Archiwa tagu: wspomnienia

Franciszek Gorczycki „Notatki z Opoczyńskiego” cz. 4

Oto kolejna część wspomnień z powstania styczniowego Franciszka Gorczyckiego, czyli brata mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej. Wspomnienia zostały opublikowane w 1967 r. książce „Spiskowcy i partyzanci 1863 roku”.

franciszek Gorczycki

Franciszek Gorczycki
zdjęcie z okresu powstania styczniowego

Z pomocą przewodnika w czasie bardzo ciemnej nocy dostałem się do Słupowa, a stamtąd dążyłem w stronę, gdzie mieszkali moi rodzice. Na trzeci dzień rano przyjechałem do Jaworowi 9wieś na szosie pomiędzy Jędrzejowem i Szczekocinami), gdzie powiedziano mi, że powstanie wcale nie jest skończone, że mianowicie o milę stąd we wsi Radkowie wczoraj właśnie wieczorem stanął[1] oddział znakomicie uzbrojony, wymusztrowany, mający kilka armat i że oddział ten zostaje pod dowództwem Jeziorańskiego[2].

Najętą furmanką pojechałem do Radkowa, gdzie stanąłem w południe i zameldowałem się u dowódcy. Wypytał mnie on, skąd przybywam; półgłosem opowiedziałem mu o losach oddziału ojcowskiego i o nieudanym ataku na Miechów. Jeziorański polecił mi powtórzyć historię ataku tego głośno kilku u niego zebranym, a było tu z pięciu oficerów sztabowych. Jeden z nich, jak się dowiedziałem, awanturnik Stamirowski[3] po skończeniu mojej opowieści rzekł głośno: „Ten młody to musi być szpieg, radziłbym go aresztować. Niepodobna, aby cały oddział rozleciał się spod Miechowa.” Niestety powiedziałem prawdę, a byłem pierwszym, co przywiózł tę wiadomość o Miechowie Jeziorańskiemu. Zmęczony usnąłem na łóżku w jego pokoju. Obudził mię zaś alarm z wiadomością, iż jakieś wojsko zbliża się do Radkowa. Jeziorański wysłał zaraz rekonesans złożony z kawalerii i piechoty; okazało się jednak, iż był to odział Rosego, który tu przyprowadził Jabłoński[4], do niego przyłączyli się wszyscy znajomi moi z Ojcowa, którzy w ataku na Miechów nie uczestniczyli. Teraz dopiero przekonał się Stamirowski, iż wszystko, co opowiedziałem, było prawdą, a więcej od innych wiedzieć mogłem, jako ordynans-adiutant Kurowskiego podczas ataku na Miechów. Na drugi czy trzeci dzień cały oddział Jeziorańskiego wyruszył w stronę Małogoszczy dla połączenia się z Langiewiczem. Oddział Jeziorańskiego wraz z oddziałem z Ojcowa mógł liczyć przeszło może 2000 ludzi, nieźle uzbrojonych, i posiadał dwie armatki umieszczone na zwyczajnych przodkach od wozów; armatki te były żelazne.

Za oddziałem jechało kilkadziesiąt wozów, na których złożone były różne przedmioty: amunicja i żywność.

Połączenie oddziałów Jeziorańskiego i Langiewicza nastąpiło w Małogoszczy. Oddział Langiewicza był mniej liczny od naszego. Na drugi dzień rano (24 lutego) placówki dały znać, że wojska rosyjskie w rozwiniętym froncie z dwóch stron zbliżają się do miasta/ wysłano najpierw furgony w las, a raczej w krzaki, niedaleko miasta położone; piechota zajęła środek pozycji i tu w ciągu 15 minut oczekiwała na atak. Powstańcy zaraz jednak zaczęli uciekać za miasto odstrzeliwując się nader mało, a wojska rosyjskie, częścią rozsypane w tyraliery, a częścią w zwartych kolumnach, silnie i szybko zaczęły atakować pozycje powstańcze. Wówczas kawaleria nasza dwa czy trzy razy szła do ataku na zwarte kolumny rosyjskie, przy czym atak szwadronu Prędowskiego był świetny, gdyż nieomal rozbił kolumnę nieprzyjacielską i ułatwił odwrót wykonany w największym nieładzie przez naszych. Znaczna część piechoty powstańczej zmuszona była cofać się przez dużą górę, gdzieniegdzie porośniętą jałowcami, i tu nieprzyjaciel strzelał do nich, jak do kaczek.

Prawie wszystkie furgony zostały zabrane, a przy nich wybici wszyscy ludzie, a było między nimi dużo takich, którzy nie mieli broni żadnej. W ogóle oddział Jeziorańskiego dokonywał odwrotu w większym porządku jak oddział Langiewicza.


[1] Tj. 19.II.1863.

[2] Antoni Jeziorański, ps. Antoni Jovanovic (ur. 1827 w Warszawie, zm. we Lwowie) – generał polski powstania styczniowego.

[3] Tomasz Stamirowski, właśc.. ziemski, oficer sztabu Jeziorańskiego, w kwietniu dow. odziału u Czachowskiego, w maju dow. Żandarmerii rawskiej po Lipińskim. Za rabunek skazany na śmierć przez Rząd Nar., rozstrzelany przez Chmieleńskiego.

[4] Wg. Innych źródeł oddział ten przyprowadził Nowak. 

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 12

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

7 stycznia obiegła Warszawę lotem błyskawicy wieść, że na Dworcu Wschodnim kolejarze zatrzymali niemiecki transport dzieci wysiedlonych z Zamojszczyzny, wieziony do Oświęcimia. Tysiące warszawiaków ruszyło na dworzec. Moi rodzice również. Wrócili tego dnia bardzo późno do domu i z niczym. Na dworcu zastali tylko rozogniony tłum. O dzieciach nikt nic nie wiedział — może nie chciał, a może nie mógł przekazać żadnej informacji.

Przez kilka następnych dni rodzice jeździli na dworzec i wracali z pustymi rękami. Wiadomości o dzieciach były jednak prawdziwe. Ojciec z mamą nie dali więc za wygraną i przez znajomych otrzymali z RGO pozwolenie na wzięcie do siebie zamojskiego dziecka.

Jak opowiadała mama, gdy weszli z ojcem do sierocińca, oczom ich ukazały się gromady wychudłych dzieci, przeważnie w wieku sześciu, siedmiu lat. Wśród malców beztrosko igrających po salach dostrzegła mama chłopczyka stojącego na uboczu na lekko wykrzywionych nóżkach i ssącego smoczek. Ubrany był w spodenki z grubego zielonego welwetu. Spod długich rzęs patrzyło na mamę dwoje lśniących czarnych oczu. Gdy tylko spojrzenia ich się spotkały, malec podreptał do pielęgniarki i schował się za jej fartuch, wyglądając zza niego co chwila ciekawie.

Jak się nazywał? Kim są czy byli jego rodzice? Nie umiał powiedzieć. Czy w ogóle kiedyś mówił? Czy może wskutek przeżyć zatrzymał się nagle w rozwoju? Nikt nie umiał odpowiedzieć na te pytania. Jego dziecięcy współwięźniowie z transportu nic o nim nie wiedzieli. Nikt z nich nie pamiętał, skąd go zabrano. W sierocińcu nadano mu imiona Krzyś Dionizy.

Gdy mama wzięła go na ręce, popatrzył na nią nieufnie. Gdy pocałowała go w policzek, żachnął się i podrapał rączką miejsce pocałunku, a jego duże, czarne oczy zrobiły się jeszcze większe. Mama zaczęła go kołysać na ręku, coś opowiadając, aby go zainteresować, aby zyskać jego sympatię i względy. Po pewnym czasie zapytała: „Krzysiu? Czy pójdziesz ze mną?” Oczy jego znów się poszerzyły. Popatrzył to na mamę, to na pielęgniarkę i powiedział cicho: „Tia.”

Po załatwieniu niezbędnych formalności rodzice owinęli Krzysia w ciepły koc i zabrali.

Od tego dnia życie w domu zmieniło się. Początkowo babcia, rzekomo w moim interesie i w interesie brata, miała rodzicom za złe, że wzięli obce dziecko. Później przywiązała się do niego chyba najmocniej z nas wszystkich.

Krzyś stopniowo wracał do zdrowia po tyfusie, z którego go wyleczono w sierocińcu. Pozostały jeszcze dolegliwości pęcherza, no i odmrożenia. Obydwaj z Antkiem prześcigaliśmy się w wynajdywaniu zabawek i zabaw dla Krzysia. Powoli zaczął odzyskiwać uśmiech.

Dopiero w kilka dni po przybyciu Krzyś zdradził swoje pochodzenie. Kiedy pomagał mamie układać drzewo za piecem, podając kolejne polano, powiedział krótko, po chłopsku: „Na.”A gdy mama zaczęła układać polana w palenisku, dodał: „Mama, na Bozię.” Dopiero po chwili mama zorientowała się, że to oznacza układanie „na krzyż”.

17 lutego dotknął naszą rodzinę bolesny cios. Aresztowano mego wuja, Wacława Orlickiego. Gestapo wpadło w nocy. Aresztowano go razem z kuzynem, Stanisławem Bajerem. Najpierw zabrano ich na Szucha, później na Pawiak. Niebawem też wuj znalazł się w Buchenwaldzie, a Stanisław Bajer w Oświęcimiu. Siostra wuja, ciotka Halina Czekańska, wraz ze swą siostrą, ciotką Wandą Poniatowską, i ich matką co tydzień wysyłały paczki z żywnością do Buchenwaldu i Oświęcimia.

O tym, że wuj brał bardzo czynny udział w konspiracji, wiedziałem. Rodzice nie kryli tego przede mną. Mówiło się w domu, że to obowiązek każdego Polaka. Najczęściej nie padały przy tym nazwiska i nie wspominano o żadnych szczegółach.

Wiosna 1943 roku była straszna.

W pierwszej dekadzie marca znów nastąpiła seria nalotów radzieckich. Niemal co noc schodziliśmy do piwnicy. Dom trząsł się w posadach.

Niebawem też Niemcy przystąpili do ostatecznej likwidacji getta. W getcie wybuchło powstanie. Od kwietnia całe miasto zasnuły czarne dymy, płynące z północno-zachodniego Śródmieścia. Odgłosy artylerii i grzechot broni maszynowej słychać było u nas bardzo wyraźnie. Gdy któregoś dnia poszedłem na strych, przez klapę w dachu zobaczyłem pikujące nad gettem samoloty. Nieraz ojciec lub Antek przynosili z miasta wstrząsające wieści o ludziach zastrzelonych na ulicy, o uciekinierach z kanałów, z płonącego getta.

Pewnego dnia, idąc do sklepu po zapałki, w bramie przy ulicy Okrężnej 3 dostrzegłem siedzącego chłopca. Uderzyło mnie, że miał na sobie kraciastą kurtkę od piżamy, a na głowie zniszczoną harcerską czapkę. Siedział tak, jak by spał, z głową zwisającą na ramieniu. Dopiero gdy podszedłem bliżej i spojrzałem na twarz, zrozumiałem jego stan i odczułem jego tragedię. Przypomniał mi się teraz mój rówieśnik, syn starego Hanzyna z Nowego Dworu. Coś mnie ścisnęło za serce. Zamiast zapałek kupiłem bułkę, dałem ją chłopcu. Popatrzył na mnie tępo i zaczął się bawić bułką, jakby to był jakiś obcy przedmiot. Ogarnęło mnie zdziwienie i zarazem przygnębienie. Co się z nim stanie? Niemcy skazali wszystkich Żydów na śmierć. Treblinka, Sobibór, Bełżec były powszechnie znane. Pięćdziesiąt metrów dalej znajdował się posterunek granatowej policji.

Gdy zacząłem oddalać się w kierunku domu, od strony posterunku szedł właśnie granatowy policjant. Zatrzymałem się na chwilę, a serce podskoczyło mi do gardła. Antek i ojciec opowiadali o podłości policjantów pod murami getta. Ten policjant pochylił się jednak nad chłopcem i powiedział: „Uciekaj stąd, gdzie możesz. Jak cię jakiś drań złapie, to zginiesz.” W tym momencie czyjeś ręce ujęły chłopca pod pachy i wciągnęły do bramy. Policjant odszedł w kierunku jeziora. Tym razem chłopiec jeszcze ocalał. Na jak długo? Co będzie z nim dalej?

W kilka dni później zobaczyłem getto z bliska.

Co roku odbywały się obowiązkowe szczepienia tyfusu. Zawsze powodowały one u mnie dość wysoką gorączkę, a ręka po zastrzyku bardzo mnie bolała. Ponieważ kuzynka mamy była lekarką ubezpieczalni i dokonywała szczepień, mama poprosiła ją, by zrobiła nam sama szczepienia w mniejszej nieco dawce. Przychodnia znajdowała się w gmachu byłych Sądów Apelacyjnych na placu Krasińskich, w budynku, pod którym przebito w latach trzydziestych tunel prowadzący na Żoliborz. Teraz obok tunelu znajdował się mur getta. Okna pokoju, w którym pracowała ciotka, Janka Klocowa, były zakratowane. Czekając na wygotowanie strzykawki, zerkałem ciekawie przez okno. Po drugiej stronie ulicy, już w getcie, przechadzał się niemiecki policjant w owalnym czako z dwoma daszkami, z przodu i z tyłu, trzymając w dłoniach broń gotową do strzału. Jego podkute buty głośno stukały po pustej ulicy. Podszedłem bliżej do okna. Zobaczyłem, że cała ulica jest zasłana gruzem. Z daleka dochodziły odgłosy pojedynczych strzałów. W pewnej chwili usłyszałem jakiś tupot i krzyki: „Halt! Halt!” Policjant, który przed chwilą chodził miarowo, rzucił się gwałtownie w kierunku Wałowej. W kilka sekund potem usłyszałem kilka szybko następujących po sobie bliskich strzałów i cisza. Grzmot, który dochodził gdzieś z dala, w porównaniu z hukiem bliskich strzałów w ulicy wydawał się naturalną ciszą.

Gdy ciotka wbijała mi igłę w ramię, musiałem mieć bardzo zacięty wyraz twarzy, bo pocieszała mnie, że nie będzie bolało, że nie będę miał gorączki. Nie czułem ukłucia igły. Patrząc tępo na strzykawkę, miałem przed oczami niemieckiego policjanta przykładającego karabin do ramienia.

Ponieważ wszystkim nam było ciężko, dziadkowie wynajęli jeden ze swoich pokoi. Zamieszkali u nich jacyś państwo z babcią i dwiema dziewczynkami. Jedna z nich miała ze sześć lat i chodziła zawsze z babcią, druga, Małgosia, była o rok czy dwa starsza ode mnie i bawiła się z nami. Polubiłem ją bardzo. Ziała straszną nienawiścią do Niemców i podkreślała tę nienawiść na każdym kroku. Kiedyś, gdy bawiliśmy się w Indian, powiedziała, że chciałaby mieć taką finkę jak ja, żeby rżnąć Niemców. Gdy zapytałem ją o powód tej nienawiści, odpowiedziała mi krótko: „Powiem ci za kilka dni wieczorem.” Nie doczekałem się jednak wyjaśnienia, bo Małgosia wyprowadziła się niebawem ze swoją rodziną.

Jak się potem dowiedziałem, wśród mieszkańców Sadyby zaczęły chodzić plotki, że ci państwo, co mieszkają u dziadków, to Żydzi. Mała podobno kiedyś powiedziała do kogoś, że ona i jej babcia są Żydówkami. Zrozumiałem wówczas, dlaczego Małgosia tak nienawidziła Niemców, i domyśliłem się, co chciała mi wieczorem powiedzieć. Przyszedł mi na myśl mały chłopak w kurtce od piżamy w bramie przy ulicy Okrężnej i Niemiec strzelający z karabinu przy Wałowej. Czy Małgosia przeżyła? Nie zapamiętałem jej nazwiska. Zresztą na pewno było fałszywe.

Antek coraz bardziej mnie zadziwiał. Gdy któregoś dnia przy kolacji coś się zgadało o broni, wyrecytował kilka zdań o karabinie jak ustęp z regulaminu wojskowego. Zaimponował mi. Spojrzałem z dumą po obecnych i zmieszałem się, bo w oczach mamy spostrzegłem najpierw zdziwienie, a potem trwogę.

Któregoś dnia zobaczyłem Antka z Januszem Boczarem i z Jędrkiem Kuźniarem nad fosą. Podszedłem do nich. Mieli ze sobą grabie. Jędrek grzebał nimi przy brzegu, a Antek z rozmachem rzucał kotwicę do wody i ciągnął z powrotem za linę. Wzruszyłem ramionami i powiedziałem im, że starzy są, a bawią się jak małe dzieci. Roześmiali się i kazali mi się wynosić.

Za kilka dni wyjaśniła się ta ich „głupia zabawa”. Do naszego ojca przyszła pani Kuźniarowa powiedzieć, że pod warstwą kartofli w piwnicy odkryła dwa zardzewiałe, okryte szlamem karabiny. Były to te same karabiny, które w roku 1939 wrzucali wspólnie do fosy — mauzer i berthier. Zrozumiałem teraz, po co im była potrzebna kotwica i dlaczego mnie przepędzili. Głupio mi było, że im wtedy przygadałem. W kilka dni potem zdarzył się wypadek, który mnie zrehabilitował.

Szedłem na lekcję do pani Wandy. Żeby skrócić sobie nudę drogi, którą wielokrotnie przemierzałem, szedłem wierzchem skarpy nad fosą, gapiąc się na skaczące żaby. Woda była bardzo przejrzysta. Na dnie rozróżniałem różne rupiecie: garnki, butelki itp. W pewnej chwili na wprost ulicziki prostopadłej do fosy dostrzegłem w odległości trzech metrów od brzegu leżący w wodzie karabin. Ja też będę miał karabin, pomyślałem.

Lekcja z panią Wandą mi nie szła. Tematem był Egipt. Słuchając opowieści pani Wandy o wylewach Nilu, piramidach i Sfinksie, myślałem o karabinie. Moje roztargnienie było tak widoczne, że pani Wanda stwierdziła, iż muszę być bardzo zmęczony, i wcześniej skończyliśmy lekcję.

Szybko wróciłem do domu, cały czas myśląc o tym, jak wydobyć karabin. Antek nie miał już kotwicy. Za którymś kolejnym rzutem urwała się z linki. Po długim namyśle postanowiłem jednak zawrzeć z nim pakt i zdradziłem mu tajemnicę. Antek obiecał, że coś wymyśli, ale teraz nie ma czasu, bo o siódmej umówił się z Januszem. Powiedział, że niedługo wróci i będziemy się bawili żołnierzami ołowianymi.

Gdy nazajutrz szedłem na lekcję do pani Wandy, karabinu już nie było w fosie. Na brzegu leżał wyschnięty szlam.

Tymczasem coraz częściej i mimo woli odkrywałem inne tajemnice Antka. Zaczął palić. Taił to przed rodzicami. Przede mną się nie krył. Któregoś dnia, gdy rodziców nie było w domu i leżał na tapczanie, czytając książkę, poprosił mnie o przyniesienie z jego marynarki paczki egipskich. Poszedłem do przedpokoju i zacząłem macać po kieszeniach w poszukiwaniu papierosów. Jakież było moje zdumienie, gdy marynarka okazała się bardzo ciężka, a wnętrze kieszeni zawierało coś bardzo twardego. Zanurzyłem rękę. Moje zdumienie było jeszcze większe, kiedy wyjąłem najprawdziwszy, duży, lśniący pistolet. Po dłuższej chwili wymacałem wreszcie i papierosy. Wręczając je Antkowi, powiedziałem: „Jak nosisz gnata w kieszeni, to nie posyłaj dzieci po papierosy.” Spoważniał nagle, a potem serdecznie się roześmiał.

Od karabinów w fosie i odkrycia pistoletu Antek stał się dla mnie bohaterem.

Udostępnij na:

Franciszek Gorczycki „Notatki z Opoczyńskiego” cz. 3

Oto kolejna część wspomnień z powstania styczniowego Franciszka Gorczyckiego, czyli brata mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej. Wspomnienia zostały opublikowane w 1967 r. książce „Spiskowcy i partyzanci 1863 roku”.

franciszek Gorczycki

Franciszek Gorczycki
zdjęcie z okresu powstania styczniowego

W dniu 17 lutego[1] do dnia zawezwano mnie do dowódcy, który oddał mi zapieczętowany rozkaz do oddziału Rosego stojącego w Olkuszu. Był on wysłany uprzednio z Ojcowa, a liczył około 60 koni i 100 piechoty uzbrojonej przeważnie w dubeltówki. Dodano mi pięciu kawalerzystów, z którymi pojechałem z owym rozkazem do Olkusza. Tu stanąłem na 9 rano tj. w chwili, kiedy cały tamtejszy oddział był na mszy ś[wię]tej w kościele parafialnym. Przed Olkuszem nie spotkałem placówki, a po drodze jadący włościanie wiedzieli, iż tam powstańcy, i mówili mi o nich.

Bitwa pod Miechowem

Bitwa pod Miechowem
malował: Walery Eljasz-Radzikowski 
źródło: Wikipedia

Polecił mi on teraz zostać przy nim w charakterze ordynansa-adiutanta. Pięciu kawalerzystów odprowadziłem do plutonu Nałęcza. Przed wschodem słońca 18 lutego[2] (ostatni wtorek) zbliżył się cały oddział Kurowskiego pod Miechów szosą od strony Słomnik, tj. od południa. Na dwie wiorsty przed Miechowem Rochebrun ze swoim oddziałem wysunął się naprzód szosą, za nim w znacznej odległości szli kosynierzy. Piechota uzbrojona w dubeltówki rozsypana w łańcuch tyralierski postępowała po obu stronach szosy. Plutony Nałęcza i Mięty w szeregach zajęły prawe skrzydło z lewego zaś skrzydła postępowała kawaleria z niebieskimi chorągiewkami. Jechałem przy Kurowskim, któremu towarzyszył Grekowicz, i skierowaliśmy się ku gruszce, która stała w polu.

Na niecałe półtorej wiorsty od Miechowa usłyszeliśmy trąbkę i w tej chwili padły pierwsze strzały żołnierzy rosyjskich rozsypanych w tyraliery. Powstańcy przy okrzyku „hura” rzucili się naprzód, wobec tego Rosjanie uciekali biegiem do miasta i tu sformowali się przy szosie i pod kościołem, tu też nastąpiło zacięte starcie z oddziałem Rochebruna. Tymczasem na prawym naszym skrzydle w dołach ukryci jeszcze żołnierze rosyjscy strzelali do naszych, tj. do plutonów Mięty i Nałęcza. Dostałem rozkaz dla nich: „Wyciąć tych Moskali”, o strzelają do dołów”, z tym też pojechałem do naszych plutonów. Na ten rozkaz oba plutony rzuciły się naprzód, a ja z nimi, gdyż mając konia tylko na uzdeczce nie zdołałem na razie go zawrócić i tak galopem wjechaliśmy w Miechów, gdzie nas przyjęła gradem kul piechota ustawiona pomiędzy kozłami używanymi do ustawiania straganów na rynku. Z żołnierzy, których plutony te miały wyciąć, zginęło dwóch tylko, inni zdążyli uciec do domów w Miechowie. Powstańcza kawaleria wystrzelała w tym ataku wszystkie ładunki, jakie miała w rewolwerach, i to nie z wielkim skutkiem, toteż część jej zawróciła i uciekła z powrotem tą samą ulicą, którą wjechała w miasto. Reszta nas, a było nas dziewięciu, wyjechaliśmy drugą stroną miasta, gdzie bez względu na strzały otworzyła nam zamknięty szlaban mała dziewczyna.

Pomiędzy wzmiankowanymi dziewięcioma kawalerzystami byli: Lipczyński, Franc[iszek] Gaszyński, Hubicki, Zachert Wilhelm, jeden taki, który za całą broń miał parasol, innych nie pamiętam. Kiedy z tej łaźni wyjeżdżaliśmy z Miechowa, było już dawno po bitwie. Cześć oddziału znajdowała się na szosie prowadzącej ku Słomnikom w odległości najmniej 2 wiorst od Miechowa; po polach widać było oddziałki po 20 i więcej ludzi, zmierzające także ku Słomnikom, tj. w stronę Krakowa. Nas 9 stępa jechaliśmy teraz przez pola, kierując się do jednego z oddziałków, który spostrzegliśmy, szosą do Miechowa jechało tez kilkunastu kozaków, lecz ci nie strzelali do nas.

Jaki przebieg walki był po drugiej stronie szosy i góry, nie mogę wiedzieć, bo tam nie byłem. Widziałem tylko znakomite ataki oddziału Rochebruna. Cały oddział Kurowskiego, jaki był pod Miechowem, mógł liczyć około 1200 do 1300 ludzi. Oddział Rosego, jakkolwiek na czas przyszedł pod miasto, od strony północnej, bez wystrzału cofnął się przed tymi Rosjanami, którzy sami uciekali już z Miechowa, i rozproszył się. Z oddziału Kurowskiego zostało około 300 ludzi, z którymi on doszedł do Racławic (sławnych z roku 1794). Tam to już w nocy powiedział mi: „Z takim wojskiem, jak powstańcy niepodobna wojować, już wszystko skończone. Jako młody jedź pan do rodziców, a ja muszę udać się za granicę”.

Dałem jeść memu koniowi, napoiłem go, a zmęczony (nie spałem już dwie noce), mody, usnąłem pod żłobem, nie dłużej wszakże jak na pół godziny. Gdym się przebudził, konia mego już nie było. Nie było tez i Kurowskiego. Pozostało tu może jeszcze 15 zmęczonych powstańców, a pomiędzy nimi Zachert.

W Miechowie zginęło około 70 powstańców i znaczna liczba rannych. Otrzymali rany: Grekowicz, Nałęcz, Mięta. Zginęli Muszyński[3], Dobrański[4] i kwiat młodzieży.


[1] Data błędna. W tym dniu Kurowski walczył pod Miechowem. Do faktów niżej opisanych przez Gorczyckiego mogło dojść 16.II, gdyż wówczas Kurowski opuścił Ojców udając się w kierunku Miechowa.

[2] Bitwa o Miechów rozegrała się 17.II.1863

[3] Muszyński, prawdopodobnie hr. Emanuel Moszyński, oficer żuawów.

[4] Dobrański, prawdopowodbnie Michał Dobrzański, podoficer.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 11

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

W długie jesienne wieczory naszymi największymi przyjaciółmi były książki. Krzyżacy, Ogniem i mieczem, Potop, Pan Wołodyjowski stanowiły najpierw lekturę Antka-Opisane w nich batalie rozgrywaliśmy później naszymi ołowianymi żołnierzami. Mnie pasjonowały wtedy Przygody Tomka Sawyera. Przeżywałem głęboko jego peregrynacje w pieczarach, a szczególnie intrygował mnie dom, w którym straszyło, ten pod krzyżem. Na Sadybie też był taki dom. Koledzy opowiadali, że w tym opustoszałym domu w nocy słychać jakieś hałasy. Podobno łóżka i inne meble przesuwają się same, poruszane niewidzialną ręką. Dom był położony przy ulicy Okrężnej 10, nieco na uboczu. Gdy o zmierzchu przechodziliśmy obok pustą ulicą, mieliśmy dusze na ramieniu, choć nie przyznawaliśmy się do tego przed nikim.

4 grudnia w nocy obudziła nas strzelanina tak jakby w okolicach fortu.

Na drugi dzień wyjaśniła się przyczyna strzelaniny i jednocześnie tajemnica domu, w którym straszyło. Była tam tajna drukarnia. Została nakryta przez gestapo. Jej obrońcy walczyli bohatersko do ostatniego naboju.

Bohaterska walka w obronie drukarni odbiła się szerokim echem. Dla nas, w naszym pojęciu, był to dalszy ciąg walk o fort.

Ku memu i Antka zdumieniu prasa podziemna w dalszym ciągu docierała do rąk rodziców. Pamiętam kiedyś oburzenie ojca, kiedy u dziadka w ubikacji odkrył na gwoździu „Biuletyn Informacyjny”. Dziadek długo z pokorą tłumaczył się ojcu jak smarkacz. Pamiętam z naciskiem powtarzane kilkakrotnie przez dziadka słowo skleroza, którego znaczenia wówczas nie rozumiałem. W kwietniu 1941 roku, siedząc w klasie, zobaczyliśmy przez okno budę, w której siedzieli żandarmi z karabinami gotowymi do strzału, pędzącą ulicą Powsińską w kierunku mostu na fosie. Niepokój udzielił się nam wszystkim. Pan Franciszek, nasz woźny, wyruszył na zwiady. Niebawem sytuacja się wyjaśniła. Żandarmi otoczyli willę państwa Taperów tuż nad fosą, przy ulicy Morszyńskiej 35, i wtargnęli do wnętrza. Nie padł ani jeden strzał. Nikogo nie aresztowano. Willa była pusta. Dopiero po wojnie dowiedziałem się, że pod willą pani Taperowej mieściła się tajna drukarnia, której Niemcy wówczas nie odkryli, a pracownicy drukarni, ostrzeżeni w porę, znikli.

Późną wiosną na pola nad Jeziorem Czerniakowskim przyjeżdżały codziennie oddziały niemieckich żołnierzy w pełnym rynsztunku. Łąki nad jeziorem zryli okopami. Ćwiczyli natarcie, strzelając ślepymi nabojami. Terkot karabinów maszynowych zakłócał ciszę spokojnej na pozór Sadyby. Z ciekawości łaziliśmy nad jezioro obserwowali ćwiczenia i zbierać wystrzelone łuski. Były dziwne. Inne niż te, które dotychczas oglądałem. Błyszczały miedzią. Antek wytłumaczył mi ich odmienność: „To niemiecka tandeta wojenna. Żelazne łuski pomiedziowane. Prawdziwa dobra łuska powinna być mosiężna.”

Do tej kanonady dołączył się wkrótce warkot samolotów. Nadlatywały z Okęcia i wykonywały różne sztuczki na niebie. Któregoś dnia nad Sadybą przeleciała w kierunku Wisły cała armada ciężkich bombowców i samolotów transportowych.

22 czerwca ćwiczenia niemieckiej piechoty nad jeziorem i ekwilibrystyka samolotów znalazły wyjaśnienie, Niemcy uderzyli na Związek Radziecki.

Gdy tego wieczora bawiłem się z kolegą żołnie ołowianymi, prowadząc oblężenie Zbaraża, ojciec z uśmiechem zwrócił nam uwagę, żebyśmy lepiej ćwiczyli odwrót Napoleona spod Moskwy.

 

Na drugi dzień znów powiało grozą. W południe nastąpił nalot radziecki na Warszawę. Ziemia dudniła od bliższych i dalszych detonacji. Blok nasz trząsł się w posadach. Cieszyłem się, że Niemcy na pewno mają stracha, a jednak bałem się tak jak w 1939 roku, kiedy bomby leciały nam niemal na głowę. Przecież o sto metrów od naszego bloku był fort obsadzony od niedawna przez Niemców.

Gdy nalot się skończył i minęła trwoga, w serce znów wstąpiła otucha. Wieczorem ojciec przyniósł z miasta wieść, że do różnych szpitali przywieziono z frontu setki rannych Niemców. Nareszcie ktoś stawiał im opór.

W kilka dni później, jadąc z ojcem do miasta, sam widziałem obandażowanych Niemców w oknach budynku szkolnego przy ulicy Książęcej, zajętego przez Szpital Św. Łazarza. Krążył wówczas po Warszawie makabryczny dowcip: gdy tramwaj przejeżdżał koło szpitala niemieckiego, jakaś paniusia dość ostro nakazała drugiej milczenie. Tamta zapytała zdziwiona: „Dlaczego?” Odpowiedź brzmiała: „Żeby lepiej było słychać, jak jęczą.” Nieludzki dowcip, ale jakże wówczas radował. Był odwetem za nam zadawane cierpienia.

Pierwsze dni radości zostały wkrótce zmącone przez chwile zwątpienia. Niemcy przerwali front, szli w głąb Rosji. Niebawem też ulicami Śródmieścia prowadzono radzieckich jeńców. Tylko ojciec nie stracił nadziei. Uparcie twierdził, że to nic nie znaczy, może teraz Niemcy posuwają się szybko naprzód, za to będą jeszcze szybciej wracali. Widział rosyjskich żołnierzy podczas rewolucji.

Skończyły się zajęcia szkolne. 28 czerwca dostałem cenzurę, pierwszy dokument okupacyjny na moje nazwisko. U góry był napis: „Generalgouvernement”, a dalej dane osobowe oraz stopnie — najpierw w języku niemieckim, a dopiero potem w polskim.

Tocząca się wojna zmieniła plany naszej edukacji. Zgodnie z przedwojennym programem, po ukończeniu sześciu klas szkoły powszechnej uczeń mógł wstąpić do pierwszej klasy gimnazjum. Teraz gimnazja były zamknięte, toteż Antek po naszej sześcioklasówce uczęszczał od roku do siódmej klasy szkoły powszechnej przy ulicy Chełmskiej 19, w tzw. Gmachu Opatrzności Bożej. Był to stary budynek z czerwonej cegły, sprawiający wrażenie koszar. Teraz powstał problem dalszej nauki Antka w jakiejś szkole zawodowej, bo inne nie istniały.

Wakacje roku 1941 były smutne. Jeździliśmy na rowerze, łowiliśmy ryby w fosie. Każdą beztroską chwilę zabawy mącił jednak ciągły niepokój, czy i kiedy ojciec wróci do domu. Na mieście stale były łapanki. Ojciec pracował wówczas w różnych prywatnych firmach budowlanych, prowadzących rozbiórki lub remonty uszkodzonych domów.

Wakacje te przeszły bardzo szybko. Wróciłem do swojej starej szkoły, Antek zaś rozpoczął naukę w II Państwowej Męskiej Szkole Handlowej. Jeździł codziennie tramwajem do śródmieścia. Jego szkoła w ciągu roku wielokrotnie zmieniała miejsce. Stale przenoszono ją z budynku do budynku, bo kolejne jej siedziby zajmowali Niemcy na biura i urzędy lub wprost dla wojska.

Odkąd Antek zaczął wyjeżdżać z domu, trwoga o ojca powiększyła się o lęk o Antka. Mimo trzynastu lat był wysoki, mężny i wyglądał dorośle.

Nasza szkoła była wspaniała. Ponieważ z programów wyeliminowano naukę historii i geografii (u Antka nie uczono polskiego), planu lekcji nie notowaliśmy w zeszytach, lecz tylko w pamięci. Była w nim i historia, i geografia. Przynosiliśmy też ze sobą podręczniki, które dostawaliśmy od znajomych, po starszych kolegach. Aż raz „pękła bomba”. Do szkoły wpadła niespodziewanie inspekcja. Gdy inspektor ze swastyką w klapie siedział w gabinecie kierownika, zagadywany przez panią Wandę i ciotkę Genię, myśmy w popłochu ładowali pod fartuch pani Franciszkowej zakazane zeszyty i książki. Nie mniej strwożona jak my pani Franciszkowa upychała je w palenisku nieczynnego pieca.

Po tej wizycie niemieckiego inspektora zespół naszych

nauczycieli zorganizował tajne komplety. Odbywały się coraz to w innych mieszkaniach. Obok ciotki Geni uczyły panie: Wanda Turowska, Lidia Sopoćko i Bolesława Błaszczyńska. Ja niezależnie od kompletów chodziłem na lekcje geografii do mojej pierwszej nauczycielki, pani Wandy Turowskiej.

Antka uczyli studenci, Tadeusz Malinowski i córka pułkownika Jakucuka, pani Hanka. Pobierał lekcje literatury polskiej, łaciny i angielskiego. Ojciec zwykł mawiać, że nie wolno tracić czasu. Jak się wojna skończy, życie wróci do normy i trzeba być do niego przygotowanym jak najlepiej.

Tymczasem jednak nic nie wskazywało na koniec wojny. Ciągle docierały do nas wieści o łapankach ulicznych i o aresztowaniach i tworzyły atmosferę nieustającej grozy.

Na wiosnę 1942 roku aresztowano panią Wandę Kamińską, córkę właściciela sklepu z artykułami żelaznymi na Sadybie. Było publiczną tajemnicą, że pani Wanda tkwi po uszy w konspiracji, stale bowiem miała świeżą tajną prasę. Ktoś ją musiał sypnąć. Siedziała na Pawiaku. Interwencje w gestapo, próby łapówek nie odniosły skutku. Wywieziono ją do obozu.

Pewnego dnia przyszedł do nas wzburzony mąż mojej chrzestnej matki, wuj Marian Chwalibóg. Pracował w Ursusie. Za jego pośrednictwem udało się ojcu załatwić posadę dla inżyniera Zdzisława Maszewskiego, z którym przed wojną współpracował w Nowym Dworze. Ku oburzeniu wuja inżynier Maszewski dał się zwerbować Arbeitsamtowi do dobrowolnego wyjazdu do pracy w Niemczech. Ponadto fakt, że człowiek protegowany zgłosił się ochotniczo na wyjazd do Niemiec, postawił wuja w dziwnym świetle wobec współpracowników. „To zdrajca!”, krzyczał wuj i ostrzegał ojca przed panem Zdzisławem.

Pełna napięcia była ta rozmowa. Ojciec przyznawał, że nie rozumie tej decyzji, i próbował szukać dowodów, że pan Zdzisław jest dobrym Polakiem. Jego obydwaj szwagrowie byli przecież polskimi oficerami. Zapewniał też wuja, że pan Zdzisław nie będzie nikomu szkodził.

W kilka dni później przyszedł do nas pan Zdzisław. Zamknęli się z ojcem w gabinecie i bardzo długo rozmawiali. Później zjedliśmy razem kolację. Widziałem, że stosunek ojca do pana Zdzisława był jak dawniej serdeczny, a może nawet serdeczniejszy.

Rozmowa przy stole toczyła się wokół wojny i oczekiwania klęski Niemców. Długo mówiono o ciężkiej sytuacji Niemców na froncie wschodnim. Pan Zdzisław twierdził, że wojna jeszcze potrwa, żałował, że nie może teraz znaleźć się po drugiej stronie frontu, w polskiej armii. Chciałby mieć broń w rękach.

Słysząc tę wypowiedź, dziwiłem się w myślach, że pan Zdzisław chce walczyć z Niemcami, a jedzie na ochotnika do Wrocławia. Patrzyłem ze zdziwieniem to na niego, to na ojca. Twarz ojca nie zdradzała jednak żadnego zmieszania, żadnej rozterki.

Na drugi dzień pojechaliśmy do wujostwa Chwalibogów. Z kolei znów ojciec z wujem rozmawiali długo w zamkniętym pokoju. To mnie utwierdziło w podejrzeniu, że wyjazd pana Zdzisława do Niemiec musi kryć jakąś tajemnicę.

Firma, w której teraz pracował ojciec, prowadziła prace w warszawskim węźle kolejowym. Jeździł na Szczęśliwice, a potem do Tomaszowa Mazowieckiego, Łowicza i Skierniewic. Ponieważ jednak kolej znajdowała się pod ścisłym zarządem niemieckim, dokumenty ojca były honorowane przez patrole i chroniły przed łapankami.

Kolejne okupacyjne wakacje były równie smutne jak poprzednie. Lipiec spędziłem sam. Antek dzięki znajomościom stryja odbywał miesięczną bezpłatną praktykę w Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych przy Czerniakowskiej. Pewnym urozmaiceniem dla mnie było łowienie ryb w fosie. Czasami przyjeżdżał cioteczny brat mamy, wuj Wacław Orlicki, i łowiliśmy ryby razem. Dostałem od niego pewnego dnia piękną bambusową wędkę.

Często też łowił ryby nasz sąsiad, doktor Szczubełek. Kilkakrotnie zorganizował nawet połów przy pomocy drygawicy. Wraz z kilkoma zapalonymi rybakami trałował fosę, zbierając ryby do kajaka. W sieć wpadały duże płocie, liny i karasie. Raz nawet trafił się piskorz. Doktor używał czasem podrywki. Parę razy pozwolił i mnie spróbować — połowy były obfite.

Doktor był osobą powszechnie lubianą i cenioną w okolicy. Praktykę miał zresztą bardzo szeroką. Pacjenci przychodzili do niego nie tylko z Sadyby, ale przyjeżdżali również z Wilanowa, z Siekierek i ze Służewa, z Powsin-ka, Powsina, Augustówki i Zawad, z Wolicy, a nawet i z samej Warszawy. Bardzo często jeździł do pacjentów. Czasami przywożono chorych, zwłaszcza z Powsina i Kabat, z obandażowanymi rękami czy nogami. Kilkakrotnie widziałem, jak przez bandaże sączyła się krew. Domyślałem się już wówczas, co to są za pacjenci, ale dopiero później, na wiosnę 1944 roku, zorientowałem się na dobre, kim byli zarówno ci obandażowani, jak i ci, co łowili ryby w fosie w lipcu.

Pod koniec wakacji którejś nocy nastąpił nalot radzieckich samolotów. Gdy zgasiliśmy światło i podnieśliśmy rolety, niebo jaśniało od rakiet, a ziemia drżała od eksplozji bomb. Powtórzył się również w pamiętną rocznicę 1 września. Był jednym z najmocniejszych, tak że schodziliśmy nawet do piwnicy. Bomby upadły między innymi na zakłady karoserii Steyera na Książęcej, na wprost Szpitala Św. Łazarza. Gdy na drugi dzień jechaliśmy z Antkiem tramwajem po zeszyty, rozbite warsztaty jeszcze dymiły.

Rzadko czytałem gazety. Najczęściej robiłem to podczas odwiedzin u dziadka. Pamiętam, że raz, na początku stycznia 1943 roku, siedząc u dziadka w gabinecie, wziąłem do ręki szmatławca i zacząłem czytać głośno nagłówki. Jeden.

z nich brzmiał: Nowa potężna broń niemiecka w akcji. „I cóż im ta broń pomoże, kiedy bolszewicy mają Wielkie Łuki”, powiedział dziadek. „Jakie łuki? To przecież nie jest wojna z Indianami! Co dziadek mówi?!”, oburzyłem się i jednocześnie zrozumiałem dowcip dziadka. Nazwa Wielkie Łuki od paru miesięcy przewijała się w rozmowach w domu, podczas komentowania przebiegu linii frontu. To przecież miasto w Rosji. „Nie wierzysz? — powiedział dziadek. — Idź, zobacz na mapie!”

W gabinecie wisiała duża, naklejona na tekturę mapa, na którą dziadek nanosił kolorowymi ołówkami sytuację na froncie. Podszedłem do mapy. Tam gdzie Wielkie Łuki, krzyżowało się na przemian kilkanaście czerwonych i niebieskich kresek, miasto to bowiem kilkakrotnie przechodziło z rąk do rąk. Teraz zostało ostatecznie wyzwolone.

Udostępnij na:

Franciszek Gorczycki „Notatki z Opoczyńskiego” cz. 2

Oto druga część wspomnień z powstania styczniowego Franciszka Gorczyckiego, czyli brata mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej. Wspomnienia zostały opublikowane w 1967 r. książce „Spiskowcy i partyzanci 1863 roku”.

franciszek Gorczycki

Franciszek Gorczycki
zdjęcie z okresu powstania styczniowego

W pierwszych dniach lutego (daty nie pamiętam) przed samym południem kazano się szykować do wymarszu. Dwa plutony kawalerii pod dowództwem rotmistrzów: Miętty-Mikołajewicza i Nałęcza-Brudzewskiego, a pod zwierzchnią komendą b. oficera wojsk polskich z r. 1831 Lipczyńskiego, niewielka garstka piechoty uzbrojonej w zabrane w Szycach karabiny i dubeltówki oraz garstka kosynierów, stanowiące oddział pod naczelnym dowództwem Kurowskiego, wyruszyły z Ojcowa w stronę Olkusza. Od Przegini do Olkusza padał śnieg z deszczem, wskutek czego przemokliśmy do nitki. Oddział przyszedł do Olkusza już wieczorem; przyjęli nas Żydzi z latarniami, a wszyscy mieszkańcy pomieścili nas wygodnie. Wiem, że tej nocy nie były nigdzie rozstawiane pikiety konne. Na drugi dzień około 9 rano wyruszyliśmy w stronę Sławkowa i tu był odpoczynek.

Teraz dowództwo nad oddziałem Kurowski zdał oficerowi rosyjskiemu Nikiforowi[1] i mnie kazano być przy nim ordynansem-adiutantem. Pierwsze więcej jak szorstkie obchodzenie się z żołnierzami, a zwłaszcza z kawalerią, Nikiforowa, zauważyłem zaraz w Sławkowie, a potem po drodze do Maczek, a raczej stacji Granica (austriacka), gdzie pociągnęliśmy, a przybyli już wieczorem tegoż dnia wśród deszczu ze śniegiem. Kawaleria dała jeść koniom w remizach kolejowych, piechota pomieściła się w domach przy dworcu kolejowym.

W dwie godziny później zaszedł pociąg, do którego powprowadzano konie i wsiadła też cała piechota. Następnie przez Ząbkowice i Dąbrowę pociągiem tym podjechaliśmy pod sam Sosnowiec. W ciągu pół godziny, a może nieco prędzej, cały ten oddział mogący wraz z kawalerią liczyć niecałe dwieście ludzi, zaszedł od granicy pruskiej kierując się ku komorze celnej. Piechota zaczęła ogień do strażników granicznych i kozaków, jacy tam się znajdowali; byli oni już przygotowani do stawiania oporu w razie napadu powstańców nocną porą.

Niecałe dwie godziny trwała strzelanina w Sosnowcu, część żołnierzy rosyjskich bez broni zdołała uciec za granicę, reszta poddała się. Piechota, a głównie kosynierzy pod dowództwem Cieszkowskiego, dali najwięcej dowodów odwagi i im należy zawdzięczyć, że z Sosnowca wywieziono dosyć broni, około 20 koni i zabrano kasę komory celnej, w której była znaczna suma pieniędzy.[2]

W bitwie tej został ranny Cieszkowski[3], dowódca kosynierów, zginęło siedmiu powstańców i było kilkunastu rannych. Straty nieprzyjaciół nie są mi dobrze wiadome, ale nie były większe.

Na trzeci dzień po bitwie wróciliśmy do Ojcowa. Zostałem na powrót oddelegowany do plutonu Nałęcza. Między Kurowskim, Nikiforowem i pieczeniarzami zachodziły ciągle nieporozumienia.

Przybył do Ojcowa Rochebrun[4] z dwoma jeszcze Francuzami, wybierali najlepszych ludzi do oddziału swego i musztrowali ich usilnie, przybywało też tutaj codziennie po kilkudziesięciu ochotników, głównie z Krakowa i Galicji.


[1] Nikiforow kpt. Wojsk rosyjskich, w lutym 1863 dow. Piechoty u Kurowskiego, przejściowo dowodził oddziałem po Dobrskim, potem walczył w oddziale Lelewela, gdzie został rozstrzelany na skutek intryg.

[2] Bitwa pod Sosnowcem odbyła się 7.II.1863.

[3] Teodor Leon Cieszkowski (ur. 1833, zm. 1863) – polski pułkownik, powstaniec styczniowy.

[4] François Rochebrune, Franciszek de Rochebrune (ur. 1 stycznia 1830, Vienne, Francja zm. 19 listopada 1870) – francuski wojskowy, polski generał, organizator oddziału żuawów śmierci w powstaniu styczniowym, wolnomularz.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 10

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Pewnego dnia, stojąc na szczycie fortowych wałów, zobaczyliśmy kolumnę niemieckich samochodów wojskowych, nadjeżdżających od strony miasta. Z ciekawości zjechaliśmy z wału, „efektowną christianią” zatrzymując się tuż przy jezdni. Zapiszczały hamulce. Kolumna zatrzymała się przed fortem. Z szoferki pierwszego wozu wysiadł jakiś oficer i zwrócił się w języku niemieckim do Edka. Edek był najstarszy z nas — przed wojną skończył drugą klasę gimnazjum Batorego. Teraz coś zawzięcie tłumaczył Niemcowi, gestykulując i wskazując ręką to na Wilanów, to znów na Czerniaków i w prawo. Niemiec zasalutował, wsiadł do szoferki i kolumna zawróciła z powrotem. Gdy odjechali, Edek zamienił kilka słów z Antkiem, po czym obaj parsknęli śmiechem. Gdy zapytałem o powód tej wesołości, odpowiedzieli jednogłośnie: „Poczekaj, to zobaczysz” — i zaczęli się wspinać energicznie na wał. Nie umiałem tak pięknie podchodzić „choinką” jak oni, szedłem „schodkami”, bokiem. Widząc, że zostaję za nimi, Edek rzucił drwiąco: „Jak będziesz tak podchodził, to cię Niemcy złapią.” Nie wiedziałem, za co mnie mają Niemcy złapać i co mogliby mi zrobić. Mimo Wawra nie wydawali mi się jeszcze okrutni i groźni. Gdy wdrapałem się wreszcie na szczyt wału i stanąłem, żeby odsapnąć i poprawić wiązania nart, Edek zakomenderował: „A teraz, chłopcy, triumfalny zjazd na dół i chodu do domu. Te szkopy pytały się o drogę na Konstancin, a ja wysłałem ich do czorta na kuliczki, czyli na Siekierki. Jak się zorientują, że ich wykiwałem, i będą wracać, to możecie wszyscy oberwać.” Mimo że wówczas jeszcze nie czułem się pewnie na nartach, to nie tylko ze strachu, ale też z wielkiej radości zjechałem razem ze wszystkimi pełnym szusem, choć stromizna skarpy była dosyć duża. Zdjąwszy narty, żeby nie zostawić śladów na śniegu, ruszyliśmy wszyscy do mieszkania Edka.

Nie minęło pół godziny, gdy przez okno zobaczyliśmy tę samą kolumnę niemieckich samochodów, jadącą w kierunku Wilanowa.

Wczesną wiosną, gdy lód jeszcze leżał na fosie, znaleźliśmy niewypał niemieckiej bomby zapalającej — cienki długi cylinder w kolorze aluminium, zakończony statecznikiem z kolistym pierścieniem. Naradzaliśmy się, co zrobić. Większość uważała, że trzeba zawiadomić policję, żeby usunęła bądź co bądź niebezpieczny niewypał, ale Edek załatwił sprawę z miejsca: chwycił bombę „za uszy” i rzucił ją z rozmachem na środek fosy. Eksplodowała natychmiast, wytapiając z sykiem olbrzymi przerębel.

Wiosna tego roku była prawdziwa tylko w przyrodzie. Wszystkich ogarnęło przygnębienie. Ciągle dochodziły nowe wieści o licznych aresztowaniach przez gestapo, o masowych obławach na ludzi na ulicy. Jeszcze w zimie został aresztowany inżynier Rudzki, ojciec Krzysia, mojego kolegi z klasy, z którym siedziałem w jednej ławce. Mieszkali na ulicy Goraszewskiej. W kilka dni potem Krzysio nie przyszedł do szkoły. Jego mama spodziewała się dziecka. Nie przeżyła wstrząsu spowodowanego aresztowaniem męża. Zmarła w szpitalu. Krzysia zabrała dalsza rodzina.

Od wczesnej wiosny Niemcy codziennie przyprowadzali na fort kolumnę Żydów, którzy wykonywali jakieś prace ziemne. Teren fortu był rozgrodzony, więc chodziliśmy tam często — włóczyliśmy się po kazamatach, uganialiśmy się za dzikimi królikami, które w wałach fortowych porobiły sobie nory. Kolumnę prowadził, pokrzykując rozkazująco, zawsze ten sam policjant niemiecki w płaskim czako ze sztywnym denkiem, mówiący dość dobrze po polsku.

Kiedyś byliśmy świadkami, jak podczas pracy wykopano czaszkę między wałem koszar fortowych a zewnętrznym wałem artyleryjskim. Chyba z grobu rosyjskiego żołnierza z pierwszej wojny światowej. (Na cmentarzu na Sadybie jeszcze po drugiej wojnie był grób oficera artylerii fortecznej z 5 sierpnia 1915 roku.) Któryś z ludzi wziął czaszkę do ręki i zaczął się jej przyglądać. „Boże, co z człowieka zostaje”, powiedział. W tym momencie usłyszałem świst pejcza i głos niemieckiego policjanta: „Niedługo, Żydu, tak będziesz wyglądacz! Kopacz! Robicz!” Byłem przerażony.

Po skończonej pracy policjant chodził z pejczem i formował jego uderzeniami dwuszereg. Gdy znękani, zastraszeni mężczyźni w pośpiechu wyprostowali rząd, padła komenda: „Spiewacz! Marsz!” I wówczas zgarbiona „kompania” zawyła parodię piosenki sławiącej marszałka Rydza Śmigłego, która zawsze drażniła mnie częstochowskimi rymami, a teraz, w tej scenerii, z tymi słowami była bolesnym szyderstwem:

Marszałek Śmigły Rydz Nie nauczył nas nic, A za to Hitler złoty Nauczył nas roboty…

Popędzani pejczem zmęczeni i wygłodniali ludzie maszerowali potykając się o rozrzucone na drodze fortowej cegły i gruzy.

Gdy opowiedziałem o wszystkim ojcu, zabronił mi chodzić na fort.

Z końcem zimy zakończono remonty mieszkań na naszej klatce schodowej: załatano dziury u nas, wyremontowano całkowicie mieszkanie po Fiszerach, a także łazienkę państwa Szczerkowskich.

Zmienił się też skład lokatorów. Na miejsce Fiszerów wprowadzili się państwo Rzepeccy z małą Kają i Tomkiem. Inżynier Rzepecki przed wojną pracował w fabryce karabinów na Pradze, teraz zarabiał na utrzymanie w prywatnym zakładzie mechanicznym. Państwo Rehmanowie z pierwszego piętra przenieśli się do willi na ulicę Morszyńską. Do mieszkania po nich wprowadził się pan

Topczewski z żoną dentystką, jej matką i siostrą z kilkunastoletnim synem, Jurkiem Sienkiewiczem. Na parter, tam gdzie mieszkała przed wojną moja koleżanka szkolna, Joasia Kolupa, wprowadził się kierownik naszej szkoły, pan Stanisław Boczar. Drugie mieszkanie na parterze zajęli państwo Zausowie wysiedleni z Poznania. Pani Zausowa była siostrą pani Rehmanowej. Poprzednie lokatorki tego mieszkania, dwie starsze panie, babcie Kotwickie, jak je nazywaliśmy, zatruły się gazem. Odkrył to nasz dozorca. Kiedy przyjechały do nich krewne i nie mogły się dobić do mieszkania, zajrzał przez okno: na kuchence gazowej stał garnek z kartoflami, gaz się nie palił. Jedna z pań leżała na podłodze, druga siedziała w fotelu. Były martwe.

Wuj Witold przyniósł radosną wieść: „Nasi walczą!” Jego brat gdzieś w Kieleckiem, we wsi, w lesie, spotkał oddział żołnierzy polskich pod dowództwem jakiegoś majora. Nie zdjęli mundurów od września.

2 maja nasz kierownik, pan Stanisław Boczar, oznajmił, że jutro nie przychodzimy do szkoły, bo święto narodowe.

Nie poszliśmy.

10 maja kierownik został wezwany do Schulamtu, gdzieś na Daniłowiczowską. Nie wrócił do domu. Po kilku dniach zaczął przysyłać grypsy z Pawiaka. Aresztowanie jego spowodował były nauczyciel języka niemieckiego w którymś z warszawskich gimnazjów, volksdeutsch i niemiecki inspektor szkolny.

Był to drugi cios — po aresztowaniu ojca Krzysia Rudzkiego — gestapo w kogoś, kogo znałem. Cios bliski.

Na miejsce kierownika Boczara — w porozumieniu z gronem nauczycielskim — została wysunięta ciotka Genia Łaukajtis. Razem z moją pierwszą wychowawczynią, panią Wandą Turowską, ciągnęły brzemię nauczania nie tylko legalnego. Pomagała im w tym dzielnie pani Lidia Sopoćko.

Była połowa czerwca. Bawiliśmy się z rówieśnikami w ogrodzie, kiedy spostrzegłem ojca idącego od przystanku tramwajowego. Pobiegłem ku niemu z radością, że jest zdrów i cały. Przecież w ostatnim czasie na ulicach miasta odbywały się ciągle łapanki. Gdy byłem już blisko, nie uśmiechnął się nawet. Zauważyłem, że ma zmienioną twarz. Zatrzymałem się czując, że wydarzyło się coś ważnego. „Tatusiu, co się stało?”, zapytałem. „Francja skapitulowała”, odpowiedział ojciec.

Tego wieczora długo nie gasło światło w gabinecie ojca. Ojciec, dziadek i wuj Witold długo rozmawiali.

Jak tylko sięga moja pamięć, co rano przynosiła do nas do domu świeże bajgieły w dużym koszu owinięta w kra-ciasta chustkę, czarnowłosa sprzedawczyni, Żydówka. Zawsze z Antkiem czekaliśmy na nie. Gdy rozpoczęła się wojna i okupacja, przestała je przynosić. Bajgiełów nie było. Naszą dostawczynię widywałem czasami na ulicy. Któregoś dnia dowiedziałem się, że zabrano ją do getta. Wiadomość tę przyniósł pan Karmelek, jej sąsiad, który miał pracownię krawiecką na ulicy Powsińskiej. Przyszedł oddać ojcu garnitur, który mama powierzyła mu do nicowania. Pan Karmelek otrzymał nakaz przeniesienia się do getta. Przyszedł odnieść garnitur i pożegnać się.

5 października w szkole przed lekcjami ciotka Genią zebrała uczniów wszystkich klas na sali gimnastycznej i wyjaśniła, że nadszedł okólnik niemieckiego inspektoratu szkolnego nakładający na nas obowiązek prenumeraty nowego czasopisma dla młodzieży szkolnej pt. „Ster” Równocześnie odczytała fragment okólnika, który brzmiał: „Na skutek zarządzenia niemieckich władz szkolnych nie może być odtąd stosowane w szkołach przy modlitwie wezwanie do Matki Boskiej, zaczynające się od słów: «O Mario, Królowo Korony Polskiej…” Okólnik był pod-pisany przez inspektora Dionizego Majewskiego.

Po wysłuchaniu treści okólnika poszliśmy do klas. Przed usadowieniem się w ławkach każdy stał przy swoim miejscu, czekając na rozpoczęcie modlitwy. Nauczycielka zaczęła ją od wezwania: „O Mario, Królowo…” Wszyscy je podchwycili W klasie byli wśród nas ewangelicy i prawosławni, ale ta odmawiana chórem modlitwa stała się wyrazem naszej dziecięcej walki, bo było w niej słowo: Polska.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 9

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Z początkiem listopada przybył nam nowy współmieszkaniec. Przyprowadziła go ciotka Genia Łaukajtis. Był to pan Jurek Wasilewski, jeden z mieszkańców ulicy Okrężnej. Przyszedł w nocy w mundurze. Był ranny w brzuch. Udało mu się uniknąć niewoli. Po różnych perypetiach dotarł na Sadybę. Rodzice jego jeszcze nie wrócili, zaszedł więc do ciotki Geni, a ponieważ u niej w mieszkaniu nie było odpowiednich warunków, przyprowadziła go do nas. Mama posłała mu w pokoju babci Karolci. Nie pamiętam, gdzie walczył. Pamiętam jednak jego opowieść o walce z niemieckimi czołgami. Z pepanców strzelali do ostatniego pocisku, później pozostały im tylko wiązki granatów. Na jego szczęście w momencie, gdy został ranny, był już od kilku dni głodny. Ten głód ocalił mu życie.

Ostatnie dni jesieni były wyjątkowo piękne. W cóż wówczas mogliśmy się bawić? Oczywiście w wojsko. Na podstawie własnych obserwacji i pomni opowieści znajomych atakowaliśmy naszymi kapiszonowymi karabinami „na bagnety”, wysadzaliśmy się w powietrze, rzucaliśmy granaty z kasztanów, padaliśmy ranni i zabici. Jednakże nasze wojska nie były określone narodowo. Za żadne skarby świata nikt nie chciał być Niemcem. Za radą starszego od nas Edka Laudańskiego zgodziliśmy się na podział na „czerwonych” i „niebieskich”.

15 listopada rozpoczął się rok szkolny. W zimnych, nieopalanych klasach po raz pierwszy od kilku miesięcy spotkaliśmy się z prawie wszystkimi kolegami. Wielu nie wiedziało nic o losach swoich ojców. Inni wiedzieli już, że nie mają na kogo czekać. Ojciec Staszka Tarki poległ na przedpolach Sadyby.

W końcu listopada wrócił wuj, Witold Sipayłło. Brał udział w bitwie nad Bzurą. Walczył w Kresowej Brygadzie Kawalerii, w 10 pułku artylerii lekkiej, w drugim dywizjonie, w trzeciej baterii. Od 4 września cofał się znad Warty. Walczył później pod Głownem i Skierniewicami. Pułk został rozbity. Żołnierze zniszczyli działa. Wielu dostało się do niewoli. Zamknięto ich w budynku szkolnym, który otoczono karabinami maszynowymi. W nocy wraz z kilkoma innymi oficerami wuj wyszedł przez okno mansardowe na dach, spuścił się po rynnie i uciekł. Gdzieś u chłopa zdobył ubranie cywilne. Szedł piechotą. Nogi jego stanowiły jeden wielki pęcherz.

Wkrótce po nim przybył brat ciotki Geni, pan Fredek Łaukajtis. Jego nogi były w jeszcze gorszym stanie niż nogi wuja. Po prostu miał otwarte rany. Zamieszkał u nas. Nie mógł teraz powrócić do swej rodziny w Sokółce.

Któregoś deszczowego dnia mama zawołała mnie do kuchennego okna. Na podwórku obok przepompowni szamba stał samochód sanitarny, z którego wynoszono trumny zbite z prostych, nie heblowanych desek. Kilku mężczyzn w białych fartuchach rozkopywało groby poległych żołnierzy. Przytuleni do siebie z mamą, ramię w ramię, w milczeniu patrzyliśmy na podwórko. W pewnej chwili poczułem, jak mamą wstrząsa szloch. „Przypatrz się dobrze i zapamiętaj”, powiedziała łamiącym się głosem. Z rozkopanego dołu wydobyto kilka oblepionych ziemią zwłok w mundurach koloru khaki. Jakaś kobieta w białym fartuchu, w gumowych rękawiczkach, przeszukiwała kieszenie poległych. Wyjmowała z nich coś i chowała w tekturowym pudełku. Poległych składano do trumien, wypisując na wiekach numery. Potem załadowano trumny do sanitarki i kondukt odjechał. Długo nie mogłem sobie znaleźć miejsca.

Nasz ojciec nie miał żadnej pracy. Gdy Niemcy zarządzili przymusową rejestrację bezrobotnych, nie zgłosił się. Po upadku twierdzy modlińskiej i zajęciu jej przez Niemców było jasne, że nie należy kończyć rozpoczętych tam robót, a nawet w miarę możliwości zatrzeć ich ślady. Dzięki znajomościom mego chrzestnego, pana Ludwika Wardzyńskiego, w dniu 11 listopada ojciec uzyskał zaświadczenie Izby Rzemieślniczej o zatrudnieniu w firmie grawerskiej Romana Sentkiewicza.

20 listopada ojciec wyruszył do Nowego Dworu. Chciał zabrać pozostawione tam we wrześniu plany i resztę osobistych rzeczy. Nowy Dwór i Modlin zostały włączone do Rzeszy. Wrócił dopiero 24 listopada. Jak opowiadał, drewniana zabudowa Nowego Dworu — parterowce i piętrowce żydowskiej biedoty były spalone. Pan Antek Kamiński jeszcze nie wrócił. Cieśla, pan Paszeniuk, został aresztowany przez gestapo. Fredek Kelm chodził w partyjnym niemieckim mundurze, z pistoletem przy boku. Burmistrza, pana Przedwieckiego, aresztowano, a jego miejsce zajmował volksdeutsch Wendt. Spokojna, ale stanowcza była rozmowa ojca z tymi dwoma. Na uwagę Fredka, że już Polski nie ma, ojciec odpowiedział krótko: „Wojna jeszcze trwa.” Fredek i Wendt łaskawie zwrócili uwagę, że oni tego nie słyszą, bo zawsze bardzo lubili pana inżyniera. Wendt dał ojcu przepustkę do twierdzy. Jednakże nie udało się ojcu odnaleźć swoich rzeczy. Szczególnie zależało mu na planach magistrali. Nie chciał, żeby się dostały w ręce Niemców. Nieświadom sprawy Wendt obiecał pomóc odnaleźć te plany jako rzekome rysunki wodociągów w Nowym Dworze, które jego, niemieckiego burmistrza, miały interesować w przyszłości.

Pod koniec listopada podłączono gaz. Było to wieczorem. Po pewnym czasie poczuliśmy zapach ulatniającego się gazu z łazienki. Pochodził prawdopodobnie z rozbitej instalacji w mieszkaniu kapitana Fiszera. Dziadek postanowił zejść, zobaczyć i wyłączyć dopływ gazu przy liczniku. Wziął świeczkę, ponieważ światła elektrycznego w dalszym ciągu nie było i korzystaliśmy z różnego rodzaju świeczek, nie wyłączając nagrobkowych. Ojca aż poderwało. Bez słowa odebrał dziadkowi świeczkę. Dziadek zapomniał bowiem o kardynalnej zasadzie, że nie może być otwartego ognia przy ulatniającym się gazie, mimo że przecież był inżynierem od instalacji gazowych. Ostatecznie ojciec, zaopatrzony w maskę gazową, poszedł do mieszkania Fiszerów i po omacku zakręcił główny zawór. Byliśmy uratowani.

Z początkiem grudnia wrócił stryj Czesław. Ubrany w chłopski kożuch wełną do wierzchu, przepasany konopnym sznurem, z dawno niegolonym zarostem wyglądał jak pastuch lub żebrak. Przedzierał się aż od Łucka.

Wkrótce po nim wrócił również pan Szczerkowski. Długie były jego peregrynacje. Zachował swój mapnik wojskowy i kompas. Bawiliśmy się później często z Mirkiem i mapnikiem, i kompasem. Nogi pana Szczerkowskiego nie różniły się wiele od nóg wuja Witold* czy pana Fredka, były całe w pęcherzach.

Z powodu jakiejś epidemii zamknięto szkołę. Powróciliśmy do niej dopiero w połowie grudnia.

14 grudnia ojciec powtórnie pojechał do Nowego Dworu. Znalazła się część jego papierów. Uzyskał Passierschein od Wendta na wypisanym na maszynie formularzu, na którym Wendt nagryzmolił odręcznie gotykiem, że zezwala na wywiezienie trzech rolek rysunków technicznych wodociągów w Nowym Dworze. Wendt dał się oszukać. Ojciec oddał mu bezwartościowe odbitki, zabierając plany magistrali wodociągowej dla twierdzy.

Niebawem rozpoczęły się mrozy. Z rozbitego pokoju sypialnego i dziury w podłodze łazienki wiało. Nagromadzona w wannie woda zamarzła. Przymarzały również szklanki do tacy w stołowym. Mieszkaliśmy w jednym pokoju na kupie. Ojciec zainstalował tu termon. W pokoju babci spał pan Jurek, a pan Fredek na łóżku polowym w kuchni.

Święta były smutne. Pierwsze święta pod okupacją. Prócz kolęd śpiewaliśmy przyniesioną przez wuja Witolda znad Bzury żołnierską piosenkę, której melodia była podobna do kolędy:

Świat cały śpi spokojnie

I wcale o tym nie wie,

Ze nie jest tak na wojnie,

Jak jest w żołnierskim śpiewie.

Zaraz po świętach wstrząsnęła nami i całą Warszawą wieść o mordzie w Wawrze. Co przyniesie Nowy Rok?

W nowym roku 1940 mróz nie ustępował od początku. Śnieg również był solidny. Antek dostał narty od ojca, ja zaś od stryja. Kotłując się w tumanach śniegu, zjeżdżaliśmy z fortowych wałów. Sława Marusarza i polskiego narciarstwa z czasów FIS-u była tak wielka, że za wszelką cenę chcieliśmy być Marusarzami. Edek Laudań ski zbudował nawet na wewnętrznym wale skocznię. Antek doskonale opanował technikę skoków, ja się jednak bałem, choć szusowałem całkiem dobrze.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 8

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

OKUPACJA

Po drugiej stronie barykady sprawdzanie dokumentów przez Niemca trwało dobrą chwilę. Babcia Zosia z ojcem spokojnie tłumaczyli mu coś po niemiecku. Ja zaś z zainteresowaniem przyglądałem się po raz pierwszy w życiu z tak bliska wrogowi. Nie bałem się go. Przecież obok mnie był ojciec. Gdy szczegółowo lustrowałem uzbrojenie i umundurowanie Niemca, zatrzymałem wzrok na dole jego płaszcza — był wystrzępiony.

Mogliśmy ruszyć w dalszą drogę. Odcinek Czerniakowskiej pomiędzy Chełmską a placem Bernardyńskim sprawiał przykre wrażenie. Niektóre słupy trakcji tramwajowej były powyginane, a przewody wszystkich słupów smętnie zwieszały się ku ziemi.

Czy nasz dom stoi?

Gdy dochodziliśmy do sierocińca prowadzonego przez zakonnice, położonego po zachodniej stronie Czerniakowskiej, na wprost Wójtówki, dostrzegliśmy idącą w naszym kierunku sąsiadkę z pierwszego piętra, panią Szczerkowską. Ucieszyliśmy się ze spotkania. Od pani Emmy dowiedzieliśmy się, że nasz blok stoi. Uszkodzony, podziurawiony nieco pociskami, ale stoi.

Nie słuchałem dalej rozmowy rodziców z panią Szczerkowską, bo dostrzegłem auto zbliżające się od strony kościoła czerniakowskiego. Była to odkryta limuzyna z przednią szybą w lśniącej metalowej ramie. W aucie siedzieli Niemcy. Jeden z nich miał binokle na nosie. Zdziwiły mnie duże owalne czapki tych Niemców. Przód i tył czapek były zagięte zawadiacko do góry, natomiast środek był zaklęśnięty, co czyniło taką czapkę podobną do siodła. Niemcy minęli nas w obłokach kurzu, kierując się ku barykadzie.

Pożegnaliśmy panią Szczerkowską, a sami dźwignęliśmy walizki i ruszyliśmy w stronę domu. Za kościołem, przed fosą przykuł moją uwagę płytki kwadratowy okop, w którym stała podstawa od ciężkiego karabinu maszynowego. Stanowisko było zwrócone ku Sadybie. Pod podstawą i na niej leżały stosy wystrzelonych taśm. „To stanowisko naszych żołnierzy”, powiedział ojciec. Chcieliśmy z Antkiem podejść, żeby zobaczyć wszystko z bliska, ale ojciec nie pozwolił. „Później tutaj przyjdziemy”, dodał.

Gdy zbliżaliśmy się do Okrężnej, z daleka zarysował się drewniak naszej szkoły. Stała nienaruszona, natomiast domek Pałki był rozpaczliwie przekrzywiony, przypominając rozbitą skrzynkę do owoców.

Blok stał. Dach wyglądał okropnie z powyłamywanymi krokwiami, uszkodzoną w wielu miejscach konstrukcją i nielicznymi dachówkami. Ściany były podziurawione odłamkami i kulami. Wchodząc na podwórko, za przepompownią szamba po prawej stronie, na wprost klatki numer 3, dostrzegłem cztery mogiły z drewnianymi krzyżami z desek. Na jednym z krzyży wisiał grzebieniasty hełm z niewielką wyszarpaną wyrwą z boku. Na każdej mogile leżał bukiecik zwiędłych bratków. Po raz pierwszy w życiu widziałem żołnierski grób z tak bliska.

Ze ściśniętym sercem weszliśmy na klatkę schodową.

Zmęczeni drogą i pokonywaniem pięter, zadyszani, stanęliśmy przed drzwiami mieszkania. Były zamknięte, tak jak je pozostawiliśmy przed dwudziestoma dniami. Ojciec wyjął z kieszeni klucze, wsadził w zamek i otworzył drzwi. Stanęliśmy jak wryci. Za progiem na podłodze leżały w nieładzie narzędzia domowe: obcęgi, młotek, duży stary klucz do otwierania konserw, nóż kuchenny i niewielka żelazna kotwiczka, którą jeszcze w czerwcu zrobił nam pan Antek Kamiński do naszych łódek z kory, którymi bawiliśmy się na plaży nad Narwią. Podłogę przedpokoju na całej powierzchni pokrywała warstwa białego pyłu. Za szafą, obok otwartych drzwi prowadzących do sypialni,, znajdujących się na wprost drzwi do łazienki, widniała olbrzymia, chyba metrowej średnicy kałuża zakrzepłej krwi.

Jak się okazało, w nasze mieszkanie uderzyły dwa pociski. Jeden z nich (nie wiemy, czy to był pierwszy, czy drugi) wpadł oknem gabinetu ojca, przebił komórkę usytuowaną na poddaszu i uderzył w pianino. Na szczęścić nie eksplodował. Uwiązł w pianinie, które wraz ź jego uderzeniem wydało swój ostatni dźwięk. Czerep pociska pod wpływem uderzenia rozpękł się na kilkanaście grubych ciężkich odłamków. Jeden z tych odłamków wyszarpał dziurę w podłodze. Na odłamku głowicy, zachowanym do dnia dzisiejszego, czytelna jest data produkcji: 23 III 1939. Ojciec wyjął potem niewypał z pianina, po-zbierał wszystkie odłamki, złożył do kupy i zdrutował. Pocisk miał prawie metr długości. Gdyby eksplodował, nie mielibyśmy gdzie mieszkać. Był wystrzelony gdzieś ze Służewca lub Ursynowa.

Drugi pocisk, wystrzelony z kierunku Wilanowa, przebił skośny mansardowy sufit nad sypialnią, przeleciał przez otwarte drzwi sypialni, przebił ścianę do łazienki, podłogę pod oknem w łazience i eksplodował w mieszkaniu drugiego piętra, wybijając jeszcze otwór do łazienki państwa Szczerkowskich na pierwszym piętrze. W tym miejscu, gdzie teraz w naszej łazience była olbrzymia dziura, dwa metry na dwa, stał ostatnio konik na biegunach, na którym często harcowaliśmy po mieszkaniu, ku strapieniu mamy rysując podłogę i śpiewając głośno: „Hej, hej, ułani!” Ten sam konik, którego głaskałem po grzywie, siedząc na nocniku podczas pierwszego nalotu. Zginął jak prawdziwy ułański koń. Ocalała jakimś cudem Antkowa szabla. „To dobry znak”, powiedział ojciec.

Chodząc gromadką, bezradnie rozglądaliśmy się po mieszkaniu. Wzrok mój ponownie. wrócił do zakrzepłej kałuży krwi. Czyja to krew?… Nie dowiem się tego nigdy. Rodzice zajęli się porządkowaniem zniszczonego mieszkania. Myśmy z Antkiem mieli czas dla siebie. „Wyrastaliśmy tam, gdzie nas nie posieli.” Blok był wyludniony. Obeszliśmy wszystkie klatki schodowe. W wielu mieszkaniach powybijano kolbami drzwi, filungi popruto bagnetami. Na klatce schodowej numer 1, po lewej stronie od wejścia do ogrodu, widniał na ścianie napis ołówkiem: „Tu było Wojsko Polskie 1939”, a po drugiej stronie, tuż przy framudze drzwi wewnętrznych: „III drzwi na strzelnicę.” Może to napisał jeden z tych, którzy leżą teraz na podwórku? Może ten, na którego grobie jest ten przestrzelony hełm?

Ogród, podwórko, otoczenie bloku było jednym wielkim pobojowiskiem. Po drugiej stronie fosy, w parku, znów grób z drewnianym krzyżem, a na nim niemiecki hełm. Obrońcy Sadyby drogo sprzedawali każdą piędź ziemi, drogo sprzedawali swoje życie.

Przed klatką schodową numer 3, od strony podwórka, żołnierze niemieccy zrzucali na kupę zbierane wokół polskie oporządzenie wojskowe. Były tam hełmy, koce, plecaki,- chlebaki, saperki, menażki, manierki, pasy, bagnety, maski gazowe. Karabiny, przeważnie bez zamków i z połamanymi kolbami, wnosili do mieszkania na parterze. Niektóre były bardzo długie, z dziwnymi długimi czwór-graniastymi bagnetami — wyglądały jak dzidy.

W pewnej chwili w ogródku warzywnym generałowej Branickiej dostrzegłem niemieckiego żołnierza, jak wywlekał z chaszczy kilka karabinów. Szorując nimi po trotuarze, minął nas i nie zwrócił na nas najmniejszej uwagi. Gdy zniknął w klatce schodowej, Antek pociągnął mnie w te same chaszcze. Wśród badyli pomidorowych walała się porozrzucana amunicja karabinowa. Tu i ówdzie Antek wygrzebał zasypane ziemią i liśćmi jakieś krótkie metalowe jakby rurki czy pręty z zakrzywionymi rękojeściami zakończonymi kulką. Zaczął je zbierać spiesznie do swego zuchowego beretu. „Co to jest? Co robisz?”, zapytałem. „Zamki do karabinów, frajerze! Czy chcesz żeby się dostały Niemcom? Stój i kapuj, czy który nie idzie!” Wy straszony stanąłem przy chwiejącej się tyczce pomidorowej, udając, że podwiązuję łodygę, a równocześnie rozglądałem się trwożliwie wokół. Antek tymczasem załadował beret zamkami, nakrywając dodatkowo koszulą. Wyszliśmy schyleni i przez klatkę schodową numer 7, po-łożoną najdalej od klatki numer 3, w której urzędowali Niemcy, wyszliśmy do ogrodu. „Co z tym zrobimy?”, zapytałem. „Do fosy, kochasiu! Do fosy!”, powiedział Antek i stanąwszy za grubą topolą w ogródku, tuż nad brzegiem wody, zaczął wrzucać do niej zdobycz. Zaimponował nam odwagą, pomysłowością i determinacją. „Nie mów tylko ojcu, bo by nam spuścił manto”, dodał.

Nie wiedzieliśmy, że w tym samym czasie nasz ojciec wynosił z rozbitego mieszkania kapitana Fiszera, z piętra pod nami, piękny belgijski dwunastostrzałowy sztucer kapitana, który ukrył następnie w komórce nad pokojem babci Karolci.

Niebawem zjawił się na podwórku szkolny i zuchowy kolega Antka, Jędrek Kuźniar. Od niego dowiedzieliśmy się nieco szczegółów o losach Sadyby podczas oblężeni.

Sadyba stanowiła samotną placówkę. W okresie od 17 do 25 września nasz dom był właściwie twierdzą. W dnia 26 września, gdy Niemcy rozpoczęli generalny szturm na Sadybę, dom przechodził kilkakrotnie z rąk do rąk. Walka wręcz toczyła się na klatkach schodowych, w mieszkaniach na korytarzach. Mostu na fosie od strony Wilanowa bronił Janusz Kusociński. Strzelał ze swego cekaemu, dopóki nie został ranny. On, olimpijski biegacz, w obronie mostu zamykającego dostęp Niemcom do fortu i do bloku został ranny w obie nogi. Leżał w mieszkaniu pani Zofii Biernackiej, która podczas walk kierowała punktem sanitarnym na Sadybie, opiekując się rannymi i odsyłając ich do Szpitala Ujazdowskiego, gdy jeszcze było to możliwe Kusocińskiego już nie zdążyła odesłać. Sadyba została odcięta. Umieściła go w swoim mieszkaniu na parterze przy ulicy Powsińskiej. Później Antek z Jędrkiem dostąpili zaszczytu pilnowania, czy nie zbliżają się Niemcy do mieszkania, a Jędrek nawet z samym „Kusym” rozmawiał.

Odurzony wrażeniami, wracałem do domu. Na klatce schodowej, na półpiętrze, w trójkątnej drewnianej spluwaczce dostrzegłem jakiś dziwny przedmiot. Był to metalowy cylinder, zwężający się ku dołowi, z jakąś śrubą, z boku zaś cylindra sterczała rękojeść przypominająca połowę szczypiec, a przy rękojeści wisiało metalowe kółeczko. Podniosłem ten dziwny instrument i zabrałem do domu. Ledwie go przyniosłem, ojciec zabrał mi „zabawkę” i z szerokim zamachem wyrzucił przez okno do fosy. Okazało się, że był to zapalnik ręcznego granatu. Musiałem przy tym wysłuchać ostrej reprymendy. Dobrze, że nie wie, pomyślałem, o naszych wyczynach z zamkami.

Obydwaj z ojcem nie wiedzieliśmy z kolei, że właśnie w tym czasie brat mój na spółkę z Jędrkiem zamelinowali w fosie przy brzegu kilka karabinów, których nie znalazł w ogródku warzywnym penetrujący go niemiecki żołnierz. Robili to sami, „zuchy — dorośli jedenastolatkowie”, nie chcieli mieć mnie, „siedmioletniego gówniarza”, za świadka.

Rodzice w dalszym ciągu porządkowali zrujnowane mieszkanie, a myśmy z Antkiem włóczyli się po Sadybie. Któregoś dnia poszliśmy na fort. Domek Pałki rozbity pociskami nie nadawał się do zamieszkania, toteż stary strażnik przeniósł się do fortowego bunkra nad fosą, po prawej stronie żelaznego mostu zwodzonego. Lasek brzozowo-leszczynowy, tzw. krzaki, w których jeszcze parę miesięcy temu podczas przerw lekcyjnych bawiliśmy się w Indian, był wycięty. Pozostały po nim tylko cienkie pieńki i stosy porozrzucanych gałęzi. Jak opowiadał Jędrek, „krzaki” zostały wycięte przez naszych żołnierzy. Musieli sobie odsłonić przedpole, żeby mieć dobrą obserwację. Tu i ówdzie leżały puszki z dziurkowanymi wieczkami, które przypominały durszlaki. Były osmalone, tak jak by je ktoś trzymał nad ogniskiem. Były to wypalone świece dymne. Co krok spotykaliśmy leje po pociskach. W dwóch miejscach znaleźliśmy niewypały olbrzymich pocisków artyleryjskich. Stary żelazny most zwodzony na fosie, prowadzący na dziedziniec fortowy, w wielu miejscach miał zerwaną nawierzchnię. Ściany fortu były podziurawione kulami. Główna brama nie istniała, a jej obramienie było wyszczerbione od kuł, granatów i pocisków. Przed olbrzymim otworem bramy wśród cegieł i gruzu walały, się nadpalone strzępy polskich mundurów. Przy jednym z tych strzępów dostrzegłem guzik z. orzełkiem. Podniosłem go.

Nasi żołnierze bronili fortu długo i dzielnie. Byli z jakiegoś ochotniczego Batalionu Ordona. Podobno zabrakło im amunicji, a gdy Niemcy przysłali parlamentariuszy z wezwaniem do poddania się, nasi nie chcąc kapitulować i iść do niewoli, wysadzili się w powietrze i zginęli pod gruzami[1].

Ślady walki rzucały się w oczy w każdym miejscu dziedzińca. W lewym jego narożniku, nie opodal okna fortowej latryny, stała kuchnia polowa z wysoką rurą komina. Jej kocioł był podziurawiony kulami, dyszle smętnie oparte o ziemię, a drewniana ławeczka dla woźnicy złamana. Ściana boczna zachodniego skrzydła fortu, na wpół zawalona, miała olbrzymią dziurę u szczytu, osypaną ziemią z fortowego nasypu.

Z wycieczki po forcie wracaliśmy pełni wrażeń. Zaszedłem do dziadka. W podnieceniu opowiadałem mu o forcie i o naszych żołnierzach, co wysadzili się w powietrze.

Dziadek popatrzył na mnie jakoś dziwnie, pokiwał głową i podszedł do biblioteki. Pogrzebał chwilę między książkami i wręczył mi cienką broszurkę. „Przeczytaj ten wiersz”, powiedział.

Zdziwiony otworzyłem w środku na chybił, trafił i zacząłem po cichu czytać: .

„Znasz Ordona, czy widzisz, gdzie jest?” — „Jenerale,
Czy go znam?… Tam stał zawsze, to działo kierował.
Nie widzę — znajdę — dojrzę! — wśród dymu się schował;
Lecz śród najgęstszych kłębów dymu ileż razy
Widziałem rękę jego, dającą rozkazy… —
Widzę go znowu — widzę rękę — błyskawicę,
Wywija, grozi wrogom, trzyma palną świecę,
Biorą go — zginął — o nie — skoczył w dół — do lochów.”
„Dobrze — rzecze jenerał — nie odda im prochów.”
Tu blask — dym — chwila cicho — i huk jak stu gromów!
Zaćmiło się powietrze od ziemi wyłomów,
Harmaty podskoczyły i jak wystrzelone
Toczyły się na kołach — lonty zapalone
Nie trafiły do swoich panew. I dym wionął
Prosto ku nam; i w gęstej chmurze nas ochłonął.
I nie było nic widać prócz granatów blasku,
I powoli dym rzedniał, opadał deszcz piasku.
Spojrzałem na redutę; — wały, palisady,
Działa i naszych garstka, i wrogów gromady:
Wszystko jako sen znikło…
Przejęty biegłem wzrokiem po linijkach tekstu, a przed oczami miałem strzaskaną bramę fortu. „Dziadku! Kto to jest ten Ordon? Czy to o naszym forcie?” „O tym, jak walczą i giną Polacy — powiedział dziadek. — Przeczytaj! Było to sto osiem lat temu. Też w Warszawie.”

Poruszony do głębi i zaciekawiony zabrałem broszurę do domu. Nazajutrz obaj z Antkiem umieliśmy Redutę Ordona na pamięć.

Długo rozbrzmiewały po Sadybie echa wrześniowych walk — słuchaliśmy coraz to innych opowieści, znajdowaliśmy nie raz strzaskany hełm, ułamany bagnet, część karabinu czy guzik z orzełkiem.

Tymczasem nowe zjawisko — okupacja coraz bardziej zaczęła docierać do świadomości. Prądu nie było, więc radio pozostało głuche. Dorośli skarżyli się do siebie, że nie ma żadnych informacji o tym, co się dzieje na świecie. „ W „Nowym Kurierze Warszawskim” prawdziwe są tylko nekrologi i szwabskie ogłoszenia”, powiedział kiedyś dziadek ze złością.

W końcu października ukazało się właśnie takie ogłoszenie, że do komisariatu policji trzeba oddawać radioodbiorniki. Przed odniesieniem radia dziadek spuścił je kilka razy ze schodów, ojciec zaś z naszego powyjmował lampy. To samo chciała zrobić pani Szczerkowska, ale nie mogła sobie poradzić. Myślała, że się je wykręca tak jak żarówki, dopiero ojciec pomógł jej zdemontować radio. Pan Szczerkowski jeszcze z frontu nie wrócił. „To dzielna kobieta”, powiedział ojciec.

Komunikacji z miastem nie było żadnej. Jedyny środek lokomocji stanowiły nogi, nie byłem więc zachwycony, gdy któregoś dnia ojciec powiedział, że pójdziemy razem do Śródmieścia. Widząc moją niechęć, obiecał mi pokazać w rowie przy Chełmskiej kawałek gąsienicy z rozbitego niemieckiego czołgu i to mnie skusiło. Wyprawa trwała cały dzień. W nagrodę dostałem książkę. Na wózku na ulicy Świętokrzyskiej kupił mi ojciec Przygody Tomka Sawyera. Książka była spęczniała i miała pomarszczoną, okładkę. Na wewnętrznej stronie okładki odbito w zielonym tuszu pieczątkę z napisem: „Egzemplarz uszkodzony podczas pożaru księgarni.” Zaszliśmy też do rodziny mamy na Saską Kępę. Cioteczny brat mamy, wuj Genek Chodkowski, już wrócił. Walczył jako porucznik w obronie Grochowa. W dniu kapitulacji schował mundur, nie poszedł do niewoli. Na niemieckie wezwania do rejestracji oficerów nie zgłaszał się. Kilkudziesięcioletni drewniany domek prababci, Anny Przybytkowskiej, był cały. Natomiast w narożnik domu babci Karolci uderzyła bomba. Lokatorzy jeszcze nie wrócili, więc dom był pusty.

Powoli zaczęli natomiast wracać niektórzy mieszkańcy naszego bloku. Niebawem zaczął się też rysować bilans strat. Nasz sąsiad z niższego piętra, kapitan Fiszer, nie wrócił. Ślad po nim i jego rodzinie zaginął, podobnie jak ślad po koledze Antka i całej rodzinie kapitana Czeremskiego. Nie wrócił pan Burczyk, ojciec towarzyszy naszych dziecięcych zabaw, koleżanki szkolnej Antka, Kamy, oraz młodszych od niej, Teresy i Michała. Nie wrócił też kapitan Drozdowski. Polegli obaj lub gdzieś zaginęli. Kapitan Rossowski, kapitan Krzemiński i porucznik Kuźniar, ojciec Jędrka, tkwili w obozach jenieckich, podobnie jak dalsi sąsiedzi z Sadyby: pułkownik Jakucuk, pułkownik Bagiński czy major Pomirski. Wrócił jedynie ojciec mojej koleżanki szkolnej, zawodowy oficer, kapitan Jerzy Dąbrowski.

Do mieszkania pod jedynką na klatce schodowej numer 3, na parterze, na wprost mieszkania doktora Szczubełka — do którego nie powrócili państwo Lewandowscy — wprowadził się niebawem nowy lokator. Zajechał dorożką. Był o kulach. Nazywał się Leon Sowiński. Był to oficer artylerii, ranny podczas kampanii wrześniowej odłamkiem w nogę. Później, gdy zaprzyjaźnił się z nami, pokazał nam swój „pamiątkowy but”, lśniący oficerek z cholewą rozszarpaną odłamkiem i rozciętą wzdłuż nożem przez sanitariusza, oraz rogatywkę z czarnym otokiem.

Niebawem też zaczęły się wyjaśniać losy przyjaciół rodziców. Niektórzy wrócili, po innych ślad zaginął. Pod” Bełchatowem poległ pan Witold Nehrebecki. Pan Jurek Krawczyński uniknął niewoli, wrócił. Z otwartymi ustami chłonęliśmy z Antkiem jego opowieść o bitwie. Okop, w którym się znajdował, był położony w jakimś sadzie nad granicą. Gdy 1 września Niemcy ruszyli do szturmu, strzelał bez zastanowienia, na oślep. Wystrzelał prawie dwie ładownice, nie trafiał. Po raz pierwszy w życiu strzelał do ludzi. „Dopiero kiedy zobaczyłem rannych i poległych towarzyszy broni, odzyskałem zimną krew — powiedział pan Jurek — mierzyłem powoli i z zastanowieniem. Strzały były celne.”


[1] Rzeczywistość była inna, choć nie mniej bohaterska. O obronie fortu w ostatnich dwóch dniach niemieckiego szturmu tak napisał pułkownik Ludwik Głowacki:

„W nocy z 25 na 28 września obsadzono fort czerniakowski następująco: pluton ppor. rez. Jana Borowskiego z 3 kompanii ochotniczego batalionu im. Ordona pór. rez. Jana Pietrzyka obsadził grzbiet fortu; pluton tejże kompanii pod dowództwem ppor. rez. Stanisława Domina oraz część 1 kompanii 2 batalionu 360 pp obsadziły fort i trzypiętrową kamienicę zabezpieczającą doń dostęp, a pozostały pluton z 3 kompanii ochotniczego batalionu im. Ordona — mostek prowadzący do fortu. W samej miejscowości Sadyba kpt. art. Konstanty Zbijewski z częścią swego 2 ochotniczego Batalionu «Obrony Warszawy” powziął decyzję trzymania się jako samodzielny punkt oporu.

Noc upłynęła spokojnie mimo bezpośredniej styczności z nieprzyjacielem. 26 września o godzinie 5.00 Niemcy rozpoczęli natarcie na mostek. Ppor. rez. Michał Gazicki przedstawił to następująco: «Zabroniłem strzelać, by umożliwić Niemcom przejście. Dopiero gdy byli po tej stronie, otworzyliśmy ogień z odległości 50 m. Kosztowało to Niemców kilkudziesięciu zabitych i rannych. Po pewnym czasie Niemcy zasypali fort pociskami z ciężkich moździerzy. Ogień trwał dość długo, obsada fortu poniosła duże straty. Równocześnie wróg uderzył na mostek i na dom, który kilkakrotnie przechodził z rąk do rąk. Po utracie domu utrzymanie mostku było niemożliwe. Moje przeciwuderzenie nie odniosło skutku. Niemcy wdarli się na wierzch fortu. Brak granatów ręcznych był najsłabszą stroną przy prowadzeniu walki wręcz. Ostatecznie Niemcy opanowali grzbiet fortu. Szybko odczuliśmy to sąsiedztwo. Niemcy wrzucali przez dymniki granaty ręczne, świece dymne i gaz łzawiący, stwarzając warunki nie do zniesienia. Spędzanie Niemców z góry fortu też nie pomagało, ponieważ nie byliśmy w stanie utrzymać zdobytego terenu, przedstawiającego dogodny cel dla strzelców z okien okolicznych domów. Ostatecznie daliśmy im spokój. Żołnierze przyzwyczaili się powoli do świec dymnych i gazu łzawiącego, pomagając sobie wyrzucaniem kopcących naboi przez okna, rozbijając je wystrzałami z karabinu…”

Fort utrudniał Niemcom swobodę poruszania się zarówno na szosie wilanowskiej, jak i przez Czerniaków. Dlatego też postanowili wysadzić go w powietrze.

Około godziny 11.00 nastąpił wybuch ładunków minerskich, zawalając dwie trzecie kazamatów i grzebiąc pod gruzami około 20 żołnierzy, w tym trzech oficerów: ppor. rez. Jana Borowskiego i ppor. rez. Stanisława Domina oraz z 1 kompanii — ppor. rez. Mieczysława Cichowskiego. Ppor. rez. Michała Gazickiego odgrzebano spod gruzów. Ranny por. rez. Jan Pietrzyk polecił ppor. rez. Gazickiemu przebić się do miasta z pozostałą przy życiu częścią załogi. Sam zaś podjął się osłony odwrotu ogniem ciężkich karabinów maszynowych.

W czasie próby otwarcia bramy fortu poległo trzech strzelców, a kpr. Lewandowski został ranny. Słyszano, jak Niemcy coś tam kuli nad ocalałą częścią kazamatów. Chcieli żywcem pogrzebać resztę załogi.

W takiej sytuacji pozostałe przy życiu resztki 3 kompanii ochotniczego batalionu im. Ordona skapitulowały.

Ppor. rez. Michał Gazicki wyprowadził 35 żołnierzy i wraz z nimi o świcie 27 września zajął stanowisko odwodowe w rejonie ulic Mącznej i Czerniakowskiej. […]

Oddziały niemieckiej 46 dywizji piechoty, mające wielką przewagę nad oddziałami polskimi, wyparły słabą obsadę miejscowości Sadyba, której dowódca, kpt. Konstanty Zbijewski, odebrał sobie życie…” (Obrona Warszawy i Modlina 1939, MON 1975, wyd. 4, s. 307—309).

„Był to jeden z najofiarniejszych bojów w obronie Warszawy”, jak ocenił to dowódca zachodniego przedmościa, pułkownik Marian Porwit (Obrona Warszawy — wrzesień 1939, Czytelnik 1959, s. 256).

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 7

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Któregoś dnia wyglądając przez okno, zobaczyliśmy, jak siedmiu żołnierzy dźwiga przez nasze podwórko jakąś rurę, skrzynki i trójnóg. Zorientowaliśmy się w mig, że to ciężki karabin maszynowy, taki sam jaki widniał kiedyś na okładce „Płomyczka”, na zdjęciu przedstawiającym młodzież szkolną przekazującą wojsku karabin maszynowy zakupiony ze składek. Widok żołnierzy dźwigających karabin maszynowy przestraszył nas. Czyżby Niemcy byli już tak blisko? Antek nie wytrzymał i zapytał żołnierzy, po co ten karabin. „To przeciwlotniczy — odpowiedzieli. — Ustawimy go u was na dachu i będziemy strzelać do Niemców. Będziemy was bronić.”

Takie dictum momentalnie zmieniło nastrój. Żołnierze znikli w klatce schodowej, a my w podnieceniu czekaliśmy na alarm.

Niedługo czekaliśmy. Po kilkudziesięciu minutach syreny zawyły, a na niebie dał się słyszeć coraz wyraźniejszy warkot samolotów, odgłosy dalszych i bliższych detonacji i ogień zenitówek. Nagle studnię naszego podwórka wypełnił ogłuszający klekot, jak by ktoś uderzał setkami drewnianych deszczułek. Zdrętwiałem. Widząc mój strach, Antek spokojnie wyjaśnił: „Nic się nie bój! To nasz karabin maszynowy.”

Odtąd codziennie, podczas każdego nalotu, nasz karabin zajadle klekotał zagłuszając warkot samolotów, eksplozje bomb i ogień zenitówek — uspokajał.

16 września dzień był pochmurny. Niemniej jednak od rana nękały nas naloty i ostrzał artyleryjski na przemian. Około południa ktoś przyniósł wiadomość, że płonie Okrąglak. Nie wiedziałem, co to jest Okrąglak. Dopiero mama wyjaśniła mi, że to Katedra ewangelicka, zbudowana w XVIII wieku, za czasów ostatniego króla. Byłem oburzony. Przecież słyszałem, że Niemcy to ewangelicy. Bombardują więc kościół swego wyznania?! Nie chciało mi się to pomieścić w głowie.

Około drugiej po południu niebo pociemniało jeszcze bardziej i w pewnym momencie nastąpiła cisza. Ucichły samoloty, umilkły armaty. Po chwili niebo jeszcze bardziej pociemniało i lunął deszcz, a w kilka minut później spadł solidny grad, taki jak w sierpniu, o grudkach lodu wielkości gołębiego jajka. Po niebie dudniły teraz odgłosy piorunów. Jeszcze trzy tygodnie temu strasznie się bałem burzy, teraz przynosiła ukojenie. Niemcy nie będą ani strzelać, ani bombardować.

Codziennie w przerwach między nalotami mama wychodziła do sklepu na ulicę Skorupki po chleb, masło i cukier. Któregoś dnia wróciła tylko z odrobiną mąki, dwoma kilogramami ryżu i suchymi wędzonymi szprotami, które odtąd stały się naszym codziennym pożywieniem.

Mimo że ze względu na otaczającą nas grozę i podniecenie nie mieliśmy specjalnie apetytu, jednakże po paru dniach głód zaczął się nam dawać we znaki. Na ryż i wędzone szproty nie mogliśmy patrzeć. Pewnego dnia ojciec przyniósł mięso. Mówił, że to z sarny trafionej odłamkiem podczas ostrzału ogrodu zoologicznego, w którym kompania ojca budowała stanowiska dla karabinów maszynowych.

Przypomniała mi się wycieczka do ogrodu zoologicznego wiosną tego roku. Jeździliśmy wówczas z Antkiem wózkiem zaprzężonym w strusie, a potem Antek na kucyku, a ja na lamie. Na zakończenie zwiedzania ZOO zrobiono nam zdjęcia, między innymi zdjęcie z małym jak kociak lewkiem, którego obaj trzymaliśmy na kolanach, głaszcząc po sierści. Jak teraz wygląda ten ogród?

Sarnina była trochę słodkawo-kwaśna, ale naprawdę doskonała. Dopiero po dobrej godzinie, gdy zjedliśmy, ojciec wyjawił prawdę. Wcale nie była to sarnina, lecz kawał zadu konia artyleryjskiego, zabitego gdzieś na Żoliborzu odłamkiem bomby. W kompanii ojca był rzeźnik, który natychmiast po nalocie, za zgodą dowódcy baterii, poćwiartował fachowo konia, rozdzielając mięso między kuchmistrza artylerzystów, żołnierzy swojej kompanii i zgłodniałą ludność.

Od połowy września już nie schodziliśmy do piwnicy. Mimo alarmów zostawaliśmy w mieszkaniu. Pewnego dnia rano siedzieliśmy razem z mamą na tapczanie. Nalot trwał już dość długo. Nagle obezwładnił nas straszliwy gwizd. Odruchowo tuląc się wszyscy do siebie, przylgnęliśmy do ściany. Eksplozja nie nastąpiła, natomiast po chwili rozklekotał się nasz karabin maszynowy. Już nie pobiegliśmy na górę sprawdzać, co się stało. Sąsiadka powiedziała nam, że bomba przebiła dwie kondygnacje, nie eksplodując. Jak się okazało, była o wiele większa od pierwszej. Każdy powrót ojca do domu był wyczekiwany. Jego spokój udzielał się wszystkim, a jego opowieści zawsze napawały nas otuchą. Któregoś dnia, ku naszemu przerażeniu, ojciec przyszedł w zbryzganym krwią płaszczu. Była to krew jego żołnierza z kompanii, śmiertelnie ranionego odłamkami szrapnela podczas pracy. Umarł na ojca rękach.

Tego wieczora ojciec wyglądał na bardzo zmęczonego. Usiadł ciężko w kącie i nic się nie odzywał. Myśmy z Antkiem komentowali sobie półgłosem wrażenia dnia: opowieść ojca o śmierci żołnierza, opowieść mamy o poległych widzianych w mieście, o grobach przy ulicy Skorupki, niedaleko sklepu z ryżem. Po chwili ojciec przysunął się do stołu, wyjął portfel, a z niego jedną ze swoich wizytówek. Wyjął też z kieszeni watermanna i zaczął coś kaligrafować na wizytówce. Podszedłem cicho z tyłu i zajrzałem mu przez ramię. Równo, jak na projektach ojca, literki układały się w napis: „W razie śmierci powiadomić Janinę Piekarską ul. Marszałkowska 81a u pani Henclewskiej.”

Śmierć! Tylekroć ostatnio słyszałem o niej, lecz nigdy nie zetknąłem się z nią bezpośrednio. Pamiętałem tylko umierającego pradziadka. Dwa lata temu, gdy żył jeszcze, ojciec z dziadkiem zaprowadzili nas obydwu do niego. Leżał w czerwonej szlafmycy na olbrzymim mahoniowym łożu. Po śmierci go nie widziałem. Wiem tylko, że żył dziewięćdziesiąt cztery lata i umarł. Dotąd śmierć omijała jakoś naszą rodzinę i krąg bliskich. Teraz, wśród nękającego huku ognia artyleryjskiego, ten zapis ojca jakby ją urealniał i przybliżał. Rozpłakałem się.

Ojciec odwrócił się nagle i schował szybko portfel wraz z wizytówką. „Nie płacz! — powiedział i zaczął mnie tulić. — Przecież nic się nie stało.” „Tatusiu! Ale ta kartka?!”

Długo nie mogłem się uspokoić.

Dni, które teraz nastąpiły, wypełniała ciągle trwoga. Jej rytm był podporządkowany regułom wojny: ostrzał artyleryjski, alarm, nalot, bombardowanie i tak od początku. Już nawet klekot naszego karabinu maszynowego nie uspokajał.

23 września w południe wpadł na chwilę ojciec. Chciał sprawdzić, czy żyjemy. Tego dnia wiele bomb i pocisków padło na Marszałkowską. Kościół Zbawiciela płonął. Po ulicy fruwały na wpół spalone kartki z mszałów i modlitewników. Jedną z takich kartek przyniósł ojciec. Zachowała się do dziś, schowana pieczołowicie przez niego w żółtej kopercie, opatrzonej napisem: „Kartka podniesiona na ul. Marszałkowskiej 81a, w czasie pożaru kościoła Zbawiciela.”

27 września około południa nastąpiła nagle cisza. Na podwórko nasze zajechał wojskowy łazik, fiat 508 koloru khaki. Zatrzymał się ze zgrzytem hamulców na wprost naszego okna, pod przeciwległą ścianą. Wysiadł z niego oficer w grzebieniastym hełmie, z pistoletem przy boku, w butach z ostrogami. Został natychmiast otoczony przez mieszkańców. Pytaniom o przyczynę ciszy, o linię frontu, o losy Warszawy nie było końca. Oficer nic nie umiał czy raczej nie chciał powiedzieć. Rzucił tylko krótko: „Zawarto zawieszenie broni.” Zasalutował i wyszedł na ulicę, pozostawiając samochód na podwórku.

Ponieważ przerwa w działaniach wojennych stała się faktem oczywistym, wyszedłem z dziadkiem na miasto Ruszyliśmy w kierunku placu Zbawiciela. Jezdnie i chodniki były obsypane gruzem i zryte licznymi lejami po pociskach i bombach. Gdzieniegdzie w głębi ocalałych po-dworek widzieliśmy wojenne groby. Górne kondygnacje wielu domów po obu stronach Marszałkowskiej były wy-palone. Gdy doszliśmy do rogu Marszałkowskiej i Piusa, dom narożny po zachodniej stronie przy Piusa, pomiędzy Wilczą a Piusa, płonął pełnym ogniem, tak że musieliśmy przejść na drugą stronę ulicy. Skręciliśmy niebawem w Koszykową. Na wprost gmachu Zakładu Architektury: Politechniki, na rogu Lwowskiej, leżał trup na wpół poćwiartowanego gniadosza. Poszliśmy dalej Lwowską do placu przed Politechniką. Na jezdni obok placu walało się mnóstwo porozrywanych łusek karabinowych. Zaraz za placem rysowała się linia okopów. U zbiegu Polnej, 6 Sierpnia i Lwowskiej stał na posterunku żołnierz w kaszkowanym hełmie na głowie, z bagnetem nasadzonym na karabin. Dziadek podszedł do niego, nawiązując rozmowę. Okazało się, że już kilkadziesiąt metrów dalej są stanowiska niemieckie, a te rozerwane łuski karabinowe pochodzą z podręcznego składu amunicji, w który uderzył pocisk w nocy. Skład wyleciał w powietrze.

Tą samą drogą wróciliśmy do domu.

Wieczorem przyszedł ojciec. Był załamany. Potwierdził wiadomość o zawieszeniu broni: „Pertraktacje w sprawie kapitulacji Warszawy są w toku, jednakże Warszawa nie została zdobyta. Już jutro nigdzie nie idę”, dodał. Z torby, w której nosił maskę gazową, wyjął kartkę kratkowanego papieru. Było to zaświadczenie, że Komenda Baonu Pracy udziela ojcu urlopu.

28 września obudził nas rano klakson samochodowy. To nasi koledzy, stwierdziwszy swobodny dostęp do wnętrza łazika pozostawionego wczoraj przez oficera, dusili gumową gruszkę samochodowej trąbki. Żadne perswazje i zakazy dorosłych nie odnosiły skutku. Klakson żałośnie popiskiwał co chwila. Wreszcie ojciec nie wytrzymał, wziął scyzoryk i przeciął gruszkę, kładąc kres szarpiącym nerwy dźwiękom.

Około dziesiątej poszedł ojciec do swego dowództwa po wiadomości. Wrócił zgnębiony. Batalion został właśnie rozwiązany i termin urlopu, określony na dzień 2 października, przesuwał się w nieskończoność. Ustnie ojciec otrzymał od dowódcy całkowity „abszyt”. Gdy odchodził, dowódca wręczył mu jeszcze spodnie z magazynów wojskowych, jako że magazyny te zostaną niebawem przekazane Niemcom.

Wobec pewnej kapitulacji ojciec podjął decyzję, iż wracamy do domu. Nazajutrz, pożegnawszy państwa Wydrzyckich i panią Henclewską, ruszyliśmy na Sadybę.

Wracaliśmy właściwie tą samą drogą — Marszałkowską w kierunku Piusa, do Górnośląskiej. Od Górnośląskiej skręciliśmy w Myśliwiecką. Nagle powietrzem wstrząsnęła seria eksplozji. Wystraszyłem się. Czyżby Niemcy nie honorowali rozejmu? Przecież kapitulacja, zawieszenie broni!

Byliśmy na osi Kanału Piaseczyńskiego, gdy znów rozległy się detonacje, jednak o mniejszym natężeniu. Od bramy Łazienek zbliżał się właśnie ku nam żołnierz w grzebieniastym hełmie, z karabinem na plecach. Ojciec zapytał go o przyczynę detonacji. „A to nic takiego — odpowiedział żołnierz — wysadzamy działa i amunicję. Przecież nie oddamy ich Niemcom.”

Skręciliśmy w kierunku ulicy 29 Listopada. Na wprost DAK-u (Dywizjonu Artylerii Konnej), na osi białego budynku koszar, na wysokim postumencie stało popiersie generała w jakimś dawnym mundurze z orderami. Zapytałem dziadka, kto to taki. „To generał Józef Bem, który walczył w 1830 roku o wolność Polski, a później o wolność Węgier”, odpowiedzieli niemal równocześnie dziadek z ojcem.

Za budynkiem koszar znajdowała się drewniana wartownia przypominająca góralską chałupę. W jej drzwiach stał wartownik w czarnym berecie. Gdy zobaczył zbliża się naszą gromadkę, zniknął we wnętrzu. Po chwili ukazał się z papierową torbą i podszedł do nas. Przyjrzałem mu się. Był stary, miał siwe wąsy i pooraną bruzdami twarz.

„Masz, bracie! — powiedział wręczając mi torbę. — To od biednego polskiego żołnierza.” Zajrzałem onieśmielony do wnętrza torby. Leżały w niej owinięte w celofan jakieś paczki dziwnych mydełek. Jedne jasne z dziurkami jak herbatniki, drugie brązowe, pachnące kawą.

Gdy mama zajrzała do torby, w jej oczach zaszkliły się łzy. Te jasne mydełka to były żołnierskie suchary, a te czarne to żołnierskie porcje kawy. Kazała mi oddać torbę żołnierzowi. „Nie trzeba, proszę pana”, mówiła. „Niech pani weźmie — szepnął łamiącym się głosem. — To dla dzieci.”

Znów minęliśmy barykadę na Czerniakowskiej. Nie zwróciłem uwagi, czy stało jeszcze na niej owo małżeńskie łóżko. Koło klasztoru Nazaretanek spotkaliśmy dwóch żołnierzy w czarnych beretach, z karabinami na plecach, w spodniach z owijaczami. Ojciec zapytał: „Czy uda nam się przejść na Sadybę?” „Nie wiemy. Tam, na rogu Chełmskiej, ostatnia nasza barykada, dalej już Niemcy. Nie wiemy, czy was puszczą. Dla nas już się wszystko skończyło.”

Na rogu Kaszubskiej i Czerniakowskiej zatrzymała nas jakaś starsza pani. „Dokąd, państwo, idziecie?” „Na Sadybę”, odpowiedział ojciec. „Nie wiem, czy państwa przepuszczą. Tam dalej są Niemcy. Chodźcie, państwo, do mnie odpocząć.”

Byliśmy tak zmęczeni, że rodzice przyjęli zaproszenie.

Pani, która nas zaprosiła do siebie, była wdową po lekarzu. Mieszkała z córką, młodą ładną dziewczyną, żoną lotnika, którego poślubiła w sierpniu i od 30 sierpnia nie miała o nim żadnej wiadomości.

Roztasowaliśmy się u gościnnej dobrej duszy, a ojciec poszedł do dowódcy barykady dowiedzieć się, czy będziemy mogli przejść.

Byliśmy głodni. Mama nam zaproponowała, żebyśmy spróbowali żołnierskich sucharów, podarowanych przez wartownika. Wyjąłem je z torby. Gryząc stwierdziłem, że są twarde. „Są takie jak żołnierska służba”, powiedział dziadek.

Niebawem wrócił ojciec. Rozkazy dotyczące ruchu ludności przez linię przerwania ognia nie nadeszły jeszcze do dowódcy barykady. Musieliśmy czekać.

U pani doktorowej zostaliśmy kilka dni. Marzliśmy nocą, bo szyb w oknach nie było. Jedliśmy suchy ryż i wędzone szproty, na które już dawno nie mogłem patrzyć. Zwłaszcza obrzydł mi ryż. Ojciec codziennie chodził do dowódcy barykady. Wreszcie 30 września rano mogliśmy wyruszyć. Przy barykadzie od naszej strony stał nasz wartownik. Był w hełmie i miał jeszcze karabin. Po drugiej stronie stał Niemiec w zimnozielonym mundurze, w olbrzymim hełmie z szerokim opadającym aż na plecy kołnierzem-okapem.

Nie służbowo, nie oficjalnie pożegnał nas nasz żołnierz. Pomógł jeszcze mamie i babciom przekroczyć wąską drewnianą kładkę, przerzuconą przez okop.

Z drżącym sercem szedłem po tej kładce. Tak rozpoczęły się dla nas długie tysiąc dziewięćset pięćdziesiąt dwa dni okupacji.

Udostępnij na:

Franciszek Gorczycki „Notatki z Opoczyńskiego” cz. 1

Oto wspomnienia z powstania styczniowego Franciszka Gorczyckiego, czyli brata mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej. Wspomnienia zostały opublikowane w 1967 r. książce „Spiskowcy i partyzanci 1863 roku”.

franciszek Gorczycki

Franciszek Gorczycki
zdjęcie z okresu powstania styczniowego

W ostatnich dniach stycznia 1863 r. dowiedziałem się, że oddział powstańców organizuje się w Ojcowie. Na drugi dzień przybyłem tu i zastałem zebranych już około 200 powstańców pod dowództwem Kurowskiego[1]. Zostałem przyłączony do oddziału kawalerii. Było jej wówczas dwa plutony, każdy po 20 koni, którymi dowodzili Mięta-Mikołajewicz[2], b. oficer austriacki i były oficer pruski Nałęcz-Brudzewski[3].

Na drugi dzień po moim przybyciu do Ojcowa, po południu, po odbytej pierwszej mustrze na koniach jeden z oficerów kawalerii Franciszek Gaszyński[4] zapytał nas: „Kto chce na ochotnika jechać dziś ze mną na wyprawę?” Wystąpili: Hubicki, Elbanowski, piszący niniejsze wspomnienia i siedmiu jeszcze innych, których nazwisk nie pamiętam. Dziesięciu, mając jedenastego dowódcę Fr. Gaszyńskiego, pojechaliśmy nad granicą austriacką. Jak się tam w nocy dopiero dowiedziałem, chodziło o zaatakowanie straży nadgranicznej i odebranie jej, o ile się uda, koni i broni. W ciągu nocy przejechaliśmy mil kilka, lecz w domkach strażniczych, zwanych po rusku „posty”, nie było już żołnierzy, wszyscy bowiem zebrali się na przykomorku Szyce.

Rano dojechaliśmy do wsi Biały Kościół właśnie w tej chwili, kiedy na mszę dzwoniono. Wszyscy 11 weszliśmy do kościoła i wiedząc, że mamy atakować straż zebraną w Szycach, gorącośmy się modlili. Około 11 rano byliśmy już w Szycach i od razu przypuściliśmy gwałtowny atak na 17 strażników granicznych, mających oficera na czele i siedzących w pełnym rynsztunku na koniach[5]. Oficer natychmiast oddał szablę, żołnierze broń i konie, które oddaliśmy pod dozór miejscowym chłopom. Sami zaś szybko pojechaliśmy zaatakować piechotę, która pod dowództwem innego oficera poszła nad granicę. W chwili, kiedy na 200 kroków spostrzegliśmy tych żołnierzy nadgranicznych, idących w szeregach, byliśmy na górze, z której po lodzie, jakim droga była pokryta, galopem atakowaliśmy ten oddział. Oficer jadący na koniu oddał pałasz natychmiast i wjechał między nas, zaś cały ten oddział pieszych strażników eskortowany przez Hubickiego i Elbanowskiego przyszedł do Szyc i tu złożył broń na dwie pary przygotowanych już sani. Zawezwani miejscowi włościanie pilnowali borni i karmili nasze konie, a Gaszyński i nas pięciu byliśmy na mięsnym niby obiedzie na komorze. W czasie tego obiadu dano nam znać, że żołnierze (rosyjscy) buntują się i mogą broń i konie odebrać. Natychmiast więc wsiedliśmy na konie i eskortując zabrane konie i broń około godziny 2 wróciliśmy do Ojcowa. Na nasze spotkanie wyjechał z jakie pół wiorsty główny dowódca Kurowski i kilku innych, których jeszcze nie znałem.

Co dzień przybywali do Ojcowa nowi ochotnicy powstańczy i przybywało więcej koni. Kawaleria podzielona była na dwa oddziały: z czerwonymi i niebieskimi chorągiewkami. Musztry odbywały się codziennie, nawet dwa razy na dzień.

Kawaleria umieściła się w stajni i łazienkach przy Prądniku, piechota w domkach na górze, a kosynierzy w dolnym mieszkaniu Hotelu pod Łokietkiem. Pierwsze piętro zajmował Kurowski i jego sztab, a raczej pieczeniarze; do tych ostatnich należeli Gniewosz-Wieniarski, Rose i wielu innych.

Chociaż młodym wówczas byłem chłopcem, martwił mnie nieporządek i brak placówek dalej od obozu wysuniętych. Wprawdzie w dzień wyprawiano rekonesansy w stronę Skały i Olkusza, ale w nocy zaledwie zdołano uprosić kilku, i to najmłodszych, aby pojechali drogą ku Olkuszowi lub ku Michałowicom na odległość jednej lub najwięcej dwóch wiorst.


[1] Apolinary Kurowski herbu Nałęcz III (ur. 1818, zm. 11 maja 1878 w Baden) – pułkownik powstania styczniowego.

[2] Właściwie Ludwik Miętta-Mikołajewicz, b. oficer austriacki, dow. Kawalerii u Kurowskiego, zginął w Giebułtowie 16.III.1863 r. Spoczywa na cmentarzu w Lipinkach. 

[3] Edward Brudzewski (ur. 1838, zm. 1908), ziemianin polski, uczestnik powstania styczniowego. Walczył w stopniu oficerskim w oddziale Apolinarego Kurowskiego, dowodził szwadronem jazdy. Używał w okresie powstania pseudonimu Nałęcz. Został ranny pod Miechowem. Zieliński twierdzi, że chodzi o Edmunda Nałęcz Sadowskiego, b. oficera pruskiego, który walczył w oddziale Kurowskiego, potem Kononowicza, ranny w bitwie pod Rozniszewem (14 V), pod Zawadami dostał się do niewoli, rozstrzelany w Warce 4.VI.1863.

[4] Franciszek Gaszyński, por. kawalerii pod dow. Kurowskiego, organizator wojskowy pow. Kieleckiego od VI 1863.

[5] Wyprawa odbyła się 4.II.1863.

Udostępnij na: