Archiwum miesiąca: lipiec 2014

Nekrolog praprapradziadka Michała

Michał Szenk był rodzonym bratem mojej trzy razy pra, czyli Karoliny Szenk. To po niej na drugie Karolina miała moja prababcia Leokadia Karolina z Przybytkowskich Adamska. Potem to imię odziedziczyła jej córka, a moja babcia Janina Karolina z Adamskich Piekarska, a potem ja…

A Michał? Na razie wśród jego potomków Michałów brak…

nekrolog michala szenka

 

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 28

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

Kanonada artyleryjska i zgrzyt miotaczy min zerwały mnie ze snu już o piątej rano. Dzień 2 września był słoneczny, ale oglądać go mogłem tylko przez kraty piwnicznego okna i przez przedokienny nasyp ochronny. Ostrzał był tak gęsty i gwałtowny, że opuszczenie schronu groziło niechybną śmiercią.

Tego dnia ojciec już na służbę nie poszedł. Fort ewakuował się, pozostały w nim tylko oddziały szturmowe. Intendentura i administracja przedarły się na Mokotów, by tam pomagać w walce dalej. Po wypadkach dnia wczorajszego, po liczbie i natężeniu ataków było teraz jasne, że nieprzyjaciel postanowił zniszczyć Sadybę, jako bastion oporu leżący w niedużej odległości od przyczółka czerniakowskiego, od Wisły i od lasu, z którego mogłaby jeszcze ewentualnie przyjść pomoc i do którego powstańcy mogliby się ewakuować. Sadyba była więc placówką straconą. Odcięta od Mokotowa, broniąc się z determinacją, oczekiwała wyroku. Gdy milkła artyleria i miotacz min, gdy sztukasy zaprzestawały bombardowania, zaczynały swą grę niemieckie cekaemy, czołgi i moździerze, dochodziła do głosu piechota. Fort, barykada przy moście, linia obronna ulicy Morszyńskiej rzygały raz po raz ogniem w szturmujące zaciekle oddziały nieprzyjaciela.

W ostatnich dniach sierpnia i na początku września do okopów, piwnic i schronów powoli zaczął się wkradać głód, niosąc ze sobą zwątpienie, poczucie grozy i beznadziejności. Ojciec poprzedniego dnia wieczorem przyniósł z fortu kilka płatów końskiego mięsa. Zapowiadała się więc teraz uczta, a byliśmy już nieludzko wygłodniali, bo wczorajsze szturmy i ciągłe naloty doprowadzały wszystkich do takiego napięcia nerwowego, że nikt nie myślał o gotowaniu jakiejkolwiek strawy, dogryzano już tylko suchary. Z samego ranka matka wzięła się do smażenia befsztyków. Niebawem były gotowe, czekaliśmy tylko, jak nasi odeprą szturm, jak skończy się bombardowanie, żebyśmy mogli spokojnie zjeść.

W piwnicy panowała przykra atmosfera. Szept modlitw mieszał się z jękiem rannych, którzy leżeli naokoło, a wszystko zagłuszały raz po raz wybuchy. Za każdą bliższą eksplozją otwierały się dymniki i wypadały z nich chmury sadzy, rozlepiając się na spoconych ciałach. Pomimo iż to była piwnica, jednak upał i zaduch stawały się nie do zniesienia. Na dodatek straszny fetor roznosił się z rany jednego z żołnierzy rannego w brzuch. Świst z rany innego, postrzelonego w płuca, jaki od czasu do czasu, w przerwach między wybuchami dawał się słyszeć, wpływał jeszcze bardziej deprymująco.

Chroniąc się przed jednym z kolejnych nalotów, wpadł do naszej piwnicy żołnierz. Sytuacja tak się ułożyła, że musiał później pozostać tu aż do końca. Jego sylwetka głęboko wyryła mi się w pamięci. Był jakby symbolem 1939 roku. Ubrany w mundur koloru khaki, na głowie miał polski hełm kaszkowany. Za pasem tkwił mu niemiecki zaczepny granat trzonkowy, a w ręku błyszczał mauzer. W świetle wrześniowego słońca stał dłuższy czas u podnóża schodów do piwnicy, czekając na jakąś przerwę w niemieckim naporze ogniowym. Od czasu do czasu na prośbę któregoś z rannych błąkał się po piwnicy, poszukując siostry Marii, która dwoiła się i troiła w niesieniu pomocy[1].

Szturm trwał nieprzerwanie. Sytuacja stawała się groźna. Dopiero teraz uprzytomniłem sobie sens i znaczenie słów ojca nawołującego mnie do modlitwy, które wczoraj wypowiedział. Straszliwa prawda dotarła wreszcie do mojej świadomości, przerażająca, desperacko odpychana. Na samą myśl, że znów możemy się znaleźć w rękach Niemców, ogarnął mnie paniczny strach. W wyobraźni stawały mi egzekucje okresu okupacji, mordy w getcie, rzeź na Woli. Widok uzbrojonego naszego żołnierza w piwnicy przywrócił mi równowagę, uspokoił nieco, choć ustawiczne eksplozje i niemożność wysunięcia głowy na dwór nie zmniejszały poczucia grozy. Zdawałem sobie już sprawę, że przedzierające się do uszu między wybuchami odgłosy bezładnych serii polskich pistoletów maszynowych i karabinów to beznadziejne odparowywanie nieuchronnego ciosu.

Około południa natężenie niemieckiego ognia w doskonale zsynchronizowanej akcji wszystkich rodzajów broni doszło do punktu kulminacyjnego. Później artyleria przeniosła ogień gdzieś dalej, na Mokotów, na Królikarnię i na Chełmską. Nadzieja znów zaświtała w moim sercu. Teraz pewnie doszła do głosu piechota. Odbywa się walka wręcz. Czy nasi zwyciężą?

Po półgodzinie otrzymałem odpowiedź na to pytanie, lecz w jakże przerażający sposób. Rozległ się strzał karabinowy skierowany do wnętrza piwnicy, ze ściany posypał się tynk, a na dworze dał się słyszeć ochrypły wrzask: „Alle raaausss!”

Wszyscy z piwnicznego korytarza rzucili się w głąb, do naszej piwnicy, przewracając, co było po drodze, i wylewając nieczystości. Jakiś dziecinny głos pytał wśród spazmów, czy nas rozstrzelają. Ojciec z determinacją sięgnął po wiszący na ścianie sztucer, żołnierz wydobył zza pasa granat. Zrozumiałem — lepiej zginąć z bronią w ręku jak wolny… Matka podeszła do ojca i łagodnym, ale stanowczym ruchem wyjęła mu sztucer z ręki i rzuciła za stojący pod ścianą kufer. Opaskę zdjął już ojciec sam. Zniknęła ukryta za dekoltem matki. Tymczasem przebierał ktoś żołnierza. Jedna z sąsiadek pospiesznie wkładała zbyt ciasne letnie płaszcze dwóm powstańcom, którzy poprzedniego dnia przyszli wraz z Jurkiem Sienkiewiczem ubrani w kompletne niemieckie mundury. Jednemu z nich, temu niskiemu, pękł cały rękaw płaszcza, spod którego wyłaził mundur feldgrau. Nie było jednak czasu na szukanie i wkładanie innego odzienia, trzeba było wychodzić. Pierwsza wyszła przed dom babka z panią Ireną Symonowiczową, jako znające język niemiecki. Kazano nam stanąć pod ścianą i podnieść ręce do góry. Mężczyzn rewidowano. Kilkunastu żołnierzy niemieckich w stalowych mundurach stało naprzeciw z bronią gotową do strzału skierowaną do nas oraz w drzwi i okienka piwnic. Z boku oficer, wsparty na pięści przeciwpancernej, palił niedbale papierosa. Znaleźliśmy się w rękach niemieckich lotników, jak wynikało z odznak (srebrne mewki na żółtym tle na kołnierzach). Dawało to nikłą iskierkę nadziei, że nas zaraz nie rozwalą. Łapałem się tej myśli jak deski ratunku. Może to dziwne, ale jednocześnie zastanawiałem się, czy śmierć jest bolesna. Przy sprawdzaniu dokumentów mężczyznom kazano stanąć w osobnej grupie. Matka dała się podtrzymywać ojcu, ale jeden z żołnierzy podszedł do niego i krzyknął po polsku: „Ociec, rannych no-sicz!” Zdrętwiałem widząc ojca oddzielonego od nas, sens słów wypowiedzianych przez Niemca nie dotarł bowiem do mnie. Kazano nam iść w kierunku fortu. Obok nas wlókł się o własnych siłach ów chłopiec ranny w płuca, kryjąc ranę w obawie przed rozstrzelaniem za udział w powstaniu. Wkrótce dołączył do nas ojciec z noszami.

Nasz blok przedstawiał okropny widok. Na dachu nie było ani jednej dachówki, wszędzie otwory po pociskach i wyłamane krokwie. Przed klatką schodową numer 3 leżał zwalony komin. Dokoła pełno lejów po bombach i pociskach. Ściana od strony ulicy Powsińskiej była zarysowana od wybuchu bomby. Paliło się w dwóch mieszkaniach. Rozeschłe w sierpniowym słońcu futryny trzeszczały w ogniu. Opuszczony okop pomiędzy ogrodem a fortem czynił przygnębiające wrażenie. Wszystko wokół było jednym wielkim pobojowiskiem. Szkoła została rozwalona bombą do połowy. Kikuty desek sterczały rozpaczliwie ku niebu. Mimo woli pomyślałem o Wiesi Parszniak, córce naszego woźnego ze szkoły, która zamieszkiwała właśnie w tej części budynku. Koło szkoły dostrzegłem Janusza Boczara. Twarz miał tak zmienioną, że ledwie go rozpoznałem — cała głowa była owinięta bandażem, przez który sączyła się krew[2]. Przy szlabanie zamykającym dostęp do fortu stało pełno żołnierzy niemieckich.

Sam fort też przedstawiał okropny widok. W środkowej części zawalone były dwie kazamaty, dalsze dwie płonęły. W zachodnim skrzydle fortu bomba zburzyła frontową ścianę kazamaty, w której nasi mieli magazyn aprowizacyjny zorganizowany przez ojca.

Nagle z daleka doleciał warkot samolotu, który zaczął się zbliżać do fortu. Jeden z Niemców podniósł do góry wiszącą na piersi rakietnicę i wystrzelił w niebo zieloną rakietę. Zaczęto zaganiać tłum do pierwszej z brzegu kazamaty, tej samej, w której przez naszych trzymani byli jeńcy niemieccy, a nad którą w narożniku eksplodowała jedna z bomb. Wśród otępiałego tłumu wyróżniała się wyniosła postać jakiegoś księdza[3] z krzyżem w jednej, a z flagą Czerwonego Krzyża w drugiej ręce. Ksiądz uniósł nieznacznie krzyż i począł nim nas błogosławić, udzielając wszystkim absolucji in articulo mortis. W tym momencie rozległa się seria z broni maszynowej gdzieś tuż, tuż. W coraz większym pośpiechu Niemcy zaganiali tłum do wnętrza kazamaty, pchając w plecy i w co się dało lufami pistoletów i karabinów. Szczególną zawziętością odznaczał się ów lotnik z rakietnicą na piersi, który lufą swego schmeissera coraz brutalniej ugniatał falujący tłum. Gdy znaleźliśmy się w jego zasięgu, schwycił torebkę matki i począł obmacywać (w torebce były dwa złote zegarki). Babka zaczęła mu tłumaczyć po niemiecku, że tam nic nie ma. Nagle tłum porwał matkę ze sobą. Wyrwała przy tym żołdakowi torebkę z ręki. W tym momencie na zewnątrz znów zaterkotała seria z pistoletu maszynowego. Kazamatę zaczęto pospiesznie zamykać, upychając dalej tłum. Nagle w korytarzyku obiegającym cały fort i łączącym poszczególne kazamaty dał się słyszeć potężny huk, uderzyła w nas fala sprężonego powietrza i po kazamacie zaczął się rozchodzić charakterystyczny smród spalonego trotylu. Niemcy wrzucili pierwszy granat do korytarza przez dymnik. Koło wejścia zobaczyłem bezpośredniego przełożonego ojca, kwatermistrza „Węża”, pana Tadeusza Matuszewskiego. On również nas spostrzegł, bo uniósł dwa palce do kapelusza i patrząc na ojca w milczeniu, jakby na pożegnanie, zasalutował. Zdawaliśmy sobie sprawę, że oglądamy się po raz ostatni, nie sądziliśmy bowiem, że ktokolwiek z nas ocaleje. Jak się okazało, myśmy mieli szczęście, kwatermistrz V Rejonu, sierżant „Wąż”, zginął zamordowany w Dachau. Po wybuchu pierwszego granatu czekaliśmy na następne. Trzymając się za ręce, żeby w tej ostatniej chwili być razem, czekaliśmy na śmierć. Nie wyobrażałem sobie, że w rzeczywistości tak może ona wyglądać. Pocieszałem się, że może później ktoś powie, iż na forcie na Sadybie podobno Niemcy rozstrzelali i wymordowali granatami kilkaset osób, tak jak słyszeliśmy o Wawrze, o Woli. Wiadomość ta dojdzie do Antka, który na pewno przetrwa i Niemcom za nas zapłaci.

Tymczasem przy bramie kazamaty powstał jakiś ruch. Słychać było rozkazy niemieckie wydawane podniesionym głosem. Po chwili bramę otworzono i kazano nam wychodzić. W pośpiechu, żeby uniknąć bicia i popędzania, wszyscy zaczęli opuszczać kazamatę. Przed fortem stała gromada ludzi, a następne płynęły przez przejście koło szlabanu. Na nasypie powstałym wokół leja po wybuchu bomby stały jakieś dwie wiejskie kobiety w towarzystwie Niemców i wskazywały im różnych mężczyzn, których Niemcy następnie dość szczegółowo rewidowali. Wskazałem tę scenę ojcu. Okazało się, że te baby to volksdeutschki z niemieckiej kolonii gdzieś na Czerniakowie. Ponieważ ojciec przebywał w tamtym rejonie, zdecydowaliśmy, że na wszelki wypadek powinien się ukryć w tłumie. Kiedy odprowadzałem wzrokiem ojca wycofującego się głębiej w tłum, krew zmroziła mi się w żyłach — we wschodnim narożniku fortu stało pod ścianą kilku młodych mężczyzn z rękami wzniesionymi do góry. Niektórzy mieli na rękawach biało-czerwone opaski. Gromada Niemców, zwracając ku nim broń, szykowała się do strzału. Po chwili zaterkotało kilka krótkich serii, a młodzi ludzie popadali na ścianę tak jak by ich ktoś gwałtownie pchał, a następnie bezwładnie poosuwali się na ziemię. Stałem skamieniały. Mimo że wiedziałem wszystko o egzekucjach publicznych, oglądany teraz mord nie chciał dotrzeć do mojej świadomości. Przecież rozstrzelano tutaj żołnierzy! Jak nas wymordują?

Na szczycie fortu, na obu jego skrzydłach i na środku, wystawały z trawy ręczne karabiny maszynowe, które z dołu wyglądały na swoich nóżkach jak literki A. Przy karabinach leżeli żołnierze. Niektórzy kręcili się tu i ówdzie, fotografując zniszczenia i zebrane tłumy. Zrozumiałem wówczas, dlaczego nas nie zabito w kazamacie. Niemożliwe byłoby przecież wymordowanie w niej tysięcy ludzi.

Na szczycie fortu pojawiła się tęga postać jakiegoś oficera w okularach o szkłach bez obwódek, który powiedział po niemiecku mniej więcej coś w tym sensie, że ręczy słowem niemieckiego generała, iż nikomu się krzywda nie stanie, że wszyscy pójdziemy do obozu w Pruszkowie, skąd zdolni do pracy zostaną skierowani do zakładów i fabryk, gdzie będą pracowali dla dobra Rzeszy Niemieckiej. Gdy słowa generała zostały przełożone przez tłumacza, rozległy się nieliczne oklaski. Zabrzmiały jak szyderstwo w tej sytuacji i na tle tego krajobrazu zniszczeń.

Powoli wśród tłumu na dziedzińcu fortowym zaczęło się odczuwać odprężenie. Powszechna obawa przed rozstrzelaniem minęła. Kiedy nad fortem ukazał się powtórnie rozpoznawczy storch, który zaczął krążyć, robiąc zdjęcia, nikt nie zwracał na samolot uwagi. Rozejrzałem się wokół. Dziedziniec fortowy wypełniał się coraz to nowymi grupami ludzi. Zajeżdżały też samochody po rannych, którzy leżeli na noszach w oczekiwaniu na transport. Płonące mieszkania w naszym bloku dogasały, natomiast dom Rusinowiczów na rogu Okrężnej i Powsińskiej płonął, podobnie jak szereg domów na Okrężnej i Morszyńskiej. Wszędzie było pełno uzbrojonych Niemców. Za fosą, na bunkrze Pałki, dostrzegłem karabiny maszynowe skierowane w naszą stronę. Akurat przechodzili tamtędy niemieccy sanitariusze, dźwigając na noszach jakiegoś swojego żołnierza. Od strony Fortu Legionów słychać było kanonadę broni maszynowej. Niebawem przeleciał nad nami klucz sztukasów w tamtym kierunku. Pod kadłubami zwieszały się im olbrzymie cygara piećsetkilowych bomb. Wiele niewypałów tego rodzaju leżało na forcie. Teraz widać było wyraźnie, jak nad Portem Legionów samoloty przechodziły nagle do lotu nurkowego, od kadłuba odrywały im się bomby, a następnie wytryskał w górę słup ognia i ziemi, i dymu, a po sekundzie grunt drżał pod nogami i słychać było potężny huk eksplozji. Samoloty następnie przechodziły do lotu koszącego i wtedy słychać było tylko grzechot karabinów maszynowych i działek pokładowych. Po kilku okrążeniach, z których każde oznaczało nowy atak, sztukasy zawracały w kierunku Okęcia — po nowy ładunek bomb i amunicji. Mimo grozy tej rzezi, bo przecież inaczej nie można nazwać bezkarnego bombardowania oddziałów powstańczych, nie posiadających żadnej broni przeciwlotniczej, serce moje biło żywiej z podniecenia. Wybuchy bomb nad Fortem Legionów i Mokotowem, ustawiczny grzechot broni maszynowej i zgrzyt miotaczy min świadczyły dobitnie, że jeszcze nie wszystko się skończyło, że powstanie trwa. Miasto płonęło, dym zasnuwał horyzont, swąd spalenizny z płonącej Sadyby i fortu drażnił nozdrza, ale Warszawa jeszcze walczyła, walka i wojna były w pełnym toku.


[1] Maria Wolska.

[2] Gdy Janusz konwojował na fort volksdeutscha, w jezdnię ulicy Goraszewskiej uderzył pocisk. Volksdeutsch zginął na miejscu, a Janusz został ranny: odłamek przeciął mu ucho i utkwił w karku obok kręgów. Operował go potem w Tworkach doktor Stefan Łukasik (obecnie profesor Akademii Medycznej) „na żywca”, bez narkozy, z braku środków znieczulających.

[3] Był to ksiądz Adam Wyrębowski.

Udostępnij na:

Pierwszy notes z wierszami Stefanii z Ruszczykowskich Krosnowskiej cz. V

Oto kolejna część notesu po mojej ukochanej Cioci Steni (właściwie powinnam pisać: babci). Ciocia, na cześć kuzyna Eligiusza Niewiadomskiego miała na drugie Eligia, chętnie podpisywała tym imieniem wiersze… W notesie sporo wklejanek.

okladka

scan0021 scan0022 scan0023 scan0024 scan0025

Udostępnij na:

Maciej Piekarski „Dzieje rodziny Tchórzow” – cz. 4.

Dalszy ciąg niepublikowanego reportażu wspomnieniowego mojego Ojca.

janek

Jan Tchórz na zdjęciu zrobionym zaraz po otwarciu wagonu kolejowego na stacji Warszawa Wschodnia

OPOWIEŚĆ MAMY TCHÓRZYNY, CZYLI RZECZ O LOSACH WOJENNYCH LUDNOŚCI ZIEMI ZAMOJSKIEJ

– Jak tu zacząć?!!! Oj, mamy my się zawsze podczas wojen polskie chłopy. Podczas pierwszej wojny to mnie też wywieźli. Zaraz! W czternastym roku była wojna, to gdzieś już musi osiemnastego, czy siedemnastego. O, te lata do Węgrów wywieźli. Sołtys też naznaczał. A taki to był los. U nas w domu najstarsze zapisano. Ojciec się upierał, że nie chciał mnie dać, nie – nie chciał się zgodzić na to. A on – sołtys – znaczy się – mówi, że na niego bardzo nacie­rają mocno, żeby dać choć osiem dziewcząt. Najpierw do Zawady pojechaliśmy, a potem do Węgrów. To mnie odsortowali do tyj polny roboty. A tam była robota taka przedżniwna jeszcze. Naszły żniwa. To wiesz Maciusiu, co? Kukurydza, winogrona i takie fasole szparagówki. Oni to pakowali do jakichś piwnic, widocznie… Tam ja była pośród swoich sąsiadków. Bo tam była jedna kobieta i dwie starsze dziewczyny, a ja byłam najmłodsza między niemi. Tak! Tak! Maciusiu.
– A podczas drugiej wojny? – pytam.
– Jak na początku czterdziestego drugiego był spis, to mnie powiedzieli, że ja folksdojczka. Dlaczego? Bo kiedy był spis to trzeba było podać imię i nazwisko, z jakiego domu z państwa pochodziłam. No ojciec się pisał – dziadek – mówię, – Flejsz.
– Flejsz?
– Tak! A oni mi mówią, że to po ichniemu mięso. I że na folksdojczkę trzeba. Nie! Mówię. Nie! Ja nie ścierwo! Co mi to, mówię, da! Jak już i ojciec i dziadek był, a byli tutaj, jako poddane tej miejscowości i Polaki. To ja, mówię, po co mnie to potrzebne. Mnie to niepotrzebne. Po co mnie to potrzebne, mówię. Walerkę to zabrali rok wcześniej niż nas. W rok po śmierci męża. Bo sołtys podpisał ze wsi do roboty. Piątego czerwca. Ona mogła była nie jechać, bo ja byłam nawet zgłosiłam, że się jej nie należy. Bo męża nie mam, to ona mnie w pomocy będzie.
Ale ona zlękła się, że kara. Że Matka karana będzie. Że to ona będą przeciwne temu będą, że ona nie pojechała. Pojechała. To pojechała w czerwcu. O pół roku wcześniej. O tak. Wysiedlenie jak przyszło jak dziś pamiętam. Piątego grudnia – zawieja, plugawa, a mnie jak nocą, taka szarówka była zaskoczyli. Przyszli nad ranem. To strzał było słychać na wiosce w Chomęciskach Małych. Oni wystrzelili, bo uciekali chomeńskie na las. A oni byli temu przeciwne, temu, że bandyty, że partyzanty. O! To jak strzał usłyszałam wstałam i mówię tak: Stefciu, strzał jakiś słychać, kurę zacięłam, nie wiem czy dam radę sprawić, jeżeli wysiedlenia zaskoczy nas. Jedni pouciekali, drudzy byli. Ja gdzie miałam z czwrogiem dzieci w grudniu uciekać?! W las?! W śnieg?! Trudno! Męża nie ma, co ja poradzę teraz? Z tymi resztą?
Tak przychodzą do wsi i stukają w szybę, o tak, jakby ta szyba. (W tym momencie Mama Tchórzyła – wyciągniętą spracowaną ręką uderzyła kilkakrotnie w szkło okienne) dali znak, że idą. Jak ja popatrzyłam w okno i taka mnie wzięła jakby trema. Ręce mi o tak (zatrzęsła rękami). A dzieci w łóżku jeszcze. Ten najmłodszy spał. Bo cóż to miał? To dziecko! – Miał dwa i pół roczku.- Spał w kołysce. Fikał nogami: Mama ja ne, mama ja ne, lulu. O tak mu było, jako ten teren nasz Tomcio. Ten ma teraz dwa latka, a on miał dwa i pół. Załomotali. To ja mówię proszę. Nagle dało mi odwagę. Proszę wejść. Otworzyłam drzwi. Wchodzą oba, W mundurach. Taki jeden w ciemniejszym, a drugi w jaśniejszym. Ten w ciemniejszym z bronią. Jeden był znakiem tego folksdojcz. No więc teraz mówi tak. Bo zobaczył taki kubek z uchem. Mówi: „Matka! O to”. Po niemiecku on tam mówił, no ale ja się domyśliłam. To mnie postawił o tak! Taki rząd na stole, kubeczki, takie jakby te tylko poliwane. Nie, nie skorupiane, tylko takie poliwane jak te dzbanki. Takie żeby się nie pobiło, Na kawe. Kawa! Fiur klajne, co to oni tak mówili na dzieciaki. O te na to żeby te trzy kubki dzieciom wziąć. O i już. Zamość! Bo my będziemy karane. Zamość! Tak u mnie zostaje dwadzieścia parę kur, prosiak zostaje i krowa, i to przepadło. Rozstąp ziemio! Jeszcze krowę ja poszłam wydoić, to połowę mleka wydoiłam, a połowę jeszcze nie wydoiłam, bo mówi, że nam się trzeba bardzo śpieszyć, Kubki mi pozbierał. A mąż gdzie?! Tak mnie pytał. Bandit! Na las! mówi. Niee. Mówię. Niee, mówię tak. Tego pan niech nie mówi. Teraz miałam taką odwagę, że na wszystko miałam odpowiedź. Niee, mówię. Tego niech, pan nie mówi, bo nie był bandyta. Zęba, mówię, nie miał go kto podleczyć, nie miał gdzie pójść, to zęba wyrwał i w parę dni zakażenie i umarł. A on mnie do wozu. Takie podjeżdżali furmanki, do Zamościa. Zamość! Do Zamościa. krzyczał. No ja chłopców, jednego w tobo­łek, drugiego za rękę, Stefunia z tym Bolciem. Biedne się zde­nerwowało i nas wszystkich na furmankę.  Jasiunio już w furman­ce się rozchorował. No i wtenczas do tego całego baraku w Zamościu. A mnie mówią, że czy ja mam kogo, żeby dzieciaki zostawić, a mnie do roboty. To tak, jakoby barak był taki do roboty, był taki dla pracujących, nie? Jakiś mocno karny. Stefunię zaraz zabrali, kurtkę jej skradli i szalik jej skradli. No i spisali w tym baraku. Za parę tygodni nie długo trwało, może półtory tygodnia już na placówkę i teraz ogłaszają, gdzie kto ma być przydzielony do wywiezienia. Do wywiezienia! Nie popadło jeszcze na mnie i z powrotem znowu do baraku. Ja już liczyłam, żeby mnie wywieźli. Bo, po co? Tam była nędza. Tam już było zanieczyszczone to wszystko, a głód był. Ja jeszcze miałam z domu, co nie bądź tak czem się tam mogłam broniłam. A Jasiunio był chory. W podwodzie już był chory. Już mnie wymiotował. Już wymioty miał. I ja się zgłosiłam do Niemca, do doktora do arbajcamtu i wypisał lekarstwo i dopiero choroba trochę… I kazał mi się jeszcze raz zgłosić, bo oni mieli spisane listę taką tych chorych. A niedługo to do pociągu. A Jasiunio miał silne rozgorączkowanie A on chciał picia. Ja zastukałam, Maciusiu! To było okropne, do okna z tej rozpaczy, bo on picia chciał. Pić! Po prostu mnie drapał paluszkami za piciem. To ja wołam. A on, ten Niemiec się mnie pyta, co ja chcę. Mówię. To mi mgleje. Tak na migi mu pokazuje butelkę i mówię pić! A on mówi Dzidzia! Wasser! Wasser. Wasser! A ja mówię. Tak! Tak! I on mi przyniósł od siebie całe. To ja myślałam, że się te ludzie od tych dzieci powyduszają. To on jeszcze zobaczył, otworzył taką pompkę i zrobił zastrzyk. Jak od Zamościa nas wieźli. Już w pociągu. Już nas wieźli. Już my byli w pociągu. W pociągu to było. W towarowym. Jedne na drugim. To ja jakoś miałam miejsce takie, że to mnie odstąpili, że dziecko chore, to siedzące miałam, a tak dopiero siedzieli i u czubka.
To wtenczas ten transport wiózł dzieci. To tam jak przejeżdżaliśmy Dęblin, to tam było zrujnowane przez partyzantów. Podkład taki i coś tam poprawiali. I furmanki przyjechali i dalej naznaczyli takie jakby podwodę, jak to oni mówili, żeby zawieźć tych wysiedlonych. Zaraz tam, jak tam jest Dęblin, Garwolin, Sobolewo i w Żelechowie. Długa ulica i naprzeciw tam był dom, i szkoła, w Żelechowie. Tak. Jasiunio wtedy jeszcze ze mną był. I tak na dwudziesty drugi grudnia już jesteśmy tam, jak to tam miało miejsce, w Żelechowia. Nie wyobrażam sobie jak początkowo miałam jak mnie przywieźli do Żelechowa. W dniu Bożego Narodzenia byłam na mszy, powracam do swoich dzieci do szkoły cośmy mieszkali parę rodzin wysiedlonych. Usiadłam z chorym Jasiuniem i zapłakałam, żem nie miała córek przy sobie. W tej chwili przyszły kobiety z Żelechowa, przyniosły nam potraw takich pośnikowych. Podzieliły się z nami opłatkiem. Była to chwila radości. Ale Jasiunio był chory. A oni mieli podpisaną listę takich chorych. A to zaraz szóstego stycznia czterdziestego czwartego roku przyjechała takim wozem sanitarnym, taka gruba Niemka taka niby doktorka. I zabrali mi Jasia. Ja chcę dać jeszcze pierzynkę. A ona mi tę pierzynkę odsunęła, że niepotrzebna. Dzieci będą tam mieć wszystkie chorzy tam zaopatrzenie i mnie odepchnęła, a ja się strąci­łam i oni pojechali. Jasiunio jeszcze uderzał rączką w szybę. Mówili, że chory, że zbadał lekarz w pociągu, jeszcze jakby niby, a na miejscu w Zamościu na tej liście czyje dziecko było chore, podpisane było że chore, że chore, tak.
Mama Tchórzyna nagle urwała. Podeszła do kuchni, na której na rozżarzonej blasze kipiał wrzątek.
Patrząc tępo w okno, za którym czerwienił się wśród chmur wschodzący księżyc zagłębiłem się we własnych wspomnieniach.
Tak! Siódmego stycznia 1943 roku. Warszawę obiegła wówczas lotem błyskawicy wieść: polscy kolejarze zatrzymali na Dworcu Wschodnim transport dzieci wysiedlonych z Zamojszczyzny wiezionych do Oświęcimia. W transporcie wiele dzieci miało być chorych i wiele martwych. Tysiące warszawiaków mimo łapanek wyruszyło wtedy na dwo­rzec. Moi rodzice również. Wówczas siódmego stycznia na dworzec, prócz ludzi przyby­łych spontanicznie, pojedynczo jak moi rodzice tworzących olbrzymi tłum, przybyło również kilka aut z robotnikami war­szawskich fabryk.
Zażądali od komendanta dworca otwarcia i rozplombowania wszystkich wagonów znajdujących się na torach dworca. Byli zdeterminowani. Jeden, z robotników powiedział: „Mogliście zbombardować Warszawę, możecie nas więzić, wywozić i rozstrzeliwać, ale dzieci naszych krzywdzić nie będziecie”.
Niemieccy bahnschutze i żandarmi, zlękli się wobec postawy robotników. Niektórzy z przybyłych mieli przecież w dłoniach groźną robotniczą broń znaną niemieckiej policji jeszcze z czasu, gdy w Niemczech bywały strajki. Trzymali w dłoniach klucze francuskie i młoty.
Sterroryzowani zdeterminowaną postawą robotników żandarmi i bahnschutze zaszyli się w kąt. Nie przeszkadzali, gdy robotniczy pochód przeprowadzał kontrolę wagonów.

c.d.n.

Udostępnij na:

Nad Pułtuskiem przeleciał meteoryt

Prapradziadek Bronisław był świadkiem upadku meteorytu Pułtuskiego. Opisał to. Notatkę o upadku meteorytu tata wypożyczył Muzeum Ziemi PAN. Na razie jej nie odbieram, ale kiedyś poprosiłam o kopię. Tu koperta z listem z Muzeum, list, kopia notatki i… prapradziadek z trochę późniejszych czasów. koperta z pan list z pan notatka o meteorycie bronisław ruszczykowski wychowanek szkoly glownej

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 27

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

Pierwszy września — piąta rocznica wybuchu wojny, wojny, która się przecież kończy. Jeszcze tydzień, jeszcze dwa, jeszcze miesiąc…

Ojca w piwnicy nie było. O świcie pojechał podobno gdzieś na Czerniaków po mąkę dla powstańczej piekarni. Zjadłem kawałek suchara i wyszedłem do ogrodu. Pogoda jak tamtego pamiętnego września. Wszędzie panował już ruch. Sanitariuszki z koszykami pełnymi środków opatrunkowych i bandaży mijały się z koleżankami niosącymi zakrwawione szarpie do prania. Uzbrojeni powstańcy przechodzili obok siebie, pozdrawiając się nawzajem salutowaniem. Pobiegłem do fortu przez pogłębiony okop, łączący fort z naszym ogrodem. Na dziedzińcu panowała codzienna spokojna krzątanina. Frontową ścianę kazamat zasłaniał cień wysokiego nasypu, ponieważ słońce świeciło jeszcze od strony Wilanowa. Z miasta słychać było daleką kanonadę i odgłosy eksplozji, a w dali rozsnuwały się kłęby czarnego dymu. Na Powsińskiej od strony ulicy Goraszewskiej zobaczyłem nadjeżdżające furmanki. To ojciec wracał.

Gdy załadowane mąką wozy zaczęły się zbliżać do Okrężnej, wybiegłem naprzeciw. Szedłem obok wozu w milczeniu, nie śmiałem bowiem przerwać rozmowy ojca z „wachmistrzem Dryndą”. Wachmistrz snuł opowieść,, której sensu nie chwytałem. Patrząc na jego siwe wąsy, oczyma wyobraźni widziałem go na koniu, w wysokim czako na głowie. Odprowadziłem furmankę aż do szlabanu. Ucałowałem ojca i uśmiechnąwszy się do stojącego przy szlabanie wartownika, zawróciłem spokojnie do domu.

W pewnej chwili do uszu moich doszedł warkot samolotów. Charakterystyczne buczenie silników świadczyło,, iż były obciążone. Dudnienie zbliżało się. Dostrzegłem nad Służewcem coraz szybciej powiększające się sylwetki samolotów o załamanych skrzydłach. To sztukasy. Leciały na wprost. Równocześnie z ogrodu dobiegł mnie donośny głos naszego troskliwego dobrego ducha, pana Kazimierza Topczewskiego: „Dzieci, samolot!” A więc nalot?! Przyspieszyłem kroku. Warkot samolotu był coraz donośniejszy. Więc na nas?! Łoskot silników zagłuszył krzyki i nawoływania w ogrodzie. Nagle warkot począł gwałtownie zmieniać tony, wibrować, zlewając się z łomotem szybkostrzelnych działek. Od strony fortu dało się słyszeć rżenie i przeraźliwy kwik koni. Serce skoczyło mi do gardła. Przecież tam jest ojciec! Równocześnie pomyślałem o mamie i zacząłem biec. Dopadłszy klatki schodowej, rzuciłem. się do drzwi piwnicznych. Na schodach wiodących w dół zakotłowało się. Wraz ze mną tłoczyło się kilkanaście osób — cywile, dzieci, żołnierze, sanitariuszki. W piwnicy powitały nas przerażone oczy jej stałych lokatorów. Warkot samolotów coraz to zmieniał natężenie. Mimo nasypów przedokiennych, mimo zamkniętych drzwi wdzierał się do środka. Kilkakrotnie słychać było narastający i oddalający się warkot tuż nad nami. Za każdym takim przelotem samolotu rozlegał się rumor dachówek spadających od podmuchu. Nagle warkot silników zamienił się w gwałtownie narastające wycie, które przerywały huki potężnych eksplozji, a równocześnie ziemia drżała nam pod stopami. Bomby! Przypomniały mi się naloty z roku 1939, opowieści o zasypanych na Świętokrzyskiej, których podobno odgrzebano dopiero w czterdziestym roku. Przed oczami stanęła mi sylwetka sztukasa z olbrzymią bombą pod kadłubem, którego widziałem przelatującego nad parkiem w początkach sierpnia. Ciarki przeszły mi po grzbiecie. Takiej bomby nie wytrzymają nasze stropy. Kiedy „to” nastąpi? W piwnicy wszyscy byli jakby sparaliżowani. Każdy opuścił swoje legowisko i wszyscy stłoczyli się w środkowym korytarzu.

W pewnej chwili obezwładniło mnie wycie sięgające do szpiku kości, które nagle ucichło, natomiast uszy prze-świdrował przejmujący, jakże znany z roku 1939 świst. To już koniec. Bomba w nas! Równocześnie ziemia jakby się rozstąpiła pod nogami. Dom się zakołysał. Poczułem nagle jak w twarz uderza mnie coś zimnego, lepkiego. Światła zgasły. Jakiś trzask, łoskot, łomot. W piwnicy zapanowała ciemność, a za chwilę ogłuszająca detonacja.

Jednak żyjemy. Ktoś zapalił świeczkę. W piwnicy nieład. Wszyscy czarni. To sadze z przewodów kominowych — zimne, lepkie. Więc naprawdę żyjemy? Samoloty wciąż krążą. Która następna bomba będzie dla nas ostatnią?

Dopiero po godzinie skończył się nalot. Otwarto drzwi na klatkę schodową, choć odgłos detonacji wciąż było słychać, tylko zmienił się ich „timbre”. Więc teraz artyleria! Mocniejsze i słabsze detonacje zaczęły się stopniowo mieszać z grzechotem broni maszynowej i odgłosami pojedynczych wystrzałów. Więc szturm? Zacząłem się powoli uspokajać. Teraz nasi na pewno sobie dadzą radę, na pewno odeprą atak.

Z zewnątrz, z ogrodu kilkakrotnie usłyszałem jakieś krzyki i nawoływania. Dwa razy rozróżniłem w nich słowo: sanitariuszka.

Około południa przedostał się do nas ojciec. Był szary i zgnębiony. Po raz pierwszy w życiu widziałem go w takim stanie. Powiedział do mnie: „Módl się, Maćku!” — i usiadł ciężko pod ścianą.

Fort nie wytrzymał nalotu. W narożnej kazamacie zginęło całe dowództwo: dwadzieścia dwie osoby[1].

Ojciec wówczas był dwie kazamaty dalej. Port trząsł się w posadach. Po każdej eksplozji przez okna i otwory wentylacyjne wdzierał się piasek i kurz. Osłonięty od broni pokładowej samolotów filarem ściany frontowej, ojciec pił kawę, do której raz po raz sypał się tynk ze sklepienia od wybuchu bomb na nasypie fortu. Miał zaufanie do tych murów. W 1939 roku w twierdzy modlińskiej przeżył kilka nalotów i wówczas kazamata, w której się znajdował, wytrzymała. Nagle zobaczył błysk, po którym zrobiło się ciemno, a równocześnie zapanowała dzwoniąca w uszach cisza. W pierwszej chwili ojciec nie mógł się zorientować, co się stało. Dopiero gdy opadł dym i kurz, a ojciec odzyskał słuch, uświadomił sobie tragiczny fakt. Pobiegł do narożnej kazamaty. Całe pomieszczenie było wypełnione zwałami ziemi, aż po sklepienie, w którym widniał kilkumetrowej średnicy otwór. Momentalnie zaroiło się od żołnierzy. Wszyscy rzucili się do odkopywania zasypanych. Może jeszcze żyją? Po kilkunastu minutach wydobyto jedną z łączniczek. Tętno miała wyczuwalne, zabrano ją więc szybko do sąsiedniej kazamaty. Kopali wszyscy, czym kto miał. Zmęczonych zastępowali przy łopacie następni. Za wszelką cenę chciano uratować zasypanych. Może jeszcze nie jest za późno? Niestety, po godzinie było już wiadomo, że trud jest daremny. Wydobywano tylko zwłoki.

Głównym obiektem nalotu był fort. Niemcy zrzucili nań kilkadziesiąt bomb. Samoloty nadlatywały kilkoma falami. Gdy jedne zrzuciły ładunek, zastępowały je drugie. Na ogół nasyp fortu i sklepienia wytrzymywały. W narożniku wschodniej kazamaty, gdzie przebywali niemieccy jeńcy, eksplodowała jedna z bomb, zarysowując konstrukcję, ale mury sklepienia wytrzymały. Inna bom ba wydrążyła niewielki otwór w jednej z kazamat we wschodniej części środkowego korpusu fortu, ale go nie przebiła. Kilka bomb eksplodowało na dziedzińcu, rozrzucając trupy koni zabitych pociskami z działek pokładowych i niszcząc wozy. Mąkę zdołano jeszcze rozładować.

Nie zobaczę już doktora Szczubełka, nie zobaczę Kiźka. Pomyślałem o doktorowej, o ich córeczce, Hance. Taka mała, jeszcze w wózeczku, nie będzie pamiętać swego ojca. Łzy poczęły mi się cisnąć do oczu. Straszne!

Ojciec opanował przygnębienie i uspokojony, że zastał nas wszystkich przy życiu, zbierał się do powrotu na fort. Ucałował nas. Widząc, że nie mamy co jeść, obiecał przynieść — jeżeli będzie mógł — trochę koniny z koni poległych podczas nalotu. Przypomniało mi się, jak w roku 1939 przyniósł kawał koniny, mówiąc, że jest to mięso sarny z ogrodu zoologicznego, zabitej podczas bombardowania. Teraz, po latach okupacji, nie musiał się uciekać do takich wybiegów. Konina zadomowiła się na polskim stole, a nawet była swego rodzaju rarytasem. Gdy ojciec przynosił czasami mięso z „końskiej jatki”, zawsze mówił żartobliwie: „Byłem na wyścigach.”

Po wyjściu ojca czas dłużył mi się okropnie. Czekałem na wieści z fortu. Czy odkopano wszystkich zasypanych? Czy naprawdę nikt się nie uratował? Kto będzie teraz dowodził? Czy wytrzymamy nowe ataki Niemców?

Nie mogłem sobie znaleźć miejsca. Snułem się po piwnicy z kąta w kąt. Z bólem i zazdrością patrzyłem na rannego żołnierza, leżącego na łóżku polowym na wprost naszego kojca. Z bólem — bo cierpiał. Z zazdrością — bo przecież miał karabin, strzelał, walczył.

Pierwszy nalot wywołał burzliwą dyskusję w piwnicy na temat flag Czerwonego Krzyża, pieczołowicie uszytych i zawieszonych na masztach od piorunochronów naszego bloku. Mieścił się tu przecież szpital. O ile 19 sierpnia znajdowało się tylko kilku rannych w mieszkaniu generałowej, to teraz było ich powyżej setki. Społeczność bloku podzieliła się na dwa obozy. Jedni twierdzili, że należy zdjąć flagi, bo Niemcy będą specjalnie bombardować. Drudzy — że to dla Niemców obojętne, czy jest flaga, czy też jej nie ma. W ich totalnej wojnie jest to bez znaczenia. Zachowajmy więc godność. Ten ostatni argument zwyciężył. Nikt już nie oponował. Flagi pozostały. Myślę, że jednak odegrały swoją rolę. Chyba z lotu nurkowego, przy pełnym bezpieczeństwie lub, jak kto woli, bezkarności niemieckich lotników, z małej wysokości, nietrudno trafić w stumetrowej długości blok. W fort przecież trafiali. Może po drugiej stronie barykady wśród większości bandytów znajdowali się również i żołnierze.

Około szóstej wrócił ojciec. Był jeszcze bardziej zgnębiony. Z zasypanych nikogo nie odratowano, nawet tej dziewczyny, u której wyczuwano tętno. Dowództwa nie ma. Przybył natomiast major o pseudonimie „Bruno”, wydał rozkaz, że nikomu nie wolno opuszczać fortu, po czym jak tajemniczo się zjawił, tak tajemniczo znikł[2].

W kilkanaście minut po przyjściu ojca wpadła do piwnicy Ewa Kawecka. Rzuciła się ze szlochem ku swej ciotce, pani Topczewskiej. Nie rozumiałem jej opowieści, w której przewijały się słowa: Podhalańska, Bonifacego, krowa, zginęli… Długo nie mogła przyjść do siebie.

Około godziny siódmej nastąpiła względna cisza. Tylko z miasta dochodziły odgłosy dalekich eksplozji i rzadki grzechot broni maszynowej. Przed snem, gdy zapadł zmrok, wyszedłem na zewnątrz, żeby odetchnąć świeżym powietrzem. Przez korony wierzb rosnących nad fosą srebrzył się księżyc w pełni, przypominający mi rysunek Walentynowicza z Przygód Koziołka Matołka. Jakże odległe wydały mi się czasy beztroskiego dzieciństwa. Po drugiej stronie fosy, w skarpie parkowej, czerniały dwa olbrzymie leje. To po dzisiejszych bombach. Co będzie jutro?


[1] Wśród poległych na forcie byli między innymi: Edward (Kiziek) Chróścicki, strzelec „Mirek”; Feliks Chróścicki, strzelec „Filuś”, ojciec Edwarda i Wojciecha; Włodzimierz Cygan, podporucznik „Wirnot”; Antoni Dobrzański, plutonowy „Marek”; Zofia Janiszewska, łączniczka „Ela”; Helena Karska, łączniczka „Wilga”; Maria Karska, łączniczka „Kukułka”; Łucja Kluczewska, sanitariuszka „Joanna”; Wenancjusz Kukliński, podporucznik „Roman”; Stanisław Myśliński, podporucznik „Gryf”; porucznik „Okucz”, oficer marynarki wojennej; Czesław Szczubełek, lekarz, kapitan „Jaszczur”.

[2] Major „Bruno” — Brunon Rylke był oficerem artylerii. Nie zdał egzaminu, jako dowódca. Opuścił rejon, pozostawiając broniące się z determinacją oddziały ich własnemu losowi

Udostępnij na:

„Ciotka Jackowska”

O „ciotce Jackowskiej” wiem niewiele. Właściwie tyle, co nic. Została po niej jedna fotografia, nekrolog w gazecie i nierówno złożona klepsydra. Była rodzoną siostrą mojej praprababci Emilii z Wróblewskich. W rodzinie mówiło się o niej: „ciotka Jackowska”…

nekrolog ciotki jackowskiej jackowska

DSC_5385

Udostępnij na:

Pierwszy notes z wierszami Stefanii z Ruszczykowskich Krosnowskiej cz. IV

Oto kolejna część notesu po mojej ukochanej Cioci Steni (właściwie powinnam pisać: babci). Ciocia, na cześć kuzyna Eligiusza Niewiadomskiego miała na drugie Eligia, chętnie podpisywała tym imieniem wiersze… W notesie sporo wklejanek.

okladka

scan0013 scan0014 scan0015 scan0016 scan0017 scan0018 scan0019 scan0020

Udostępnij na: