na czerwonym polu. Od najwcześniejszego dzieciństwa lubiłem przyglądać się temu obrazkowi i dziesiątki razy pytałem babką, co on oznacza i jaka jest jego historia. Prababka moja, Emilia Wróblewska, w młodości dostała ten obrazek od powstańca, który siedział w więzieniu w Radomiu za udział w powstaniu styczniowym. Otrzymała ten obrazek na pamiątkę pomocy, jakiej udzieliła biednemu więźniowi. U dołu obrazka jest wymalowany ułożony z kwiatów monogram prababki: EW. Ile razy patrzę na ten obrazek, tyle razy dźwięczą mi w uszach słowa pieśni śpiewanej przez matkę: „W krawym polu srebrne ptaszę…”

Zwykle przy pożegnaniach u Przyborowskiego czy Sienkiewicza żegnający wręczali wojakowi szkaplerz, ryngraf lub krzyżyk. Nad moim łóżkiem wisiał drewniany krzyżyk, który mi kiedyś kupiła matka na odpuście w Wilanowie. Poszedłem do pokoju, zdjąłem go ze ściany i dałem bratu. Matka powiedziała, że on ma już medalik, ale Autek wziął krzyżyk i wsunął w kieszeń bryczesów. Ucałowaliśmy się. Antek ucałował matkę. Chciała mu dać jeszcze trochę papierosów, ale podziękował. Zapytała, czy ma chustkę do nosa tak spokojnie, jak by wychodził gdzieś w odwiedziny. Gdy zapytała, czy ma broń przy sobie, odpowiedział, że wszystko dostanie na miejscu. Podszedł do drzwi, położył rękę na klamce i powiedział: „Mamo, to chyba jeszcze wszystko za wcześnie.” „Więc zostań”, rzekła matka. „Nie mogę, trzeba…” Otworzył drzwi i zbiegł jak huragan po schodach. Długo dźwięczał mi w uszach stukot jego podkutych butów, zelowanych ostatnio przez szewca Burno. Matka zamknęła drzwi, odwróciła się do mnie i powiedziała szeptem przez łzy: „On nie wróci…”

Zszedłem do ogrodu. Moi towarzysze zabaw mieli tajemnicze miny — ja też. Wszyscy wiedzieliśmy jedno i myśleliśmy o jednym: że już.

Wokół domu, na podwórzu i w ogrodzie, rozpoczął się ruch. Pacjentów-rybaków nie było już nad fosą, lecz krę-ciii się po ogrodzie, przechodząc z klatki schodowej numer 7 do klatki numer 1 lub 3 i przenosząc jakieś worki

i skrzynki. Koło drzwi pod klatką schodową numer 7 ujrzałem nosze. Obok na schodach postawił ktoś torbę sanitarną ze znakiem Czerwonego Krzyża. Dla pierwszych rannych, przemknęło mi przez myśl i zrobiło mi się jakoś dziwnie, bo dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że przecież każda walka przynosi rany, kalectwo, śmierć.

Nagle wśród młodych ludzi noszących w dalszym ciągu worki i skrzynki dostrzegłem Kiźka Chróścickiego. Szedł niedbałym krokiem, ubrany w bryczesy, buty z cholewami i brązową marynarkę ściągniętą pasem. Przez ramię miał przewieszony worek. Zdębiałem. Spod rozpiętej marynarki wystawał zatknięty za pas najprawdziwszy pistolet. Natychmiast spojrzałem w kierunku fortu. Żołnierze niemieccy, rozebrani prawie do naga, tylko w slipach, stali z menażkami w kolejce przy kuchni polowej. Poczułem się jak we śnie. Tam Niemcy spokojnie fasują obiad, tu nasi wędrują z bronią jakby nigdy nic. Widok ten utwierdził mnie w przekonaniu o sile podziemnej armii. W napięciu zacząłem oczekiwać momentu, kiedy nasi z łatwością opanują fort, kiedy Niemcy będą się poddawać i błagać o litość, kiedy znów na forcie zawiśnie biało-czerwona flaga.

Po drugiej stronie bloku, koło domku dozorcy, stał pomalowany na ciemny brąz samochód ciężarowy z silnikiem napędzanym gazem z generatora. To na ten samochód młodzi ludzie ładowali worki i skrzynki. Było kilka minut po piątej, kiedy samochód odjechał zabierając również gromadę młodych ludzi.

Od strony miasta słychać było już strzelaninę i detonacje. Spojrzałem znów w kierunku fortu. Panował tam spokój. Niemcy zachowywali się jak gdyby im nic nie groziło i jakby o niczym nie wiedzieli.

Ktoś mi powiedział, że nasi pojechali likwidować niemiecki reflektor na Czerniakowie, koło kościoła. Pobiegłem natychmiast na strych, żeby przez klapę w dachu coś zobaczyć. Od strony kościoła słychać już było strzały eksplozje, a nie opodal jego kopuły, nieco w lewo, raz po raz wykwitały kolorowe rakiety. Po kilku minutach w tamtej stronie zrobiło się cicho, tylko od Mokotowa i ze Śródmieścia dochodziły odgłosy strzałów. Ponad miastem zaczęły się rozsnuwać dymy pierwszych pożarów. Przypomniał mi się browar na Solcu. Pomyślałem w tej chwili o Antku, który już walczy. Popatrzyłem w kierunku wież kościołów Woli, w kierunku, gdzie powinien się znajdować browar Haberbuscha. I z tamtej strony rozsnuwały się dymy, i słychać było daleką kanonadę. Nie przypuszczałem wówczas, że przez sześćdziesiąt dwa dni cała Warszawa będzie huczała strzałami i zasnuwała się dymem. Zaabsorbowany oglądaniem miasta, zapomniałem całkowicie o forcie. Gdy zszedłem na dół, nie mogłem już wyjść na stronę ogrodu. Niemcy ogłosili alarm i zaczęli się gorączkowo okopywać na szczycie fortu, strzelając do każdego, kto tylko znalazł się w ich polu widzenia. Na zaatakowanie załogi z zaskoczenia było już za późno. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego nasi nie przypuścili szturmu dotychczas, dlaczego nie wykorzystali momentu, w którym Niemcy nie byli przygotowani i niczego się nie spodziewali. Nie wiedziałem wówczas, że uzbrojenie naszych przeciwko załodze fortu, składającej się z pięćdziesięciu dwu żołnierzy uzbrojonych po zęby, było za słabe nawet do ataku z zaskoczenia.

Zajrzałem do piwnic. Zaczęły się zaludniać. Nikt z nas wówczas nie przypuszczał, że piwnice te będą naszym 1 mieszkaniem, dla niektórych zaś szpitalem i ostatnim schronieniem.

Pierwsze wieści o ataku naszych na obsługę niemieckie-; go reflektora, ustawionego na wprost przystanku kolejki wilanowskiej, przyniosły dwie sąsiadki, które odprowadzały swych mężów do miasta, „na front”. Były to panie Irena Symonowiczowa i Halina Rzepecka. Gdy wracały obydwie tramwajem do domu, w mieście rozpętała się strzelanina, ale na Czerniakowie panował jeszcze spokój Za kościołem czerniakowskim tramwaj został nagle za-trzymany. Wpadło do niego kilku młodych ludzi z bronią w rękach. Oznajmili, że rozpoczęło się powstanie, kazali wszystkim opuścić tramwaj i czym prędzej się oddalić. Niebawem rozpoczęła się strzelanina.

Z chciwością chłonąłem te wieści, a tymczasem piwnica coraz bardziej się zaludniała. Byli też pierwsi przypadkowi goście, którym wybuch powstania uniemożliwił powrót do domów, dwie konduktorki z tramwaju zatrzymanego przy kościele, tramwaju, który już nigdy nie miał wyruszyć w żaden kurs. Pozostał samotny na torach, a później stał się jednym z członów powstańczej barykady.

Dopiero teraz wyjaśniło się, dlaczego pani Irena Symonowiczowa tak często bywała zdenerwowana. Jej mąż, pan Władysław, był oficerem. W roku 1939 w randze majora dowodził batalionem w 94 pułku piechoty, w grupie operacyjnej „Sandomierz”. Walczył do końca. Z początkiem okupacji natychmiast włączył się w wir pracy konspiracyjnej. Znał dobrze generała Grota. Był wykładowcą w tajnej szkole podchorążych. Pani Irena częstokroć spełniała rolę jego łączniczki. Gdy przed wyjściem do miasta zdenerwowana i podniecona wpadała do mamy z pytaniem o wiadomości i z prośbą o życzliwe myśli, w majtkach jej synka, Tadzika, ukryte były tajne dokumenty, a nierzadko broń. Gdy 5 lutego była blokada u nas i rewizja, szereg cennych tajnych dokumentów znajdowało się za-śrubowanych w starej szczotce do froterowania podłogi, a w starym kaloszu pod łóżkiem — zwitek dolarów stanowiących własność Polski Podziemnej. Było to w tym samym czasie, kiedy pani Irena nieraz głowiła się, co da Tadzikowi na śniadanie czy obiad. Parę miesięcy temu. Teraz wszystko należało już do historii.

Inżynier Rzepecki, którego odprowadzała pani Inka, przed wojną był specjalistą od uzbrojenia. Pracował w fabryce karabinów. Aresztowany 5 lutego, później zwolniony, teraz poszedł uregulować dług, jaki zaciągnęli wówczas u niego Niemcy.

Niebawem też zaczęły napływać dalsze, różnorodne, nieraz sprzeczne ze sobą wiadomości o walkach w najbliższej! okolicy. Opowiadano, że nasi po zdobyciu reflektora wycofali się na razie do Kabat, że okopują się przed Jeziorem Czerniakowskim, że przeszli na Mokotów. Dowódcą naszych oddziałów jest jakiś kapitan „Jaszczur”. Opowiadano, że przy zdobywaniu reflektora został ciężko ranny w brzuch Kiziek Chróścicki. Tą ostatnią wiadomością byłem najbardziej wstrząśnięty. Przecież parę godzin temu widziałem go w pełni sił.

Gdy ojciec powrócił do piwnicy, na dworze był już zmrok. Wiedziałem, że miał swoją placówkę w bloku, ale chciwie dopytywałem się o wiadomości. Zbywał mnie, odpowiadając, że obserwował fort itd. Zagadywał, że chyba będzie musiał wyciągnąć sztucer ukryty w 1939 roku. Oczywiście natychmiast zaświeciły mi się oczy. Zacząłem go prosić, żeby wyciągnął sztucer jak najprędzej, ale ojciec tłumaczył mi, że zrobi to jutro, bo dziś nic jeszcze nie wiadomo, a przy tym już ciemno.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 17

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Lipiec miał się ku końcowi. Lato tego roku było upalne, czas jednak płynął bardzo prędko i bardzo prędko jedno po drugim następowały różne wydarzenia. Ku Warszawie zbliżał się front. Pierwszymi jego zwiastunami były ciągnące przez miasto długie kolumny cofających się niemieckich wojsk.

Przez całe dwa dni obserwowaliśmy z radością cofającą się przez Sadybę w kierunku Wilanowa, od Góry Kalwarii, kolumnę niemieckich taborów. Zmęczone konie z trudem ciągnęły ciężkie, zakryte plandekami wozy, wyładowane po brzegi jakimś sprzętem. Starzy żołnierze z eskorty taborów, pewnie uczestnicy jeszcze pierwszej wojny światowej, o twarzach sczerniałych i wychudzonych, w niczym nie przypominali zdobywców ze zwycięskiej armii, jakich oglądałem w roku 1939. Szli bez germańskiej buty. W ich oczach czasami można było wyczytać beznadziejność lub strach.

Dla nas był to czas ciągłego napięcia i wyczekiwania. Przecież wraz z frontem zbliżała się tak upragniona wolność. Nieraz w podnieceniu przykładałem ucho do wysuszonej, rozgrzanej promieniami słońca ziemi, wsłuchując się w głuche stęknięcia dalekich detonacji. W ostatnim tygodniu lipca słychać już było bezpośrednie odgłosy frontu, coraz bliższy ogień artylerii za Wisłą, wybuchy pocisków i bomb.

Któregoś dnia, z samego rana, na Sadybie pojawił się kilkuosobowy patrol żandarmerii. Poszła plotka, że to łapanka, że Niemcy będą zabierać wszystkich mężczyzn, żeby ich rozstrzelać. Ojciec i brat, którzy korzystali z ogólnego zamieszania i nie chodzili do pracy, natychmiast ulotnili się, uchodząc na Czarne Drogi, gdzie łatwo było się ukryć w którymś z nie wykończonych domów, a stamtąd ewentualnie uciec dalej, do lasu. Niebawem sytuacja się wyjaśniła. Ów patrol skierował pierwsze kroki na posterunek policji granatowej. Żandarmi zażądali, żeby bezwarunkowo wszyscy mieszkańcy w wieku od szesnastu do pięćdziesięciu lat, z wyjątkiem chorych i kobiet ciężarnych, stawili się na godzinę 8 rano dnia następnego przed posterunkiem policji. Grozili przy tym, że ci, którzy nie przyjdą, zostaną w razie schwytania natychmiast rozstrzelani. Pani Irena Symonowiczowa, znająca dobrze niemiecki i odznaczająca się wyjątkową urodą, znalazła się w pobliżu i podpytała sprytnie „panów oficerów”, o co chodzi. Niemcy potrzebowali robotników do kopania okopów.

Żandarmi jednakże nie czekali dnia następnego. Powrócili za kilkanaście minut i przez policjantów granatowych i dozorców kazali wszystkim wyjść z domów, zaznaczając, że będą sprawdzali i kogo zastaną zdrowego w mieszkaniu, ten zostanie niezwłocznie rozstrzelany. Na dźwięk uderzenia w żelazną szynę zawieszoną na trzepaku wszyscy mieszkańcy bloku zgromadzili się na podwórku, gdzie żandarm przeprowadzał selekcję, wybierając zdolnych jego zdaniem do pracy. Z „wybranych” uformowano kolumnę i poprowadzono nad Wisłę, w kierunku wału przeciwpowodziowego. Rzeczywiście kazano im kopać okopy.

Na drugi dzień ojciec i Antek musieli też wziąć udział w kopaniu okopów. Przeżyli przy tym ciekawy incydent, świadczący dobitnie o bliskości frontu. Nadleciał bowiem radziecki samolot i kilkakrotnie nurkował, jak by lotnik chciał ostrzeliwać, jednakże widocznie dostrzegł grupy cywilów, zatoczył więc tylko kilka kręgów w powietrzu i odleciał. Podczas tego „nalotu” eskorta kopaczy zdążyła się błyskawicznie ukryć w świeżo wykopanym rowie.

Parę dni później ściągnęła nad Jezioro Czerniakowskie bateria ciężkiej artylerii. Przez dwa dni grzmiała wysyłając pociski za Wisłę. Każdemu ładowanemu do komory nabojowej pociskowi towarzyszyło nasze pobożne życzenie, by eksplodował w lufie, bądź zakończył swój lot jako niewypał. Biorąc pod uwagę jakość niemieckiej wojennej produkcji i skuteczność działalności sabotażowej robotników różnych podbitych krajów, którzy byli zatrudnieni przymusowo w niemieckich fabrykach zbrojeniowych, sądzę dziś, że niejednokrotnie los spełniał drugą wersję naszego życzenia, jeżeli nie co do pocisków tej baterii, to do innych na pewno, bo w dwa lata później oglądając okopy linii frontu, widziałem bardzo dużo niewypałów.

Niebawem zjechała na Sadybę kolumna niemieckiego wojska. Był wielki szum i ruch. Rozkwaterowali się w budynku szkolnym. Oficerowie pozajmowali kwatery w prywatnych mieszkaniach w bloku i częściowo w okolicznych willach.

Przybycie dużej grupy wojsk niemieckich wzbudziło szereg obaw. Ja martwiłem się przede wszystkim, że jeszcze jedno zgrupowanie niemieckiego wojska na Sadybie obok załogi fortu stawia pod dużym znakiem zapytania powodzenie ewentualnego powstania w tym rejonie. A że powstanie musi wybuchnąć, „wiedziałem” prawie na pewno.

Wówczas jeszcze — pod wpływem przeczytanej literatury historycznej, szczególnie Przyborowskiego — wybuch powstania wyobrażałem sobie w swoim dziecinnym umyśle podobnie jak wybuch powstania kościuszkowskiego czy listopadowego, przede wszystkim jako spontaniczny odruch całej ludności. Niejednokrotnie wyobrażałem sobie tłumy rozbrajające Niemców, a w uszach mi dźwięczał okrzyk: „Do broni!” Powstanie było też dla mnie równoznaczne z końcem wojny, a więc z prostym powrotem do dawnych ram i norm, sprzed września 1939 roku. Mimo doświadczeń czterech lat okupacji wszelkie problemy życiowe były dla mnie wówczas jeszcze nie skomplikowane.

Niedługo kwaterowała na Sadybie kolumna niemieckiego wojska. Na drugi dzień, bodaj w niedzielę, odjechała równie prędko jak przybyła. Pozostały po niej tylko okopy dla samochodów przed szkołą oraz ławki i sprzęt szkolny zrzucony na kupę na boisku. Z zachowania się żołnierzy niemieckich, z rozgardiaszu, jaki panował przy ich odjeździe, widać było, że ulegają panice.

Innego znów dnia pod wieczór na ulicy Powsińskiej rozległ się strzał pistoletowy. Oficer niemiecki z patrolu, który się tam zatrzymał, ogłosił, że od godziny szóstej po południu nikt nie może wychodzić na ulicę pod groźbą zastrzelenia. Niebawem wyjaśniła się przyczyna tego rozkazu. Od strony Wilanowa, z Powsinka, Niemcy prowadzili, a właściwie gnali, grupę kilkudziesięciu jeńców radzieckich. Szli w łachmanach, których jedyną wspólną cechą był straszny brud i wymalowane na plecach czerwoną farbą ogromne litery US (Union Soviet). Byli tak wynędzniali, że ledwie trzymali się na nogach. Do papierosów i chleba, które rzucaliśmy im z balkonu drugiego piętra, z mieszkania Jędrka Kuźniara, wyciągały się dziesiątki wychudłych, czarnych od brudu rąk. Biedacy wydzierali sobie wzajem każdy papieros i każdą kronikę chleba, przy czym oczywiście „zwycięzcami” zawsze zostawali silniejsi, toteż większość naszych podarunków wpadła w ręce tych kilku. Żołnierze eskorty, w których sercach, może pod groźbą zbliżającego się frontu, zatliła iskierka ludzkich uczuć, nie zwracali na nas uwagi, a widząc niesprawiedliwy podział zdobyczy, rozdzielali je wszystkim po równej części. Chwała Bogu, zapasy deputatowe papierosów matki Jędrka były tak obfite, że na jednego z biedaków musiało przypaść przynajmniej po jednym haudegenie.

W tych ostatnich dniach lipca wyjątkowo dużo pacjentów miał doktor Szczubełek. Przeważnie byli to ludzie młodzi, weseli, zupełnie nie sprawiający wrażenia chorych i cierpiących. Niektórzy byli ubrani w wysokie buty, bryczesy i sportowe bluzy. Nie czekali też na doktora w poczekalni jak zwykli pacjenci, lecz często, korzystając z rybackiego sprzętu doktora, łowili ryby nad fosą. Zamiast poddawać się badaniom lekarskim, w gabinecie i pojedynczo, toczyli z doktorem wspólne pogawędki między jednym a drugim „braniem”, pogawędki, które by-najmniej nie wyglądały na przeprowadzanie lekarskiego wywiadu. Szczególnie jeden z owych lipcowych pacjentów doktora utkwił mi głęboko w pamięci. Nie pamiętam jego nazwiska, nie wiem, jaki był jego zawód — wiem tylko, że był żonaty, miał rocznego synka i mieszkał gdzieś w Nieporęcie. Zresztą widywałem go tylko w lipcu nad fosa, lub czasami na naszej klatce schodowej, jak wychodził ukradkiem od sąsiadów na pierwszym piętrze, gdzie na prośbę doktora państwo Szczerkowscy na parę dni oddali „pacjentowi” jeden pokój. Ów pacjent był młodym człowiekiem, lat najwyżej trzydziestu, wysoki blondyn, w okularach w czarnej oprawie. Sprawiał wrażenie człowie-ka bardzo opanowanego i zrównoważonego. Kiedy podczas brania przez Niemców ludzi do okopów myślano początkowo, że to łapanka, pobiegłem na fosę ostrzec pacjentów-rybaków, żeby mieli czas się ulotnić.Na słowo „łapanka”, wypowiedziane przeze mnie jednym tchem nie okazał zdenerwowania, podziękował mi za ostrzeżenie i skierował kroki ku mieszkaniu doktora, zabierając ze sobą towarzyszy. W mojej pamięci pozostał na zawsze jako bezimienny oficer armii podziemnej czekający na rozkaz.[1]

Ostatnia niedziela lipca była dniem wyjątkowo gorącym. Tysiące warszawiaków wyruszyło na miasto, aby oglądać kolumny niemieckich uciekinierów ciągnących z dobytkiem na autach, dorożkach, a nawet na chłopskich wozach, żeby zobaczyć maszerujące, a właściwie wlokące się, oddziały wojska. Wszyscy chcieli zobaczyć tłok wokół dworców, przerażenie Niemców, którzy z walizkami tłoczyli się na peronach i pchali się bezładnie do pociągów ewakuacyjnych.

Opowiadano, że rano w niedzielę lotnictwo radzieckie zatopiło dwie duże barki na Wiśle. Jak słuchałem o tym, serce moje rozpierała radość. Czułem przedsmak wolności. W wyobraźni widziałem szeregi polskich ułanów, szare chropawe hełmy, rogatywki, jakich nie oglądałem od pięciu lat. Zdawałem sobie sprawę, że Niemcy byli u progu całkowitej klęski, a jeszcze pochodząca sprzed kilku dni wieść o zamachu na Hitlera w połączeniu ze wszystkimi wydarzeniami, ze zbliżającym się frontem, nabierała specjalnego wyrazu. Ochoczo pomagałem rodzicom opróżniać piwnicę, w której urządziliśmy schron z posłaniami, ze światłem, ze stołem do przyrządzania posiłków. Ojciec tłumaczył mi, że w związku ze zbliżaniem się frontu może być gorąco, ale wszystko szybko przeminie, właściwie to tylko kwestia dwu, trzech dni. Raźno kopaliśmy też nasyp przed oknem piwnicznym, w obudowie ze starego kosza do bielizny. Całe te przygotowania wojenne bardzo mnie zajmowały. Wszystko było ciekawe, odbiegało od monotonii życia wakacyjnego. W tych dniach brat mój znikał gdzieś na całe godziny.


[1] Miał pseudonim „Digen”, a nazywał się Janusz (?) Sztomp-ka — według informacji teściowej dra Szczubełka, p. Barbary Marszałowej.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 16

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

W końcu lutego Antek zrezygnował z pracy w radio-hauzie. 29 lutego, na drugi dzień po swych szesnastych urodzinach, znalazł zatrudnienie w warsztatach elektrotechnicznych inżyniera Szparkowskiego. Firma mieściła się początkowo na ulicy Gęsiej 16, później przeniesiono ją na Chłodną 8. Otrzymał też zaświadczenie o zatrudnieniu z ważnością do dnia 1 czerwca 1944 roku.

Antek równocześnie dokształcał się w dziedzinie radiotechniki. Jeszcze pracując u Pydego, w „Pydohauzie”, jak mówił, skonstruował wzmacniacz i adapter. Teraz zbudował radioodbiornik. Twierdził, że jest to „najlepsza superheterodyna”. Jednakże z odbiorem zagranicy były kłopoty. Dominowały radiostacje niemieckie.

Elektrotechnika i łączność bardzo Antka pasjonowały. Wespół z Leszkiem Rossowskim zbudowali sobie własny telefon. Mieszkanie Leszka położone było w skrzydle bloku usytuowanym od strony ulicy Powsińskiej, prostopadle do tego skrzydła, w którym znajdowało się nasze mieszkanie. Obydwa mieszkania w linii powietrznej dzieliła odległość około pięćdziesięciu metrów. Przeciągnęli drut rozwinięty z cewki od słuchawki telefonicznej, podłączyli baterie, dzwonki, słuchawki i mikrofony i telefon był gotów. Mama, jak każda matka wówczas, krzywo patrzyła na radio, jednakże telefon zaakceptowała, zwłaszcza że druty były tak cieniusieńkie, iż w każdej chwili można je było zerwać, sam aparat błyskawicznie zdemontować, a taki telefon mógł być w razie jakiegoś nieszczęścia przydatny.

Kiedyś z mamą odwiedziliśmy jej ciotecznych braci na Saskiej Kępie, wujów Genka i Henryka Chodkowskich. Mama, starsza parę lat, mówiła zawsze o nich z dumą: „Fajne chłopaki” (mieli wówczas dwadzieścia sześć i dwadzieścia osiem lat). Wujowie mieszkali na parterze. Gdy tylko weszliśmy, wuj Henryk z dumą zademonstrował nam swój „wynalazek”. W pokoju nad garażem wujowie przebili w podłodze otwór, zakrywając go klapą maskowaną podłogową klepką i dywanikiem. „Jak Niemcy do drzwi wejściowych — mówił — to my przez klapę do garażu i chodu.” Ta klapa w podłodze kilkakrotnie uratowała im życie.

Obydwaj wujowie bardzo mi imponowali. U wuja Genka w szafie wisiała szabla. Był on bowiem oficerem. W 1939 roku obydwaj walczyli. Wuj Heniek gdzieś na północnym wschodzie, a wuj Genek w Warszawie, na Zaciszu, bronił Grochowa w 80 pułku piechoty. Wuj Henryk wrócił dopiero w październiku. Wuj Genek zaraz po kapitulacji przyszedł do domu, mundur powiesił w szafie obok szabli, która w tej wojnie okazała się nieprzydatna. Szabla ta zawsze mnie zachwycała. Miała dedykację. Wuj Henryk bowiem pracował przed wojną w fabryce szabel Borowskiego. Wykonywał na szablach rysunki i napisy. Gdy wuj Genek otrzymał promocję oficerską, brat sprezentował mu tę szablę. Miała na prawym płazie przy zastawie wytrawiony medalion z Matką Boską, dalej orła i napis: „Honor i Ojczyzna”, na lewym płazie przy zastawie — syrenę, a dalej napis: „ppor. Eugeniuszowi Chodkowskiemu brat Henryk.”

Obydwaj wujowie zajmowali się sportem. Wuj Henryk był namiętnym wioślarzem, toteż gdy tylko zaczęła się okupacja i powstały kłopoty z zaopatrzeniem w żywność, zbudował mały sportowy kajak i pływał nim Wisłą aż do Kozienic, szmuglując jedzenie dla całej rodziny. Płaską sportową łajbą doskonale omijał nocą niemieckie wodne strefy. Groźna Wisła była bezpieczniejsza niż polskie drogi i ulice Warszawy.

Pewnego marcowego ranka na przystanku tramwajowym na rogu ulicy Zielonej rozległy się strzały. Został zastrzelony jakiś mężczyzna czekający w tłumie na tramwaj. Wiadomo było, że jak na ulicy ginie samotny cywil z rąk nieznanych sprawców, jest to zdrajca. Zastrzelonego znali mieszkańcy Sadyby. Mieszkał na ulicy Podhalańskiej. Nazywał się Musiał i pracował gdzieś w PKO.

W kilka dni potem gestapowcy otoczyli willę pani Taperowej na ulicy Okrężnej 35. Tę samą, którą już raz bezskutecznie plądrowali w roku 1940. I tym razem odjechali z kwitkiem. W willi nie zastali nikogo.

Wyrok, który wykonano na Musiale, nie miał jednak związku z najazdem na drukarnię. Musiał sypał swych towarzyszy pracy w PKO. Natomiast drukarnię u pani Taperowej rozpracowywał K., którego zastrzelono w roku 1943, zanim zdołał przekazać informacje do gestapo. Teraz, na wiosnę, ktoś inny sypnął drukarnię.

Ta ostatnia wiosna okupacyjna pełna była wydarzeń. Któregoś majowego wieczora rozległy się strzały z kolei na ulicy Goraszewskiej. Od strony jeziora biegł brocząc krwią niemiecki oficer. Odstrzeliwując się do tyłu ścigającym go dwu mężczyznom, dopadł rogu ulicy Powsińskiej i zwalił się przed apteką. Ścigający go skręcili w Godebskiego i znikli. Na Sadybie zapanował popłoch. Wielu mieszkańców ulicy Goraszewskiej w obawie przed represjami opuściło swoje domostwa. Obawy na szczęście okazały się płonne. Zajechał tylko dwuosobowy patrol na motocyklu z karabinem maszynowym zamocowanym na przyczepie, zaszli na posterunek granatowej policji i kazali sprowadzić sanitarkę. Odjechali bardzo szybko i trwożliwie.

Podobno zamach na tego Niemca był aktem zemsty za zaloty do jednej z dziewczyn. Według innej wersji dziewczyna ta celowo przyjmowała Niemca, żeby ułatwić wykonanie wyroku swoim kolegom.

W czerwcu tego roku godzinę policyjną ustanowiono wyjątkowo wczesną, jeszcze przed zapadnięciem zmroku. Siedziałem w domu już po godzinie policyjnej, gdy usłyszałem za oknem szereg szybko następujących po sobie strzałów, a potem rozpaczliwy krzyk ojca. Ojciec jak huragan rzucił się do drzwi i zbiegł po schodach na dół.

Wyjrzałem przez okno. Od furtki przez ogród środkiem trotuaru kroczyli Antek i Jędrek z rękami wzniesionymi do góry. W furtce stał jakiś cywil z pistoletem skierowanym w ich stronę. Antek z Jędrkiem przeszli przez cały ogród i weszli do klatki w momencie, gdy ojciec był już na dole.

Ich „przygoda” miała następujący przebieg. Pragnęli sobie zapalić. Antkowi rodzice pozwolili oficjalnie palić papierosy, natomiast Jędrek Kuźniar musiał się kryć przed swoją matką z tym nałogiem. Żeby nie być widocznymi od strony ogrodu, stanęli przed furtką, od ulicy zasłonięci dzikim winem. Obydwaj byli w butach z cholewami i w bryczesach. Zapaliwszy papierosy, po każdorazowym zaciągnięciu się dłonie z papierosami chowali wstydliwie za klapy marynarek. Mieli tak konspiracyjne miny i tak skoncentrowaną uwagę na tym, żeby ich nikt nie zobaczył z ogrodu, że nie zauważyli, iż są obserwowani przez faceta w zielonym tyrolskim kapeluszu z piórkiem, stojącego na przystanku na wprost furtki. Gdy jeden z nich chciał wyciągnąć któryś raz papierosa spod klapy, usłyszeli okrzyk: „Hande hoch!” Zbaranieli. Nie wiedzieli, o co chodzi. Ku nim szedł facet z pistoletem w dłoni. Padł strzał w górę. Podnieśli więc ręce, z których wypadły im dymiące papierosy. Szkop trzymając pistolet w dłoni przy biodrze, obmacał ich. Poczuli od niego zapach wódki. Kazał im odmaszerować z rękami do góry, bez oglądania się za siebie. Odeszli na miękkich nogach. Gdy byli już w ogrodzie, facet w zielonym kapeluszu oddał jeszcze dla postrachu kilka strzałów w powietrze.

Następnego dnia rano znów miał miejsce innego rodzaju incydent. Łowiliśmy ryby nad fosą, gdy przed blok zajechała buda z żandarmami. Bez wstępnych poszukiwań wpadli do mieszkania pana Leona Sowińskiego. Ukryty za skarpą, wśród krzaków rosnących przy starej wierzbie, widziałem ich hełmy w otwartych oknach. Po jakimś czasie odjechali. Pan Sowiński wyszedł z domu blady jak ściana. Żandarmi na szczęście nie zabrali go. Dokonali tylko rewizji. Szukali broni. Okazało się, że jednemu z niemieckich urzędników w biurze, w którym pracował pan Sowiński, skradziono pistolet. Szwab zameldował niemieckiej policji i wszczęto poszukiwania. Najechano wtedy wielu pracowników tego biura.

Następny najazd gestapo na Sadybę miał miejsce z początkiem czerwca. Był tragiczniejszy w skutkach. Nie-spodziewanie zajechali małą osobową dekawką. Byli w cywilu. Aresztowali Ptysia Matuszewskiego. Nie zdążył uciec. Jego ojca w porę ostrzeżono telefonicznie w biurze. Gdy gestapo tam przyjechało, pana Matuszewskiego już nie było.

24 czerwca ruszyła radziecka ofensywa. Wiadomość ta rozeszła się lotem błyskawicy i bardzo wszystkich podniosła na duchu, świadczyła bowiem, że wojna zbliża się ku końcowi, że klęska Niemców jest bliska.

Nasz ogród, park i fort leżały na trasie przelotów niemieckich samolotów z lotniska na Okęciu na front wschodni i z powrotem. Leciały zwykle na tak niskim pułapie, że nie tylko znaki na kadłubach i skrzydłach, ale również twarze pilotów w okienkach były widoczne. Leciały w eskadrach liczących po kilkadziesiąt maszyn. Najczęściej były to transportowe junkersy, Ju-52, z dwoma silnikami na skrzydłach, a później również sztukasy dźwigające pod kadłubami wielkie cygara bomb. Wraz z kolegami dobrze nauczyliśmy się rozpoznawać różne typy niemieckich samolotów. Gdy buczały pod naporem ciężaru, życzyliśmy lotnikom, by wraz ze swymi maszynami zlecieli na zbity łeb. Codziennie nasze życzenia los, a właściwie radzieccy lotnicy i artylerzyści spełniali w poważnym stopniu. Po kilku godzinach wracały bowiem te same samoloty — rozpoznawaliśmy je po znakach — jednakże było ich mniej, miały poharatane kadłuby, skrzydła i ogony. Kilkakrotnie widziałem w kadłubach otwory o powierzchni kilkudziesięciu centymetrów. Nierzadko w kilkanaście minut po przelocie eskadry wracającej z frontu wlókł się samotnie jakiś „inwalida”, prychając żałośnie, na jednym silniku. Kiedyś w wywalonych drzwiach junkersa dostrzegłem stojącego w białym kitlu lekarza.

Tymczasem zbliżający się front ujawnił mi coraz szersze kręgi konspiracji. O tym, że Antek działa w podziemiu, wiedziałem. Któregoś dnia przyszedł do nas stryj. Był „pod dobrą datą”. Wyciągnął z kieszeni pistolet i zwrócił się do Antka: „No, wieszaj tarczę na piecu, zobaczymy, czy stryjek strzelać umie!” Popatrzyliśmy wszyscy na siebie. Mama podeszła do stryja i mówi: „Słuchaj, Czesław, nie ma tu zegara, nie jesteś dziedzic Nardzewski, a kart też nie mamy, więc schowaj pistolet, my nie pruscy urzędnicy.” Stryj się roześmiał i wsunął pistolet za pasek spodni. Długo tłumaczył się potem mamie „upałem i zmęczeniem”. Po wyjściu stryja spytałem mamę, kto to jest dziedzic Nardzewski. Kazała mi przeczytać Popioły.

Prócz czytania jedną z ulubionych rozrywek tego lata było łowienie ryb w fosie. Któregoś dnia wyciągnąwszy kolejną krasnopiórkę, chciałem powtórnie zarzucić wędkę do wody, ale haczyk zaczepił się o skarpę. Schyliłem się, żeby go zwolnić, i spostrzegłem, że zaczepiony jest o jakiś kawał żelaza tkwiący głęboko w ziemi. Zaintrygowało mnie to mocno. W wyobraźni zobaczyłem znów stosy broni znoszone na nasze podwórko przez Niemców po kapitulacji Warszawy. Tymczasem dokopałem się wspólnie z towarzyszami połowów do jakiejś sztaby i zaczęliśmy się z nią mocować. Ustąpiła wraz ze sporym kawałkiem skarpy, który zakrywał wieko żelaznej skrzyni. Skrzynię wypełniały puszki po farbie drukarskiej, zawierające amunicję pistoletową i jakieś papiery. Zdumieni znaleziskiem, zamknęliśmy skrzynię na powrót, maskując starannie wieko. Z przejęciem zaczęliśmy się naradzać, co zrobić z tym fantem. My zostawimy skrzynię w spokoju, ale jeżeli odkryje ją ktoś inny, może zabrać, a co gorsza, zameldować tam, gdzie nie potrzeba. Zdecydowaliśmy się poradzić doktora Szczubełka.

Z duszą na ramieniu zapukałem do mieszkania doktora. Na szczęście otworzył mi sam. Akurat gdzieś wychodził. Zdyszany powiedziałem mu, o co chodzi. Zaprosił mnie do przedpokoju, popatrzył spokojnie w oczy i zapytał: „A czy wiesz, czy domyślasz się, czyje to jest?” „Nie wiem — odpowiedziałem — ale chyba jakiejś organizacji podziemnej.” Doktor przycisnął mi ramię mocno do siebie i powiedział: „To jest moje. Ale pamiętaj, nie mów o tym nikomu. Wiesz przecież, co by mi groziło.”

Zobowiązany tak niezwykłym dowodem zaufania, opuściłem mieszkanie doktora. Nazajutrz skrzyni już nie było.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 15

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Pod koniec lipca po południu, gdy wyglądałem oknem, usłyszałem od wschodu warkot lecącego samolotu. Znałem dobrze ryk maszyn niemieckich. Ten warkot jednak był jakiś dziwny, przerywany. Samolot leciał bardzo nisko. Z rur wydechowych silnika wystrzeliwały raz po raz kłęby czarnego dymu. Samolot najwyraźniej obniżał lot. Przeleciał nad fortem, a gdy znajdował się nad dachami willi ulicy Okrężnej, dostrzegłem wokół silnika ogień. W sekundę potem samolot z hukiem runął na ziemię. Wybiegłem z domu w kierunku miejsca katastrofy. Gdy byłem już między Truskawiecką a Okrężną, od strony miasta nadjeżdżała Straż Ogniowa i Pogotowie. Terenowy łazik, który przywiózł skądś niemieckich lotników, stał od dobrej chwili przy płonących szczątkach samolotu. Gdy ugaszono pożar, z żelastwa wydobyto zwęglone zwłoki.

Po wakacjach wróciłem do szkoły. Któregoś dnia jeden z kolegów, Staszek Tarka, ten, którego ojciec w 1939 roku poległ na przedpolach Sadyby, w obronie własnego domu, przyszedł do szkoły z wiadomością, że koło niego, na Czarnych Drogach, zastrzelono zdrajcę. Trup leżał nakryty gazetami. Dyżurował przy nim granatowy policjant, który miał własne zdanie o zastrzelonym. „Jak był świnią, niech leży jak świnia”, powiedział do zbiegowiska i kazał się rozejść.

Zastrzelony znany mi był z widzenia. Znalezione przy składali przysięgą żołnierską, znajdował się portret Hitlera, stanowiący skrytkę na różne kompromitujące dokumenty, jak się potem okazało.

W kilka dni po aresztowaniu kapitana Dąbrowskiego zjawiła się u nas niespodziewanie ciotka Zosia Maszewska. Towarzyszył jej jakiś mężczyzna. Nie zapamiętałem jego twarzy. Ze względu na wsypę, jaka nastąpiła z kolei w Dalbożku, ciotka poczuła się zagrożona, przyszła więc do rodziców po radę i ratunek. Wobec ostatnich wypadków na Sadybie mieszkanie nasze nie było jednak bezpieczna Mama wyjaśniła to ciotce Zosi. Nie trzeba jej było więcej, zrozumiała. Ucałowała nas serdecznie i wyszła wraz ze J swym towarzyszem. Nie przypuszczałem wówczas, że widzimy się po raz ostatni.

W kilka dni potem dotarła do nas wiadomość o aresztowaniu ciotki Zosi. Jak się dowiedzieliśmy, bezpośrednio od nas ciotka pojechała na ulicę Tyniecką, do niejakie} pani Trebertowej, żeby jej zostawić pieniądze dla właścicielki Dalbożka, Marty Walewskiej, za sprzedaną ziemię. Zanocowała na Tynieckiej, gdyż następnego dnia miała odebrać nową fałszywą kenkartę. Gdy nazajutrz zjawił

się towarzysz ciotki z kenkartą, w chwilę potem weszło do mieszkania dwóch Niemców, wylegitymowali obecnych i przeprowadzili rewizję. Z łatwością znaleźli banknotów. Zastrzelili towarzysza ciotki, ją postrzelił ciężko w kręgosłup, zgarnęli pieniądze i wyszli. Wkrótce na Tyniecką zajechało gestapo i zabrało sparaliżowaną wskutek postrzału ciotkę do szpitala, a potem na Pawiaka Wiedzieli widocznie, kogo mają w rękach[1].

Teraz gdy tylko zapadał zmrok, wsłuchiwałem się odgłosy ulicy. Każdy przejeżdżający samochód wał przyspieszony rytm serca. Bałem się. Wszyscy czuliśmy się zagrożeni. Nie mogliśmy jednak uciec, przenieść się gdziekolwiek — było nas za dużo. Antek wydawał się zagrożony podwójnie. On jeden mógł na jakiś czas zniknąć. Ale gdzie? Z pomocą przyszli rodzice jednej z jego koleżanek, państwo Jacuńscy. Mieli oni niewielki majątek w Grzegorzewie koło Tłuszcza. Jeździliśmy tam z Antkiem przed wojną na wycieczki zuchowe i obozy. Teraz wyjechał sam do Grzegorzewa.

Na szczęście Antka i nas wszystkich, a na chwałę aresztowanym, obawy okazały się płonne. Nikt nikogo nie sypnął. Gestapo musiało się zadowolić tylko zatrzymanymi ofiarami. Rozstrzelano ich 16 lipca w ruinach getta.

Po dwóch miesiącach przymusowych, aczkolwiek nie pozbawionych uroku wakacji Antek powrócił do Warszawy.

Pod koniec lipca po południu, gdy wyglądałem oknem, usłyszałem od wschodu warkot lecącego samolotu. Znałem dobrze ryk maszyn niemieckich. Ten warkot jednak był jakiś dziwny, przerywany. Samolot leciał bardzo nisko. Z rur wydechowych silnika wystrzeliwały raz po raz kłęby czarnego dymu. Samolot najwyraźniej obniżał lot. Przeleciał nad fortem, a gdy znajdował się nad dachami willi ulicy Okrężnej, dostrzegłem wokół silnika ogień. W sekundę potem samolot z hukiem runął na ziemię. Wybiegłem z domu w kierunku miejsca katastrofy. Gdy byłem już między Truskawiecką a Okrężną, od strony miasta nadjeżdżała Straż Ogniowa i Pogotowie. Terenowy łazik, który przywiózł skądś niemieckich lotników, stał od dobrej chwili przy płonących szczątkach samolotu. Gdy ugaszono pożar, z żelastwa wydobyto zwęglone zwłoki.

Po wakacjach wróciłem do szkoły. Któregoś dnia jeden z kolegów, Staszek Tarka, ten, którego ojciec w 1939 roku poległ na przedpolach Sadyby, w obronie własnego domu, przyszedł do szkoły z wiadomością, że koło niego, na Czarnych Drogach, zastrzelono zdrajcę. Trup leżał nakryty gazetami. Dyżurował przy nim granatowy policjant, który miał własne zdanie o zastrzelonym. „Jak był świnią, niech leży jak świnia”, powiedział do zbiegowiska i kazał się rozejść.

Zastrzelony znany mi był z widzenia. Znalezione przy nim dokumenty opiewały na nazwisko Sokołowskiego, jednakże nie było to jego prawdziwe nazwisko.

Wieść o wykonaniu wyroku na zdrajcy szybko rozeszła się po Sadybie. Był sprawcą aresztowania kapitana Dąbrowskiego i jego towarzyszy. Należał do tej samej organizacji. Od pewnego czasu wydawał się kolegom podejrzany. Zaczęło mu się zbyt dobrze powodzić. Ponadto sam Waldek Dąbrowski widział go podobno na mieście w niemieckim mundurze. Kapitan Dąbrowski nie wierzył jednak w możliwość zdrady i kontakty swego podkomendnego z wrogiem. Gdy chciano go zlikwidować, kapitan Dąbrowski zastrzegł sobie, że najpierw sam osobiście go przesłucha. Niestety, nie zdążył.

Trup leżał na drodze przez cały dzień. W dwa dni potem przez Sadybę sunął dziwny kondukt pogrzebowy. Za trumną szła tylko jedna osoba, nieszczęśliwa matka, której jedyny syn zawiódł nadzieje bez reszty. Żona i jej rodzina odżegnały się od zdrajcy.

Antek po powrocie do Warszawy musiał podjąć jakąś pracę. W myśl niemieckich przepisów, szesnastoletni chłopak obowiązany był pracować. Ponieważ pod wpływem Edka Laudańskiego zaczęła go interesować radiotechnika, starał się o pracę właśnie w tej dziedzinie. Został zatrudniony w niemieckim warsztacie radiotechnicznym przy placu Trzech Krzyży, na rogu Książęcej. Właścicielem warsztatu był inwalida z frontu wschodniego, Wilhelm Pyde. Pełna nazwa firmy brzmiała: Radiohaus Wilhelm Pyde. Według relacji Antka właściciel był dosyć miłym człowiekiem. Może swą niemiecką butę stracił na froncie wraz z nogą? Dużo gorszy dla pracowników był jego urzędnik, niestety Polak, toteż Antek po kilku miesiącach zrezygnował z zatrudnienia w radio hauzie.

Obejmując tę pracę, musiał Antek zmienić szkołę. Uczęszczał teraz do Obowiązkowej Szkoły Zawodowej Nr 5. Dziwna to była szkoła, której uczniowie mieli nie-raz pod pulpitami pistolety i granaty obok książek. Zajęcia prowadzono niemal korespondencyjnie, odbywały się bowiem raz w tygodniu, w soboty. Antek miał jednak zaświadczenie chroniące przed wywózką do Niemiec.

26 września późnym wieczorem z kierunku Wilanowa usłyszeliśmy odgłosy strzelaniny. Struchleliśmy. Pamięć mordu w Wawrze była nadal bliska. Zdenerwowany ojciec zgasił światło i podniósł rolety. Strzelanina po chwili ucichła, natomiast na niebie nad Natolinem ukazała się łuna. Odgłosy cichnącej strzelaniny zastąpił ryk strażackich syren.

Na drugi dzień sprawa się wyjaśniła. Żołnierze konspiracji rozbili niemiecki posterunek żandarmerii w Wilanowie i spalili niemiecką kolonię na Kępie Latoszkowej.

W kilka dni później zauważyłem, że jeden z naszych młodych sąsiadów, dwudziestoletni Witek Morawski, nosi rękę na temblaku. Gdy zapytałem go ze współczuciem o przyczynę, wyjaśnił mi, że ma zastrzał. Nie domyśliłem się, że jego temblak ma związek ze strzelaniną sprzed kilku dni.

W listopadzie nastąpiły dalsze aresztowania. Aresztowano szewca, Mariana Borowicza, i jego brata, Władysława. Wkrótce zaaresztowano też panią Borowiczową, a także jej dzieci, moich rówieśników, Jurka i Danusię. Jak się dowiedzieliśmy potem, Borowiczową wywieziono do Oświęcimia, a Jurka i Danusię do Jugendlagru. O Władysławie i Marianie Borowiczach słuch zaginął.

14 listopada naszą rodzinę dotknął kolejny cios. W mieszkaniu wuja Wacka Orlickiego aresztowano jego siedemdziesięcioletnią matkę, Henrykę, oraz jej córkę, siostrę wuja, Wandę Poniatowską. O tym, że ciotka Wanda była kolporterką prasy podziemnej, wiedziałem doskonale. Obie kobiety znalazły się na Pawiaku.

Równocześnie na Sadybie miało miejsce kilka napadów bandyckich, dokonanych z bronią w ręku przez nieznanych sprawców. Rabowali pieniądze, biżuterię. Napadli też na sklep Antoniego Gregorczyka.

W kilka dni potem wstrząsnęła nami następna tragiczna wiadomość: aresztowano Janusza Millo. Podobno ujęto go z bronią w ręku. Jednocześnie zaczęła krążyć plotka, że właśnie szedł na pospolity rozbój. Przypisywano mu też udział w napadzie na sklep Gregorczyka. Nie mogłem w to uwierzyć. Lubiłem go bardzo. Jeszcze na kilka dni przed aresztowaniem był u nas. Siedział u Antka na stoliku i majtając nogami w pięknych oficerskich butach, gwizdał modną wtedy melodię Belami.

Jak się potem wyjaśniło, Janusz został zatrzymany podczas transportu broni. Ujęto go w takim momencie i w taki sposób, że z broni tej nie mógł nawet zrobić użytku. Zaprowadzono go do pobliskiego komisariatu granatowej policji na Nowogrodzką. Komendant tego komisariatu działał w konspiracji i Januszowi udało się przekazać wiadomość dla doktora Szczubełka, a nawet pozbyć się papierów, które mogłyby Niemców naprowadzić na ślad doktora. Sam komendant komisariatu usiłował wmówić żandarmom, że to nie przestępca polityczny, lecz bandyta. Ten status stwarzał większe nadzieje na uratowanie się.

W tym czasie na słupach ogłoszeniowych w Warszawie krzyczały już czerwienią plakaty z nazwiskami zakładników i nazwiskami rozstrzelanych w publicznych egzekucjach. Czytając je, z drżeniem serca sprawdzałem, czy nie ma na nich nazwisk: inżyniera Rudzkiego, pani Wandy Kamińskiej, pana Skoczylasa, ciotki Zosi Maszewskiej, ciotek Henryki i Wandy, a teraz Janusza Millo.

W końcu listopada powiększył się krąg naszych przyjaciół. Do pani Topczewskiej zjechała kuzynka z Wołynia, pani Kawecka, z synem i dwiema dorosłymi córkami. Uciekła przed ekscesami ukraińskich nacjonalistów. „Wolimy ginąć od bomb i kul niż od siekiery i tasaków”, pisała w swych listach, błagając o pomoc. Teraz najważniejszą sprawą było zdobycie dla uciekinierów z Wołynia ważnych tu dokumentów. Na Wołyniu sprawa kenkart nie była traktowana rygorystycznie. Obaj z Antkiem serdecznie się zaprzyjaźniliśmy ze starszą córką pani Kaweckiej,

Ewą. Do czasu uzyskania kenkarty dziewiętnastoletnia Ewa była uwiązana na Sadybie. Kenkartę otrzymała przed samymi świętami. Służyłem Ewie za przewodnika w pierwszej jej wyprawie na miasto, po choinkę.

Ponieważ od października obowiązywało ograniczenie zużycia energii elektrycznej, wspólnym wysiłkiem lokatorów przy pomocy naszego dozorcy, ze składkowych pieniędzy przekupiony został kontroler Elektrowni, a pan Czesław tak podłączył dopływ prądu poza licznikiem, że można było do woli korzystać ze światła.

Święta były smutne. Krąg ludzi, którzy odeszli na zawsze, bądź znajdowali się w niemieckich rękach, był coraz szerszy.

Zaraz po Nowym Roku niemiecki terror wzmógł się jeszcze bardziej. 3 stycznia na liście zakładników przeznaczonych na rozstrzelanie znalazł się Janusz Millo. Plakat z 13 stycznia doniósł o jego śmierci. W tym dniu rozstrzeliwano przy ulicy Górczewskiej 14. Z kolei na plakacie z 21 stycznia wśród zakładników znalazło się nazwisko pana Adama Skoczylasa. Został on rozstrzelany 24 stycznia. W tym dniu rozstrzeliwano przy ulicy Kilińskiego pod murem Ministerstwa Sprawiedliwości[2].

5 lutego 1944 roku była sobota, ale Antek nie poszedł do szkoły. W mieście było niebezpiecznie — łapanki. Leżał na tapczanie i przeciągał się. Mama wróciła ze sklepu i gotowała mleko, które przyniosła zamarznięte w butelce. Otworzyłem lufcik, żeby zobaczyć, ile jest stopni mrozu. Rozejrzałem się wokół. W dali, za topolami rosnącymi wzdłuż alei Sobieskiego, dostrzegłem kolumnę niemieckich samochodów wojskowych jadących w kierunku Wilanowa. Zacząłem machinalnie liczyć. Gdy ostatni mijał topolę, którą przyjąłem za punkt odniesienia, doliczyłem się pięćdziesięciu dwóch. Nagle spostrzegłem samochody wyjeżdżające pędem z ulicy Powsińskiej i skręcające przed nasz doza. Gwałtownym hamowaniem przed naszą bramą wzniecały tumany śniegu. Z samochodów zaczęli wyskakiwać żołnierze z bronią gotową do strzału. Ta bezładna początkowo grupa błyskawicznie rozdzieliła się na mniejsze, kilkuosobowe, które z pokrzykiwaniem ruszyły w kierunku poszczególnych klatek naszego bloku.

Cały czas patrząc przez lufcik, relacjonowałem wszystko mamie. Gdy tylko zobaczyłem Niemców biegnących do naszej klatki, zamknąłem lufcik. Mama błyskawicznie zgromadziła na nocnym stoliku obok Antka lekarstwa z apteczki. Antek blady jak ściana zerwał się z pościeli i wyjąwszy z szuflady swego stolika lampy radiowe, podał je mamie, a sam wrócił na tapczan. Na schodach słychać już było tupot podkutych butów i dobijanie się kolbami do drzwi na niższych piętrach. Mama z lampami w ręku wbiegła do kuchni, a ja za nią. Rozglądając się bezradnie, otworzyła dół kredensu i wrzuciła lampy do puszki z solą. W tym momencie drzwi zatrzęsły się od uderzeń kolb. Mama otworzyła. Niemcy wpadli jak huragan, rozbiegając się po wszystkich pokojach z bronią gotową do strzału. Zgromadzono nas w pokoju, gdzie leżał Antek. Opasły żandarm z bergmannem w ręku stanął plecami do pieca, trzymając lufę skierowaną na Antka. Oksydowana lufa z cylindryczną chłodnicą perforowaną okrągłymi otworami wędrowała następnie jak wskazówka od babci do Janka, do mnie i do Antka.

„Wer sind sie?”, indagował żandarm.

Matka tłumaczyła cierpliwie: „Meine Mutter, mein alterer Sohn, mittlerer und kleinster. — Wskazując na Antka, powiedziała: „Er ist krank.” Antek zbladł jeszcze bardziej.

Żandarmi buszowali po mieszkaniu.

W tapczanie, na którym leżał Antek, była maska gazowa ojca, nasze maski, hełm polski, wiatrówka tkwiąca tam od 1939 roku, w walizce pod stolikiem Antka zamki od karabinów, które niedawno wraz z karabinami powyciągał z fosy, a w komórce narty.

Do komórki i do tapczanu nie zajrzeli. Ten najbrutalniejszy gruby szwab niedbale uniósł czubkiem buta wieko walizy, ale nic nie zauważył. Ten spokojny starszy zawołał mamę do kuchni. Otworzył kredens, przepatrzył półki i zajrzał do soli. Widząc lampy radiowe, spojrzał na mamę i zamknął drzwi kredensu bez słowa. Mama ledwie trzymała się na nogach, gdy wreszcie wyszli i gdy nam opowiadała zdarzenie w kuchni.

Z całego bloku tylko w naszej klatce schodowej aresztowali trzy osoby. Z fotela dentystycznego u pani Topczewskiej zabrali Witka Kotlewskiego, syna właściciela apteki, od dziadków — naszego kuzyna, zegarmistrza, Leona Kęsickiego, a piętro niżej — naszego sąsiada, inżyniera Antoniego Rzepeckiego. Z Sadyby aresztowano wówczas jeszcze kilka innych osób.

Po odjeździe Uberfallkommando usiadłem w kącie i zacząłem opisywać przeżyte chwile. Schowałem kartki pod dachówkę w komórce nad pokojem babci.

Na drugi dzień babcia Karolcia pojechała na Saską Kępę do ciotek. Wróciła zapłakana. Tego samego dnia co u nas tam też była blokada. Gestapo otoczyło willę kuzynki babci, Marii Karpowiczowej, która wynajęła mieszkanie jakimś młodym lokatorom, państwu Tyszkom[3]. Gdy żandarmi obstawili dom i weszli przez furtkę, z okien willi posypały się na nich strzały i granaty. Kilka godzin oblegali willę. Wszyscy obrońcy zginęli. Okazało się, że w willi pracowała tajna drukarnia. Czy ciotka o tym wiedziała? Podczas najścia gestapo nie było jej w domu. Gdy wróciła, zabrano ją na Szucha. Od tej pory ślad po niej zaginął.

W Warszawie wrzało. Wokół obrony drukarni na ulicy Lipskiej 26 na Saskiej Kępie powstawały całe legendy. Opowiadano, że wśród obrońców drukarni znajdowała się kobieta z maleńkim dzieckiem na ręku. Miała strzelać do ostatniego naboju, który zachowała dla siebie.[4]

10 lutego w ruinach getta rozstrzelano ciotkę Henrykę Orlicką, a 11 lutego ciotkę Wandę Poniatowską. Obie te wiadomości uzyskała ciotka Halina Czekańska w dwa dni po śmierci ciotek. W domu zapanowała żałoba.



[1] Żona inż. Zdzisława Maszewskiego, Zofia z Ziepultów, została tuż przed wybuchem powstania rozstrzelana w ruinach getta. Wiele ciepłych słów poświęca jej dr A. Czuperska-Śliwicka w: Cztery lata ostrego dyżuru.

[2] Daty i miejsca egzekucji ustaliłem po wojnie wg: W. Bartoszewski, Warszawski pierścień śmierci 1939—1944, Zachodnia Agencja Prasowa 1967.

[3] Nazwisko ustaliłem po wojnie wg: W. Bartoszewski, Warszawski pierścień śmierci 1939—1944, Zachodnia Agencja Prasowa 1967.

[4] Potwierdzenie tej opowieści znalazłem w: W. Bartoszewski, 1859 dni Warszawy, „Znak” 1974.

Udostępnij na: