Eugeniusz Przybytkowski to rodzony brat mojej prababci Leokadii Karoliny z Przybytkowskich Adamskiej.
Archiwum miesiąca: sierpień 2014
Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 33
Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…
Po kilku dniach trochę odżyliśmy. Nękała nas jednakże upokarzająca dolegliwość, wszy. Nie mogłem najpierw zasnąć, a potem w ciągu nocy budziło mnie nieraz swędzenie i pieczenie całego ciała i głowy. Mama kupiła gęsty grzebień i zaczęliśmy walkę od głów. Siadaliśmy kolejno nad taboretem, na którym rozłożona była gazeta, i rozpoczynało się czesanie, któremu towarzyszył stukot spadającego na papier robactwa. Gdy potem mama gniotła papier przed włożeniem do pieca, był cały we krwi. Co rano i wieczór przeglądaliśmy też garderobę, czyszcząc szew po szwie. Stało się to odtąd naszym codziennym rytuałem.
Co dzień któreś z nas wyruszało do biur RGO na Kościuszki, aby przejrzeć listę poszukiwań i dowiedzieć się czegoś o ojcu i Antku. Za radą pracowniczki RGO mama wystosowała do Gauarbeitsamt und Reichstreuhander der Arbeit Niederschlesien pismo z prośbą o podanie adresu ojca. Równocześnie 13 września wysłała następujący list do ciotki Ohde, do Skierniewic:
„Kochana Janeczko. Znaleźliśmy się z rodzicami Bronka w Częstochowie. Może się zdarzyć, że Bronek do Ciebie napisze. On przypuszcza, że nas tam znajdzie. Napiszę Ci adres jednych państwa z Częstochowy, oni z kolei doręczą mi wszelką korespondencję. Bardzo chciałabym wiedzieć, czy jest u Ciebie Stenia. Rodzice Bronka, moja Mama, Maciek, mały Janek i ja jesteśmy do tej pory razem. Bronek będzie nas na pewno szukał, więc dobrze będzie, gdy będziesz wiedziała, gdzie jesteśmy. Jeżeli Stenia do Was dotarła, to się zorientujecie w sytuacji…”
Tak rozpoczęła się trwająca przez cały czas wysiedlenia korespondencja w poszukiwaniu bliskich, Korespondencja, w której i dzięki której ludzie do niedawną mało znający się, dalecy krewni, sąsiedzi, znajomi z widzenia, zapoznani — stawali się teraz ludźmi bardzo bliskimi sercu.
18 września, podczas kolejnej wizyty w RGQ, uzyskaliśmy zaświadczenie, że zostaliśmy zarejestrowani w Polskim Komitecie Opiekuńczym w Częstochowie i znajdujemy się pod jego opieką, jako uchodźcy z Warszawy. Na dokumencie znajdowała się dodatkowo uwaga w języku niemieckim: „Genehmigt durch die Regierung des GG.”
To, co przeżyłem, i nękające teraz robactwo spowodowały, że w tych dniach spałem bardzo niespokojnie. Męczyły mnie przeróżne sny. Śnili mi się często polegli na forcie z wyciągniętymi rękami, krzyczeli, żeby ich ratować, jednakże w większości snów dominował Antek. Raz śniło mi się, że byliśmy razem, szliśmy ramię w ramię, oczywiście z bronią i granatami. W pewnej chwili naszli nas Niemcy. Przesadzaliśmy akurat wysoki nasyp kolejowy. Antek był już po drugiej stronie. Mnie nogi odmówiły nagle posłuszeństwa, były jak z gumy, przylepione do ziemi, grzęznące w niej. Idę, a stoję w miejscu. Co zrobię krok, jakaś sprężynująca siła cofa mnie z powrotem. Podnoszę karabin, Niemcy tuż, tuż. Repetuję. Pociągam za spust. Daremnie. Karabin nie odpala. Czuję, jak oblewa mnie zimny pot. Jeden z Niemców kieruje do mnie pistolet. Zrywam się, z całej siły wyciągam nogi z ziemi, która nie chce mnie uwolnić, i budzę się. Jestem cały mokry. W baraku ciemno. Co z Antkiem? Co z ojcem?
Długo nie mogłem zasnąć. Gdy powtórnie otworzyłem oczy, był już dzień. Leżałem na pryczy, przeżywając jeszcze raz sen. Matka już się krzątała. Janek leżał również na pryczy z zaklejonymi śpiochami oczyma. Jego też męczyły sny, bo powiedział: „Maciuś, wies, śniło mi się, że tatuś psysiedł.”
Leżę i myślę dalej o własnych snach, o losach Antka i ojca, po ciężkiej nocy oczy mi się kleją, gdy nagle od drzwi baraku dochodzi mnie jakiś ruch: Słyszę znajomy głos. Ktoś o kogoś pyta. Sen to czy jawa? W pewnej chwili pochyla się nade mną znajoma twarz. Siwe włosy, okulary, czerwony golf matki i długa siwa broda. To ojciec! Ale skąd ta broda? Tak, przecież minęły już przeszło dwa -tygodnie.
Długo nie mogliśmy wszyscy przyjść do siebie z radości. Uściskom, pocałunkom i łzom nie było końca.
W Pruszkowie udało się ojcu wraz z trzema sąsiadami: panami Rudolfem Rzepą, Wacławem Żmudzkim i Henrykiem Moczulskim, przedostać się z hali numer 2 do hali numer 1. Wykorzystali nosze niesione przez sanitariuszki PCK: jeden z nich udawał rannego, pozostali spełniali rolę noszowych. Udało się. Przedostali się do hali numer 1, skąd mogli wyjechać tak jak my nie do obozu, lecz na teren GG. Wykorzystali więc sprzyjającą okazję, ocaleli. Kto był inicjatorem ucieczki, trudno dociec. Każdy z panów uważał się za twórcę pomysłu. Ja wierzę ojcu. Nie jest to zresztą ważne, kto wymyślił ten fortel. Działali wspólnie i dlatego ocaleli wszyscy czterej.
Nie sposób byłoby spamiętać nazw wszystkich miejscowości, w których ojciec nas poszukiwał. Nie mógłbym odtworzyć trasy jego wędrówki w poszukiwaniu nas, gdyby nie plik niemieckich Bescheinigungów i zaświadczeń RGO, gdyby nie szczegółowe notatki ołówkiem w podłużnym bloczku-notesiku w zielonej preszpanowej okładce, które się po ojcu zachowały.
7 września, tego samego dnia, gdy my byliśmy już w Opocznie, ojciec znajdował się jeszcze w hali numer 1 obozu w Pruszkowie. Od razu zdecydował się na transport. O godzinie trzeciej po południu wyjechał w bydlęcych wagonach w nieznane ze swymi towarzyszami ucieczki. O godzinie jedenastej w nocy pociąg stanął. Znajdowali się w Sochaczewie. Otworzono drzwi wagonów i kazano wszystkim wysiadać oznajmiając, że każdy może się udać, gdzie zechce, nie wolno jedynie wracać w kierunku Warszawy. Byli wolni.
Noc spędzili wraz z wielotysięczną rzeszą wysiedleńców na jakiejś rampie. Rano poszli do RGO po dokumenty. Gdy zapytano tam ojca, dokąd chce jechać, zdecydował się na miejscowość możliwie najdalszą w granicach GG, żeby mieć możliwość manewru. Otrzymał więc zezwolenie na przejazd do Piotrkowa Trybunalskiego. Od żandarmerii miejscowej musiał jeszcze uzyskać dodatkowe „genehmigt” na tym dokumencie. Pożegnał towarzyszy niedoli i ruszył na stację. Po drodze przypomniał sobie, że w Koniecpolu zamieszkuje rodzina babci Zosi, miał więc nadzieję, że może tam znajdzie jakąś informację o nas.
Do Koniecpola można było dojechać z przesiadkami w Koluszkach i Częstochowie. Niestety pociąg dotarł tylko do Koluszek. Podobno tory zostały zerwane dalej i nie przewidywano w najbliższym czasie pociągu w kierunku Częstochowy. Ojciec udał się więc znów do RGO. Oczywiście nie uzyskał żadnej wiadomości o naszych losach. Poprosił jednakże o jeszcze jeden Bescheinigung, umożliwiający podróż do Koniecpola.
Ponieważ ruch pociągów stanowił wówczas tajemnicę wojskową i ojciec nie mógł się dopytać o jakiś pociąg, który mógłby go zawieźć do Koniecpola, a ze względu na żandarmów, którzy stale kogoś rewidowali i legitymowali i każdego mężczyznę w sile wieku uważali za podejrzanego, pobyt na stacji był niebezpieczny, więc gdy nadjechał pociąg w kierunku Sochaczewa, ojciec zdecydował się na powrót do punktu wyjścia. Nie chciał ryzykować po raz drugi dostania się w niemieckie łapy.
W Sochaczewie pierwsze kroki skierował znów do RGO. Oczywiście i tym razem nie uzyskał żadnej wiadomości o nas. Dowiedział się jednak, że większość wysiedlonych z Warszawy kierowano do okolicznych wsi, i otrzymał pismo adresowane do wójta gminy Łowicz, stwierdzające, że zgodnie z zarządzeniem starosty może się osiedlić w jakiejś wsi. Dokument ten wykorzystał ojciec do wędrówki od wsi do wsi, od sołtysa do sołtysa w poszukiwaniu rodziny. Najpierw zdecydował się udać do Łowicza, gdzie mieszkała kuzynka babci Zosi, ale gdy przybył na stację w Sochaczewie i zobaczył, że żandarmi rewidują i legitymują podróżnych, odprowadzając niektórych na bok, wycofał się ostrożnie i postanowił iść pieszo. Ze względu na liczne niemieckie patrole szosa nie była bezpieczna, jak również ścieżka wzdłuż torów, patrolowana przez Bahnschutzów, postanowił więc iść miedzami w odległości kilkudziesięciu metrów od torowiska. Wyruszył w południe. Trasę 50 kilometrów pokonał w sześć i pół godziny. Nieludzko zmęczony dotarł do ciotki Kokczyńskiej, lecz i tu oczywiście nie uzyskał o nas żadnej informacji. Następnego dnia, 11 września, o godzinie wpół do trzeciej wyjechał do Skierniewic. Ze swych okupacyjnych podróży wiedział, gdzie znajduje się stały posterunek żandarmerii zatrzymujący pociągi i rewidujący podróżnych, wyskoczył więc z pociągu kilometr przed stacją i dotarł wkrótce do niej bezpiecznie. Pamiętał, że zwykle po czwartej odchodził pociąg do Koluszek. Istotnie, przed samą piątą nadjechał ten pociąg. Przed Koluszkami znów dla ostrożności wyskoczył z pociągu. Nim wszedł na stację, długo obserwował ją z daleka. Nakarmiono go w RGO i pozwolono zaczekać na pociąg w kierunku Częstochowy. Nadjechał o godzinie dziewiątej. O piątej rano ojciec obudził się na miejscu. W punkcie RGO na dworcu otrzymał talerz gorącej zupy, a o ósmej wyruszył do Koniecpola. Niestety, przed Koniecpolem pociąg zatrzymał się w polu, bo dalej tory były znów uszkodzone. Ostatecznie idąc z daleka od torów miedzami, dotarł ojciec pieszo do Koniecpola o godzinie piątej po południu: Nie dowiedziawszy się nic o nas, złapał zaraz pociąg powrotny i o ósmej wieczorem był znów w Częstochowie, tak blisko nas. Noc spędził w miejscowym punkcie RGO i do Piotrkowa wyjechał dopiero około czwartej po południu. Przed stacją na wszelki wypadek wyskoczył z pociągu. Nocował w majątku Kokczyńskich w Szczekanicach, a nazajutrz wyjechał do Koluszek. W południe był już na miejscu i zaczął krążyć od wsi do wsi. Przewędrował ich w okolicy kilkanaście: Zygmuntów, Felicjanów Stary, Długie, Wenchy, Wierzchy, Olszewo, Iwiny, Wągry, Jeziorko, Koluszki Stare, Żabowice Stare, Rzeczyce. Nie było wsi, w której by nie znalazł kilku lub kilkunastu rodzin warszawiaków, ale nas nie było.
16 września postanowił pojechać jeszcze raz do Skierniewic, do Ohdów, z nadzieją, że może tam trafi na jakiś nasz ślad. W Koluszkach otrzymał w RGO nowy Bescheinigung uprawniający do jazdy pociągiem i potwierdzenie dokumentu w żandarmerii. U Ohdów spotkał ciotkę Stenię. Radość jego nie miała granic, gdy mu powiedziała, że widziała nas wszystkich zdrowych i całych. Niestety, ciotka nie umiała powiedzieć, gdzie jesteśmy. Przypuszczała, że na wsi koło Koluszek. Jeszcze tego samego dnia zaczął nas ojciec szukać dalej po okolicznych wsiach. Po dwudniowym marszu był już tak zmęczony, że znów postanowił skorzystać z pociągu. Musiał jednakże na swym zezwoleniu uzyskać dodatkową prostokątną pieczątkę z napisem: „Ostbahn F-ka Koluszki, 18 Sept. 1944.” Dowiedział się bowiem, że w Rogowie znajdują się wysiedleni z Czerniakowa. Przed samym Rogowem jak zwykle z ostrożności wyskoczył z pociągu. Oczywiście i w Rogowie nie dowiedział się niczego. Wieczorem znów wrócił do Skierniewic, nie dojeżdżając do stacji. Już dobrze po godzinie policyjnej dotarł do Ohdów. Po naradzie z ciotkami postanowił udać się znów do Częstochowy, ponieważ tam były największe poza Krakowem agendy RGO i tam znajdowało się najwięcej warszawiaków. Od skierniewickiego RGO otrzymał kolejny Bescheinigung z datą 19 września 1944 na przejazd do Częstochowy. Niezależnie od tego musiał uzyskać dodatkowe zezwolenie z żandarmerii. Na dworcowym posterunku inny żandarm musiał potwierdzić ważność dokumentu wydanego przez swego poprzednika prostokątnym datownikiem: „Ostbahn F-ka Skierniewice, 10.IX.1944.”
20 września przed piątą rano wyjechał ojciec do Koluszek. Tutaj, ukryty w punkcie RGO, czekał chwilę tylko na przyjazd pociągu i następnego dnia rano w częstochowskim RGO przy ulicy Kościuszki odnalazł nasz adres.
Z wędrówki po wsiach przywiózł ojciec tekst podwórkowej piosenki o losach warszawiaków nie przyzwyczajonych do pracy na roli i przy inwentarzu, zmuszonych okolicznościami do „wiejskich zajęć”. Tekst był złośliwy i oczywiście nie uwzględniał serca, jakie chłopi okazywali wysiedlonym. Brzmiał on mniej więcej tak, śpiewany na melodię kujawiaka:
Dziś się człek nie napracuje, Warszawiaka se najmuje.
Franiu, idź, oporządź świnie, Potem zagraj na pianinie,
A ja będę z chęcią słuchać, Jak się palce będą ruchać.
A to wszystko bez te wojne, Bez te czasy niespokojne.
Wiktor i Kazia
Maciej Piekarski „Dzieje rodziny Tchórzow” – cz. 7.
Dalszy ciąg niepublikowanego reportażu wspomnieniowego mojego Ojca.
Moje rozmyślania przerwało wejście teścia. Skończyli właśnie z Jankiem porządkowanie obejścia.
– Mamo! A co się działo tutaj, w Chomęciach i na Borowinie – w tym czasie?! – zapytałem.
– Wtedy piątego grudnia?! Jak się zatrzymali przed polem, niektórzy chomeńscy wyjechali w teren. Tak! Gdzie mogli to się pokryli. A których zaskoczyli we wsi to do roboty. O! Nawet mnie moja sąsiadka nieraz powtarzała. Ona była Sałachówna. To mówiła, że tu tych besarabów… Od takich czarnych, co ich besaraby nazywają. O! I tu oni byli.
W tym momencie odezwał się teść.
– To oni wtenczas osadzili tak zwanych wyrobników, którzy nie posiadali ziemi. Ziemię zabrali i dali czarnym. Czarne tam obsiewali, a Polacy za robotników.
– A mnie dali do wysiedlenia – ciągnęła Mama Tchórzy na swoją opowieść. – Bo ja nie uciekałam. Bo i gdzież uciekać?! Jak ja miałam czworo dzieci, w tym troje drobiazgu?! To jak ja miałam uciekać? A chałupę to oni zaraz niezadługo rozebrali. Przyszedł jakiś Kajmn, czy Kajman. Wziął on stanowisko tu i zaochocił się tam zamieszkać. Prawdopodobnie?! Tak mnie chomeńskie opowiadali. Ale kiedy w lesie… To bardzo blisko jak wiadome jest las, zaraz, parę tylko metrów. To on się bał, że to tam jest bandą partyzantów. O! I dom naznaczył rozebrać.
Ten dom, której tam był. Ten, co potem był przebudowany i z powrotem potem tu na… O! Na tej wiosce Borowinie postawiony. Wcale nie mieszkał. To esman był. Młody jeszcze był. Zabierał krowy, stodoły rozbierał, chałupy przenosił. A ci co zostali to byli za parobków!
Tu w pewnej chwili wtrącił Teść:
– On był taki jakby właściciel tego folwarku Borowina i okolicznych wsi. Ale marny był jego los. Jak ruszył front to oni w pośpiechu, ze strachu zaczęli się ładować, zabierać na te wozy dobytek. Zabrali wszystkie konie, krowy i świnie, a naszych, jako parobków do powożenia.- Uciekali aż na Łódź. Jak na szosie ich Buskie dopadły samolotami to dwóch tych niby parobków uciekło, skręcili w las. Niby to oni parobki, ale przecież wieźli własny dobytek kradziony przez niego, własnym wozem, własnymi końmi wieźli – nie. Ale ci nasi uciekli, później i inni uciekli. I lasami wrócili tutaj z powrotem na swoje. I on się bał strasznie. Jednego z tych niby parobków to przebrał w swój mundur, bo bał się partyzantów. Ale to mu nie pomogło. Marny był jego los. Zastrzelili go leśni. Ruscy i nasi przyszli, tak po dwudziestym drugim lipca. Po dwudziestym drugim lipca, już była wolność. Tak!
Poruszyła się Mama Tchórzyna.
– Do Żelechowa to też przyszli po dwudziestym drugim lipca. I wyjechać, to ja wyjechałam z Żelechowa szesnastego sierpnia. Już wiedziałam, że w Warszawie to powstanie. Wiedziałam. Co będzie?! Albo już bez niego zostanę. Córki mówię, nie wrócą.
Mama Tchórzyna westchnęła i nastąpiło milczenie.
Znów wspomnienia sprzed lat stanęły mi przed oczami. Janek miał w międzyczasie wiele jeszcze przeżyć. Tak! Jeszcze wiele przeżyć go czekało.
W dniu piątego lutego 1944 roku, gdy gestapo i żandarmeria urządzili blokadę całej dzielnicy, gdy wtargnęli do naszego mieszkania, Janek w trwodze tulił się do babcinego fartucha. Mama była przerażona, żeby go nie zabrali. Bo przecież słyszała o nas różne plotki w okolicy, „że za grube dolary przechowują żydowskie dziecko”. A gdy jeszcze przed kilkoma miesiącami ukrywała się u nas żona jednego z przyjaciół Ojca, ciotka Zosia Maszewska poszukiwana przez gestapo dodano jeszcze „I Żydówkę”.
Blokada minęła. Odeszli.
21 sierpnia, gdy Mama Tchórzyna w Chomęciskach rozglądała się bezradnie po swoim ugorze, gdy mieszkała jeszcze na komornym, w Warszawie Janek siedział u Babci przed klatką schodową na schodkach. Babcia z innymi sąsiadkami obierały owoce na marmoladę dla powstańców. Obok dwa metry przed nimi igrała czternastomiesięczna Tereska. Było już po południu.
Nagle niebo pociemniało huk i obłok dymu, kurzu. To pocisk uderzył w fosę za figurą Matki Boskiej, a równocześnie dał się słyszeć przeraźliwy krzyk dziecka.
Obejrzałem się… Babcia z Jankiem podnosiła się niezdarnie z ziemi, a obok mnie niania podnosiła z ziemi broczącą krwią Tereskę. Janek zarobił wówczas tylko guza. Tereska zmarła po godzinie na stole operacyjnym.
A później?!
Po trzech dniach ustawicznego szturmu, drugiego września o godzinie 11.45 strzał do piwnicy. Janek porwany tłumem przewrócił się w korytarzu piwnicznym. Kazano nam wychodzić z piwnicy z rękami podniesionymi do góry. Janek po raz drugi został wygnany z domu. Pognano nas na fort. Zamknięto w pierwszej z brzegu kazamacie, do której po chwili przez dymnik wrzucono pierwszy granat.
Jeszcze przed zamknięciem kazamaty jakiś wysoki ksiądz towarzysz naszej niedoli, z krzyżem w jednej, a flagą Czerwonego Krzyża w drugiej ręce pobłogosławił tłum skazańców.
Na zewnątrz zaterkotał karabin maszynowy, potem cisza i podniesione niemieckie głosy. I znów kazano nam wychodzić.
Wieczorem pognano nas na Dworzec Zachodni. Janek częściowo niesiony na rękach, częściowo wlokąc się o własnych siłach płakał żałośnie: „Do piwnicy Mamo! Do piwnicy!” A potem w Pruszkowie, kiedy zabrano Ojca chciał chleba. Nie było chleba. Wyszliśmy przecież bez niczego.
Zrezygnowana Matka ledwo trzymała się na nogach powiedziała:
– Janeczku! Nie mam chleba! Nic nie poradzę! Módl się!
Janek ukląkł na błotnistym zapełnionym odchodami betonie i prosto „po chłopsku” przeżegnał się.
– Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj…
Nagle doszedł nas znajomy głos: „Pani Janino! Pani Janino! Z rogu hali szedł ku nam nas sąsiad pan Szczerkowski niosąc w dłoniach ciepły bochenek białego chleba. Później transport. Znów płacz Janka: „Mamusiu pić! Mamusiu chleba!”
Barak w Częstochowie. I wreszcie, w końcu września, kiedy już Ojcu udało się uciec z obozu, własny dach nad głową na niskim poddaszu.
Tak! W Częstochowie Janek stał się najserdeczniejszym towarzyszem i przyjacielem Babci.
To już tam na poddaszu mieszkaliśmy, gdy w grudniu wyszedłem z Jankiem na spacer. Chcąc go wówczas rozerwać, miał przecież cienkie paletko, zacząłem w niego rzucać śnieżkami. Zapragnął się zrewanżować. Zanurzył rączki w puszystym śniegu. Nagle krzyk:
– Maciuś! Parzy! Parzy! – krzyczał.
Dopiero w tym momencie zorientowałem się, że odezwały się jego obozowo-transportowe odmrożenia sprzed dwóch i pół roku. Właśnie przechodziło dwóch żołnierzy niemieckich. Janek przestał płakać tuląc się do moich ramion.
– Was ist geschehen? – zapytał jeden z żołnierzy z troską w głosie. Popatrzyłem na niego spode łba osłaniając ramionami Janka:
– Er ist gefroren – odpowiedziałem sucho.
To miejsca od tego dnia nazwał Janek „Niemcową górką”. Wreszcie 17 stycznia radzieccy żołnierze przynieśli nam na swoich bagnetach wolność. Mogliśmy wrócić do Warszawy.
Popatrzyłem na Mamę Tchórzynę. Ciągnęła swą opowieść dalej.
– Jak wróciłam to głód był. Chodziłam na wyrobek. Nie miałam czem pola obsiać, ani obsadzić.
Czternastego kwietnia 1945 roku wracam, a tu na moim polu dwie trumienki. Obuch ich zginęło. Mina rozerwała. Rozbierali. Pełno ich było tych min na naszym polu. Bolcio podobno żył jeszcze, bo flaczki sobie wkładał do brzuszka – tak mi mówili chomańskie. Jak przyszłam to już oba była zastygłe w trumienkach. Jeszcze jeden chłopiec wtedy zginął. Maciusiu, myślałam, że ja wariacji dostanę. Córki w Niemczech, Jasiunio w Warszawie w wojnie. Tak! A ja zostałam sama.
W tym momencie doszło mnie pochlipywanie Haliny.
c.d.n.
Akt ślubu Władysława i Anny
Pierwszy notes z wierszami Stefanii z Ruszczykowskich Krosnowskiej cz. IX
Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 32
Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…
Gdy wagony zostały załadowane, zasunięto drzwi, pozostawiając wąskie szpary. Pociąg ruszył. Turkot kół działał usypiająco, więc po chwili zasnąłem. Zbudziła mnie cisza. Pociąg znów stał. Po chwili otworzono drzwi i ka-zano nam wysiadać. Wzdłuż wagonów formowała się w mroku bezładna kolumna. Gdzie jesteśmy, dokąd nas prowadzą, nikt nie wiedział. Doszliśmy do przejazdu, przekroczyliśmy tory i wkrótce znaleźliśmy się za jakimś ogrodzeniem. Po chwili otworzono przed nami bramę jakiegoś budynku o oświetlonym wnętrzu. W środku stało kilku strażaków ze Straży Ogniowej. Gdy oczy przyzwyczaiły się do światła, zorientowaliśmy się, że jesteśmy w Magazynie zbożowym. Wnętrze było na wpół wypełnione pryzmami zboża. Powiedziano nam, że tu będziemy spać. Położyliśmy się na zbożu w gromadzie. Półprzytomny ze zmęczenia, ułożyłem się wygodnie i znów zasnąłem.
Rano powiadomiono nas, że jesteśmy wolni, że trzeba iść do RGO do Opoczna, w którym się znajdujemy, i odebrać zaświadczenia. Każdy może się udać, gdzie chce. Nie wolno tylko wracać do Warszawy.
Ruszyliśmy wszyscy na rynek. Cały kilkutysięczny transport ludzi rozłożył się tu koczowiskiem. Mieszkańcy Opoczna jak umieli, pomagali, rozdawali żywność. Pompa na rynku była oblężona. Matka, dzięki uprzejmości opoczyńskiej fryzjerki, mogła się po raz pierwszy od kilku dni umyć, co w sytuacji kobiety ciężarnej było naprawdę ważne.
Trzeba się było teraz udać po dokument do RGO, która mieściła się koło siedziby Gestapo. Po krótkiej naradzie mama ustaliła, że pójdą obydwie z babcią Karolcią. Niebawem wróciły przynosząc dokumenty drukowane na powielaczu. Zachował mi się taki jeden.
Polnisches Hilfskomitee
Opoczno Kr. Tomaszów Maz.
Opoczno, den 7.IX.1944 Bescheinigung
Ich bescheinige hiermit, dass der/die Adamska Leokadia geb. 1884 mit der Transport um 6.9.1944 durch den Pol. Stab General Sendel Fluchtlings Aktion Pruszków, nach Opoczno zugeteilt worden ist. — Gesamte weist sich dem Ausweis 326242 mit Piekarska Janina 1905 Nr 336024 Maciej 1932 Jan 1940
Der Vorsitzende: J. A. Szadówna
Podpis niebieskim ołówkiem, a u dołu pieczęć w czerwonym tuszu: „Polnisches Hilfskomitee Tomaszów Maz., Delegatur — Delegatura Opoczno.”
Na rynku znów spotkaliśmy państwa Szczerkowskich, panią Rossowską i Rzepecką. Każdy informował jeden drugiego o swych zamiarach, żeby w razie czego dać znać znajomym i bliskim. Państwo Szczerkowscy i pani Rzepecka z dziećmi zdecydowali się zostać w okolicy. Co my zrobimy, jeszcze nie wiedzieliśmy.Było nas przecież sześcioro i poza mną wszyscy niesprawni fizycznie: matka — w ostatnich miesiącach ciąży, dziadek i obydwie babcie — starzy, Janek — czteroletni platfus z odmrożonymi rączkami i brzuszkiem.
Ciotka Stenia, z którą spotkaliśmy się znów na rynku w Opocznie, proponowała Skierniewice. Pragnęła się tam udać, miała bowiem nadzieję, że spotka swoją matkę, jeżeli żyje. W Skierniewicach mieszkali nasi wspólni krewni, Ohdowie, wysiedleni w 1939 roku z Poznania. Mama jednak uważała, że nie możemy tam jechać, bo jest nas za dużo na lokowanie się u podobnych nam wysiedleńców. Chciała udać się do jakiegoś większego miasta, ale nie wiedziała gdzie. Towarzyszka ciotki, „Paulinka”, pragnęła dotrzeć do Myszkowa. Pożegnaliśmy ją i zabrawszy manatki przy pomocy ciotki, ruszyliśmy na dworzec. Zobaczymy, co będzie dalej.
Na dworcu tłok i ruch — dużo wysiedleńców, wojska. Nie jeździłem nigdy za okupacji koleją, toteż z ciekawością obserwowałem wszystko. Na dworcu mieściły się, prócz kas, dwie różne placówki — posterunek żandarmerii i punkt RGO. Istniała nawet prowizoryczna kuchnia, w której mogliśmy zjeść gorący posiłek. Ale dokąd pojedziemy? Mama zdecydowała, że do Częstochowy. Nadeszła noc. Pokładliśmy się w poczekalni na tobołkach i dyżurowaliśmy na przemian z mamą, babcią Karolcią i ciotką, żeby nas kto nie okradł. Incydent w Pruszkowie z puszką zupy przekonał mnie, że nawet w tak tragicznych chwilach, jakie wszyscy przeżywamy, trafiają się podli Polacy.
Rano, posiliwszy się kawą w punkcie RGO, czekaliśmy jeszcze z godzinę na pociąg. Niebawem rozsiedliśmy się w staroświeckim „szufladkowym” wagonie, ponieważ był prawie pusty. Wówczas już obowiązywało bowiem podróżnych pozwolenie na przejazd pociągiem. Nasz dokument, wydany przez RGO w Opocznie, miał właśnie taką wartość.
W Koluszkach trzeba było wysiąść i czekać na dalsze połączenie. Roztasowaliśmy się w poczekalni. Dworzec był to drewniany barak pomalowany na seledynowy kolor. Z lewej strony od wejścia na peron znajdował się posterunek żandarmerii, a po przeciwnej stronie — kasy i nieco w głębi punkt RGO. W poczekalni było dużo wysiedleńców i wojska. Tu i ówdzie kręcili się żandarmi, sprawdzając żołnierzom przepustki i legitymując niektórych cywilów. Ciotka była w „niebezpiecznym” wieku, a do tego przystojna. Obawialiśmy się wszyscy, żeby Niemcy nie chcieli jej aresztować, zwłaszcza że, jak nas poinformowali miejscowi, o ósmej rano przyjeżdżali żandarmi z Opoczna i wyłapywali ludzi do kopania okopów. Ponieważ pociąg do Skierniewic miał nadejść dopiero za kilka godzin, ciotka zdecydowała się zniknąć z dworca i iść piechotą. Pożegnaliśmy ją, życząc sobie wzajem szczęścia.
Koło południa nadjechał nasz pociąg. Według zapewnień zawiadowcy miał stać kilkanaście minut. Gdy zajechał, z posterunku wyszli natychmiast żandarmi, weszli do pociągu i kolejno przedział po przedziale legitymowali nielicznych pasażerów. Wsiedliśmy do pustego wagonu, zajmując cały przedział. Żandarmi nie zwracali na nas uwagi, po chwili wysiedli i pociąg ruszył.
Gdy minęliśmy Piotrków, w którym mieszkał kiedyś pradziadek, mama zapytała babcię Zosię, czy nie ma tu jakiejś rodziny. Babcia odpowiedziała, że są tu tylko groby jej rodziców. Niestety, przeżycia zaćmiły babci pamięć. W Szczekanicach pod Piotrkowem mieszkała ciotka Kokczyńska i mogliśmy u niej znaleźć przytułek.
Do Częstochowy przybyliśmy późnym popołudniem. Dworzec roił się od wojska. Pod podcieniami peronów znajdował się jednak punkt PCK i RGO. Tu nas przytulono, dając gorący posiłek i skierowując do biur RGO na ulicy Kościuszki. Dawno mi nie smakowała żadna zupa tak jak ta, częstochowska.
Ledwo się dowlekliśmy pod wskazany adres. Matka miała nogi spuchnięte jak banie, nogom Janka również nic nie brakowało. Babcia Zosia ledwo szła podtrzymując dziadka osłabionego dodatkowo rozstrojem żołądka. Jedynie babcia Karolcia i ja odzyskaliśmy werwę. W biurach RGO na Kościuszki panował niezwykły ruch i tłok. Wśród dziesiątków wysiedleńców, wychudłych, zgnębionych, przewijali się liczni częstochowianie, oferując dach nad głową. Mogliśmy i my łatwo otrzymać przytułek, ale musielibyśmy się rozdzielić, nikt bowiem nie był w stanie przyjąć aż sześciu osób. Ściany i korytarze obwieszone były kartkami z nazwiskami i adresami oraz apelami poszukujących się wzajem warszawiaków.
Gdy stałem na uboczu, czekając aż mama załatwi jakiś kąt dla nas i związane z tym formalności, spostrzegłem, że elegancko ubrany pan przygląda mi się badawczo. Kiedy mama przyszła, ten pan podszedł do niej i powiedział: „Proszę pani, ja wezmę tego chłopca.” Mama żachnęła się nie rozumiejąc jego intencji. Pan zaczął się tłumaczyć, że jest w dobrej sytuacji materialnej i chce nam pomóc. Przedstawił się. Nazywał się Marek Cekiera i mieszkał w alei Wolności 19. Miał nadto willę gdzieś na Lisińcu. Jego synek był w moim wieku. Mama udobruchała się i opowiedziała mu o naszych przeżyciach, przepraszając za swoją reakcję. Powiedziała, że mu dziękuje, ale chce, żebyśmy byli razem, że na pewno zwrócimy się do niego o pomoc, i poprosiła, żeby jego adres mógł być punktem kontaktowym dla ewentualnej korespondencji do nas. Pan Cekiera oczywiście wyraził zgodę. RGO przydzieliła nam dach nad głową na ulicy Jasnogórskiej 28, w jednym z nowo wybudowanych baraków, który opuścili kolejarze niemieccy. Ruszyliśmy tam z tobołkami, a pan Cekiera pomógł nam nieść nędzny dobytek.
Świeży, jeszcze nie okopany od przyziemia barak pachniał żywicą. Znajdowały się w nim piętrowe prycze z papierowymi siennikami wypchanymi świeżą słomą. Po tygodniu tułaczki nareszcie własny kąt. Zainstalowaliśmy się zaraz z brzegu, w rogu baraku. Byliśmy razem. Zmęczeni nie do opisania, zasnęliśmy szybko.
Jak się okazało nazajutrz, mieliśmy szczęście. Zaraz za naszymi barakami mieściły się baraki Arbeitsamtu, gdzie był prowizoryczny obóz dla zatrzymanych w łapankach. Jedna z grup wysiedleńców trafiła przez pomyłkę do tych właśnie baraków. Przyjęto ich oczywiście, ale następnego dnia wysłano na roboty do Niemiec.
Rano stwierdziliśmy, że dwie prycze dalej mieszka z nami jakiś starszy robotnik-inwalida z olbrzymim, zdeformowanym po wypadku, sztywnym wskazującym palcem u ręki. Pomagał jednak matce w myciu Janka. Gdy wyruszyliśmy do RGO w sprawie otrzymywania jakiegoś posiłku, zaofiarował się, że będzie pilnował naszego dobytku.
Wszyscy nasi towarzysze niedoli byli to ludzie ubodzy — robotnicy, drobni rzemieślnicy, dla których nędza jasnogórskiego baraku nie była pierwszym gorzkim doświadczeniem życia. Nasz robotnik któregoś wieczora opowiadał mi o swojej tułaczce przed pierwszą wojną światową do Ameryki w poszukiwaniu chleba. Wrócił, gdy była wolna Polska, ale chleb, który w niej otrzymał, był równie suchy i gorzki jak za rozbiorów.
Dziadek znał osobiście z czasów przedwojennych, gdy był dyrektorem Polskiego Instytutu Wodociągowo-Kanalizacyjnego, dyrektora Wodociągów w Częstochowie, inżyniera Knauera. Postanowił odnowić starą znajomość i dzięki inżynierowi Knauerowi uzyskał dla siebie i babki kąt w biurze Wodociągów, a nadto możliwość skromnego zarobku przy jakichś pracach biurowych. Babcia Karolcia niebawem też skorzystała z życzliwości obcych ludzi, „z ulicy”: państwo Męclewscy z II Alei udzielili jej bezinteresownie gościny — mogła u nich nocować, co w jej wieku i przy jesiennych chłodach było wielkim dobrodziejstwem. Babcia Karolcia przychodziła do nas co rano, nierzadko przynosząc coś do jedzenia od państwa Męclewskich — świeży chleb, margarynę i marmoladę. Z dziadkiem i babcią Zosią spotykaliśmy się dopiero w stołówce RGO na rogu alei Wolności i ulicy Biegańskiego. Na każdy posiłek trzeba było iść prawie trzy kilometry w obydwie strony. Ponieważ mama czuła się nie najlepiej, przynosiliśmy jej często obiad w puszce po konserwach. Dla naszego małego platfusa, Janka, była to trudna wędrówka, ale tak się przywiązał do babci Karolci, że nie opuszczał jej ani na krok.
Niebawem dobytek nasz się zaczął powiększać, dzięki ofiarności dobrych ludzi. Sąsiadka, zamieszkała w drewnianej chałupinie nie opodal baraków, ofiarowała nam niewielką emaliowaną miednicę, która była nieocenionym skarbem dla mamy. Nie zapamiętałem nazwiska tej sąsiadki. Wiem tylko, że jej bardzo miły mąż miał na imię Antoni. Był chyba szewcem.
Akt urodzenia Witolda
Maciej Piekarski „Dzieje rodziny Tchórzow” – cz. 6.
Dalszy ciąg niepublikowanego reportażu wspomnieniowego mojego Ojca.
DALSZY CIĄG OPOWIEŚCI MAMY TCHÓRZYNY I DALSZY CIĄG DZIEJÓW JANKA
– W Żelechowie? Był tam teki ośrodek na dole. W Żelechowie na dole. Tam było. Taki młyn i też był taki jakby ośrodek pomocy, nie? I było mieszkanie też zabrane. To się nazywało, tak jakby powiedzieć higienistka. Opatrunki robiła nad wysiedlonymi miejscowa z Żelechowa. Jak mnie poznała to ja się czepiłam, żeby jakąś pracę otrzymać. I oni mnie dali na Dom Starców. Gotowałam tam, usługiwałam, wodę nosiłam. I taki wypadek był, że mnie jedna umarła staruszka i starzec. To musiałam do magistratu to zgłaszać. To ja miałam kupę zajęcia. Dostawałam nagrody sto złotych miesięcznie od pana burmistrza, obiad dostawałam w kuchni, co gotowali dla nas wysiedlonych. Chłopiec starszy służył u gospodarza, a młodszy Tadzio chodził do ochronki i dostawał śniadanie, i obiad w ochronce i parę deka chleba na kolacje. I był burmistrz miasta Domański i wiceburmistrzowie. Pewnego dnia przyjechali zwiedzać ten Dom Starców. I często przychodziła żona burmistrza taka młodociana wtenczas. I ona dała mi takie malutkie zdjęcie i mówi, że ten chłopczyk, który tu jest ze szpitala został zabrany. O! Czy poznam?! No to ja poznałam.- Ale już włosków nie było. Nakryty był kocykiem I ona mówi: Czy? Czy on, ten dzieciak pani?! Mówię Włosków nie ma, ale oczka! Oczka podobieństwo. Tylko, że wyszczuplał, bo przecież był chory. Już on, mówi, gdzie indziej on jest. O w ten sposób. On inne całkiem ma imię. A teraz proszę wyjaśnić, jakie ma imię. To ja wyjaśniłam. Ona mi powiedziała gdzie jest Jasiunio. Później jak przyjechała taka handlarka ja mówię: Czy by nie mogła pani poprosić, żeby pani pomogła za mnie kartofli poobierać na kuchni, ja bym wzięła, to poszła do magistratu tam do tych swoich, do sekretarza, do wiceburmistrza, do burmistrza, żeby mnie dali zwolnienie. To ja bym raczyła se pojechać tam odnaleźć go, mego Jasiunia, gdzie on jest. I w ten sposób to się stało. Pierwszy raz się dostałam to był jeszcze most,
W tym momencie Mama Tchórzyna westchęła głęboko, a ja znów na moment wróciłem do własnych wspomnień.
Po odnalezieniu matki Janka rodzice zostali powiadomieni przez EGO. Równocześnie RGO nadesłało następujący dokument s
POLNISCHES HAUPTAUSSCHUSS Warschau, den 1.V.1943
RADA GŁÓWNA OPIEKUŃCZA Warszawa, dnia
Polniszes Hilfskomitee Fredry 6
Warschau
Doradca na Okręg Warszawski
Zaświadczenie
Rada Główna Opiekuńcza, Doradca na Okręg Warszawski, zaświadcza, że pp. Bronisław i Janina Piekarscy, zamieszkali w Warszawie, ul. Morszyńska 5 m 7 wzięli na wychowanie z RGO dziecko pozbawione opieki rodziców: Jana Tchórza, lat 2 i ½ Imię matki Zofia, imię Ojca nieznane.
Doradca RGO na Okręg Warszawski
/M.Baehr/
podpis nieczytelny i pieczątka podłużna z napisem: POLNISCHES HAUPTAUSSCHUSS
RADA GŁÓWNA OPIEKUŃCZA
Niebawem też nadszedł od Mamy Tchórzyny list:
„W pierwszych słowach mego listu Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Droga Pani! Przepraszam, że tak długo nie pisałam. Nie miałam zdjęcia z obuch braciszków Jasiowych – Bolcia i Tadzia młodszego. Dwie mam jeszcze córki Walercię i Stefcię. Jedna jest w Berlinie a druga w Prusach u gospodarzą. Starczej lepiej a w Berlinie młodszej gorzej. Dłuższy czas nie wiedziałam o nich, bo nie miałam adresu. Otrzymałam listy od obydwóch w maju. Piszą, że są zdrowe. To mnie cieszy. Jasiowi posyłam fotografię w liście i obrazek. Dziękuję Pani za czułe serce, że się Pani zaopiekowała moim dzieckiem. Teraz już się przyzwyczaiłem do swego losu, w jakim się obecnie znajduję. Nie wyobraża sobie Pani jak miałem początkowo jak mnie przywieźli do Żelechowa.
Posyłam często paczki do córki, bo pisze, ze brak jej żywności. Pisała mi w liście, że dostają zupę szpinakową na czystej wodzie i po porcyji chleba. Żołnierską bochenkę na cztery osoby i idzie na cały dzień do fabryki. Pracuje przy amunicji i materiałach wybuchowych.
Pozdrawiam Panią z całą rodziną i synka Jasia
Zofia Tchórz”
Któregoś dnia do drzwi ktoś zastukał. Mama powiedziała, proszę. Drzwi się otworzyły i weszła wiejska zabiedzona kobiecina o czarnych lśniących oczach z pięknymi kruczymi włosami przyprószonymi siwizną owinięta w kraciastą chustkę.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – powiedziała.
Była jakby wystraszona.
Na twarzy Mamy dostrzegłem jakiś dziwny skurcz czy błysk. Patrząc na kobiecinę myślałem, że to żebraczka.
– Czy ja dobrze trafiłam? – zapytała.
– O tak, na pewno dobrze – odpowiedziała Mama jakimś bardzo dziwnym głosem patrząc w jej szklące się oczy.
W dalszym ciągu nie wiedziałam, o co chodzi.
– Jest u nas pani synek – powiedziała Mama, a po chwili obydwie wybuchnęły płaczem. – Była to Mama Janka.
Przyjechała zobaczyć swego Jasiunia.
Janek nie chciał się przywitać ze swoją Matką. Gdy tylko z pisma RGO Rodzice dowiedzieli się jego prawdziwego imienia i nazwiska zaczęliśmy go jego uczyć. Gdy mówiliśmy: „Nazywasz się Jan Tchórz” – on oburzony krzyczał: „Aś nie Tuś ! Aś Krzyś!!!”
Gdy rodzona Matka przytulił go do piersi i zaczęła go całować, odepchnął ją brutalnie i począł wydrapywać każdy pocałunek.
Mama Tchórzyna strasznie to przeżywała. Przecież zabrano jej nie tylko Janka. Dwie córki przebywały w Niemczech w strasznych warunkach. List od Stefci, który nam pokazywała był wstrząsający. Berlin już wówczas był stale bombardowany przez aliantów.
„…Wiosna jest tutaj bardzo dziwna Mamo! Latają zwłaszcza w nocy takie duże ciężkie ptaki i gubią olbrzymie ciężkie pióra. A wtedy słychać tylko jeden syk – mamo!…”
Mama Tchórzyna wówczas została u nas kilka dni. Rodzice chcieli, żeby się Janek do niej przyzwyczaił. Myśmy z Antkiem byli zważeni. Cieszyliśmy się, że odnalazła się Mama Janka, a z drugiej strony baliśmy się, że zechce nam go zabrać. Miała do tego prawo.
Nie mogło być mowy o zabraniu. Nie była w stanie zapewnić mu bytu. Odbierze go dopiero po wojnie.
Po kilku dniach wyjechała do swych chłopców. Pierwszy list nadszedł zaraz w kilkanaście dni po jej odjeździe: Był wstrząsający:
„Drogie Państwo! Donoszę Wam o swojem zdrowiu i powodzeniu. Gdym wróciła od Państwa miałam listy od córek. Przykro mnie. Bardzo tęsknią. Młodsza pisała, że nie wykonała w fabryce roboty, a jak się a tem nie zgodzi to oddadzą ją do obozu. Jeździłam w swoje strony do Zamojszczyzny. Dom mój rozebrali i na inne miejsce złożyli. Pole obsiewają ci, co gospodarzą. Ojca odwiedziłam. Czuje się niedobrze, cc już liczy sobie 70 lat. Starsza córka wróciła z powrotem na majątek z fabryki, Tadziu i Bolciu dzięki zdrowi. Ja się czułam niedobrze, bo z przemęczenia. W Rejowcu czekałem na pociąg szesnaście godzin i parę minut. Mamusia pozdrawia Jasiunia, całuje tysiąc razy i również wszystkich w domu i pozdrawiam najbliższych. Szczęśliwego przeżycia. Tak na razie kończę te parę słów.
Zofia Tchórzyna”.
Korespondencja z Mamą Tchórzyną trwała aż do nadejścia frontu.
c.d.n.