Archiwa tagu: wspomnienia

Podkowa Leśna — nowa metropolia? – wspomnień Michała Stalskiego cz. 2

Michał Stalski to nieżyjący już daleki kuzyn. Konkretnie wnuk Kazimierza Stalskiego, rodzonego brata mojej praprababci Julii ze Stalskich Piekarskiej, matki mojego pradziadka Ludwika Rocha Piekarskiego. jego wspomnienia znalazłam w Podkowiańskim Magazynie Kulturalnym (Nr 38). Oto druga i ostatnia część.

Michał Stalski
Podkowa Leśna — nowa metropolia?

Ciężkie śniegowe chmury naznaczone były każdej nocy łuną palącej się Warszawy. Przez Brwinów i Grodzisk każdego dnia przechodziły pociągi towarowe wywożonych do Niemiec mieszkańców ewakuowanej Warszawy. Trasę ruchu kolejki EKG w kierunku warszawskim skrócono do Opaczy, a więc na dziesięć kilometrów przed granicami Warszawy kończyła się komunikacja. Wielkie miasto przestało istnieć. Miasto, wobec którego Podkowa Leśna była przez lata sleeping town’em, odległą dzielnicą willową. To miasto–ogród, przyssane do stolicy, jak mucha do skóry lwa, dzisiaj samo zaczęło nabierać manier małego lwiątka, osieroconego co prawda, ale już samodzielnego. Swoista to była samodzielność i specyficzne maniery.

Jeżeli Podkowa Leśna liczyła w przedwojennym okresie tysiąc mieszkańców, to w listopadzie 1944 roku ilość osób, które tu żyły równała się co najmniej dziesięciu tysiącom. Wszystkie wille, budynki gospodarcze, szopy ogrodnicze pękały w szwach. Wody w studniach nie brakowało, karbid i naftę, z trudem, ale można było kupić. Najgorzej było z opałem. Żeby mieć węgiel, należało go kraść z bocznic kolejowych w okolicznych miasteczkach. Nie każdy miał na to siły, sprzęt pomocniczy i odwagę. Nie było rady; trzeba było wycinać drzewa. Wycinali je właściciele placów zalesionych i kto chciał na placach niegrodzonych. W Natusinie często słychać było jęk padających olbrzymich sosen na sąsiednim pustym placu.

Niewesoło było z żywnością. Pomimo wszystko, a może właśnie dlatego powstawała sieć nowych sklepików, restauracyjek i kawiarenek. Dostawcami artykułów spożywczych byli przeważnie właściciele gospodarstw wiejskich z okolicznych wsi, takich jak Owczarnia, Żółwin, Kanie, Otrębusy. No, i oczywiście zakwitł jak wrzos po ciepłym deszczu handel walutą, złotem i wszelkim dobrem doczesnym koniecznym do okrycia się przed potęgującym się mrozem. Wśród tych dziesięciu tysięcy mieszkańców świeżo upieczonej „metropolii” była garstka osób z bardzo dużymi pieniędzmi w walucie obiegowej i dewizach i znakomita większość posiadająca po jednej walizce jakichś najniezbędniejszych rzeczy i odrobinę pamiątkowej skromnej biżuterii. Zaczęła się rozgrywać rzecz o wyrównanie tego zróżnicowanego stanu posiadania. Stąd wzięły się liczne inicjatywy handlowe i usługowe. Fachowcy w określonym rzemiośle, często właściciele znanych firm warszawskich, zakładali mini warsztaciki zegarmistrzowskie, krawieckie, szewskie. Wszędzie był ruch, każdy miał klientów.

Ponadto wszystkich dręczyła niepewność nawet tego najbliższego jutra. Niemcy doskonale się orientowali co do liczebności uciekinierów z transportów, którzy znaleźli przystań w Podkowie i co do przekroju społecznego tego zbiorowiska. Przeważała inteligencja i to ta „najniebezpieczniejsza”: profesorowie wyższych uczelni, nauczyciele, adwokaci, lekarze, artyści. Toteż mundurowi i niemundurowi Niemcy konsekwentnie penetrowali wille, kawiarnie, restauracyjki, ulice gęsto zastawione straganikami z różnymi częściami garderoby. Miało to często charakter łapanki, rewizji, a niekiedy rekwizycji co cenniejszych obrazów, dywanów i mebli znajdujących się w willach stałych mieszkańców.

Niemcom też nie była obca świadomość przegranej, a więc byli okrutni, bezwzględni i kradli. Od łapanki, najczęściej do kopania rowów obronnych i dołów na stanowiska broni przeciwpancernej, można się było uwolnić wysoką opłatą w gotówce. Gorzej było, albo całkiem źle, gdy akcja przybierała charakter politycznej segregacji i wyłapywania „warszawskich bandytów”. Obciążającym dokumentem była warszawska kenkarta. Był to często wystarczający pretekst do wywiezienia do obozu karnego, szczególnie gdy chodziło o mężczyzn. Ponadto Niemcy przeczesywali Podkowę w poszukiwaniu osób, których nazwiska znali, i o których wiedzieli, że są to działacze polityczni podziemia lub dowódcy Armii Krajowej, lub innych podziemnych organizacji, obojętnie jakiej rangi. A takich osób było wiele. A więc codzienny trud i troska, by było co włożyć do garnka i do pieca, zagęszczone były atmosferą strachu przed trudnymi do przewidzenia wyczynami okupanta, To załamywało niejednego.

Oczywiście, około 90 procent „rezydentów” podkowiańskich miało kenkarty warszawskie. I w tym przypadku polska zaradność znalazła pole do skutecznego popisu. Najpowszechniejszym „sposobem” na zamazanie prawdy był stempel, na nowej kenkarcie, podkowiańskiej gminy, lub którejś z gmin okolicznych, stwierdzających zameldowanie na tutejszym terenie na wiele miesięcy przed wybuchem Powstania. W tym zakresie okazywali wielką pomoc urzędnicy różnych gmin. Jednak, wobec poważniej obciążonych politycznie lub rasowo, należało wykonać bardziej precyzyjny manewr osłaniający. Chodziło tu o wystawienie nowej kenkarty na zmienione nazwisko.

Atmosferę grozy, przynajmniej dla wtajemniczonych, potęgowała świadomość odpowiedzialności i jednoczesnej bezradności wobec dużej grupy rannych i chorych ukrytych po różnych podkowiańskich komyszach. W znakomitej większości byli to młodzi żołnierze Powstania Warszawskiego, przywożeni tu przez chłopskie furmanki, przeważnie z Obozu Pruszkowskiego. Punktem zbornym, który z czasem zyskał miano szpitala, była willa państwa Baniewiczów w Podkowie Głównej. Oczywiście, pięć czy sześć pokojów zamienionych na sale szpitalne nie mogło pomieścić wszystkich potrzebujących opieki lekarskiej. Właściciele większych willi, jeszcze nie do końca wypełnionych uciekinierami warszawskimi, przyjmowali po kilku lżej chorych. Ta zdrowa i czynna część społeczności podkowiańskiej miała trzy problemy do rozwiązania wobec rannych. Jak ich chronić przed Niemcami? Jak ich leczyć? Jak ich urządzić po wyzdrowieniu?

Ten pierwszy problem starano się rozwiązywać przez konspiracyjną komórkę podrabiającą ausweisy. Nie zawsze to zdawało egzamin, szczególnie wobec nieprzytomnych. Bez lekarstw, opatrunków i narzędzi chirurgicznych trudno było skutecznie leczyć, nawet przy tak ogromnym poświęceniu się kilku warszawskich i kilku miejscowych lekarzy. Cięższe przypadki odsyłano do prawdziwego szpitala w Pruszkowie, gdzie niezawodni doktor Stefen i doktor Jonscher przekraczali wszelkie ograniczenia w medycznej sztuce i ludzkiej odporności. Z wprowadzeniem w „normalne” życie ozdrowieńców bywało różnie. Wielu przywołanych z niebytu i wyrwanych z aberracji przegranej walki powstańczej nie uznawało tej krzątaniny podkowiańskiej za życie. Wyłaniał się problem ich psychicznej stabilizacji.

Popowstaniowy Natusin posiadał swoją specyfikę w rozwiązywaniu codziennych trosk trzydziestu stałych jego mieszkańców. Wynikała ona raz ze względnie przestrzeganego reżimu ujmującego w karby 24 godziny egzystencji tej zbiorowości, dwa z indywidualności przebywających tam osób. Reguły codziennego życia i współżycia zaproponowali moi Rodzice, elastycznie przystosowując się do korekt tego programu, wynikających albo ze zmieniających się sytuacji, albo interwencji „silnych osobowości”. Przecież ten cały koszmar trzeba było przeżyć r a z e m. Razem, to znaczy tak, aby pogodzić wszystkie silne, słabe i nieujawniające się osobowości i móc je widzieć, po trudach dnia, zgromadzone przy okrągłym stole i dwóch karbidówkach, względnie pogodne we wspólnej rozmowie.

Osobowości silne mówiły, słabe zadawały pytania, nieujawniające się milczały. Pomiędzy „silnymi” niekiedy zaobserwować można było niezgodność poglądów. Wtedy najczęściej wkraczała w rozmowę moja Matka, posiadająca dar osadzenia rzekomego problemu kpiarskim żartem lub oskrzydlając rzeczywiste dylematy swą ciepłą perswazją. Nie zawsze dawało to pożądany efekt. Ponadto grały tu niepoślednią rolę jedwabne nici sympatii i napięte postronki antypatii łączące poszczególne osoby. Gdzież ich nie ma, gdy przycicha strach, głód i niewyspanie ?!

Prezesem „Klubu Szyderców” był Włodek, mój Brat, nieustępliwie przeciwstawiający się wszelkim rygorom i poważnym debatom. Robił to od niechcenia, mimochodem i zawsze na wesoło. To „motyle” pojmowanie naszej bieżącej egzystencji jednało mu wielu zwolenników, szukających okazji do uśmiechu, choć na chwilę. W ten sposób „Klub Szyderców” często zmieniał swoich członków, a niezachwiany jego „prezes” zawsze był gotów przyjąć nowych adeptów swej filozofii „bez dogmatu”.

Uciążliwość ciasnoty i stłoczenia dawała znać o sobie w różnych sytuacjach. Na przykład kolejność rozbierania się do snu w pokojach męsko–damskich; najpierw panie, później panowie, ale już przy zgaszonej świecy.

Nikt z grona „rezydentów” natusińskich nie ubywał, natomiast zdarzało się, że odwiedzali Natusin przelotni goście na dwie, trzy noce. Każde przywitanie nowego gościa było radosne, bo była to afirmacja uciechy z jeszcze jednego ocalałego istnienia, z jeszcze jednej znajomej twarzy. Na stole pojawiał się chleb pieczony w Natusinie i mleczna kawa. Zaraz potem zaczynały się „ruchy przesiedleńcze”, czyli zacieśnianie dotychczasowych legowisk tak, aby można było ulokować nowy siennik. Po opadnięciu fali podniecenia wynikłego z pierwszego przywitania, dalszy przebieg rozmowy niósł ze sobą często smutek i grozę. Na liczne pytania, nowoprzybyły odpowiadał niekiedy, albo często: „zabity w walce, umarł w piwnicy, zaginął, wywieziony”.

Upamiętniły mi się trzy „wizyty”. Profesor Władysław Kowalenko, dyrektor Instytutu Morskiego, którego byłem studentem, odwiedził nas, a przede wszystkim profesora Ocioszyńskiego, współzałożyciela Instytutu. Nie tyle pytał „co dalej”, ile wlewał w uszy wdzięcznego słuchacza projekty utworzenia nowej uczelni w Gdańsku zaraz po wyzwoleniu. Gmach, skład wykładowców, nowy program nauczania, zasady przyjmowania studentów… Oczywiste było, że należy to właśnie robić, a chodzi tylko o ustalenie szczegółów… Była to dla mnie imponująca lekcja niezachwianej postawy i przemyślanej decyzji.

W parę dni później zjawił się kuzyn mego Ojca, senior rodu Piekarskich, wuj Franciszek. Wielki klerykał, z racji prowadzenia przez dziesiątki lat największego w Warszawie sklepu z dewocjonaliami na Krakowskim Przedmieściu. Miał posturę biskupa i tajemniczość mnicha należącego do kongregacji o najwyższym stopniu wtajemniczenia w sprawy pozaziemskie. Z kamienną twarzą obwieścił nam, kto został zabity, kto umarł z ran i zażądał cichego kąta do modlitwy i snu.

Jego wściekłość, a nasze rozbawienie nie miało granic, gdy rano następnego dnia okazało się, że zginęła jego sztuczna szczęka zawinięta na noc w chusteczkę. Zostałem zaangażowany do poszukiwań. Okazało się, że wcisnęła się pod cudzy materac. Tego samego rana, nikomu nie patrząc w oczy, wuj Piekarski wyjechał, bardziej rozżalony, niż skonfudowany. Oberwało się nam, młodym od Ojca za te niewczesne prześmieszki.

Zjawienie się pana Adama, kolegi Włodka z wojska i z konspiracji było potężnym wstrząsem dla wszystkich. Człowiek z wypalonymi włosami, brwiami, rzęsami i jednym okiem zaklejonym jakąś czarną mazią. Przyszedł na piechotę z warszawskiej Ochoty. Tam właśnie skrył się przed Niemcami w piwnicy jednego z domów. Walczył w Powstaniu. Nie chciał iść do obozu. W nocy, podczas gdy spał, Niemcy podpalili dom. Uciekł, kładąc się w kałuży, by ugasić tlący się kombinezon. Był w szoku, a ponadto świadom swego straszliwego wyglądu, dlatego nie korzystał z żadnego środka lokomocji.

Kąpiel, obmywanie oparzelin, ostrożne karmienie. Aby do następnego dnia. Przyszedł doktor Jonscher. Po zdjęciu ohydnej i tajemniczej grudy zalepiającej oczodół okazało się, że źrenica jest uszkodzona. Na ile? — tego bez odpowiedniej aparatury nie można było stwierdzić. Nie było mowy o oddaniu pana Adama do szpitala. Nie chciał. Bał się. Szok jeszcze nie minął. Został w Natusinie.

Zdarzały się również „odwiedziny” niepożądane i zgoła nieoczekiwane; żandarmeria przetrząsająca dom pod jakimkolwiek pretekstem i w nigdy niewiadomym celu. Nie doświadczaliśmy tego zbyt często, bowiem Natusin położony był na uboczu Podkowy i na najdalszym końcu Brwinowa. Pamiętam jedne z tych „odwiedzin”, które o mały włos, a skończyłyby się tragicznie.

Kontrolne spojrzenie przez okno pozwalało ustalić, kto wszedł na teren posesji. Jeżeli byli to Niemcy mundurowi, pierwszym posunięciem zabezpieczającym było krycie się młodzieży, a szczególnie mężczyzn w rezerwowej piwniczce. (Dziesięciu w wieku „poborowym” to chyba za dużo, jak na jeden dom). Owego dnia byli to żandarmi, a więc młodzież w mgnieniu oka znalazła się w piwniczce, zamykanej klapą w posadce przedpokoju. Klapa zakrywana była grubym dywanem. Tym razem półkolisty uchwyt klapy nie spadł w przeznaczoną dla niego żłobinę. Drzwi otworzyła moja Matka, ubrana jak zawsze w ciągu dnia w gospodarski fartuch. Żandarmów było trzech. Pierwszy z nich, po wejściu do przedpokoju, potknął się o wystający uchwyt klapy. W tym momencie moja Matka ostrym tonem zażądała powrotu Niemców na zewnątrz i wytarcia nóg o słomiankę. „Tu są czyste, wyfroterowane posadzki” — pohukiwała władczo. Niemcy, widząc schludną Hausfrau, zawrócili potulnie na słomiankę. Chodziło właśnie o te pół minuty, żeby móc kopnąć wystający uchwyt i wgnieść go w przypisane mu leże. Niemcy obszukali dom i odeszli, dziwiąc się obecności prawie tylko samych kobiet. „Rodziłam same córki” — wyjaśniła Matka w tonie porozumiewawczego rozgoryczenia.

W czynne życie, dostępne w warunkach listopada 1944 roku, pchnęła mnie moja Matka. Dostrzegła moment zwrotny w moim zachowaniu się i nie wchodząc ze mną w dłuższą pogwarkę zadała mi pytanie: „Pomyśl, jakiego kroku mogłaby się spodziewać z twojej strony pani Drescherowa? Czego by od ciebie oczekiwała, za co mogłaby się pochwalić?”. To było dobre pytanie. Łatwo mi przyszło na nie odpowiedzieć. Szpital! Opieka nad tymi najbardziej potrzebującymi pomocy!

Przełom listopada i grudnia obfitował w sytuacje wymagające zajęcia natychmiastowej postawy. Ten imperatyw nie tyle dotyczył mnie, co bliskich mi ludzi, z którymi się identyfikowałem. Jakże więc nie baczyć, co robią inni i w jaki krąg osądów i działań wciągają mnie samego? Raczej wciągnęliby, gdyby nie…

Jednym z moich podopiecznych w szpitaliku państwa Baniewiczów, gdzie pracowałem jako sanitariusz, był ciężko ranny w Powstaniu pan Antoni T.. Przywieziony w stanie beznadziejnym z racji upływu krwi i gangreny lewej nogi, przeszedł dwie operacje, w tym amputację tejże nogi powyżej kolana. Pan Adam, kolega Włodka z ZWZ w roku 1940 i Włodek często go odwiedzali w szpitalu. Pan Antoni, nazywany w Powstaniu „Wisusem”, bo taki nadano mu pseudonim z racji jego odważnych i nieco łobuzowatych wypadów na Niemców, przestał majaczyć zaledwie od paru dni i można z nim było przeprowadzić wywiad na temat jego rodziny lub przyjaciół, którzy mogliby zaopiekować się nim po wyjściu ze szpitala. Kaleka! — a więc sprawa kul, bo o protezie nie mogło być mowy. Antoś–Wisus niechętnie podejmował temat, twierdził, że jego rodzina mieszka pod Łomżą, bliższych szczegółów nie podawał. Dałem spokój tym rozmowom czekając, aż chory przyjdzie do siebie. Antoś coś ukrywał. Co? — tego nie wiedzieliśmy. Każdy może mieć w swym życiorysie wstydliwe epizody. Wnet Antoś został „przesiedlony” do Natusina za zgodą tutejszego gremium.

Koniec grudnia 1944 roku. Na niebie zaczęły się ukazywać zwiadowcze samoloty, ale o dziwo, nie niemieckie! „Eksperci” posiadający lornetki twierdzili, że to maszyny radzieckie. Pomruk ciężkiej artylerii frontowej stawał się wyraźniejszy. Front zbliżał się ku nam. Zaczęto snuć mnóstwo dociekań i przypuszczeń. Społeczność natusińska zaczęła stopniowo popadać w euforię.

Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Jest to okres rozbudzonych od nowa nadziei, skrytych lub ujawnianych radości, które nachodzą człowieka nawet bez wyraźnej przyczyny, bez określonego powodu. Kobiety natusińskie pod przewodnictwem mojej Matki zajęły się przygotowywaniem uwzniaślającej oprawy wnętrz i odświętnego jadła. Kilkunastu rezydentów natusińskich zostało zaproszonych przez moich Rodziców na wigilijną wieczerzę. O wszystko w zaopatrzeniu było trudno, a o to, co było najłatwiej, to jest o choinkę, wybuchł zażarty spór. Wyłonił się problem, jak daleko można się posunąć w proteście przeciwko zgnojeniu okupacyjnemu, by nie budzić zastrzeżeń wobec… siebie samego? Spalona, pusta Warszawa, dziesiątki tysięcy mogił, a my tutaj…? Tak, obchodzimy święto kościelne, ale nie festyn religijny. Stanęło na tym, że będzie prosty chojak przy stole wigilijnym, ale nieudekorowany i nieoświetlony.

Specyficzny był nastrój tej wieczerzy wigilijnej. Przyszedłem zasiąść do niej nieco spóźniony. W szpitalu musiałem podzielić się opłatkiem z „moimi chorymi”. Już wyzwolony od pierwszego wzruszenia, chłodnym okiem patrzyłem na swych współbiesiadników przy stole natusińskim.

Łamanie się opłatkiem… Matka dzielnie zainicjowała i przebrnęła przez ten symbol religijny i zarazem przez ten akt osobistego przekazu, patrząc każdemu z osobna w oczy i prosząc wzrokiem, by nikt się nie rozpłakał. I wszyscy zdzierżyli, tylko Antoś–Wisus podejrzanie zachlipał, tłumacząc się potężnym katarem. Zaraz potem wszyscy, brnąc poprzez swe zmieszanie, uwzięli się chwalić zupę grzybową z łazankami, czyniąc sztuczny rejwach. A stały trzy nakrycia, przy których nikt nie siedział. Tyle bowiem brakowało osób, należących do najbliższej rodziny tego gremium natusińskiego. Wysoka fala sztucznej swobody, czy nawet wesołości opadła nagle jak na nurcie, na którym otwarto śluzę i wszyscy na się spoglądać zaczęli nieporadnie, bacząc jeden na drugiego, kto wpierw poda nowy obojętny temat do rozmowy.

Odniosłem wrażenie, że cały szereg osób czuje się niezręcznie, żałując uczestnictwa w tym zbiorowym uroczystym posiłku, który miał działać jak katharsis, a pełnił funkcję katalizatora nieodreagowanych stresów.

Wreszcie, po tartym maku i kompocie, które musiały zastąpić wszystkie bakalie, Ojciec ruszył do fortepianu, by zagrać kolędę. I rozległ się zgodny, wyzwalający śpiew o tym, jak to Bóg się rodzi i wszelka moc truchleje… A ja miałem w głowie te moce, co do których pragnąłem, aby jak najszybciej „struchlały”. Czy mogłem wiedzieć, że przyjdzie mi się zetknąć z innymi, nieznanymi mi wtedy mocami, które „truchleniu” łatwo nie będą się poddawać?…

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 40

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Warszawa wygląda strasznie. Widok, jaki ma się przed oczyma, nie da się opisać. Kępa jest tylko uszkodzona przez pociski artyleryjskie. Chałupa Mamy ucierpiała najwięcej. Najgorsze, że pod okiem wszystkich rozkradają, co się tylko da. Okna i drzwi już rozkradziono. Na co teraz kolej przyjdzie, trudno powiedzieć. Dom nie nadaje się zupełnie do zamieszkania. Najwięcej uszkodzony jest dom Wuja Józia. Chałupa Babci stoi. Tyle na razie o Kępie. Poza tym nie byłem jeszcze nigdzie. W domu pani Jaroszyńskiej wątpię, aby coś ocalało. Piwnice są opróżnione, a w jednej jest wykopany dołek, tak jak by ktoś coś odkopywał. W Warszawie tanieje. Słonina jak przyjechałem, kosztowała 380, teraz 280 złotych. Chleb ciemny 2 kg 60 złotych. Papierosy sprzedałem (na razie 300 sztuk) po 150 za 100. Teraz staramy się coś zorganizować, aby móc rozpocząć jakieś roboty przy odbudowie. Przyjadę prawdopodobnie nie wcześniej jak za jakieś 10 dni. Tyle tu jest do dokonania, a wiesz, Kochanie, jakie trasy trzeba robić. Zaraz po przyjeździe chciałbym Was zabrać do Warszawy. Najgorsze jest z drogą, gdyż marsz na piechotę od dworca głównego na Sadybę, do tego z bagażem, jest rzeczą niezwykle uciążliwą. Błoto na ulicach takie, że trudno sobie wyobrazić (dziś mamy drugi dzień odwilży). Ruch na mieście większy niż w Częstochowie. Handel odbywa się wszędzie. Nawet w gruzach domów już gotują i wydają obiady domowe. Żywności w bród. Nawet można kupić kawior rosyjski. Sklepy zawalone żywnością.

Gdyby pani Sochacka chciała, to mogłaby przyjechać do Warszawy i zamieszkać u nas w mieszkaniu. Pracę można tu dostać. Musisz tylko dać pani Sochackiej kartkę do pani Szczerkowskiej z prośbą o wydanie kluczy do naszego mieszkania. U pani Karnawalskiej będę w przyszłym tygodniu. Jeżeli jest tam do czego wrócić, bo pracę to pani Karnawalska dostanie wszędzie w jakimś urzędzie, których jest pełno i które rosną jak grzyby po deszczu…”

List ten ucieszył mnie bardzo. Więc jest nadzieja, że Antek żyje! Jak się spotkamy, musi mi opowiedzieć wszystko szczegółowo. Tylko mama żachnęła się na ojca po przeczytaniu listu i zaraz siadła do pisania:

„Jestem przerażona, że nic nie dowiedziałeś się o Antku, a to przecież najważniejsze. Czy Edek nic o Antku nie wie? Poza tym mieszkanie trzeba jakoś zabezpieczyć. Nic nie piszesz o Meli i czy Genia Molak z Wami pojechała. Dlaczego tak długo tam musisz siedzieć? Nie piszesz, kogo widziałeś na Kępie i czy tam mieszkają? Trzeba koniecznie zasięgnąć języka o Antku. Niemożliwe, żeby nie znalazł się ktoś, kto go później widział. U nas wszystko w porządku. Do wyjazdu do Warszawy jesteśmy całkowicie przygotowani…”

Wkrótce po liście mamy przyjechał ojciec. Niestety, na żaden ślad Antka nie trafił. Pytaniom z naszej strony a opowieściom ojca nie było końca. Wieść o jego przyjeździe rozbiegła się natychmiast po znajomych. Przyszły panie Michalkiewiczowa z Wojtkiem, Sochacka i Jaroszyńska. Od nowa zaczął opowiadać, co zastał w Warszawie. Pani Michalkiewiczowa z Wojtkiem i pani Jaroszyńska zdecydowały, że jadą razem z nami. Córka pani Jaroszyńskiej, Elżbieta, miała jeszcze zostać w Częstochowie ze względu na stan zdrowia.

Od chwili tej decyzji wszyscy „przestępowaliśmy z nogi na nogę”. Do wyjazdu od dawna byliśmy gotowi. Teraz najistotniejszą kwestią było dostanie się do pociągu.

Podczas pobytu w Warszawie ojciec zarejestrował się w Wydziale Odbudowy, uzyskał więc w Częstochowie zaświadczenie, że wraca do pracy. Zawierało ono ważny dla nas zwrot: „Wszystkie władze wojskowe i cywilne proszone są o udzielenie wymienionemu poparcia i pomocy.”

Załącznik do tego dokumentu stanowiła biało-czerwona opaska z pieczęcią.

5 marca w Zarządzie Miejskim Częstochowy na dwujęzycznym, polskim i rosyjskim, dokumencie otrzymał ojciec również zezwolenie na przejazd pociągiem z rodziną, ważne do 25 marca, ale tego samego dnia poszedł na dworzec, do dyżurnego ruchu, aby się zorientować, kiedy moglibyśmy wyjechać do Warszawy. Stałego rozkładu jeszcze nie było. Ze względu na tajemnicę wojskową wiadomości o nadejściu pociągów podawano w ostatniej chwili. Żeby się zabrać, trzeba cierpliwie czekać na dworcu, aż jakiś pociąg nadejdzie. W tej sytuacji sprawa wyjazdu nie była dla nas łatwa. Bronek miał dziesięć tygodni, dziadek i babcia Zosia zniedołężniali, Janek malutki, a mama w nie najlepszym stanie zdrowia. Ponadto liczbie osób odpowiadała liczba tobołków nędznego dobytku i dwa duże kartony papierosów oraz worek roggenu, niezwykle cenne w naszej sytuacji. Już sama droga na dworzec nastręczała szereg trudności, jednakże zdecydowaliśmy się iść nazajutrz.

Przy naszej ulicy, na wprost szpitala, jeden z mieszkańców Częstochowy miał ukryty starannie samochód osobowy. Był to stary fiat z lat dwudziestych. Parę dni temu widzieliśmy, że go uruchamiał. Znaliśmy go z widzenia. Wiedział, że jesteśmy z Warszawy. Kiedyś, jeszcze za okupacji, idąc razem ulicą, rozmawialiśmy z nim. Wspólnie z ojcem snuli wnioski na temat rychłego końca Niemców. Teraz zaszliśmy do niego. Ojciec poprosił o przewiezienie bagaży, mamy z Bronkiem, Janka i dziadka z babcią na dworzec, zaznaczając oczywiście, że pomoc nie byłaby bezinteresowna.

Do samochodu nie było benzyny, ale ów pan miał wóz i konia i zawiózł nas na dworzec. O honorarium nie chciał słyszeć. Cieszył się, że mamy do czego wrócić. Na pożegnanie życzył odnalezienia Antka. Dziękowaliśmy naszemu nieznanemu z nazwiska przyjacielowi najserdeczniej.

Dzień był niezwykle mroźny, około 18 stopni poniżej zera. Na dworcu, zgodnie z umową, czekała już pani Michalkiewiczowa z Wojtkiem i pani Jaroszyńska. Rozłożyliśmy manatki na peronie, a ojciec poszedł do zawiadowcy. Tłok na dworcu i na peronach był olbrzymi. Wszyscy pragnęli powrotu do miejsc swojej tęsknoty, jeżeli tak można powiedzieć, bo przecież wielu z nich nie miało już ani domostw, ani rodzin. Teraz na dworcu stanowili tłum opanowany jak my jedną myślą: dostać się do pociągu.

Na dalszym peronie stał pociąg wojskowy zdążający w kierunku frontu. Na naszym — kręciło się też kilku radzieckich żołnierzy. Jeden z nich zwrócił moją szczególną uwagę, gdyż jego broń stanowiła powstańcza błyskawica.

Ojciec wrócił niebawem z dobrymi wieściami. Dyżurny ruchu, któremu przedstawił naszą sytuację, obiecał, że udostępni nam pocztowy brankard. Zastrzegł się jednak, że nie może zagwarantować dostania się do wnętrza wagonu, ponieważ tłum będzie walczył o każde miejsce. Doradził, żebyśmy zaczekali, aż tłum zaatakuje wagony, i dopiero po chwili zgromadzili się przy zamkniętym brankardzie, który on znienacka otworzy. Będzie to ostatni wagon w składzie. Pociąg miał nadjechać niedługo. Odetchnąłem z ulgą, nie wierzyłem bowiem, że wobec kłębowiska ludzkiego na peronach dostaniemy się do pociągu.

Po półgodzinie dał się słyszeć świst lokomotywy i długi sznur staroświeckich wagonów wtoczył się na peron. Gdy stanął, to, co nastąpiło teraz, przekroczyło wszelkie moje wyobrażenia. Masa ludzka, zbita na peronie, rzuciła się do okien i drzwi, przewracając i tratując wszystko, co po drodze. Koło nas przerzedziło się trochę, zaczęliśmy więc przesuwać manatki w kierunku brankardu. Widząc to niektórzy ludzie z tłumu, którzy byli najdalej od ścian wagonów, zaczęli się do nas zbliżać. Gdy znaleźliśmy się przed brankardem, zawiadowca obserwujący nas z okna wybiegł z dyżurki i błyskawicznie otworzył wagon. W tym momencie tłum zaatakował. Tylko mama z Bronkiem i Jankiem zdążyli wsiąść i wejście było już oblężone. Znajdowaliśmy się jednak tego wejścia najbliżej. Razem z Wojtkiem i ojcem, ponad głowami wdzierających się do wnętrza ludzi, wrzucaliśmy do środka nasze manatki. Całej tej kotłowaninie towarzyszyły lamenty, krzyki i przekleństwa. Przekrzykując ten tumult, nawoływaliśmy się wzajem i stwierdziliśmy, że jesteśmy w wagonie wszyscy. Udało się! Byliśmy razem, jednakże tak stłoczeni, że nawet o schyleniu się nie mogło być mowy, nie mówiąc już o siedzeniu. Gdzie, w którym miejscu, pod czyimi nogami są i czy w ogóle są nasze tobołki, nie wiedzieliśmy.

Niebawem pociąg ruszył. Warunki podróży były okropne z powodu ciasnoty. Gorsze niż przed pół rokiem, kiedy wieziono nas z Pruszkowa. Jednakże dziś wszystkich radowała jedna myśl: jedziemy do Warszawy.

Dopiero po dobrej godzinie udało nam się jako tako „przerolować” w tłumie, żeby znów stanowić rodzinną gromadkę. Udało się też mimo tłoku ściągnąć nasz dobytek w pobliże naszych nóg, a nawet zorganizować jakieś możliwości „półsiedzenia” dla mamy z Bronkiem na ręku, na zbudowanej z wielkim wysiłkiem piramidzie z bambetli.

Pociąg jechał powoli, zatrzymując się co jakiś czas na stacjach, których nie mogliśmy rozszyfrować. Wysiąść nikt nie mógł i nie chciał z obawy o utratę miejsca. Na każdej zresztą stacji wagon był szturmowany. Zrobiło się strasznie duszno. O wyjściu za tzw. potrzebą nie mogło być mowy. Myśmy z Wojtkiem i Jankiem rozwiązali ten problem w sposób prosty: napełnialiśmy butelki po kawie, które na początku podróży opróżniliśmy, Bronek zaś miał gąbczaste pieluchy. Mama przewidziała, że z przewinięciem mogą być kłopoty. Całe szczęście, że wyjechaliśmy głodni.

Niewątpliwie sytuacja, w jakiej wszyscy się znajdowaliśmy, nie dawała poczucia godności właściwej ludziom wolnym. Chęć podreperowania tegoż poczucia stwarzała wręcz groteskowe sceny. Między innymi babcia Zosia przypomniawszy sobie, że była damą, zaczęła prowadzić z panią Jaroszyńską francuską konwersację, jak w salonie za przedwojennych czasów, Drażniło to mamę, nie mówiąc już o jednym z robotników, któremu trajkotanie babki działało na nerwy. Nas z Wojtkiem też strasznie śmieszyło, ale nie mieliśmy odwagi strofować babci. Zrobił to za nas ojciec.

Zapadał zmierzch. Teraz znowu jedna myśl nurtowała wszystkich: jak wysiądziemy w Warszawie, gdy tłum jadący w innym kierunku zaatakuje pociąg.

Nadeszła noc. Zaczęliśmy przysypiać, mimo że byliśmy w pozycji stojącej, gdy pociąg zatrzymał się i ktoś krzyknął: „Warszawa, wysiadać!”

Obawa, czy uda się wysiąść, nim tłum ruszy na pociąg, spowodowała, że wszyscy napierali na wyjście, niektórzy skakali na oślep, padając w śniegu.

Wzdłuż torów czerniły się szeregi ludzi. Z daleka widać było ogniska. Ale te szeregi stały nieruchomo. To wojsko! Byliśmy uratowani. Okazało się, że nasz pociąg został przeznaczony dla polskiego wojska jadącego na front.

W drzwiach na wpół opróżnionego wagonu ukazał się oficer w polowej rogatywce. Gdy zaświecił latarką i zobaczył naszą gromadkę, odwrócił się i krzyknął: „Czterech do mnie! — Po chwili dodał: Chłopaki! Pomóżcie się warszawiakom wyładować.” Dwaj żołnierze wskoczyli do wagonu, a dwaj pozostali przed wagonem odbierali manatki i pomagali nam wysiadać. Gdy mama stanęła w drzwiach, trzymając na rękach Bronka zakutanego w koc jak tobołek, wyciągnęło się kilka par rąk. Żołnierz, który wziął Bronka, gdy zorientował się po kwileniu, że trzyma na ręku dziecko, zaczął go delikatnie kołysać tuląc do munduru. „Boże, jaki to robaczek”, powiedział. Był bardzo młody, miał może osiemnaście lat.

Na dworze panował siarczysty mróz, niebo skrzyło się gwiazdami, śnieg skrzypiał, gdy szliśmy. Żołnierze, każdy biorąc po dwa tobołki, odprowadzili nas do jakiegoś niewielkiego budyneczku tuż przy torach, przy którym dogasało ognisko. Złożyli nasz dobytek na kupę, zasalutowali i odeszli żegnani serdecznie. „Niech was Bóg prowadzi”, powiedziała babcia. Odprowadzałem ich wzrokiem cały czas, aż znikli za wagonami. Dla nich wojna się nie skończyła. Ilu ich jeszcze zginie?

Zgromadziliśmy się wokół dogasającego ogniska. Budyneczek, przy którym się ono paliło, był starą nastawnią kolejową. Ściany miał całe, ale we wnętrzu dogasał jakiś ogień. O wejściu do środka nie było mowy. Przycupnęliśmy na tobołkach. Za torami dostrzegłem dwa znane mi cylindry zbiorników gazowych. Byliśmy na Woli, na Dworcu Zachodnim, w tym samym miejscu, skąd wywożono nas przed sześcioma miesiącami. Błędne koło tułaczy zamknęło się…

Wojsko niebawem odjechało, pasażerowie naszego pociągu rozeszli się gdzieś w mroku, byliśmy sami na pustych torach. Na możliwość zdobycia furmanki musieliśmy czekać do rana. A tymczasem mróz wzrastał, ognisko ledwo się tliło, bo nie mieliśmy czym podniecić ognia. Było mi zimno, a jednocześnie chciało mi się okropnie spać, lecz mama nie pozwalała zasnąć. Dziadek jednak zaczął drzemać, Janek również. Co chwila trącaliśmy obydwu, to dziadka, to Janka, budząc ich. Baliśmy się, że mogą zamarznąć.

Nieco w lewo od zbiorników gazowych rysowały się kontury parowozowni, w której oknach migały jakieś światła. Musieli tam być ludzie, musiał być jakiś ogień, a może to dogasający pożar jak w naszej nastawni? Ojciec wyruszył na rozpoznanie. Wrócił niebawem w towarzystwie mężczyzny z biało-czerwoną opaską i karabinem na plecach. Był to milicjant pełniący służbę na dworcu. Przeprowadził nas do parowozowni. Ojciec pozostał przy nastawni, pilnując naszego dobytku.

Na środku parowozowni płonęło ognisko, wokół którego jacyś ludzie grzali się. Jeden z mężczyzn od czasu do czasu podrzucał do ognia klepki podłogowe i deski, których cały stos leżał naszykowany obok. Rozsiedliśmy się na jakichś skrzynkach. Dziadek i Janek natychmiast zasnęli, a mama odważyła się na błyskawiczne przewinięcie Bronka przy pomocy babci Karolci. Ja z Wojtkiem co pewien czas kursowałem między parowozownią a nastawnią w obawie, żeby ojciec nie zasnął i nie zamarzł przy tobołkach. Ojciec nas przepędzał, bo bał się z kolei, żebyśmy się nie poprzeziębiali, ale sprawdzaliśmy go dalej. Tak minęła nam pierwsza noc w wyzwolonej Warszawie.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski „Dzieje rodziny Tchórzow” – cz. 12. – ostatnia

Ostatni fragment niepublikowanego reportażu wspomnieniowego mojego Ojca. Powojenne dzieje jego adoptowanego brata – dziecka Zamojszczyzny.

janek

Jan Tchórz na zdjęciu zrobionym zaraz po otwarciu wagonu kolejowego na stacji Warszawa Wschodnia

OPOWIEŚĆ WALERKI O WOJENNYCH LOSACH

– Przed samą wojną tata mówi: „No, działka jest i będzie… To teraz przed wojną. Będzie dobrze, mówi, zboże ładne, w ogóle… Gdzie tam! Niemcy weszli i od razu zamknęli młyny. I od razu zrobiła się na wsi głodówka, ludzie mieli zboże i w ogóle – nie. A nie mieli gdzie zemleć. Teraz każdy sobie znachodził te żarna – kamienie. I radzili sobie ludzie. Potem nawet jak tato jeszcze żył to myśmy nie wiedzieli. Nie: co to było, bo to do dzieci zdradzali tajemnic. A myśmy nosili wodę z daleka, no nie?! To wiem, że właśnie tu warsza­wiacy przyjeżdżali po żywność. – Tak. Mnie najpierw zabrali.- Moja Mama to pamięta… Ja nie mogę zaprzeczyć. My się z Jasiem nieraz posprzeczamy z tymi datami, ale Mama pamięta wszystko! Wezwania były. Ale to sołtys. To były takie kontyngen­ty na ludzi. Nie, że trzeba było tym szkopom dać tylu ludzi, w ogóle. No, a tak, to się prawda zatykało dziury tymi sierotami młodymi, w ogóle. Stefcia była osobno. Stefcia została jeszcze tutaj biedować z Mamą i Jaś i Bolo i…
I zabrali nas do Zamościa, a dopiero później do Lublina. Był taki punkt zbiorczy. I tam przepatrywali włosy – nie. Tam ja jeszcze miałam czystą tę głowę. To warkocze mi zostawili. I zabrali nas do takiego majątku, to jest Mulke. Post, to był Heudeber, poczta, a Kraj Wernigerode. Byłyśmy na folwarku. Ale to był obozowy ten folwark, nie. A to jeszcze tej żywności nie dali, to my normalnie kradłyśmy. Jak się poszło na pole, to każda jedna miała taki worek na sobie. To zamiast tego fartucha. Bo nie dali fartuchów, tylko takie worki nam. O! wiesz, podwójny. A później to już nam wzięli te podwójne worki, dali takie, no po prostu je rozdzierali. Z tego worka to robili takie dwie zapaski, to już nie mogłyśmy wtedy ukraść no, bo co wtedy ukradniesz?! To myśmy wiązały, prawda, jak gdzieś robiłyśmy, nie, na polu, czy owoce, wiązałyśmy rękawy i wtedy w rękaw tej żywno­ści się wkładało i przychodziłyśmy do domu. Tam na te kazerne. Było nas bardzo dużo. Bo przywieźli siedemdziesiąt pięć dziewczynek, a gdzieś jak zaszli w głąb Rosji, nie, Ukrainki były. Tak, że tam w tym majątku wszelka narodowość, A jeszcze zawsze było tak. Co postawili taką laskę i fajrant do tej laski. To nie była godzina, tylko do tej laski to faj­rant. Nawozili tej młodzieży w ogóle, tak że naprawdę było ciężko tam u nas. Tyle do tej roboty gnali. Ja jeszcze byłam młoda dziewczyna to robić nie umiałyśmy, a Niemcy wymagali od nas tej pracy takiej, nie, że naprawdę, z tymi młockami to nas tak umęczyli, że niemożliwe. I my takie dziewczynki, parę zbuntowaliśmy się. Zbuntowaliśmy się, kiedy tak robiłyśmy dwa lata. Ja tymi datami nie mogę operować. Ja to moją Mamę podziwiam za tę pamięć. I myśmy się uparły w tej robocie. To odwieźli nas do fabryki samolotów w Oberszlejn. No! To tam dziękuję. Bombardowanie! Co noc to alarmy. Bo tam było takie lotnisko. Takich pręd­kich samolotów tych fliegercug, czy jak tam się nazywały te samoloty. Już nie zamiętam. Już tam, to dziękuję! Bomfeardowali! A w halach to była wszelka narodowość, i Francuzi i Włosi, Rosjanie…
Blaszki heblowałam na takim raszplu i takiej maszynie. To do samolotu były części. Ale to było okropne, nie. Jak tylko do milimetra, no może setna część milimetra, że się sheblowało tamtą raszplą, to już nahajką dostałaś. To każdy się tej nahajki bał od nich. To my znów do dziewczyn mówimy tak: Te Polki, co przyje­chałyśmy, to tak z każdego majątku gdzieś za karę przywieźli nas tam. I my mówimy jak to robić? No przecież, to przecież do winkla nie zrobi. To takie winkle miałyśmy wszystkie – nie. To my znosiłyśmy do tych majstrów, tak tydzień to on potem poprawili. A myśmy widziały, że i im się to nie udawało. Bo widać było, że jak do tych koszów z opiłkami, te takie blaszki rzucali. No, ale to byli Niemcy majstrowie i im było wolno wszystko. Ale jak która z nas coś zepsuła, niedoheblowała do winikla!? No to nie widać było niech człowiek bierze. Ale gdzie tam. Jak wziął pod szkło, w ogóle, te części do samolotu, takie te blaszki, brak jest, ale gołym okiem?! A stamtąd, jak z majątku przyjechałyśmy. To ten majątek był taki duży, Myśmy się nauczyły tam kraść i już głodu nie miałyśmy bośmy kradły. I każda jakby nie było ten żołądek sobie rozepchała. Przyjeżdżamy tam, a my dostajemy tak można powiedzieć, jedzenie na pierwszy rzut oka to jakie takie. Tak… margaryna była, mięsko było, ale jak się okazało faso­wałyśmy to w piątki i wtorki. I to starczyło na raz tego chleba i tego tam sznytke margaryny, nie, ile tam dali. To tam jeszcze dzielili nas, nie. I potem trzeba było żyć o tej brukwi. Brukiew dawali na obiad nam. A tu na kolację dawali, takie miałyśmy talerze z takimi przegródkami, tam troszeczkę sosu było jakiegoś i trzy ziemniaki w obierkach. Bo nie obie­rano te ziemniaki tylko w łupinach gotowali. No i owszem tam takiej surówki było troszeczkę, nie można powiedzieć, ale na co to było?! Jeszcze jak tak się wkopać, a kartofel zepsuty. A nieraz tak było, że i dwa się popadło zepsute kartofle to po tej kolacji człowiek wychodził naprawdę…
A najgorzej wiesz Maciuś to męczyli tych Włochów. Ja się tam na polityce nie znam. Bo to tam Baceolio – czy coś. To jakoś tam było, nie… Tych Włochów to nie mogliśmy im tego przeboleć. Że jak to można. To takie głazy, wyrwy takie to na tym lotnisku i w ogóle. To takie głazy, no z pół tej taboretki, to już ciężar był ten głaz. To i staje taki silny Niemiec, przecież to mogli mieć jakieś taczki do tego czy coś. Ale to specjalnie tak się mścili na tych ludziach, na tych Włochach. Stanął taki Niemiec i ma siłę, wyżarty jak niedźwiedź, i ten kamień, taki okropny rzuca temu Włochowi tak o! On to łapie, nie, ten kamień i teraz tak: „Podaj dalej! Podaj dalej! I potem dalej!” Ja tak chaotycznie opowiadam, bo ja nie mam pamięci. Ja tyle tych kłopotów przeżyłam, wiesz, śmierć Ojca i Braci, ale to jakoś zostało się we mnie. Ale jak ci opowiem jak naprawdę, jak oni biedowali ci Włosi. Tak jak sobie przypomnieć to coś zostało,  nieraz człowiek nie dojadł. Nieraz specjalnie. To jeszcze do takich wylewek te kartofle, te kartofle czy co. To jak wpadali do tej kuchni do tego kantyna, bo to taka była kantyna, to łapali te obierki, te zepsute kartofle i brukiew. A tu nahaje, nahaje i nahaje! A Ruskich to w ogóle odłączyli i tych Ruskich to tak bili, że w ogóle. Ten naród był tak umęczony, że to ja nie wiem, że się jeszcze przeżyło. Tak powiem ci było i jednego razu, nie. Niemcy gdzieś wyszpiegowali, że jest jakaś radiostacja. A my tam dziewczyny byłyśmy jeszcze. No po prostu dziewczyny. Co by tam się interesowały, czy co. Mówią, że tutaj coś jest. I taki samolot, zawsze latał i tak zwodził, dzwonił, brzęczał, jęczał tak ­wyłapywał coś, nie, w tej fabryce. No i faktycznie, że coś było. Bo taki Francuz jeden chodził w takim zawsze wysokim kapeluszu, jak to kiedyś dziedzice mieli. W ogóle, takie kapelusze czarne, nie. I oni tak… Kręci się ten samolot, dzwoniło, dzwoniło, nie, przyszli żandarmi i to wszystko gdzieś wykryli i najpierw zabrali tego Francuza. To my już nic nie wiedziałyśmy o tym Francuzie.
Ja ci opowiem jeszcze takie jedno przeżycie. Alarm w nocy! I to, co noc. Niewyspany człowiek, spać się chce, bo to robo­ta, nie. No i jednej nocy tak ja nie uciekam, i co będzie to będzie, nie uciekamy – parę dziewczynek. Przychodzą zmordo­wane w nocy, te dziewczyny z alarmu, cały taki barak, nie, i mówią: „Ale macie szczęście!”. No my, jak to dziewczyny, płakało się. Śmiejemy się, nie, „To wyście się nie wyspały chodziłyście, a my chociaż się w baraku wyspałyśmy” – mówię. Ale jednego razu, nie. Alarm! Syrena tak wyje, a mnie coś tak nie daje spać i w ogóle. Mówię: „Tych dziewczyn było ze czterdzieści.” Jako miałyśmy te łóżka piętrowe, po trzy, nie. I ja schodzę z tego trze­ciego piętra, z tego trzeciego łóżka na górze i mówię „Dziew­czynki wstajemy”, A dziewczynki, nauczyłyśmy się kląć fest, nie. nie wyspały się, cały dzień to teraz im nie chce się maszerować gdzieś. Ale mówię: „Dziewczynki wstajemy”, nie. A tu już popłoch, bo słychać samoloty. I jedna na drugą, bo było w tym baraku parę takich prycz. Były takie długie baraki bodajże po dziesięć było pokoi na jednej stronie, i po drugiej dziesięć. To jednak jak ktoś spał na środku, to żeby dojść do wyjścia to trzeba się było przebijać. -Ach tej nocy to nie można zapomnieć, i faktycznie wtedy właśnie zbombardowali Oberszlejm. Ale w tę noc oświetlili. Takie papiery złote rzucali, nie, takie żeby lśniło i szeleściło to i nie patrzyli. Już oni gdzieś wiedzieli czy co. Że to obcokrajowcy uciekają. Tam Niemcy składali takie bale. Takie bale. Takie sterty. A faktycznie przecież to nie Niemcy, a Polacy. To jak uciekaliśmy, to w te sterty. Schowaliśmy się. Dużo dziewczynek i Włosi i Francuzi i w ogóle. W taką stertę z tych balów układaną. Schowałyśmy się. No, ale wszystko jedno ten naród wtedy jak bombardowanie, to taki jakiś jest niespokojny, nie może nigdzie usiedzieć. Wychodzimy, taki jeden na migi, w ogóle. No, bo z tego strachu to ludzie jakoś na migi się zgadują, nie, zmawiają się. Uciekamy! Uciekliśmy trochę, nie, a tam już się pali. Takie beczki rzucali czy coś. To w po­wietrzu już rozrywało się i taki płyn, takie coś, że w razie, gdy jak się ktoś już znalazł, że to się rozprysło tam, to już nie uciekł. Już nie uciekł! Niemcy niektóre, to już też mieli dosyć tej wojny. Bo widać było. Przychodzimy, nie, bo w początkach to prze­ganiali. Ale później przyjmowali i to właśnie w tę noc. Przyszliśmy pod takim dom murowany, nie. I tak wszystko obiegło ten dom. Nie wiem czy oni żałowali i nas, czy bali się może o swoje życie, że tylu ludzi i, jak dojrzą, nie, to ich wymordują. I właśnie wtedy w barak bomba padła, nie. I tutaj właśnie gdzie myśmy stały. I tak to skrzydło spaliło. No, bo całego baraku, nie. Tam trochę zostało. Taki tutaj dół, a tam takie rupiecie. Jak lotnisko zbombardowali to nas potem już do fabryki nie puszczali. Zostali sami Niemcy robić. I później jak: fabrykę zbombardowali, a temu naszemu szefowi, Mulke, tak temu Niemcowi brakowało do roboty ludzi, znów nas zwerbował na folwark. Tam już nas zastali, prawda Amerykanie. To tak było już słychać. Bo tak jeden drugiemu wiadomość przynosił z Polaków. Mówią tak: Wiecie, za chwilę prawdopodobnie, że wejdą, że już są Amerykanie. Było słychać front, strzelaninę i w ogóle bomby. I w tę noc myśmy w tej kazerny, bo to pomieszczenie tak się nazywało kazerna – uciekły. Bo z samolotów, no front! Samolotów tyle, pociski się rozry­wają. W ogóle! No ale gdzie uciekać? I taki był most na polu, dwa mosty. I myśmy tam uciekły parę dziewczyn. Parę gdzie indziej. Chłopcy gdzie indziej. Rodziny z dziećmi też gdzie indziej uciekli. I rano każdy zmęczony niewiadomo co, jak z tym frontem. A tu pobudka i do roboty. Spałby człowiek zmęczony, taki przestraszony, nie. Młody, to spanie takie słodkie człowie­kowi, a tu do roboty. Jesteśmy! Odwieźli nas tymi ich traktorami na ostatnie pole i takie tam buraki robiłyśmy, Taki „szteknik”, to na nasie­nie. Bo to było… tak było jakoś w kwietniu. Oni już przyszli, a to dziewiątego zaraz nas wyzwolili. No nie mogę tych dat. Tylko opowiem to. Pracujemy! Też na polu się wtedy znaleźć! A już amerykańskie samoloty jeżdżą. Bo widać, że amerykańskie nie niziutko tak jak w ogóle. Przecież oni teraz nie wiedzą, kto jest i co, nie, A my patrzymy, a tą szosą czyli jak Heudeber –Mulke, tutaj gdzie my, czołgi już jadą. A tu nagle żołnierze. No parę słów, to tam myśmy już rozumiały. Bo ja już dzisiaj to zapomniałam, nie. Pyta się ten włódarz nasz: „Wohin soldaten”, nie? Czyli „dokąd żołnierze”. „Nach hause” – mówi amerykanisze… A oni tak patrzą, nie. I mówią no, gdzie teraz pójdą? Po niemiecku rozumiemy. To on mówi im, że tu jest taki lasek, że oni przejdą w ogóle, nie. Ale oni mówią „ruik”, żeby cicho, że my słyszymy. On mówi, że przyniosą, mówi ubranie. Jeszcze pamiętałam jak ubranie, Że ich przebiorą, nie. No my mówimy: Włódarzu puśćcie nas na kazerne chociaż. No przecież ci Amerykanie i teraz tutaj wasi żołnierze i my, no i wystrzelają nas, nie. A oni już Amerykanów widzą tam, i w ogóle, a jeszcze mają broń. I już jeden mówi „glajch erszissen”, mówi. Słyszy! Jeden z nich mówi do włódarza: „Menchen was?” „Polen”, mówi włódarz. A ten Niemiec, ten włódarz, co stał, ten tłumacz nad nami do roboty co zawsze. Jaki tu stał mówi „najn”, że nie można, że oni sami sobie zaszkodzą. To rozumiemy go wszystkie, nie. I mówię ci! Wtedy on mówi, że nie wolno, mówi, „szissen, szissen najn.” Mówi, że wtedy i oni utracą życie, że to tak blisko, nie. Ale my już nic. Ta przodowa mówi „nie giniemy, utrzymałyśmy się w Oberszlejm, utrzymałyśmy się pod tym mostem”, nie, bo i ona była tam. I ten Niemiec, ten włódarz. Nie pozwolił nas rozstrzelać. Nazywał się Skudlarz Michael. I Maciusiu, drogi bracie to tak się skończyło. Patrzymy jedzie znów nasz buchalter i taki, inspektor go nazywali, nie. Jedzie jeden na koniu, drugi na koniu Niemcy i już zawsze tak przyjeżdżali to się pozdrawiali „haj hitla” „haj hitla”, nie. Już wtedy nie tylko „morgen, morgen”. I jeden z nich mówi „Skudlarz amerykanisze glejch komen”. To zapomniałam też nazwisko tej Niemki. Miała siedmiu synów. To już jak przyjechałam do Niemiec, tam do tej Mulki. To już dziewczynki mówiły, że już trzech synów straciła. Na froncie, na wojnie. O i potem telegramy przyszły, nie, że już nie ma tych synów siedmiu. To ona, nie. Na własne oczy widziałam! To ten portret Hitlera, to z tego domu rzuciła i wyła, jak tylko… To ona to wyleciała jak ci Amerykanie jechali, nie. Krzyczała, że wojna się skończyła. Płacze i w ogóle, nie. Ale, że już mówi „nie ma”, mówi, na migi pokazuje, że co jej Hitler dał. Pokazuje na migi, że siedmiu synów: „sieben sohne”. Tak O! Pamiętam. Tochter to córki, nie! Że zginęło jej siedmiu synów. Ach to nie do opowiedzenia. Dzisiaj to tylko młodzi widzą w telewizji. Ale nie daj Boże wojny. No ja streszczam. Ale to było wszystko przeżyć, nie. Ten brak tej żywności i głód i w ogóle. A najbardziej to odczuwałyśmy głód w Oberschleim. Tam w tej fabryce samolotów. Ta dzisiaj się nie pamięta tego. Krzysio nieraz to się denerwuje. Oj, Mamo tego nie ma, tamtego nie ma, to młode to widzi, że teraz gdzieś jest lepiej. To telewi­zor, to to, to tamto, nie. Ja mówię, Krzysiu, słuchaj gdybyś przeżył to, co myśmy przeżyły. I Stefcia i mały Jaś, to byś nigdy nie grymasił, mówię. Co byś miał, to byś brał. Wróciłam do Polski. Wiem, że do Mamy czterdziesty szósty było jakoś. W maju. To żeśmy tu z Kaziem przyjechali. Ale najpierw żeśmy pojechali do Torunia do jego siostry. Zaraz w czterdziestym szóstym. Trzydziestego maja czterdzie­stego piątego wzięliśmy ślub. I tam się Halinka… Chcieliśmy jechać już w czterdziestym piątym, ale w ciąży, nie chcieli mnie puścić, już ci tylko jak urodzę dziecko. Halinka się urodziła w lutym. To jak żeśmy przyjechali, miała kilkanaście tygodni. Do Marny. Stefcia już była, chałupa stała jeszcze tam, na Borowinie. Był Jaś, Mama się bardzo ucieszyła. Ale Bola i Tadzia już nie zastałam… Muszę ci jeszcze opowiedzieć jak to było ze „Stolicą”. Puka kobieta: Ja mówię: Kto jest? „Pani Kołodziejowa to ja! Ale zapłakana. Ja mówię: „Co się stało pani Smykowa?” A zaraz, pani będzie płakać! Ja, mówię, ja nie mam powodu do płaczu. A co pani myśli. Każda kobieta ma płakać?! Co pani Smykowa myśli, że ja będę całe życie płakać? Że ja tylko życie na łzach spędzę, mówię. Na pewno nie! A daję słowo, że będzie pani płakała, mówi „Wie pani ja muszę opowiedzieć od początku jak to było.” Mówi. Przyjechała przyrodniej siostry, no moja Siostrzenica, powiada, z Warszawy. Wstąpiła do nas, a do rodzonego brata pójdzie jutro. I mówi. Popatrz ciociu. W zasadzie to ja nie lubię żadnych tak czasopism kupować i w ogóle. Wie ciocia niby w Warszawie, ale też człowiek się liczy z tym groszem. Ale na podróż kupię sobie czasopismo. I wybrałam sobie „Stolicę”. I tak przeczytałam już, mówi, od deski. Patrzę już jestem tutaj koło Krasnegostawu i jeszcze sięgnęłam po Stolicę. Już miała rzucić. A tutaj, mówi, na ostatniej stronie tego czasopisma. Jak mnie to, mówi, zainteresowało. Kto to jest? Gdzie to jest? mówi. Ciocia to będzie znać tych ludzi. Aż co za los oni mieli. Przeważnie, że mama nasza, mówi. Ta kobieta. Czy ona jeszcze żyje?! W ogóle. Czytamy, mówi, ale ciociu, ja już nie będę czytać, bo ja już płakałam. Jak ci redaktorzy mogli opisać to i pamiętali w ogóle, żeby łzy wycisnąć z ludzi… Jak oni mogli opisać?! „No”, ja mówię, dobrze pani Smykowa zaraz będziemy czytać.” To o was, mówi, całe wysiedlenie i w ogóle co Mamusia przeżyła. No i wiesz Maciuś zaczynamy czytać. O! A ja już dochodzę do tego: Stał na nóżkach wykrzywionych, moja mama go brała. Nie „Krzyś” Dionizy, nie, no a Smykowa już się patrzy, ta kobieta, nie, a ja już płaczę. Nie dochodzimy tutaj dalej, nie, już nie można skończyć tego czasopisma czytać, mówi, och jeju, mówi. Ja mówię: Pani Smykowa, ja bym to czasopismo… A nie, mówi. My je sobie bierzemy na pamiątkę. My Stefci prosimy, Stefcia nam nie chce dać, mówi. Nam nie chce dać tego czasopisma. To ja do Jasia rano. Mówię: „Wiesz Jasiu, taki się ukazał artykuł. On zaraz mówi „Walerio! Ja kupię! Ja kupię!”.
Mówię do syna. Krzysiu wieź do Zamościa! I Krzysio do Zamościa pojechał. Byłem, mówi, do pierwszego kiosku Ruchu ta pani mówi: „Nie ma”. A już w naszej wsi też, mówi, dwie mężatki, to właśnie córka tej Smykowej, co przyniosła do czaso­pismo tutaj nam czytać oglądają się. Ostatnie wzięły. Lecę żeby to jeszcze miała druga w naszym Ruchu. Lecę do drugiego kiosku Ruchu, nie ma już. Ludzie wybrali, mówi. Wybrali ludzie czasopismo „Stolicę”. Bo każdy chciał jeszcze czytać. Sam sobie chciał czytać, a z opowieści nie chciał nic wie­dzieć. Nie z opowieści tylko sam sobie przeczytać. Ach te ludzie jakby zwariowali. Każdy w kiosku Ruchu chce „Stolicę”. Już zabrakło w Zamościu tych „Stolic”. No zabrakło. Każdy chciał mieć czasopismo o nas, nie. Ja już i do redakcji napisałam i w ogóle. Walerka, mówi mi każdy. W gazecie cię opisali.
To Krzysio aż chodził na Nowe Miasto po te czasopisma gdzie Ruch. No i tam kupił. Tych czasopism posłaliśmy jedno Stefci. No bo skąd ona by tam wiedziała, prawda? Nie? Zaraz zanio­słam jedno do Jasia i jeszcze mam trzy, bo pięć kupił.
Słońce zbliżało się ku zachodowi. Wyszliśmy przed obejście zrobić pamiątkowe zdjęcia. Pożegnaliśmy serdecznie Szwagra, który zmęczony po nocnym dyżurze wrócił do domu, a my ruszyliśmy z powrotem na Borowinę.
Szliśmy obok gospodarstwa stryja Stacha rozmawiając głośno po drodze. Na polu pomiędzy rolą Walerki, a rolą stryja schylone nad krzakami truskawek pracowały dwie kobiety, Janek z Walerką i Krzysiem pozdrowili je serdecznie.
Były to dwie siostry Janina i Gienia Bęcalówny, Matka ich wcześnie odumarła. Ojciec Paweł Bęcal od 1897 roku grywał na fagocie w orkiestrze Karola Namysłowskiego. Umarł już po wojnie. Córki zostały same obrabiają ojcową schedę. Wieś im pomaga. To, czego nie mogą wykonać kobiece ręce robią za nie sąsiedzi, li one zaś znów z kolei też pomagają sąsiadom w inny sposób.
Są lubiane we wsi. Na wsi musi jeden drugiemu pomagać, Jankowi, na początku jak stawiał pierwsze kroki na matczynej roli, to też nieraz pomagali. Pan Wacław Nowosad dawał konia, pomagał orać.
Walerka z Krzysiem odprowadzili nas aż na wzgórze, z którego widać już było zabudowania Janka.
Pożegnaliśmy się. Nazajutrz żegnaliśmy Mamę Tchórzynę, Teściów, Krysię, dzieci Janka, który zaprzągł swego konia, posadził Marka na kozioł i odwiózł nas na przystanek do Starego Zamościa.

POSŁOWIE

Dzieci Walerki urodziły się już po wojnie tak jak i dzie­ci Janka, jak siostrzenica pani Smykowej. Nie znają goryczy tamtych lat.
Droga artykułu w „Stolicy” do Walerki i Janka, zaintereso­wanie młodego i starego pokolenia „chomeńskich” wojennymi losami ich ziem, list który nadszedł do Janka od pewnej czytelniczki z Warszawy uświadomiły mnie, że wbrew moim oczeki­waniom w końcu minęło przeszło 32 lata od tamtego czasu, tamte wydarzenia mają swój ciąg dalszy w pamięci i ludzkich sercach…
Artykuł w „Stolicy”, którego treść m.in. zawarłem w niniej­szym reportażu kończył się takim zdaniem:
„Dziś Janek jest gospodarzem. Przeżycia podczas Powstania, wygnanie z domu w dniu drugiego września 1944 roku i nasze rozstanie w 1945 pamięta. Nie wie tylko, jak przyjdzie zima, dlaczego czasami parzą go stopy i dłonie, gdy jest duży mróz”.
Czytelniczka „Stolicy”, pani Janina Ciułowa z Warszawy wystosowała do Janka list:
„Drogi Panie Janie!
Piszę ze Stolicy, bo jestem stałą czytelniczką tego poczytnego pisma, Wzrusza mnie Pańska młodość, którą szczęśliwie przeżyłeś, a tylko pozostały ślady bólu przeszłości. A otóż ten ból co Pan ma, to palenie nóg i rąk to łatwo się usunie za pomocą tej ludowej recepty.
Czytając „Stolicę” ujęte życie Pana przez redaktora nie daje mi spokoju, i muszę napisać. Tak mi Pana Panie Janie żal. Przykro. Dziś znalazłam chwilę czasu, to kreślę te parę słów do Pana. Po otrzymaniu tego listu, żeby Pan mnie mógł odpisać. Chociaż niech Pan stosuje dwa razy, A jak nie można z braku czasu i siły, to chociaż na noc raz. Chciałabym bardzo, żeby Pan mógł ten list otrzymać.
Do zobaczenia, chociaż listem.
Warszawa, Janina Ciułowa, ulica Puławska nr 25a m 2. Warszawa, 1.VII.1976 r.
Załączam dwie marki do listu”.
Opowieści Mamy Tchórzyny, Teścia, Teściowej, Walerki, droga artykułu do rąk Walerki i Janki, list Pani Ciułowej skłoniły mnie do powtórnego sięgnięcia po pióro. Tak zrodził się Niniejszy reportaż.
Ale znów wracam do „Intermezzo w domyśle”. W wojennych dziejach Krzysia-Dionizgo, czyli Janka Tchórza jest luka. Zawarta jest ona między szóstym stycznia 1943 roku a dniem, w którym się znalazł w sierocińcu. Jest tutaj szereg znaków zapytania.
Który polski kolejarz niemieckiego Ostbahn odkrył pierwszy na Dworcu Wschodnim „Transport śmierci”?!!! Jak on się nazywał, czy nazywa, może jeszcze żyje?
Kto z narażeniem własnego życia wykradł chore dziecko z wagonu ratując jego istnienie?
Jak i dzięki komu Janek trafił do sierocińca? Kim był fotograf, który wykonał zdjęcie Janka? Przecież dzięki temu zdjęciu Matka odzyskała utracone dziecko. Kto przekazał fotografię Matce Janka?
Długo rozmawialiśmy z Jankiem na ten temat.
„Wiesz Maciuś! Ja nie mogę tego pamiętać. Pamiętam jak nasza mama mnie nosiła na rękach, pamiętam pierwsze po wojnie pocałunki rodzonej Matki. Dobroć, serdeczność, tak jak Pani Ciułowej, trzeba odwzajemniać sercem. Chciałbym poznać tych kolejarzy, te Panie z sierocińca, fotografa, tę Panią, która przekazała fotografię mojej Mamie.
OD REDAKCJI
Zwracamy się w imieniu Janka Tchórza do ludzi dobrej woli, ludzi z tamtych lat. Zwracamy się do Ciebie Czytelniku!
Jeżeli w pamięci Twojej zachowałeś okruchy wspomnień z tamtych lat. Jeżeli znasz nazwiska nieznanych nam dziś uczestników opisywanych tutaj wydarzeń napisz do nas. Wspólnie uzupełnimy lukę kilkunastu dni w życiorysie Krzysia Dionizego Janka. 

Borowina Starozamojska – Chomęciska – Kazimierz Dolny – Warszawa
19 lipca, 15 października 1976 r.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 39

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

W domu zastałem stryja. Zjawił się u nas niespodziewanie. Przyjechał z Krakowa na parowozie za pół litra bimbru. Kilka dni temu urodził mu się syn, Andrzej (o dwa miesiące przed terminem).

Losy stryja w ostatnich dniach sierpnia nie były nam znane. Gdy Niemcy wkroczyli na Sadybę, stryjowi i kilkunastu żołnierzom udało się rozmundurować i uciec. Pozostawiając broń na stanowiskach, w oknach, wyszli z tobołkami w grupie uciekinierów w kierunku Ojcowskiej i przez Wilanów na Piaseczno. Dzięki temu ominęli fort i Pruszków. Na trzeci dzień, idąc szosą w kierunku Piaseczna, stryj został zatrzymany przez żandarmów jako bandyta. Gdy go legitymowano i rozpytywano, do żandarmów podszedł jeden ze stojących w pobliżu żołnierzy niemieckich, który cały czas przyglądał się bacznie stryjowi. Jego twarz wydała się stryjowi dziwnie znajoma. Nagle zdrętwiał. Ten żołnierz to przecież jego niedawny jeniec, wzięty w bagnach na tyłach Okrężnej. Dla stryja stało się jasne, że teraz nadszedł koniec. Żołnierz odwołał jednego z żandarmów na bok, rozmawiali przez chwilę jakby sprzeczali się, zapalili papierosy, a stryj stał pod skierowaną w twarz lufą bergmanna. Wreszcie żandarm podszedł znów do stryja i kazał mu odejść. Oddalając się powoli szosą w kierunku Piaseczna, stryj czekał na strzał. Strzał nie padł.

Z Piaseczna udało się stryjowi dotrzeć do majątku jednego z przyjaciół, do Sędziszowa.

Moment wyzwolenia zastał stryja w wiejskiej chałupie, w drodze ze Skawiny do wsi, w której mieszkał z rodziną.

Niemców w okolicy nie było. Docierały tu tylko odgłosy detonacji zbliżającego się frontu. Stryj wracał ze szpitala, gdzie leżała stryjenka. Ponieważ zmarzł, zaszedł rozgrzać się do stojącej na uboczu chałupy. Zasiadł przy stole, a gospodyni postawiła mu szklankę bimbru. Nagle w pobliżu zaterkotał karabin maszynowy, padło kilka pojedynczych strzałów i po chwili do chałupy weszło trzech rosyjskich żołnierzy. „Germanca niet?”, zapytał jeden. „A niet!”, odpowiedział stryj. Krótkie serdeczne powitanie i żołnierze zaproszeni przez gospodynię zasiedli do stołu. Gdy wznieśli toast: „Za pobiedu!”, stryj dostrzegł przez okno sylwetki kilku przekradających się Niemców. Trącił jednego z Rosjan w ramię i powiedział szeptem: „Wot i German-cy.” Starszyna nie wstając z krzesła, chwycił leżącą na ławie pepeszę i przez szybę okienną wyładował całą serię. Gospodyni podniosła lament, a żołnierz, odkładając pepeszę, powiedział: „Wot i Germancow niet. Tiepier jeszczo za pobiedu!” Za zniszczoną szybę jeden z Rosjan przyprowadził gospodyni niemieckiego „trofiejnego” konia.

Stryj miał fantazję i dar opowiadania. Nie wiem, czy tak się zdarzyło w istocie, w każdym razie słuchałem opowiadania z rozdziawionymi ustami. Stryj wpadł tylko na jeden dzień dowiedzieć się, co słychać, zorientować się w sytuacji i możliwościach powrotu do Warszawy. Częstochowa była przecież bliżej.

Teraz codziennie wychodziłem na miasto. Usiłowałem sprzedawać zdobyczne papierosy. Nie szło mi, ale zawsze zarobiłem trochę grosza na jedzenie. Mogłem też do woli gapić się na wszystko. Coraz więcej ludzi wracających z tułaczki i obozów zatrzymywało się w Częstochowie. W tłumie przechodniów widać było nierzadko ludzi w łachmanach i w pasiakach. Były to postacie-szkielety. Na niektórych pasiakach rzucały się w oczy różnokolorowe kokardki w barwach francuskich, włoskich, jugosłowiańskich. To więźniowie z różnych obozów koncentracyjnych szukali drogi do swoich domów. Najwięcej jednak było pasiaków z czerwonymi trójkątami z literą „P”.

Pewnego dnia wracając do domu, zastałem miłego gościa. Odnalazła się ciotka Mela. Lubiłem ją zawsze bardzo. Była nie sama, przyszła z Genią (dla mnie panią Genią) Molak, jedną z naszych dalszych sąsiadek z Sadyby. Wracały ze Śląska.

Z ciotką rozstaliśmy się w dniu 1 sierpnia rano. Ojciec nie zdążył jej uprzedzić o wybuchu powstania. Zastało ją w Śródmieściu. Usiłowała przedrzeć się do nas. Ostatecznie utkwiła w kamienicy przy ulicy Czerniakowskiej 204 i tam została do końca. Przeszła Pruszków i Wywieziono ją do pracy u Bauera koło Brzegu na Śląsku. Teraz chciała za wszelką cenę dostać się do Warszawy. Ta sama myśl ożywiała panią Genię. Jej rodzinę również rozdzielili Niemcy w Pruszkowie. Ojca zabrali chyba do jakiegoś obozu. Był to miły i dobry człowiek. Pamiętam, że nigdy nie tracił humoru. Miał na Sadybie skład opałowy i często tam posyłała mnie mama po drzewo, brykiety lub lofiks. Niestety, nie wrócił — jak szewc Bronisław Burno, cukiernik Czesław Kmiecik oraz nasi najbliżsi sąsiedzi, inżynier Konstanty Rago i pan Kazimierz Topczewski, i wielu, wielu innych.

Parę dni potem odbyła się u nas „narada wojenna”. Były też panie: Michalkiewiczowa, Sochacka i Jaroszyńska. „Obrady” toczyły się na temat, kto, kiedy i jak wraca do Warszawy. W tym zgromadzeniu ojciec był jedynym mężczyzną. Oczy wszystkich zwróciły się więc na niego. Miał najpierw pojechać sam.

Zaopatrzony w zezwolenie władz miejskich, w bimber i nasze zdobyczne papierosy jako walutę oraz w dziesiątki zleceń od pań Michalkiewiczowej, Jaroszyńskiej i Sochackiej, wyruszył wreszcie ojciec do Warszawy. Byli z nim jeszcze dwaj znajomi warszawiacy. Ciotka Mela i pani Genia też dołączyły do nich.

Baliśmy się wprawdzie o ojca, przecież jeszcze trwała wojna, Niemcy mogli zbombardować pociąg. Chodziły też plotki o niedobitkach esesmanów, włóczących się i atakujących Polaków, nie chcieliśmy jednak dłużej pozostawać w Częstochowie. Warszawa była wolna.

Gdy wracałem z dworca po odjeździe ojca, zauważyłem przy słupie z ogłoszeniami gromadę ludzi. Zatrzymałem się. Plakat głosił, że „4 lutego o 10.30 odbędzie się na Jasnej Górze nabożeństwo dziękczynne za oswobodzenie Narodu Polskiego od Niemców”.

Wyjazd ojca, perspektywa szybkiego powrotu do Warszawy tak mnie absorbowały, że wszystko inne przestało być ważne i interesujące. Niewiele też z tego okresu zapamiętałem. Tylko jedno zdarzenie wryło mi się w pamięć. Po raz pierwszy od sześciu lat poszedłem do kina.

Filmy z przedwojennych, dziecinnych lat przesłoniła najpierw królewna Śnieżka i krasnoludki. Przeżywałem wówczas ten film bardzo. Na wycieczce zuchowej z Antkiem w lesie koło Tłuszcza szukałem nawet krasnoludków, ale od 1 września 1939 roku przestałem w nie wierzyć. Teraz oglądałem radziecki film Niemcy pod Moskwą. Również bardzo go przeżyłem. Nie potrzebowałem jednak wysilać wyobraźni jak przed sześcioma laty. Wszystko było dla mnie proste, jasne i znajome. Gdy na filmie radziecki żołnierz przykładał się do cekaemu, przed oczami stawał mi obraz samotnego powstańczego karabinu maszynowego na przedpolach ulicy Okrężnej.

W kinie „Bałtyk”, gdzie poszedłem wraz z babcią, spotkałem kolegów ze szkoły na Krótkiej. Przyszli na film, jak za przedwojennych czasów, parami, z nauczycielem historii. Siedzieliśmy niedaleko od siebie. Kolega, z którym właśnie o kino się biłem, zaczepił mnie: „No i co, Maciek, już świnie nie siedzą w kinie? Kiedy wracasz?” Do szkoły wówczas — wobec rychłego powrotu do Warszawy — już nie chodziłem. A ponadto po wyjeździe ojca byłem jedynym mężczyzną w domu.

Tego dnia przyszedł list od pani Ireny Symonowiczowej:

„Przez cały czas nie mogłam znaleźć adresu państwa. Byłam w kontakcie z panią Szczerkowską, ale i ona nic nie wiedziała. Po wyjeździe z Pruszkowa miałam wyrzuty sumienia, że nie trzymaliśmy się razem, ale już na forcie usadowiliśmy się oddzielnie, oddzielnie wyszliśmy, a potem z Pruszkowa. Byłam już taka zrezygnowana, że moją główną troską było jak najszybsze wydostanie się z obozu. Widziałam, że po rozstaniu się z panem Bronkiem nie ma Pani ochoty ruszyć dalej (i może dobrze się złożyło). I gdy tylko padła wiadomość: transport, ruszyłyśmy przed siebie, żeby tylko prędzej z tego gnojowiska. Nie dawało mi spokoju sumienie, że nie pociągnęłyśmy Pani ze sobą. Jest mi przykro bardzo, że nie odnaleźliście się jeszcze z Antkiem. Może teraz, gdy zakończą się sprawy wojenne, będzie łatwiej skomunikować się. Ani na chwilę nie przypuszczam, że mu się coś stało. Miałam lekcje w młynie, więc mam trochę mąki. Kto rok temu przypuszczał, że takie zmiany zajdą, że rozproszymy się po świecie…”

Wkrótce też nadszedł tak oczekiwany list od ojca z Warszawy, z datą 14 lutego 1945 roku:

„Drogę mieliśmy nadspodziewanie wygodną. W Skierniewicach zatrzymaliśmy się we trójkę. W sobotę o godzinie 11.30 wyjechaliśmy do Pruszkowa, stąd wozem dostaliśmy się do Warszawy. Na razie zatrzymaliśmy się w mieszkaniu pana O. na Nowogrodzkiej 44 m 14, które ocalało i najzupełniej po sprzątnięciu nadaje się do zamieszkania. Mamy nawet jeden materac, jeden fotel i jedno łóżko. Śpimy więc po dwóch (gdyż jest jeszcze z nami kuzyn p. O.). W niedzielę rano poszedłem na Sadybę. Blok stoi. Antka nie zastałem. Nikt na Sadybie nic o nim nie wie. We wtorek widziałem się z p. Rzepeckim, który jest już w Warszawie. Widział on Antka w połowie września całego i zdrowego. Humor miał dobry i mówił, że ma zamiar udać się na Czerniaków. Pan Rzepecki wątpi jednak, czy mu się udało ze względu na znaczne trudności w drodze. Raczej sądzi, że jeżeli nie jest w niewoli, może być gdzieś pod Warszawą. Na Sadybie mieszkają już pp. Szczerkowscy, u których nocowałem. P. Szczerkowski wyjechał jeszcze do Opoczna. Widziałem się z p. Kuźniarową. Jędrek jest na wsi pod Krakowem. Wyjazd do Lublina jest nieaktualny, gdyż z Hanką Zawadzką był Edek. Edek był na Sadybie, ale nie rozmawiała z nim pani Szczerkowska i nic wskutek tego nie dowiedziała się o Antku. Mieszkanie nasze zastałem całe, ale w stanie opłakanym. Brak dachówek doprowadził do tego, że prawie w całym mieszkaniu kapie z sufitu. W mieszkaniu nieopisany bałagan. Meble są prawie wszystkie. Brak tylko jednej małej (tej z szybkami) półki w gabinecie, łóżeczka Maćkowego i stolika Antka (szuflada od stolika jest). Nadto w stołowym zabrano materac z otomany. U mamy skradli maszynę. Drzwi do szafy są wyłamane (jedno skrzydło) i rozbite na kawałki. Zabiłem nimi otwór w drzwiach wejściowych. W całym mieszkaniu rozrzucone są papiery, listy i fotografie oraz gałgany, które nie posiadały żadnej wartości dla złodzieja. Garnki, naczynia, szklanki itd. całkowicie rozkradzione. Obraz nędzy i rozpaczy. Książki w leju gniją i zaledwie odnalazłem parę sztuk, i to w rozpaczliwym stanie. Książki Mamy rozkradziono i częściowo to, co zostało, zniszczono. Szyby są prawie wszystkie. Tylko w niektórych oknach są poprze-bijane kulami karabinowymi lub odłamkami pocisków. Po uprzątnięciu, na co nie miałem czasu, w mieszkaniu można będzie mieszkać. Mieszkanie Rodziców jest w lepszym stanie, jednak więcej brak mebli. U Ojca z gabinetu skradziono półkę dużą, półkę małą, komplet mebelków stalowych i fotel do biurka. W stołowym brak mebelków wyściełanych, kredensu i stołu. Szafa w przedpokoju stoi cała i nie uszkodzona. Możliwe jest, iż część rzeczy jeszcze się odnajdzie w innych mieszkaniach. Oczywiście, jak wszędzie, i tu pełno papierów na ziemi w gabinecie i w pokoju pp. Symonowiczów (który się znalazł, jest z panią Ireną w majątku; pod Krakowem). Portrety na ścianach wiszą; brak tylko części obrazków. Zabiłem okna w mieszkaniu Rodziców, tekturą i dyktą. Skrzydeł zewnętrznych brak, są tylko wewnętrzne, które były w pokoju Leona. Czesiek podobno był na Sadybie w okresie, gdy do bloku nie wpuszczało nikogo wojsko. Rozmawiał z nim przez ogrodzenie Sieradzki, ale o czym mówili, nie wiem, gdyż jeszcze widziałem się z Sieradzkim. Na Sadybie będę jeszcze i wtedy postaram się o uporządkowanie mieszkania i dowiedzieć się bliższych szczegółów. We wtorek przez 15 minut byłem na Saskiej Kępie. Będę tam jeszcze. Byłem u cioci Nadzi. Na razie jest bądź już na Kępie, bądź na wsi. Żórawski wrócił. Zmarł tylko Wujo Józio w listopadzie.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski „Dzieje rodziny Tchórzow” – cz. 11.

Dalszy ciąg niepublikowanego reportażu wspomnieniowego mojego Ojca. Powojenne dzieje jego adoptowanego brata – dziecka Zamojszczyzny.

janek

Jan Tchórz na zdjęciu zrobionym zaraz po otwarciu wagonu kolejowego na stacji Warszawa Wschodnia

ODWIEDZINY U WALERKI

Do Chomęcisk wybraliśmy się dopiero po obiedzie. Tam gospodarzy teraz Walerka ze swym mężem – Kazimierzem Kołodzie­jem – szwagrem i najmłodszym synem Krzysiem.
Szliśmy od lasu, dobrami, w których piątego grudnia 1942 roku kryli się „chomenscy” – od lasu, którego tak bał się Kulman. Powoli zbliżaliśmy się do Chomęcisk.
W 1964 jak byłem ostatni raz w Chomęciskach to szwagier (przecież mój wojenny szwagier) wykańczał właśnie piękny murowany dom. Już wówczas usunął miny moździerzowe, którymi była zasypana studnia. Już po wodę nie trzeba było chodzić do Szymalów. Obórka stanowiąca przedłużenie chaty Mamy Tchórzyny była już rozebrana, a sama chałupina zamiast strzechy była pokryta papą. Jak teraz znajdę Chomęciska? – Nie pytałem o to Janka.
Gdy wyszliśmy z lasu najpierw dostrzegłem dom szwagra. Wówczas w 64 wydawał mi się bardzo olbrzymi, a teraz to już w ogóle gigant.
Dopiero po chwili zorientowałem się, że wrażenie to powoduje fakt, że stara chałupina Mamy Tchórzyny jest już do połowy rozebrana. Faktycznie pozostała z niej tylko połowa. Z każdego boku tylko jedno okno i drzwi, które stykały się teraz z narożnikami. Obórka stanowiła teraz oddzielny maleńki budynek przesunięty w głąb pola.
Jak wygląda teraz Walerka?! Jak ją pamiętam jeszcze w 1947, a potem w 1964, mimo przeżyć, była to młoda ładna roześmiana dziewczyna.
Gdy weszliśmy do domu, Walerki nie było. Wyjechała gdzieś do Izbicy z najmłodszym synem – Krzysiem. Przywitał nas szwagier. Była również Halinka, która przyjechała z Zamościa do lasu na poziomki i maliny. Jak ostatni raz ją widziałem w czterdziestym siódmym miała wówczas niespełna półtora roku. Teraz przywitała mnie śliczna zgrabna dziewczyna. Szwagier się trochę jakby postarzał. Praca, przeżycia wojenne – przesiedział przecież w obozach od kampanii wrześniowej aż do końca wojny – sześć długich lat.
To robi swoje, to osobny temat i rozdział. Teraz pracuje w Zamościu jako portier, a w miarę sił i czasu wykorzystując swoje umiejętności para się stolarką.
Ucałowaliśmy się serdecznie i zmęczeni drogą usiedliśmy w izbie na ławie zajadając świeże czereśnie. Nadszedł stryj Stacho – wyszliśmy na zewnątrz, zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia. I tak wywędrowaliśmy w las. Jeszcze w czterdziestym siódmym był tu austriacki cmen­tarz wojenny z pierwszej wojny światowej, który Niemcy podczas drugiej wojny uporządkowali. Jak wówczas w czterdziestym siódmym opowiadał Stary Szymala, który kopał na tym cmentarzu groby, chowano ich po kilkunastu. Dziś po niemieckich grobach nie ma ani śladu. Pozostała tylko jeszcze jakaś jedna samotna mogiła partyzanta – leśnego człowieka z ostatniej wojny. Wróciliśmy do chałupy. Popatrzyłem w okno w kierunku wsi. Z dala drogą zmęczona upałem zbliżała się Walerka z Krzysiem. Nie będę opisywał powitania. Już po pierwszym dniu pobytu w Borowinie: wiedziałem, że muszę napisać reportaż. Sprężyłem się ostro. Włączyłem magnetofon.
– Walerka. Jak to było podczas wojny?!

c.d.n.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 38

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

WYZWOLENIE I POWRÓT DO WARSZAWY

Rano, gdy tylko zbudziłem się, wyszedłem na zewnątrz. Był dzień 16 stycznia. Naokoło panowała cisza. Detonacje dochodziły z bardzo daleka, ledwo słyszalne. Wyszedłem na ulicę. Brama koszar była na oścież otwarta, wartownika nie zobaczyłem, ale gacie na sznurze wisiały. Po dziedzińcu przebiegali w różne strony jacyś cywile niosący toboły. Zrozumiałem, że Niemców już nie ma. Wszedłem przez bramę, podbiegłem do sznura i zacząłem z niego zdejmować zamarznięte na deskę kalesony. Z trudem dały się oderwać od sznura. Musiałem je połamać, żeby zwinąć przynajmniej w rulon. Pobiegłem w kierunku wartowni. Po naciśnięciu klamki drzwi ustąpiły. We wnętrzu panował nieład. Stojaki po karabinach były puste, na podłodze walały się puste skrzynki po granatach i amunicji. Na parapecie okna leżała manierka, a tuż pod parapetem chlebak. Chwyciłem manierkę, zawijając ją w kalesony. Sięgnąłem po chlebak. Był ciężki. Stropiło mnie to na chwilę. Odchyliłem klapę chlebaka i zrobiło mi się gorąco. Spod klapy wystawały niebieskie guziczki zawleczek niemieckich granatów jajowych. Były poodkręcane. Sznurki zawleczek tkwiły w granatach, a jedna była zapięta na dziurkę od guzika pod klapą. Całe szczęście, że nie uniosłem chlebaka. Stałem chwilę bezradnie. Wyjąłem manierkę, odkręciłem korek i podsunąłem szyjkę pod nos. Poczułem zapach wina. Popatrzyłem na chlebak i na manierkę i na wszelki wypadek wylałem wino na podłogę.

Po wyjściu z wartowni zajrzałem do bunkra. Całe jego wnętrze było wyładowane niemal pod sufit amunicją karabinową. Ruszyłem w kierunku dziedzińca. Grupki ludzi z baraku, w którym znajdowała się kuchnia, wynosiły jakieś worki. Pobiegłem tam. W pomieszczeniu, gdzie musiał być magazyn, kilku ludzi ładowało do worków, co się dało. Wziąłem i ja z kąta pusty worek po mące, wrzuciłem do niego zdobyte kalesony i manierkę i zacząłem się rozglądać. Na dużym masarskim stole leżały jakieś kawałki mięsa. Wrzuciłem szybko jeden do worka. Gdy sięgałem po drugi, wyrwał mi go jakiś mężczyzna. W głębi na stole stała waga. Gdy sięgnąłem, jakaś ręka również sprzątnęła mi ją sprzed nosa. Między stołem a ścianą spostrzegłem skrzynki z pudłami kartonowymi. W kartonach znajdowały się brązowe paczuszki oklejone celofanem z nalepkami i napisem: „Roggen Eintopfessen”. Zrozumiałem, że są to zupy konserwowe w kostkach. Ukryty za stołem, w pośpiechu zacząłem ładować je do worka. Z trudem mogłem go teraz udźwignąć. Wychodząc z baraku, schwyciłem jeszcze menażkę leżącą na pieńku do rąbania mięsa i ruszyłem żwawo do domu. Bojąc się, żeby mi ktoś zdobyczy nie odebrał, omijałem krążących po dziedzińcu innych szabrowników.

Gdy wszedłem do mieszkania i wyładowałem worek, mama była oburzona. „Jak mogłeś? To kradzież!” Ale ojciec przyszedł mi w sukurs, odpowiadając: „Jaka kradzież?! A oni co? Skąd to mają? Myśmy dawali im podarunki?” Układałem więc spokojnie kostki, potem je policzyłem i gdy ojciec przetłumaczył przepis, okazało się, że dzięki mojej zdobyczy mamy zapewnione zupy co najmniej na dwa miesiące. Byłem bardzo zadowolony z siebie. Tylko ojciec trochę mnie potem zgasił: „Manierka wojskowa to rozumiem, zdobycz wojenna, ale te gacie to cię, Maćku, kompromitują.” Jednakże za dwa dni ojciec tę „kalumnię” odwołał, bo okazało się, że kalesony, w których wyszedł z Warszawy, rozlazły się całkiem w praniu i były jeszcze bardziej dziurawe niż te, które ja „zdobyłem”.

Głód mogliśmy teraz jako tako zaspokoić. Gorsza była sytuacja rodziców, jeżeli chodzi o palenie. Od dwóch dni papierosów nie można było dostać, a zapasów żadnych nie mieli. Ojcu wpadła do głowy genialna, jak się później okazało, myśl, żeby spróbować coś kupić w składach Monopolu Tytoniowego. Znajdowały się one niedaleko nas, za wąwozem. Poszliśmy tam obaj. Gdy znaleźliśmy się w pobliżu, do uszu naszych doszedł charakterystyczny chrzęst gąsienic i równocześnie zobaczyliśmy czołg z czerwoną gwiazdą na wieży. Jego lufa zwrócona była do tyłu. Wyglądało to jak by ktoś czapkę z daszkiem założył tyłem na przód. Czołg staranował bramę ogrodzenia Monopolu i wjechał do środka, a za nim zaczęli się wlewać ludzie. „Zdaje się, że kupimy bardzo dużo papierosów, i to za darmo”, powiedział ojciec. Po lewej stronie znajdował się duży, długi, ceglany magazyn z wysoką rampą. Czołg stanął przy rampie, a czołgiści w myszatych mundurach i futrzanych hełmofonach ładowali do wieży kartony z papierosami. Ojciec uśmiechnął się do nich i krzyknął głośno: „Zdarowo, bojcy!” „Zdarowo!”, odkrzyknęli uśmiechając się od ucha do ucha.

Magazyn roił się od ludzi. Momentalnie rampa, jeszcze przed chwilą pusta, została zapełniona skrzyniami z papierosami, wyciąganymi z magazynu. Trudno nam było udźwignąć dużą skrzynię. Mniejsze kartony, po 40 tysięcy sztuk machorkowych i haudegenów, były też ciężkie i niewygodne do niesienia. Ojciec został więc przy papierosach, a ja pobiegłem pożyczyć od sąsiadów sanki. Po kilku minutach byłem z powrotem. Czołgiści szykowali się właśnie do odjazdu. Nagle dał się słyszeć warkot nadlatującego samolotu i w chwilę potem klekot karabinu maszynowego. Dostrzegłem kątem oka załamane skrzydła sztukasa. Uskoczyłem za skrzynię z papierosami, ojciec przyciągnął mnie do siebie, a żołnierze przylgnęli do wieży czołgu od strony rampy. W tym momencie ze ściany magazynu zaczęły się sypać jak po sznurku odpryski cegieł. Jedna ze skrzyń na rampie rozprysła się w drobny mak, aż tytoń z papierosów utworzył obłok kurzu.

Samolot przeleciał nisko nad dachem, ogłuszając nas warkotem. Zamknięta klapa wieży czołgowej uchyliła się i najpierw ukazała się lufa kaemu, a potem żołnierz opierający długą podpórkę karabinu o wywietrznik wieży, ale samolot już zniknął i warkot ucichł. Czołgiści wgramolili się do wieży, na której szczycie pozostał tylko żołnierz z kaemem, czołg wykonał efektowny zwrot w miejscu, rozwalając przy okazji kawałek rampy, i ruszył w kierunku bramy. Pomachaliśmy żołnierzowi ręką, odkiwnął przyjaźnie i poprawił się na swoim miejscu, spuszczając nogi do wnętrza włazu.

„No, Maciek, nie ma osłony przeciwlotniczej, wracamy do domu”, powiedział ojciec. Wrzuciłem jeszcze do torby, którą przyniosłem, kilkadziesiąt paczek klubów, damskich i extrapłaskich i przytrzymując ją na sankach, które ciągnął ojciec, ruszyliśmy do domu.

 

Zdobycz była cenna, ale też trochę kompromitująca. Cóż było w owym czasie jednak robić — sytuacja wojenna. Dola wysiedleńców trochę nas w naszym sumieniu rozgrzeszała. Okazało się przy tym, że kartony po papierosach to wspaniałe łóżko dla Bronka, którego dotychczas mama układała nisko, na małej walizeczce. Teraz leżał w becie na kartonach na poziomie łóżka i był w nocy w każdej chwili w zasięgu matczynej ręki.

Ku zmartwieniu mamy postanowiliśmy z ojcem znów wyjść na miasto. Gdy przechodziliśmy koło szpitala, ojciec zdecydował się zajrzeć do środka. Weszliśmy do dużego hallu, kierując się na piętro. Na półpiętrze leżały na podłodze otwarte skrzynki z granatami o poodkręcanych zawleczkach, związanych do kupy drutem. Minęliśmy ostrożnie niebezpieczną pułapkę. W salach szpitalnych panował straszny bałagan: łóżka stały porozsuwane w nieładzie, pozbawione pościeli lub zarzucone brudną, nierzadko pokrwawioną bielizną. Na łóżku pod oknem leżał nowiutki mauzer z wylotem lufy zasłoniętym zielonym kapturkiem. Chwyciłem go, odryglowując zamek. W magazynku tkwiły trzy naboje. Wprowadziłem do lufy nabój, oparłem karabin na parapecie, kierując lufę w niebo

i przykładając kolbę do ramienia. W tym momencie ojciec chwycił za szyjkę kolby i przekręcił bezpiecznik. „Nie strzelaj! — krzyknął. — Zostaw to! Pomyśli ktoś, że tutaj są jeszcze Niemcy, i można w głupi sposób zginąć w dniu wyzwolenia.” Z żalem przyznałem ojcu rację, rozładowałem karabin, zabierając amunicję i kapturek z lufy na pamiątkę. Mauzera zostawiłem na łóżku.

Z sali zeszliśmy na dół. W przyziemiu znajdował się warsztat ślusarski. Ojciec załadował imadło, dwie laubzegi, kilka mesli, pilników, obcęgi i młotek do skądś wygrzebanego worka. „Po co?”, zapytałem. „W Warszawie przydadzą nam się te narzędzia bardzo, przecież teraz będziemy mogli już wrócić”, powiedział.

Odnieśliśmy zdobycz do domu i powtórnie wyszliśmy na miasto. W alei Wolności panowały pustki. Nieliczni przechodnie sunęli pod ścianami domów. Skierowaliśmy się ku II Alei. Gdy dochodziliśmy do ulicy Biegańskiego, poczuliśmy zapach spalenizny, a po chwili zobaczyliśmy dym wydobywający się z wypalonego wnętrza, gdzie mieścił się Soldatenheim. Jeden z mijanych przechodniów prawie biegł. Ostrzegł nas, żebyśmy uciekali w kierunku Jasnej Góry, bo na dworcu stoi pociąg z amunicją, który za chwilę może wylecieć w powietrze. Zastanawialiśmy się chwilę, czy nie lepiej szybko przejść ku alei Panny Marii i tamtędy od tyłu wrócić do domu, gdy nagle powietrzem wstrząsnęła potężna detonacja. Na ulicy zrobiło się ciemno. Po tej detonacji nastąpiła seria następnych eksplozji. Czy to pociąg wyleciał w powietrze, czy Niemcy nie dają jeszcze za wygraną i walą z armat? Jeżeli pociąg wyleciał, to nam już nic nie grozi. Eksplozje ucichły, więc ruszyliśmy dalej.

Przed bramą jednej z kamienic za Domem Księcia stała na chodniku skrzynka pełna konserw. Ważyła z kilkadziesiąt kilo. Podnieśliśmy ją i rąbnęliśmy kantem o chodnik. Rozleciała się na kawałki, a puszki rozsypały się aż na jezdnię. W tym momencie z bramy wyskoczyła jakaś elegancka kobieta i uderzając ojca pięścią w plecy, zaczęła krzyczeć: „Złodzieje! Złodzieje!” Wrzasnąłem na damę:

„Samaś złodziejka! To takie twoje, jak i nasze! Niemieckie!” Gdy ja kłóciłem się z babskiem, ojciec zdołał podnieść jedną puszkę. W tym czasie z bramy wyskoczyła kilku ludzi i puszki momentalnie zostały rozchwytane. Baba, klnąc jak nie przystoi damie, została sama nad deszczułkami po skrzynce. Przechodnie, których detonacje zapędziły do bramy, znikali teraz szybko, dzierżąc w dłoniach po kilka puszek baraniny. Nam, niestety, trafiła się tylko jedna.

Szliśmy dalej. Gdy byliśmy niedaleko ulicy Waszyngtona, zza węgła wyjechał odkryty samochód pancerny. Zza tarczy wystawała lufa karabinu maszynowego, a spoza niej widać było postacie dwóch radzieckich żołnierzy. Pokiwali nam rękami i samochód skręcił w kierunku Stradomia.

Na rogu alei Wolności i II Alei stał wbity w narożnik kamienicy wrak olbrzymiego tygrysa z lufą smętnie spuszczoną do dołu. W II Alei pośrodku stała dla odmiany wypalona pantera, obok której leżał z jednej strony na wpół spalony i częściowo rozjechany gąsienicą trup niemieckiego czołgisty, a kilkanaście metrów dalej — drugi wrak czołgu z wychylonym z górnego włazu trupem. Musiało tu być gorąco. Idąc w kierunku klasztoru, jeszcze kilkakrotnie mijaliśmy niemieckie trupy. Lokal obok fryzjera, w którym niedawno jeszcze mieściła się siedziba NSDAP, ział wypalonymi oczodołami okien. Spojrzałem w kierunku Jasnej Góry. Na wieży klasztoru łopotała na wietrze biało-czerwona chorągiew. Częstochowa była wolna.

Na drugi dzień sam wyszedłem na miasto. Zaskoczył mnie niesamowity ruch na ulicach. Sklepy były otwarte, choć towarów w nich nie widziałem. Poszedłem ulicą Orlicz-Dreszera. Na placu koło Katedry stał spalony niemiecki czołg. Na kamiennej barierze schodów katedralnych dostrzegłem gotową do strzału pięść przeciwpancerną, pod którą na trotuarze leżał trup niemieckiego żołnierza. Nie zdążył wystrzelić. Radziecki żołnierz był szybszy, prędzej pociągnął za spust. Na Małym Rynku znów niemieckie trupy. Jeden z nich leżał w zejściu do schronu przeciwlotniczego, jakich wiele w okresie okupacji Niemcy pobudowali pod Rynkiem.

Nagle poczułem dziwny skurcz w sercu. Na Rynku stało trzech ludzi w cywilnych ubraniach, z pistoletami maszynowymi, z biało-czerwonymi opaskami na ramionach. Czyżby powstańcy? Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że w Częstochowie wojna już się skończyła, Niemców nie ma, a ci trzej mężczyźni z opaskami i pistoletami to patrol miejskiej milicji.

Dużych zniszczeń na mieście nie było poza spalonym budynkiem „Renomy”, lokalem NSDAP i Domem Księcia, i oczywiście niemieckimi czołgami. Z satysfakcją odnotowałem, że nie ma zniszczonych czołgów radzieckich. Niemcy w mieście musieli zostać całkowicie zaskoczeni, tak jak ten strzelec przy pięści pancernej.

Niestety, byli i radzieccy polegli. Na placu Pierackiego na wprost cerkwi Św. Jakuba, po zachodniej stronie I Alei, widniało kilkanaście świeżych mogił z drewnianymi obeliskami i pięcioramiennymi gwiazdami. Tabliczki z dykty zapisane były rosyjskim alfabetem. Na każdej z mogił leżały świeże kwiaty. To mogiły tych, którzy swoim życiem okupili naszą wolność.

Wracałem do domu ulicą Pułaskiego i Sobieskiego. Za Domem Księcia skręciłem w kierunku ulicy Biegańskiego. Na tyłach Domu, za niskim parkanem, w ogrodzie, leżał na śniegu rozkraczony trup niemieckiego oficera, ubranego w elegancki wyjściowy mundur i nowiutkie buty z cholewami, lśniące, jak by były przed chwilą pastowane. Spojrzałem na swoje buty, w których wyszedłem z Warszawy — były szare ze zniszczenia i nie miały prawie wcale zelówek. Zapragnąłem tych oficerków. Ale przecież on nie żyje, tłumaczyłem sobie w myślach. Nie Nie zedrę ich z trupa!

Ruszyłem do domu, ciągle myśląc o tych pięknych butach. Chyba uporczywa myśl spowodowała, że poczułem iż w nogi jest mi bardzo zimno. Przecież tamtemu są nie-potrzebne. Ale co mama powie? Co ja powiem mamie?

Ale buty są tak piękne! Machinalnie zawróciłem. Przyspieszyłem kroku, wszedłem przez furtkę. Oficer leżał na boku, jego sztywne nogi rozkraczone były już inaczej. Jedna leżała płasko na ziemi, a druga sterczała ku niebu. Trup był bosy i tylko w kalesonach. Do domu wróciłem biegiem.

Jedyną myślą, która nas od 17 stycznia nie opuszczała, był wymarzony powrót do Warszawy.

Warszawiacy zachowywali się w Częstochowie jak mrówki w mrowisku, w które ktoś kij wsadził. Każdemu spotkaniu towarzyszyły pozornie stereotypowe pytania: „Kiedy pan wraca? Kiedy państwo jadą? Czy był już ktoś w Warszawie?”

Ponieważ ofensywa trwała nadal, na przejazd pociągiem trzeba więc było uzyskać specjalne zezwolenie. Przez Częstochowę szły transporty na front, który na szczęście był już poza nami.

Około 20 stycznia, idąc aleją Wolności, zobaczyłem niedaleko Domu Księcia tłum na chodniku. Zaintrygowany pobiegłem zobaczyć, co się stało. Gromada ludzi otaczała oficera w rogatywce i mundurze koloru khaki. Uśmiechnięty, coś opowiadał. Jego rogatywka była nieco inna niż te, które dotychczas widziałem. Była to bowiem rogatywka polowa z usztywnionym denkiem, którego rogi sterczały zawadiacko. Inny był też orzeł. Z szeroko rozpostartymi skrzydłami, bez korony — budził sensację. Gdzieś już tego orła chyba widziałem. Przypomniały mi się obrazki z Ilustrowanych dziejów Polski, które babcia miała w swojej bibliotece. Na jednym obrazku był grobowiec któregoś z królów polskich. Na płycie grobowca rozpościerał skrzydła właśnie taki orzeł.

Trudno się było przebić do tego żołnierza bliżej, tak zwarty tłum tworzyli otaczający go ludzie. Zdawało się, że rozedrą go na kawałki. Każdy bowiem chciał go dokładnie widzieć i niemal dotknąć. Przyznam się, że i ja też. Tłum ustąpił tylko trzem dziewczynom, które skądś zdobyły wiązanką kwiatów. Skorzystałem z okazji i wcisnąłem się bliżej.

Na rogach kołnierza oficer miał czarno-żółte paski artylerzysty, lśniący pas z koalicyjką, a przy pasie w pięknej nowiutkiej brązowej kaburze pistolet, który sobie co chwila wraz z pasem podciągał do góry. Postałem trochę w tłumie i wróciłem szybko do domu powiedzieć, że jest polskie wojsko.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 37

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Święta bez choinki to nie święta, więc ojciec kupił choinkę. Była taka nędzna jak nasza ówczesna egzystencja — ale była.

Na wigilii powinni być również i goście. I była pani Karnawalska. W dalszym ciągu nie miała żadnych wiadomości o mężu.

Na stole było ubogo, ale było. Babcia wystała gdzieś w kolejce trochę śledzi i koniny. Mama upiekła jakiś placek i zasiedliśmy do wigilijnego stołu. Mimo uzasadnionego smutku obyło się bez płaczu. Życzenia dotyczyły jednego — rychłego ruszenia frontu, zakończenia wojny i powrotu bliskich. Myślami byliśmy ze wszystkimi przyjaciółmi i znajomymi, nie istniał bowiem wówczas podział na bliższych i dalszych. Wszyscy byli jednakowo bliscy. W wigilii uczestniczyło nas dziewięcioro: dziadek, obydwie babcie, ojciec, mama, pani Klaudia, Janek, ja i Bronek. Normalnych nakryć też było dziewięć. Bronek miał własne nakrycie: butelkę ze smoczkiem. Dziewiąte nakrycie było puste — czekało na Antka.

Jak zwykle podczas wigilii nie obyło się bez wspomnień. Ojciec skierował je na odległe lata swego dzieciństwa w Rosji, powrotu do kraju, bliskiego sąsiedztwa po powrocie z państwem Karnawalskimi, gdy zamieszkiwali w Warszawie na Długiej pod numerem hipotecznym 501, w Pasażu Simonsa. Nie wiedzieliśmy wówczas, że Pasaż Simonsa był redutą, na której walczył Antek.

Zaraz po świętach nadszedł list od pani Szczerkowskiej z Opoczna:

„Kochana Pani Janino. Od pana Sowińskiego dowiedziałam się o adresie Państwa. Podobno było ogłoszenie w «Kurierze». Po 6-tygodniowym pobycie na wsi zjechaliśmy do Opoczna. W okolicy jest sporo sąsiadów. Rzepeccy też są w Opocznie. Pan Rzepecki widział Antka we wrześniu w Warszawie — on sam wyszedł w pierwszych dniach października. Ja byłam dwa razy na Czerniakowie, ale już nic nie zastałam — wszystko zabrane przez tych, co wcześniej wrócili. Na domiar książki męża mojego i Pani, które były w piwnicy, zostały wyrzucone i zakopane na podwórzu, w leju po bombie. Trzeba się wziąć w garść i zaczynać od początku — nie mamy nic — ale trudno, co zrobić. Do tej pory na Sadybie mieszkali Sieradzcy, Rogowiczowie i p. Maria[1], ale kazano im podobno w ubiegłym tygodniu wyjść stamtąd…”

Znowu nadzieja wstąpiła nam w serca. Może wreszcie ta wiadomość o Antku okaże się prawdziwa? Ale przecież od połowy września do końca powstania pozostawały jeszcze tygodnie ciężkich i krwawych walk.

Ostatni dzień roku minął prawie niezauważalnie. O północy zbudziła nas kanonada. To Kałmucy z batalionu „Turkestan” witali Nowy Rok. Rozpoczynał się szósty rok wojny. Złożyliśmy sobie życzenia. Każdy w samotności zastanawiał się, co nam ten rok przyniesie, za ile miesięcy skończy się wojna.

2 stycznia ojciec otrzymał nowe Arbeitsbescheinigung, które stwierdzało, że w firmie Kuhn jest zatrudniony w istotnych sprawach wojennych. Jest ważne tylko z dowodem osobistym i gdy w poszczególnych rubrykach na odwrotnej stronie ma odnotowaną wykonywaną regularnie pracę. Służy jako dowód przy kontrolach ulicznych przeprowadzanych przez wojsko lub organa policyjne. Nie zwalnia ono jednak od obywatelskiego obowiązku kopania rowów i umocnień w oznaczonym terminie na wezwanie kierownika przedsiębiorstwa, a szczególnie w ramach akcji wymiennej pracowników okopowych, ani też od prac jednodniowych przy umocnieniach, na publiczne wezwanie organizowanych. Zaświadczenie to musiał ojciec codziennie opatrywać stemplem firmy Kuhn, potwierdzającym obecność w pracy, i był bezpieczny.

Tego samego dnia po sprzedaży nowej porcji mydła mogliśmy spłacić ostatnią stuzłotową ratę pożyczki zaciągniętej przed trzema miesiącami w RGO.

10 stycznia nadszedł list od naszej długoletniej nieocenionej niani, Izabelli Szmurło, i jej męża, która nosiła nas obu z Antkiem na rękach:

„…ucieszyliśmy się bardzo, że dostaliśmy wiadomość od Państwa. Bardzo nam przykro, że nie ma całej rodziny w komplecie. Co tylko będzie w naszych siłach, to będę się rozpytywać o Anteczka. Jesteśmy przy zdrowiu i dzięki Bogu jakoś żyjemy, a Marian[2] z żoną 20 sierpnia wyjechał z Warszawy. Przyjechał do Płochocina na stację i jest teraz u teściowej. Jakoś żyjemy, co będzie dalej, Bóg raczy wiedzieć…”

10 stycznia nadszedł też list od Zenka: „Wyobraźcie sobie moją straszną radość. 6 I dostałem wiadomość o Matce. Znajduje się w obozie w Ravensbruck. Wiadomość na razie ogólna. Niedługo mam dostać oficjalne zawiadomienie, wówczas będę mógł Wam coś bliższego napisać. Wolno mi będzie tylko pisać do niej po niemiecku. Jestem myślą z Wami…” 12 stycznia nadszedł następny list od Zenka: „Przed paroma dniami wysłałem Wam pierwszą wiadomość o Matce na kartce z widoczkiem Brwinowa. Teraz odpisuję na Waszą kartkę z 28 XII. Niestety, moje święta były także bardzo niewesołe. Wigilii nie chciałem oglądać na oczy. No, bo co to za Bilans w takim uroczystym dla mnie dniu. Pomyślcie tylko: Ojciec[3] poległ w 1939 roku,; Bajer nie żyje, Wacek w Weimarze, Babcia[4] i Ciotka[5] nie żyją, o Matce w tym dniu nie miałem żadnej, choćby najmniejszej wiadomości. Czy to nie jest straszne, w ciągu tak krótkiego bądź co bądź czasu zostać zupełnie sam, dosłownie jak palec? Co wieczór wzdycham do losu, żeby pozwolił nam to wszystko przetrzymać i pewnego dnia może i dla nas zaświeci jaśniej słonko w kolorze białym i czerwonym, żeby się wszyscy razem zeszli i policzyli, ilu nas jeszcze pozostało, i cieszyli się z powrotu wszystkich naszych najbliższych osób…”

Do wschodu słońca w biało-czerwonym kolorze pozostało jeszcze około 168 godzin. Do Częstochowy doszły już wieści, że ofensywa radziecka ruszyła. Na mieście był duży ruch. Liczne patrole legitymowały nie tylko Polaków, ale nawet żołnierzy niemieckich. Był to najlepszy znak, że okupanci szykują się do ucieczki.

14 stycznia nadszedł kolejny list od pani Szczerkowskiej:

„Cieszą się, że Pan Broneczek jest z Panią. Pisząc pierwszą kartę, nie byłam tego pewna. Adres pp. Rzepeckich: Opoczno, Staromiejska 55/57. Pani Topczewska mieszka w Białaczewie, Rynek 7; mąż jej z p. Szczygielskim są w Saksonii. Żmudzcy są koło Przysuchej z p. Kociatkiewiczową, która nie ma od męża wiadomości. Antek jak wielu na pewno jest i znajdzie się, ciągle się słyszy o tym; ja osobiście wczoraj dopiero dostałam znak życia o mojej siostrze. Tak mi przykro, że nie mogę jej nic pomóc, ale wszyscy dziś prawie na tym samym wózku, tzn. pod wozem. Oczywiście są tacy, którzy majątki porobili. O jednym takim wspomina Maciek w swej karcie. Był na Czerniakowie przez cały czas uprzątania piwnic i, jak mi mówiono na Sadybie, gdy byłam po raz drugi, wyjechał stamtąd w końcu listopada, twierdząc, że ma dość na długi okres czasu… My mieszkamy u opoczyńskiego kabokla, jak mówi mój mąż. Śpimy we troje na jednym łóżku, bo na podłodze urzędują karaluchy i żadne z nas nie chce im wchodzić w drogę. Znajomy lekarz jak był u nas, to orzekł, że ani stary, ani mały w tej wilgoci nie mogą mieszkać, ale dzięki Bogu połowa stycznia, może się zima szczęśliwie przewali. Mirek zbiera się pisać do Maćka, ale pióra gęsiego szuka. Życzę cierpliwości i wytrwałości. Mnie osobiście bardzo tego brak, jestem ciągle otumaniona i nie mogę opanować apatii i zmęczenia.”

W mieście ruch był jeszcze większy niż przed kilkoma dniami. Niemcy nie ukrywali niepokoju. Gestapo podobno szykowało się do ewakuacji. Przed Soldatenheim w tzw. Domu Księcia na rogu alei Wolności i Biegańskiego zajeżdżały ciężarówki, do których ładowano jakieś skrzynie. Obydwa dworce, główny i na Stradomiu, przepełnione były transportami wojskowymi i ewakuującymi się volksdeutschami. Słychać było dalekie detonacje. Podobno Rosjanie bombardowali Herby i Lubliniec. Czołgi radzieckie widziano już koło Włoszczowy.

Zbliżanie się frontu wpłynęło na skurczenie się rynku. Ceny skoczyły, z żywnością było krucho. 15 stycznia zajrzał do naszego domu dotkliwy głód. Zabrakło nawet marmolady. Chleb częstochowski, tzw. popularka, był nieosiągalny. Bardzo mi tego dnia pachniał. Jak na warunki okupacyjne, był zresztą smaczny, różnił się zasadniczo od warszawskiego „dźwiękowca”. Jego czarna spękana skórka korciła zawsze do odłamania. Niosąc go ze sklepu, nigdy nie mogłem sobie odmówić ułamania kawałka. Ale tego dnia, niestety, musieliśmy się zadowolić macą z ostatniej torby czarnej mąki, pieczoną na blasze. Nie można było dostać nawet kartofli.

Dopiero nazajutrz udało się babci Karolci zdobyć trochę koniny, po którą stała trzy godziny w kolejce w II Alei. Front wówczas był już blisko miasta.

Koło południa nad koszarami ukazał się niemiecki samolot rozpoznawczy, storch, podobny do tego, który nas fotografował przed kilkoma miesiącami na forcie. Czy w kierunku samolotu, czy z samolotu wystrzeliła zielona rakieta.

Tego dnia lekcje w szkole rozpoczynały się o czternastej. Byłem głodny i zły. Nie chciało mi się iść na Krótką. Czułem, że coś wisi w powietrzu. W koszarach wszczął się jakiś ruch, ale na wartowni panował spokój — jeden z wartowników rozwiesił na sznurze świeżo wyprane kalesony.

Po południu kanonada wzrosła. Nad miastem przeleciał klucz radzieckich samolotów. Leciały tak szybko, że żadna z niemieckich armat nie zdążyła wystrzelić. A może Niemcy już uciekli? Sąsiadki przyniosły wiadomość, że radzieckie czołgi są już na ulicy Warszawskiej. Poszedłem w kierunku alei Wolności. Gdy dochodziłem do szpitala, który znajdował się na rogu ulicy Curie-Skłodowskiej i Mickiewicza, w dawnym budynku szkolnym, oczom moim ukazał się zaskakujący widok. Budka, w której zazwyczaj stał wartownik, była pusta, a przez otwartą bramę sunął sznur dziwnych postaci. Na wpół umundurowani żołnierze niemieccy, w wojskowych spodniach i bluzach szpitalnych lub odwrotnie, częściowo w szlafrokach, po-owijani w koce, z bandażami na rękach i nogach lub głowach, z rękami w gipsie, niektórzy kulejąc, bądź wręcz opierając się na kulach, sunęli bezładnie w kierunku dworca towarowego na Stradomiu. Na wychudłych twarzach malował się przestrach lub beznadziejność. Przed samym wejściem do budynku stał samochód terenowy, na który kilku oficerów ładowało metalowe skrzynie.

Gdy patrzyłem na ten tłum szpitalny, przypomniała mi się nasza wędrówka do Pruszkowa. Współczucie, które na chwilę zakiełkowało mi w sercu, ustąpiło miejsca satysfakcji. Ruszyłem do domu, aby podzielić się z rodzicami radosną nowiną, że Niemcy wieją.

Wchodząc do furtki, nie mogłem dostrzec wartownika z przeciwka, który zawsze stał w budce. Widocznie zszedł do drewnianego bunkra przed wartownią, bo jego gacie jeszcze wisiały na sznurze.

Mama z babcią zaczęły przygotowywać koninę, nacierając ją czymś. Gdy włożyły ją do garnka i postawiły na blasze, nastąpiła seria bardzo bliskich detonacji i dom zatrząsł się w posadach. Myśleliśmy, że to przypadkowe pociski, ale niebawem kanonada rozpętała się na dobre ze wszystkich stron. Ponieważ mieszkaliśmy na poddaszu, mając nad głową tylko poszycie z cienkich desek, mama zdecydowała, że zejdziemy wszyscy do sąsiadki na parter. Konina dusiła się sama na wolnym ogniu.

Zapadł zmrok. Po którejś z rzędu detonacji zgasło światło elektryczne i sąsiadka zapaliła świeczkę. Siedzieliśmy stłoczeni w półmroku, zastanawiając się, co nas czeka. Chyba tym razem, w Częstochowie, Niemcy nie będą stawiali długo oporu. Myślałem jednak z niepokojem o zaporze przeciwczołgowej i bunkrach na Warszawskiej i Wilsona. Przypomniałem sobie też, że naprzeciwko są koszary Kałmuków i Ukraińców — a jak zechcą nas na odchodnym wymordować? Myśli te przerwało mi wejście sąsiadki zamieszkałej kilka domów dalej. Była zdenerwowana, bo wpadł do niej jakiś Niemiec i grożąc pistoletem, kazał sobie dać ubranie cywilne. Znaczyłoby to, pomyślałem, że Niemcy już nie mają szans odwrotu.

Oby tylko nie zechcieli się tutaj bronić. Nasz dom nie wytrzyma uderzenia nawet jednego pocisku.

Kanonada trwała dalej. Nie robiła już na mnie większego wrażenia. Myślałem o 2 września w Warszawie. Wtedy to było piekło. Wtedy nas atakowali Niemcy, teraz Rosjanie atakują ich. Mama, dziadek, babcia i Janek byli mniej odporni. Mnie natomiast dręczył przede wszystkim niemożliwy do zniesienia głód. W naszym mieszkaniu na blasze dusiła się przecież konina. Gdy przypomniałem o tym ojcu, wstał z krzesła i oświadczył, że idzie na górę zobaczyć, co z mięsem. Mama wystraszona próbowała oponować. Ojciec uśmiechnął się i powiedział: „Już drugi raz nie będziemy tacy lekkomyślni. Przecież nie odejdziemy znów głodni, zostawiając pełen garnek pachnący świeżym ścierwem.” Spojrzeliśmy na ojca pytająco. Ale widząc, jak się uśmiecha, zrozumieliśmy, że o tym odejściu to był żart. Mama pozwoliła mi iść razem z ojcem.

W mieszkaniu nie potrzebowaliśmy nawet zapalać świeczki — blask dalekiego pożaru, gdzieś na Stradomiu, świecił nam wystarczająco. Zaspokoiliśmy łapczywie głód, wzięliśmy garnek ze sobą i zeszliśmy na dół. Zachciało mi się okropnie spać. Wtuliłem się gdzieś w kąt koło mamy i mimo rozlegających się od czasu do czasu dość silnych detonacji zasnąłem.


[1] Maria Chwalibóg.

[2] Brat Izabelli Szmurło.

[3] Porucznik Stanisław Czekański z 6 Pułku Strzelców Podhalańskich. (zginął w Katyniu – przyp.MKP.)

[4] Henryka Orlicka

[5] Wanda Poniatowska.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski „Dzieje rodziny Tchórzow” – cz. 10.

Dalszy ciąg niepublikowanego reportażu wspomnieniowego mojego Ojca. Powojenne dzieje jego adoptowanego brata – dziecka Zamojszczyzny.

janek

Jan Tchórz na zdjęciu zrobionym zaraz po otwarciu wagonu kolejowego na stacji Warszawa Wschodnia

– A czy jako ławnik w sądzie uczestniczyłeś w jakiejś interesującej rozprawie o podpalenie? Czy coś takiego? – zapytałem.
– Sąd rejonowy w naszym województwie, to wiejski sąd, ludowy powiedziałbym. Rozstrzyga wiejskie spory, ocenia postępki wiejskich ludzi. W sądzie cywilnym to spory o miedzę, w karnym skutki sporów, bójki. Bójki to najczęściej wśród młodych. Wesele, zabawa, popiją, zgłupieją i wtedy jeden drugiego. Opowiem ci jedną taką ciekawą sprawę z jednej z tutejszych wsi. Szło o miedzę, a ściślej mówiąc o drogę konieczną między polami. Bo tak to się po sądowemu nazywa. Trzy lata się procesowali. Zaczęło się w roku sześćdziesiątym czwartym a skończyło w sześćdziesiątym siódmym.
Większość gruntów we wsi pochodziła z parcelacji, darowizn i sprzedaży ziemi należącej do dziedzica. Ta działka, o którą chodziło została kupiona w pięćdziesiątych latach od szwagrów dziedzica. Kupiła jedna wdowa za pieniądze, które jej się należały z ojcowizny. Kupiła to działka leżała blisko jej działki, niedaleko jej zagrody. Syn jej nawet początkowo nie chciał tej ziemi. Mówił, że tyle ziemi, co jest to starczy.
A działka ta leżała obok działki jej szwagra. Później to tak. Musiała, wyszło jakby tę ziemię dwa razy kupowała, bo płacić sprawy sądowe i adwokatów. Jak robili pomiary działek geodeci to zawy­żyli tę działkę, co na wdowę figurowało. Tam było siedemdziesiąt arów, a oni te nieużytki tam z tyłu tej działki zaliczyli na korzyść wdowy. A tam jest droga, którą wdowa, albo jej syn zajeżdżali na swoją działkę. Droga ta zajmuje trzy ary, a w zamian za tę drogę ten szwagier otrzymał od wdowy pięć arów. Ten szwagier uważał, że wdowa jeździ jego polem a on od niej nie ma nic. On chciał od tych geodetów, co wtedy mierzyli siemię pieczątkę, dokument taki. Mówili mu: „My takich dokumentów nie damy, nie możemy. Później poszedł syn wdowy. Powiedział, że te nieużytki należały do innego pola, wytłumaczył w ogóle wyjaśnił jak to jest. Mówi starsi ludzie tutaj wiedzą. Tam jakieś morgi… A gdy kto robił u tego pana dziedzica, to musiał mieć, jako ogrodnik kawałek tego pola. On tam dawał. No i wiedzieli tę historię, wytłuma­czyli chłopi no i geodeci odnotowali do tych działek jak trzeba, co tam było. Ale ten szwagier nie ma już nic. Koniec. No już. Na drugi dzień jedzie syn wdowy na pole, a ten szwagier wdowy, a właściwie to jego stryj tego młodego go nie puszcza, bo to jego droga. No jedzie. Ten szwagier swoje, a ten młody swoje. Był z widłami i z batem. Ten młody konia własnego nie miał. Jechał pożyczonym. Bał się, że ten mu konia przebije. I ten młody konia batem. A ten stary, ten szwagier wdowy, a stryj tego młodego dosięgnął go tym batem, przejechał po plecach tak, że mu zasiniało, a później po twarzy aż za oko, tak że się bat aż na nos zawinął. No i już się zaczął spór. Sprawa. I to od tego tak się wszystko zaczęło. Z tą sprawą aż trzy lata się procesowali z adwokatem z sądem ze wszystkim. Ten szwagier wdowy nie chciał zrozumieć, że nie ma racji. Ten młody mu później jeszcze tłumaczył, chodził do niego, mówił, że ze strony jego Ojca, to on jest brat dla niego stryj. A on nic. Młody mówi mu: „Stryju z Ojcowizny dziadka jak coś było, nic nie dałeś, to jak twierdzisz w tej chwili, gdyby nawet była twoja racja to powinno grać”. Nie, ten stary nic nie chciał zrozumieć. Znowuż młody wiedział, że ma rację, a stary do niego powiada „Jak ja cię nauczę, to za darmo dasz. Mówi ty pieniędzy nie masz a ja mam.” Młody się wnerwił i powiada „Nie mam, ale znajdę”. No i co zrobił przelew adwokatowi i zaczęła się sprawa karna. Ta pierwsza to o pobicie. Później druga cy­wilna o tę drogę. To na tej karnej ten młody, to jeszcze był wtedy niby nie smarkacz, ale tam w sądzie nie bardzo umiał stawać. Nie wiedział jak za tym chodzić, a przy tym musiał pchać pieniędzy. Może by wtedy stary i dostał siedzieć. Stary jak tam słyszałem to wydał więcej niż dziesięć tysięcy na adwokatów. Dostał z zawieszeniem pół roku na trzy lata. Po tym wyroku, to on już się bał tego zawieszenia i był trochę grzeczniejszy. Ale później zrobił jeszcze taki drugi występ. Była pora, kiedy trzeba było zwozić snopki z pola. A on, ten stary zostawił na swoim polu dziesiątek, siedział w nim pilnował młodego. No i wtedy, gdzieś był obiad prawie i dzień pochmurny wszystko już z pola zjechało. Ten młody konia miał, zjeżdżał z pola przy zagrodzie na inne dalsze. Jedzie nikogo nie ma no i widzi, że tam stary chodzi po polu i kartofle pieli. Widły takie sobie w ziemię wbijał większe jak on sam. Strach popatrzeć. Były później, jako dowód rzeczowy w sądzie. To ten młody też chwycił widły na kiju okute, konia za lejce i wio. Tylko wyjechał stary już wyskakuje. To ten młody też już z wozu. No i wtedy wiesz ten do młodego, a młody też na obronę z widłami. Jeszcze wtedy nieopodal był zięć tej wdowy trochę młodemu pomógł. Ten zięć uderzył starego po tych widłach, stary się zasłonił i zięciowi widły się złamali i został tylko krótki kij w garści. A stary za tym zięciem z widłami. To wtedy ten młody myśli, że mu stary krewnego przebije. Bał się o niego i starego kijem po łbie, po łbie go, ale ten poszedł jak dzik. Nie radzi nic tylko myśli dopadnie mi męża siostry, bo widły ma, a to sztywny człowiek, to się nie będzie pieścił. Zna go, wie, jaki jest. Widłami przebije. No to wtedy ten młody za nim i z tyłu do pleców mu widły przyłożył. Tamten leci, a ten za nim. Tak go wkłuł i idzie za nim. Starego zaczęło kłuć w plecy, te widły i wywalił się. Leży i widzi, że nie żarty. Ale jeszcze nie dawał za wygraną. Mówi do młodego „Czekaj ja cię teraz już rozumu nauczę”. Ale jednak przestra­szył się. Te widły rzucił i dyla na dom. I krzyczy na całą wieś na tego młodego „Bandyta zabije mnie, zabije mnie!” Jeszcze tam po łbie i gębie dostał trochę no i wtedy uciekł tam z tym. Ledwie na wieś doszedł już koszulę podarł, gdzieś po twarzy się podrapał i krzyczy, że bratanek go skrzywdził, że go zbił. Zaczął tak ludziom przedstawiać. No i teraz też do prokuratora. Pojechał zaraz, podanie i w ogóle wszystko. Ale ten młody też już doświadczony i nie w ciemię bity. Konia zaraz zaprzągł znowu i tak samo, żeby go nie podejrzewali, że winny też do prokuratora. Przyjechał zaraz do adwokata, podanie wszystko to już znał od swego adwokata, bo się przecież już prawował, a ten mu powiedział, że w razie jakby co, jakby nawet on był winny to żeby starać się najpierw złożyć doniesienie. No i tak zaraz poszedł do adwokata, tam usiadł do maszyny zaraz wydrukował wniosek. Tamten stary też, no ale doniesienie tego młodego doszło najpierw i prokurator posługiwał się tym doniesieniem młodego. Ta sprawa wlokła się znów gdzieś z pół roku. Upadła, stary znów podnosił aż do województwa, ale wreszcie umorzyli. Brak było jasnych dowodów. No a cywilne sprawy trwały długo. Stary zabraniał drogi. To najpierw proces o drogę, a później byli biegli, geodeta to wymierzyli. Geodeta inżynier był, wszystkie pola mierzą czyja racja, czy rzeczywiście wdowy, czy jej szwagra. Młody sam przedtem też mierzył, bo myślał, że może przedtem inżynier się pomylił. Omyłki się zdarzają. Może rzeczywiście stary ma rację, a oni się niesprawiedliwie procesują. Zbadał po swojemu no nie tak dokładnie, ale widzi z góry, że matka ma rację no i przy tych biegłych twardo popiera wniosek matki. No i tę sprawę cywilną o tę drogę konieczną wygrali, że jeździć mają prawo. Ale mimo wszystko to stary nie dawał i zabraniał. Wreszcie później jeszcze specjalny urzędnik jak sprawa już się kończyła wytyczył wymierzył to wszystko, świadki podpisali i ten urzęd­nik mówi im teraz, że ktoś pale w razie czego jakby wyrwał pójdzie siedzieć. Bo to nie wolno już tego znieważać. No i stary już wiedział, jak przepis to jednakże nerwy go męczyli i te pale pościnał koło ziemi, ale już nie niszczył i tak do dziś zostało. Ta sprawa ciągnęła się w Zamościu i w Lublinie. Jeździła i wdowa i jej syn, adwokatom się nie spieszy. Sprawy sądowe chłopskie, to dobre drzewo, trzeba telepać dobre gruchy lecą… Drugi. Szwagier tej wdowy był na tej sprawie świadkiem na korzyść wdowy. To później ten przegrany brat mścił się na nim. A młody jak to młody, próbował później ze stryjem rozmawiać, ale stary zgrzytał zębami. Raz się odezwał, a innym razem zgrzytał. Nasi zamojscy ludzie są bardzo przywiązani do swojej ziemi.
Zwiedziliśmy kościół, z którego w dniu 15 czerwca na dziewięć dni przed narodzeniem Janka podczas nabożeństwa aresztowali Niemcy księdza Leona Chruścickiego (zginął później w Dachau), odwiedziliśmy groby Tchórzów i powoli w największym skwarze wracaliśmy z powrotem.
Podczas drogi powrotnej zajechaliśmy w Starym Zamościu do pana Jana Kolasa, Pan Kolas jest miejscowym działaczem ZBOWiDu. Janek chce wstąpić do tej organizacji. Nie! Nie dlatego, że wyszła ustawa o długo oczekiwanych i zasłużonych przed przeszło trzydziestu laty przywilejach dla kombatantów. Janek zresztą przecież nie kombatant. Ale Tadzio ma teraz dwa i pół roczku, tyle co on wówczas. Mamę Tchórzynę wywieziono przecież na roboty podczas pierwszej wojny, podczas drugiej jej córki. Jego – Janka los – to oddzielna sprawa bez historycznego precedensu, chyba że może obrona Głogowa kiedyś w średniowieczu, Tomcio, Marek, Elżbieta, muszą mieć spokojne życie. Jego – Janka dzieci mają jeszcze babcię, a dzieci Tadka Molasa… On sam przecież swoich rodziców nie pamięta. Nie, tamte lata, tamto wydarzenia nie mogą się powtórzyć.
Przyjął nas starszy, sterany pracą mężczyzna. Przywitaliśmy się męskim uściskiem dłoni. Janek przedłożył mu cel swej wizyty, ja tymczasem przyglądałem się dyskretnie Panu Molasowi. Widziałem go teraz w innej scenerii. Nie przed murowanym czystym domkiem z małym gankiem. W mojej wyobraźni był młodszy, miał gęstą blond czuprynę wystającą spod miękkiej rogatywki z orłem, szczuplejszą twarz, a ubrany był w polski wojskowy frencz. Tylko spodnie były takie jak dziś, chłopskie. Stał przed krytą strzechą, walącą się ze starości chałupiną. Na szyi miał zawieszony peem.
Rozmowa Janka zeszła na czasy wojny. Pan Molas wiedział, że jestem z Warszawy. W pewnej chwili zwrócił się do mnie:
– Oj Panie gdyby ta ziemia mogła mówić. Myśmy tu tylko po lasach. Ilu zginęło…
Długo w milczeniu i pokornie słuchałem opowieści o losach wsi zamojskiej.
Nie mówiliśmy o Janku. Ale wiem, że z przyjęciem Janka do ZBOWiDu to nie prosta sprawa, bo ZBOWiD zrzesza tylko tych, co walczyli z bronią w ręku. A on? On miał wtedy dwa i pół roku, jak jego Tomcio, jak Tadek Molas. Więc jak miał walczyć?! Był ofiarą. A nie ma w Polsce stowarzyszenia ofiar. A był on tylko ofiarą, był dwukrotnie w obozie i dwukrotnie w transporcie. Nie powstało jeszcze w Polsce zrzeszenie Wojennych Dzieci Zamojszczyzny.
Pożegnaliśmy serdecznie Pana Molasa. Między Starym Zamościem, a Chomęciskami zaszliśmy do sklepu geesu na lemonia­dę, Ten sklep nie przypominał niczym dawnego biednego sklepiku sprzed trzydziestu dwu lat. Jest to po prostu mały supersam.
Usiedliśmy w cieniu popijając lemoniadę. Obserwowałem nadchodzących do sklepu klientów, Podzieliłem się z Jankiem swoimi spostrzeżeniami jak zmienia się polska wieś.
– Wiesz, bardzo się zmieniła – zaczął znów Janek. – Na początku to nam było bardzo ciężko na naszych czterech hektarach. Ta ziemia musiała utrzymać osiem osób. Mama, ja, szwagier, Walerka, Halinka, Maniuś i Krzysio. Nie było studni, konia. Trzeba było ręcami robić. Jak skończyłem szkołę powszechną trochę popracowałem na roli, a później poszedłem do fabryki. Początkowo bardzo mało zarabiałem, aż wreszcie uzyskałem dokumenty w swoim zawodzie i wtedy dopiero miałem zarobki, pobory podwyższone. Zdecydowałem się pójść do szkoły zawodowej w zawodzie stolarskim. No i ukończyłem tę szkołę. Zrobiłem robotnika wykwalifikowanego, a w późniejszym okresie zdobyłem dyplom mistrzowski, tak że w swoim zawodzie zdobyłem wiedzę i praktykę, tak że już miałem papiery i zostałem przeszeregowany na wyższą grupę, miałem wyższe pobory. No i wtedy już było lżej, bo się pracowało i zarabiało, A równocześnie na ziemi też. Ziemię też utrzymywałem i praco­wałem. Później pod koniec lat pięćdziesiątych to już łatwiej było utrzymać ziemię, bo były ciągniki, już było trochę maszyn rolniczych. Już były traktory orały. Kółka rolnicze już się zawiązały, już pracowały na szeroką skalę. Rolnik się przekonał, że to jest dobre, popierał. Z tych usług kółka rolniczego każdy korzystał, nawet gospodarz taki, co miał parę koni. Tak, że w tych latach to zmieniło się i polepszyło.” Ale mimo to, ja swojej gospodarki zdecydowałem się wtedy nie rozwi­jać, bo przecież jak wszyscy na kupie? Przekonałem się, że jest za mało ziemi.
Potem poznałem Krysię spodobała mi się, bo ładna, miła i dobra i zdecydowałem się „pójść za zięcia”. Tam było więcej ziemi więc zaczęliśmy wspólnie rozwijać gospodarkę chociaż i tamta, była na tamte dni na przeciętnym poziomie, ale zawsze było to sześć i pół hektara. A do tego doszło jeszcze trochę tego, co się należało z ojcowizny, mnie i mamie. Bo mamę do siebie wziąłem i tak wspólnie rozbudowaliśmy gospodarkę jak widzisz. Ale oficjalnie ani ja, ani Krysia ziemi nie mamy, bo ziemia częściowo Teścia, częściowo Mamy. Na wsi jak zgoda w rodzinie, to tam podziałów spadkowych, jak ktoś umrze, to się nie załatwia. Tego się nie pilnuje. Jak ziemia zagospodarowana to zapisana na nieboszczyka, a dzieci gospodarzą byle podatki płacili i kontraktowali. W praktyce to ziemia i tak jest częściowo nasza, bo z natury nam się należy, my na niej gospodarujemy i robimy to dobrze. Teściu Jest fajny. A jak losy by się potoczyły tak, że ziemię Państwo miałoby zabrać na kółko rolnicze, czy na spółdzielnię to i tak przepadnie. To po co ja czy Krysia mamy figurować, kiedy i tak zmieramy i podatki płacimy. A z fabryki, w której mi dobrze i mam bardzo dobre stosunki w pracy mam pensję i rodzinne na Krysię i dzieci.
Z takiej to racji jak powiedziałem ja jestem chłoporobotnik. U nas we wsiach na Zamojszczyźnie jest dużo chłoporobotników. Wywodzą się oni z rozdrobnionych gospodarstw. W Chomęciskach na przykład na stu dwudziestu pięciu gospodarzy tej wsi, to takich gospoda­rstw gdzie jest do piętnastu hektarów można policzyć na palcach jednej ręki. Najwięcej chłoporobotników można liczyć z tych, co mają nie wyżej jak trzy hektary ziemi. Dużo jest takich, co już nie znają smaku ziemi. Ale to już są tacy prawdziwi chłoporobotnicy. Taki nie może żyć z samej pracy i nie żyłby z samej roli, bo tej roli za mało, a robota w polu jednakowo ciężka, Ci do tej ziemi nie przywiązują jakiejś wagi odpowiedniej. Jako pracownicy zasadniczo są oni w swoich miejscach pracy dobrzy, ale w szczycie prac polowych ich to bardzo męczy i często podpadają również w pracy fabrycznej. Oni trzymają się tak jakby dwóch gruntów, są na rozstaj­nych drogach ni tu, ni tu. Ci chłoporobotnicy, którzy by dostali w mieście mieszkanie, a znam takich, co by rzucili z zadowole­niem wieś – bo przecież na trzech hektarach trudno utrzymać rodzinę, Znam takich, co już starają się po pięć lat i sześć i siedem, już się zapisali na mieszkanie w bloku w mieście i nie mogą jeszcze dostać. Tę ziemię, co mają to robią z nią rozmaicie, po rodzinie oddają, żeby im dzierżawili, albo oddają na kółka rolnicze.
Ci, co mają po dwa hektary, to są już typowi chłoporobotnicy. Trochę utrzymują się z ziemi plus trochę z pracy. Pracują na dwa fronty, tak, że tam nie ma z ziemi ca dużo korzyści, a z pracy jak niewykwalifikowany to też nie za wiele, Tyle, że na wsi ma ten dach nad głową i tę właściwie grządkę na kartofle i pietruszkę. W ogóle na wsi to jeszcze nowe zmiany zaszły po roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym roku. Zlikwidowano ostatecznie kontyngenty, ostatnią pozosta­łość wojny. Chłop dostał ubezpieczenie społeczne. Teraz nie musi płacić za szpital jak kiedyś po stokilkadziesiąt złotych dziennie. Każdy ma tę legitymację, pokaże i ma otwarty wstęp do tego doktora. Przedtem tego nie było. No ale mimo wszystko teraz jak chłop zacznie się leczyć to też płaci na prawo i lewo, bo uważa, że jak zapłaci to dobrze leczą.
Nie wiem jak gdzie indziej, ale u nas płacą. Ja to od początku jak tylko pracuję to mam to ubezpieczenie, bo u nas w fabryce jest lekarz. Ja zresztą rzadko choruję. Ale wiem od kolegów, że na przykład ze zwolnieniami lekarskimi to jest bardzo surowo. Bo to chory, to chory nie zawsze dostanie zwolnienie, dopiero jak się mówi czerwony czyrak na tyłku wyrośnie to zwolnienie jest, a to, to nic.
Mnie to jest dobrze, ciągnął Janek dalej. Mam dobry układ. Kontraktuję więcej uprawy roślinne, zboże, rzepak, buraki cukro­we, tuczniki, czyli świnie jakby tu powiedzieć po chłopsku. Nadto uprawiamy oczywiście kartofle i wszelkie potrzebne do domu warzywa. To, to już tylko dla siebie. Jak jest burak, kartofle i pszenica to sprzyja hodowli bydła. Jest bowiem i liść do karmy, później wysłodki, a z pszenicy no rozmaite, zgonina i plewa. Bydła to się teraz u nas nie kontraktuje. Był okres, że kontraktowało się bydło rasowe, zarodowe. Ale z tym za bardzo dobrze nie wychodziło się i zlikwidowało się ze sześć lat temu. Ponadto to władzom nie opłacało się to widocznie w tym terenie kontraktować, bo mało mieli chętnych do tego bydła, a do dwóch czy trzech gospodarzy to się nie opłacało zootechnikowi przyjeż­dżać. Kontrolować to wszystko.
W Borowinie jak widzisz teraz masowo jest kontraktowana truskawka. Na tej ziemi ona się dobrze rodzi, a ponadto jest punkt zbytu Zamojska Chłodnia, Oni to kupują. Na te tereny nie ma takiego gospodarstwa, żeby kilkanaście arów nie miał zakon­traktowanych tego owocu tak jak my, jest odbiór w każdej ilości. Poniekąd bardzo popłatne. Państwo przyjmie.
Tak. Jak widzisz gospodarkę żeśmy postawili dosyć dobrze własnymi siłami. Z pracy na roli. Dobrze zagospodarowana ziemia daje dochód i chłopu i Państwu.
Przed samym odjazdem z geesu kupiliśmy jeszcze ocet na marynaty dla Krysi i dwa kubki porcelanowe, ponieważ wczoraj jeden nam się stłukło.
Gdy wróciliśmy do domu zmęczeni, było już dobrze po połud­niu. Następnego dnia zaplanowaliśmy wyjazd do Chomęcisk do Walerki.

c.d..n.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 36

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

Z początkiem grudnia zima rozpoczęła się na dobre. Spadł śnieg, więc wyszedłem z Jankiem na dwór pojeździć na pożyczonych sankach. Poszliśmy w kierunku wąwozu, w którym płynął strumyk. Zaczęliśmy biegać dla rozgrzewki, ponieważ nasze ubrania były bardzo lekkie. Rzuciłem w Janka paroma pigułkami. Chcąc mi oddać, malec również chwycił za śnieg — krzyknął i strasznie się rozpłakał. Przyciskając rączki do piersi, wołał przez łzy, że go parzy. Początkowo nie zorientowałem się, o co chodzi. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że odezwały się odmrożenia z obozu w Zamościu. Jasio nie przestawał krzyczeć. Przechodziło akurat obok dwóch żołnierzy niemieckich. Słysząc krzyk dziecka, łamaną polszczyzną zapytali, co mu się stało. Spojrzałem na nich niechętnie i z kolei łamaną niemczyzną odpowiedziałem: „Er ist gefroren.” To spotkanie z Niemcami speszyło Jasia. Widocznie coś mu się skojarzyło. Przestał płakać i zaczął szybko iść do domu. Ruszyłem za nim. Nic już nie mówił, ale górkę, na której spotkała go ta przygoda, nazywał odtąd „Niemcową górką”.

W domu mama mnie zrugała, że jestem stary a głupi i nie dbam o dzieciaka. Natychmiast zagrzała wody i zanurzyła Jasiowi rączki w letniej kąpieli. Ból zaczął ustępować. Potem posmarowała mu rączki jedynym dostępnym tłuszczem, resztkami margaryny.

Wiadomość od ciotki Zosi Ruszczykowskiej, że Antka widziano żywego, poruszyła nas wszystkich — lada dzień spodziewaliśmy się jego przyjazdu. Ojciec od razu chciał wyruszyć na poszukiwania, ale nie było to sprawą łatwą ani bezpieczną. Na podróż pociągiem, zwłaszcza w kierunku frontu, trzeba było mieć specjalne zezwolenie. Ale jak je zdobyć? Znów doszła do głosu ludzka życzliwość i w dniu 11 grudnia uzyskał ojciec delegację służbową, tzw. Marschbefehl:

„Der Herr Piekarski Bronisław — Ausweis Nr 61 von der Firma Br. Kuhn — Baustelle Tschenstochau, welche fur kriegswichtige Bauvorhaben eingesetz ist, fahrt in unserem Auftrag von Tschenstochau nach Lowitsch — Grodzisk — Wiochy — und zuruck. Dieser Marschbefehl gilt fur wiederholte Reisen bis 31.12.44. Tschenstochau, den 11 Dezember 1944.” Pieczęć okrągła z „gapą” i napisem: „Ostbahn — Bauinspektion Tschenstochau” oraz jakiś podpis.

Nie dowiedzieliśmy się nigdy, ile wynosiła łapówka, którą zapłacił Niemcom inżynier Kuhn za ten dokument.

Sprawa wyjazdu wymagała jeszcze pieniędzy, a ponadto czekaliśmy, jak ustaną trochę łapanki, które teraz się wzmogły. Tymczasem zaszły nowe okoliczności i wstrzymały na pewien czas wyjazd ojca.

Był wieczór. Bronek, wykąpany już, leżał na walizkach zawinięty w bet i zasypiał. Mama też się położyła, gdy na schodach dały się słyszeć męskie kroki. Zawsze, gdy słyszałem ruch w sieni, zdawało mi się, że za chwilę wejdzie Antek. Teraz ktoś szedł na pewno do nas, bo jego kroki słychać było na naszych drabiniastych schodach. Wszyscy utkwiliśmy wzrok w drzwiach. Klamka się ruszyła i pchnięte energicznie drzwi otworzyły się. Na progu stanął mój cioteczny brat, Zenek Czekański.

O jego losach nic nie wiedzieliśmy, więc radość ze spotkania była tak wielka, że nawet nikt z nas nie uświadomił sobie rozczarowania, że to nie Antek. Obustronnym pytaniom nie było końca. Mama zwlekła się z łóżka i zaczęła szykować coś do jedzenia, a Zenek opowiadał o swoich dziejach.

1 sierpnia jego oddział uderzył na Dom Akademicki na placu Narutowicza. Niestety, daremnie. Po krwawej walce, w której poległo kilkudziesięciu powstańców, wycofali się wszyscy w rejon bloków między Filtrową a Niemcewicza. W nocy dowództwo podjęło decyzję przebicia się do lasów sękocińskich. Wzdłuż torów EKD, walcząc po drodze z niemieckimi patrolami, przez Reguły powstańcy dotarli do Pęcic. Okazało się jednak, że dwór jest obsadzony przez Niemców. I powstańcy, i Niemcy byli zaskoczeni. Wywiązała się chaotyczna walka, w której początkowo powstańcy, a później Niemcy zdobyli przewagę — byli okopani i doskonale uzbrojeni. Nasi rozproszyli się. Na polu walki zostało wielu zabitych i rannych. Części powstańców, którzy mieli jeszcze amunicję i szli zwartym oddziałem, udało się przebić. Wielu jednak zaległo w krzakach wokół Utraty. Niemcy urządzili potem obławę i wzięli do niewoli kilkudziesięciu naszych. Zenkowi udało się wyjść z oddziałem cało. Dotarł do lasów w Radomskiem, gdzie przyłączył się do partyzantów. Ze względu na silne dolegliwości żołądkowe uzyskał zwolnienie z oddziału i ruszył w kierunku Warszawy. Za wszelką cenę chciał zdobyć wiadomości o matce, która mieszkała na Filtrowej. Dotarł do Brwinowa, gdzie przez RGO daremnie szukał wieści o bliskich. Dopiero ogłoszenie w „Kurierze Częstochowskim” naprowadziło go na nasz ślad.

Gdy Zenek snuł swą opowieść, ja chłonąc ją, zdejmowałem kolejne części garderoby i robiłem rytualne polowanie. Widząc to, Zenek uśmiechnął się, poprosił mamę o pozwolenie i rozebrawszy się częściowo, rozpoczął łowy. Dalszy ciąg jego opowieści przerywał od czasu do czasu wtręt: „Dostała, cholera!” Zrobiło się bardzo późno, byłem tak senny, że kiwając się na sienniku, traciłem chwilami świadomość i nie wiedziałem, czy wykrzyknik Zenka odnosi się do zabitych Niemców, czy do wszy.

Nazajutrz rano Zenek wyjechał. Chciał szukać wszędzie, we wszystkich placówkach RGO i Czerwonego Krzyża, wiadomości o matce. Będzie szukał ponadto Antka.

Po kilku dniach nadszedł od niego list, który nas bardzo rozkleił:

„Wróciłem jakoś cało i szczęśliwie z Częstochowy do Brwinowa. Od Żyrardowa do Grodziska Mazowieckiego szedłem pieszo 14 km po błocie. Żebyście mogli wiedzieć, jaką ogromną radość sprawiło mi odnalezienie Was. Wy jesteście mi przecież z całej rodziny najbliżsi i zdaje się jedyni, którzy przy życiu pozostali, poza Wami jestem na świecie kompletnie sam, żebym chociaż cośkolwiek wiedział o matce, może byłoby mi lżej, a tak to przecież można oszaleć. Co dzień od rana do wieczora jota w jotę te same myśli, jeszcze trochę w ten sposób dalej, to dostanę kręćka. Niedługo wpadnę do Grodziska, aby poszukać Antka…”

Następny list od Zenka nadszedł 20 grudnia, przed samymi świętami:

„Dotychczas o Antku jeszcze nic nie wiem, o matce też. Z obozu w Weimarze dostałem odpowiedź od komendanta z dokładnym adresem Wacka Orlickiego, gdybyście chcieli do niego napisać, podaję Wam adres: An Schutz-haftling Nr 1239 Wacław Orlicki, 15. Weimar — Buchenwald, Konzentrationslager Buchenwald. W Brwinowie spotkałem się wczoraj z pp. Szmurło. Pan Szmurło wyjechał do dn. 23 XII na okopy do Sochaczewa. A adres ich: P. Szmurło, Brwinów — Grodzisk Maz. 7a, ul. Pszczeliń-ska 5, u p. Wojtczaka…”

Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Wszędzie tłok i kolejki. Ceny rosły. Stale brakowało nam czegoś do garnka. W tych przedświątecznych dniach ze szczególnym ociąganiem się wracałem ze szkoły do domu. Często idąc w towarzystwie szkolnych kolegów, opowiadałem im trochę o powstaniu. O ile początkowo obawiałem się im o tym mówić, to po ucieczce przed żandarmerią z budynku szkolnego przez mur byłem całkowicie pewien, że ożywia nas wszystkich ten sam duch. Potwierdziło się to niebawem. Jeden z kolegów zaprosił mnie do swego domu przy ulicy Warszawskiej. Jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem jego ojca w granatowym mundurze policjanta. Byłem widać bardzo zmieszany, bo pan W. szybko skierował rozmowę na niemieckie łajdactwa, na konieczność solidarności i walki na wszelkich możliwych stanowiskach, tak że obawy moje prysły. Było jasne, że pan W. nosi ten mundur dla uczciwego celu.

Początkowo koledzy dawali mi też odczuć, że jestem najmłodszy w klasie. Ja z kolei zdawałem sobie sprawę, że pod względem doświadczeń życiowych byłem od nich o wiele starszy. Uświadomiłem to sobie, gdy jeden z nich, nie wiedząc, że jestem z Warszawy, usiłował mi zaimponować naiwnymi opowieściami o powstaniu.

Raz doszło między nim a mną do zwykłego mordobicia. Gdy okazało się, że ten kolega wiedzę o wojennych i powstańczych epizodach wynosi z kina, z niemieckich dodatków propagandowych, nie wytrzymałem, powiedziałem, że to brednie i kłamstwa, i zacytowałem obowiązujące w całej patriotycznej Warszawie hasło: „Tylko świnie siedzą w kinie.” Zawrzało. Koledzy moi byli namiętnymi kinomanami. Chodzili na wszystkie filmy, podczas gdy ja ostatni raz byłem w 1939 roku na Królewnie Śnieżce. Oczywiście dostałem, ale moralne zwycięstwo należało do mnie. Wyszliśmy ze szkoły w całkowitej zgodzie, omawiając nędzne perspektywy Niemców. A na tę nędzę wskazywało wiele: kamienna zapora przeciwczołgowa na ulicy Warszawskiej i na ulicy Wilsona, liczne ceglane i betonowe bunkry jak ten na rogu Krótkiej, niedaleko szkoły. Gdy oglądaliśmy zaporę na Warszawskiej, zwróciłem uwagę, że przerwa pomiędzy obydwoma odcinkami zapory jest taka wąska, iż z trudem przejedzie samochód ciężarowy, a wiadomo, że czołgi są szersze. Uwagą tą wykazałem swoją orientację w analizie sprzętu i budownictwa wojennego.

Przed samymi świętami nadeszła z Berlina odpowiedź niemieckiego Czerwonego Krzyża na pismo mamy poszukujące Antka w obozach jenieckich. W polskim tłumaczeniu brzmiało następująco:

„Odnośnie nadesłanego wniosku w sprawie wyżej wymienionego zostanie zrobione wszystko, ażeby go odnaleźć. Ponieważ wszyscy jeńcy wojenni wzięci do niewoli w Powstaniu Warszawskim zostali rozesłani do poszczególnych obozów jenieckich, należy przyjąć, że meldunki o jego pobycie nadejdą wkrótce. Aby jednakże wszystkie możliwości były wykorzystane, niezbędne są dla DEK Prezydium zdjęcia poszukiwanego, jak również poszukującego, które należy załączyć do nadesłanej karty. W tym celu należy nadesłać kartę z wnioskami dla każdej z poszukiwanych osób w dwóch egzemplarzach i listy formularza 25 na każdą poszukiwaną osobę, wypełniając uważnie i czytelnie w języku niemieckim albo polskim. Po nadesłaniu będzie Pani wkrótce poinformowana o wynikach. Gdyby Pani zmieniła adres, niech Pani o tym powiadomi.”

Udostępnij na:

Maciej Piekarski „Dzieje rodziny Tchórzow” – cz. 9.

Dalszy ciąg niepublikowanego reportażu wspomnieniowego mojego Ojca. Powojenne dzieje jego adoptowanego brata – dziecka Zamojszczyzny.

janek

Jan Tchórz na zdjęciu zrobionym zaraz po otwarciu wagonu kolejowego na stacji Warszawa Wschodnia

GOSPODARSKIE SPRAWY

Nazajutrz rano obudziła mnie głośna rozmowa Mamy teścio­wej z Jankiem, Janek już od piątej rano był w polu, właśnie wrócił.
– Coś źle żeś Jasiu wczoraj kurnik zabezpieczył. Wpadł w nocy tchórzyk i ostatnie indyczęta powyduszał. Wytłamsił, krew wypił i zostawił – mówiła Mama teściowa.
Zaintrygowany tym niecodziennym dla mnie wypadkiem wsta­łem, szybko ubrałem się i wyszedłem. Mama Teściowa trzymała w garści bezwładnie wiszące na wpół oskubane z pierza przez drapieżnika indyczęta.
– Już nie będziemy mieli indyków – powiedziała do mnie -Indyczka została sama. Indyka drania musieliśmy zarżnąć, bo napadał na naszego Tomcia.
Poszliśmy z Jankiem sprawdzić czy drapieżnik nie pozostał na miejscu przestępstwa. Wpadł on przez wybitą szybę i uciekł. Jedyny ślad jego bytności stanowiło zakrwawione indycze pierze.
Po śniadaniu postanowiliśmy z Jankiem wyruszyć do Starego Zamościa. W gospodarstwie jest komar Teścia i jeden rower. No ale przecież nie będziemy tak jechać, żeby jeden „pruł” na motorze jak panisko, a drugi pedałował na rowerze. Zaszliśmy do sąsiada obok. Przywitaliśmy się z sąsiadem, Janek wyłuszczył sprawę i pożyczyliśmy drugi rower. Z satysfakcją zauważyłem, że Janek ma mir u sąsiada.
Wyjechaliśmy rozmawiając po drodze. Między Chomęciskami a Starym Zamościem po wschodniej stronie szosy stał niegdyś dworek twórcy słynnej kapeli włościańskiej Karola Namysłowskiego. Namysłowski to duma Chomęcisk. Jak jaszcza byłem tu w roku 1947 rozmawiałem z jednym z członków kapeli – Józefem Sudakiem, który grał w kapeli i pamiętał jeszcze starego Pana Karola. Opowiadał mi wówczas, że jak w 1925 roku podróżowali z koncertami po Ameryce, koncertując dla polskich emigran­tów, to po jednym z koncertów rozentuzjazmowany tłum pozdzierał im z czapek pompony. W tym kawałku chłopskiej czapki każdy z nich chciał mieć kawałek dalekiej Ojczyzny.
Gdy dojeżdżaliśmy do sadu zauważyłem, że dworku już nie ma. Jak wyjaśnił mi Janek spadkobiercy Stanisława Namysłowskiego ziemię sprzedali, dworek, mimo sporów członków kapeli rozebrano, ale pamiątki po Namysłowskim zgromadzono w specjalnej Izbie Pamięci w Starym Zamościu. Jak mi opowiadał wówczas w 1947 stary skrzypek to „Gdy powstała kapela Polski tu wolnej nie było, ale byliśmy my polskie chłopy i była polska kapela. A jak żeśmy grali w dużych miastach na koncertach, to niektórzy muzycy nie chcieli nam wierzyć, że z tymi samymi ręcami, w których trzymamy skrzypki chodzimy z kosą i za pługiem.”
Wiem, że teraz losy kapeli są zagrożone. Kapela nie ma właściwie stałego dyrygenta. Mówi się o zetatyzowaniu, uzawodowieniu kapeli, a równocześnie podobno Pan Zbigniew Pawelec muzyk zamieszkały w Łodzi, który chętnie objąłby dyrygenturę kapeli nie może otrzymać w Zamościu mieszkania. Czy kapela będzie zawodową? Szkoda byłoby tej najstarszej w Polsce kapeli ludowej, która za pięć lat obchodzić będzie stulecie swego istnienia. (Jest ona o 55 lat starsza od równie sławnej kapeli Feliksa Dzierżanowskiego). Przecież grajkowie tej kapali dowiedli, że ta sama ręka, która prowadzi pług może równie sprawnie wykonywać mistrzowskie piccicato na strunach skrzypiec.
Gdy zbliżaliśmy się do Starego Zamościa i musieliśmy przerywać rozmowę, bo Janek co chwila pozdrawiał mijających nas jadących wozami, na motorowerach lub na rowerach rolników, bądź sam musiał odpowiadać na ich pozdrowienia.
Jest swój na swojej wsi, lubiany przez swoich – stwierdziłem.
W Starym Zamościu zatrzymaliśmy się przed szkołą, do której kiedyś chodził Janek. Budynek położony jest od strony wsi Wierzba. Mieści się w nim nie tylko szkoła, ale i urząd pocztowy. Rzecz niezwykle zaskakująca. Szkoła należy do wsi Wierzba a urząd do Starego Zamościa. Tak więc granica pomiędzy wsiami przebiega przez budynek.
 – Wiesz – zaczął Janek – W czterdziestym szóstym i siódmym jak chodziłem do szkoły, to jeszcze tu na tej ziemi bywało gorąco. Włóczyły się bandy różne takie. Ta szosa to jak pamiętasz była taka więcej wiejska, a po obydwu stronach słupy telefoniczne. Nieraz nie dwa to te słupy były poprzewracane. Kiedyś jak wracaliśmy ze szkoły – no to, kto to był, czy Ukraińcy, banderowcy, czy inni to nie wiem. W samochodzie jechali jakieś cywile z bronią. I myśmy się wystraszyli i w pole uciekaliśmy. Te zaś za nami z maszynpistoletów popruli. Musiała być jakaś broń maszynowa, bo długo terkotała. No myśmy za te miedze wysokie chowaliśmy się, uciekaliśmy. Później to już baliśmy się szosą chodzić. Chodziliśmy polami i potem na zapłociu.
Na budynku szkolnym przykuła moją uwagę granitowa tabli­ca. Upamiętniała ona mord dokonany przez Niemców w dniu 4 stycznia 1943 roku na trzydziestu mieszkańcach wsi Wierzba. Gdy wczytywałem się w jej treść odezwał się znów Janek.
– Wiesz, w noc sylwestrową z czterdziestego drugiego na czterdziesty trzeci, partyzanci wysadzili w powietrze most kolejowy w Ruskich Piaskach. Gestapo skądeś się dowiedziało, że niektórzy z tych partyzantów pochodzili ze wsi Wierzba. Wydali więc rozkaz żandarmom, żeby w ciągu godziny wystrzelali ludzi w Wierzbie tylu ilu się da. Wtedy Niemcy doszli aż do połowy wioski przez tą godzinę i wszystkich rozstrzelali. Kto gdzieś był dalej, albo poza domem to tylko ci ocaleli, albo jak się który dobrze schował. Bo wszędzie oni szukali i w oborach, pod żłobem u bydła i w sianie. W sianie to potrafili przebijać. Byli naszykowani. Mieli, jak ludzie mówili, takie jakby dzidy, szpikulce. Jak gdzieś natrafili w sianie na człowieka to przebili. Spalili też szereg zabudowań. Tak oni się zwijali, no gdzie popadli w obejściu nie w obejściu w domu to od razu bez dyskusji strzelali. Nie stawiali nawet pod ścianą. Było dużo pomordowanych. Z tamtych dni pozostał jeden chłopiec, który był mały. Zaraz… urodził się w tysiąc dziewięćset czterdziestym, to miał wtedy trzy lata. Schował się pod sofką, czy pod łóżko ze strachu. Rodziców jego i rodzeństwo zastali w domu i zastrzelili, tak że on sam został świadkiem tych dziejów, Nazywa się Tadeusz Molas. Razem do szkoły z nim chodziłem. Teraz to już w tej chwili jest żonaty i ma troje dzieci. Został na tej krwawej ojcowiźnie i prowadzi gospodarstwo rolne. U nas w gminie jest tak zwana Księga Żałoby Gminy Stary Zamość. Figurują na niej nazwiska wszystkich poległych i zamordowanych z całej gminy ze wszystkich wsi. Dwieście czterdzieści sześć nazwisk. Poznałeś kiedyś u nas we wsi Pana Wacława Nowosada. Te Molasy, to była jakaś jego rodzina. On tego razu był w mundurze, jako partyzant. Jak mi opowiadał przyszedł w mundurze z lasu, jeszcze się nie rozebrał. Niemcy go zobaczyli na Wierzbie. Dał wtedy w porę dęba między drzewami. Strzelali za nim, ale udało mu się uciec na Chomęciska. Równy facet, pomagał mi nieraz.
Przeszliśmy na drugą stronę szosy. Obejrzeliśmy z Jankiem Izbę Namysłowskiego w budynku, w którym znajduje się Urząd Stanu Cywilnego i Biblioteka, odpoczęliśmy trochę i ruszyliśmy powoli pedałując do Starego Zamościa, do kościoła w którym koncertował Karol Namysłowski, na cmentarz gdzie leży Ojciec Janka i bracia. Gawędziliśmy po drodze.
– Wierzba to się zaraz po wojnie paliła – zaczął Janek. Stary Zamość też. Kiedyś tu były same stare walące się chałupy, a teraz to wszystko murowane. Jak był ten pożar to ludzie nawet mówili, że może ktoś celowo chałupę podpalił, żeby dostać odszkodowanie od ognia i nową postawić. A może to byli jakby bandyci. Może nieostrożność”.

c.d.n.

 

Udostępnij na: