Archiwum miesiąca: sierpień 2014
Edmund i Otylia
Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 35
Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…
Z naszymi źródłami utrzymania było bardzo krucho. Podstawę wyżywienia stanowiły zupy RGO oraz to, co babcia otrzymywała od czasu do czasu od nieznajomych a życzliwych ludzi. Zaraz po powrocie ojca rodzice sprzedali pierścionek mamy, potem mój medalik z łańcuszkiem oraz jakiś złoty drobiazg babci Karolci, żeby zapewnić nam skromne śniadania i kolacje. Pieniądze z tej sprzedaży nie na długo wystarczyły, więc po namyśle ojciec zdecydował, że spróbujemy produkować mydło. Jeszcze w Warszawie jeden ze znajomych zajmował się wyrobem mydła i ojciec zapamiętał recepturę. Na targu koło ulicy Garncarskiej kupiliśmy więc niezbędne składniki, od sąsiadów pożyczyliśmy wagę, do garnka od zupy włożyliśmy 1000 g łoju, 170 g sody kaustycznej, 250 g kalafonii, 2 litry wody i postawiliśmy na fajerce. Smród i para w naszym poddaszu były niesamowite, ale niebawem do brytfanny na ciasto, pożyczonej również od życzliwych ludzi, wylaliśmy płynny produkt. Pierwszy wytop się udał. Mydło pieniło się znakomicie i rzeczywiście myło. Natychmiast też zostało sprzedane. Ze względów handlowo-zasadniczych jego cena było odpowiednio niższa niż na rynku. Pierwszych odbiorców naszego mydła stanowili lokatorzy domu, w którym mieszkaliśmy, ludzie ubodzy, robotnicy i kolejarze. Niektóre z kobiet dorabiały praniem.
Obok niewątpliwych zysków ponieśliśmy również straty. Emaliowany garnek, poobijany na dnie, był porządnie przeżarty przez sodę kaustyczną. Do gotowania zupy już się nie nadawał, a, jego dłuższy żywot przy produkcji mydła stanął pod znakiem zapytania. Pożyczona brytfanna tak przeszła zapachem mydła, że nie nadawała się już do ciasta i ojciec postanowił za następne wytopy odkupić sąsiadce nową. Niemniej jednak aktywa były zachęcające do dalszej produkcji. Z czasem mógł ojciec kupić nowy, solidny, żeliwny, wewnątrz emaliowany garnek do wyrobu mydła i garnek do gotowania zupy. Wkrótce też kupił trochę desek, zbił ż nich solidne łoże dla mamy, która dotychczas spała tak jak my wszyscy na podłodze.
Produkcja mydła ruszyła na całego. Pewien kłopot sprawiało nam krojenie go na równe kawałki. Ponieważ nóż się ześlizgiwał, ojciec wpadł na genialny pomysł: z odpadów desek na łóżko sporządził stolarską gierownicę, taką jakiej używają stolarze przy obcinaniu listew, następnie nabył strunę do skrzypiec, którą kładliśmy w szpary gierownicy i naciągając ją z obydwu stron, cięliśmy mydło na równiutkie kawałki. Przedtem ojciec tak obliczył objętość mydła i tak powycinał w nim szczeliny na strunę, że otrzymywane kawałki odpowiadały wadze około pół kilograma. Zachęceni sukcesami technicznymi i handlowymi zaczęliśmy po pewnym czasie produkować również droższe mydło, toaletowe, pachnące, tym bardziej że ojcu udało się znaleźć źródło zakupu odpowiedniego olejku migdałowego.
Tymczasem korespondencja poszukujących się warszawiaków nie ustawała. Pani Janina Sippkowa napisała do ojca 8 października ze wsi Sokole Pole (Distr. Radom, Post Lelów, u p. Stefana Magiery):
„Szanowny Panie, uzyskawszy adres pana z «Dziennika Częstochowskiego*, proszę uprzejmie o łaskawe poinformowanie mnie, czy Pan nie wie, co się stało z ojcem moim, inż. Edwardem Szenfeldem, zamieszkałym na Czerniakowie, ulica Goraszewska 7. Przepraszam za kłopot, ale od lipca straciłam całkowicie kontakt z nim, a jestem b. niespokojna, jak również, przypuszczam, i ojciec o mnie, gdyż nie wie, czy żyję.
Wyszłam: z Warszawy 3 października, a od 5 mieszkam 5 mil od Częstochowy, tam gdzie nas osiedlili. Trudno mi samej przyjechać do Częstochowy celem poszukiwania, gdyż nie miałabym gdzie przenocować…”
Tegoż samego dnia nadszedł list od współtowarzysza ucieczki ojca z Pruszkowa, pana Henryka Moczulskiego: „Korzystając z ogłoszonego adresu, spieszę donieść, że ja odnalazłem swoją rodzinę w Gorzkowicach. Są tu i państwo Rzepowie i tak się razem gnieździmy. O p. Antku na razie nic nie wiem. Kuzyn mój widział się z Edkiem[1], który wybierał się na Mokotów z kolegami. Pan Szczygielski[2] jest w Saksonii, a p. Krukowski[3] w Łowiczu. Pani Biernacka jest w Milanówku…”
13 listopada nadszedł list od ciotki Ohde ze Skierniewic, która pisała między innymi:
„Dowiadywałam się o Antka, ale tutaj, w obozie ani w szpitalu, ani na liście zmarłych, nie ma go. Mam nadzieję, że odezwie się z jakiegoś obozu, bo dopiero teraz przychodzą listy od różnych znajomych z AK.
Miałam wiadomość o swoich Tadziach w Wawra[4], że 9 IX ewakuowali ich do Jabłonny. Widocznie są gdzieś, skąd poczta nie dochodzi. Ciocia Zochna Ruszczykowska przyjechała do nas z Łowicza i poszła piechotą (28 km), gdzie Stenia razem z moją Hanką pracują na kolonii dla dzieci warszawskich…”
Tego samego dnia wieczorem zauważyliśmy, że z mamą jest coś niedobrze. Bladła, pociła się bardzo. Po pomocy naszły ją silne bóle. Ojciec chciał natychmiast iść po akuszerkę. Matka, z trudem opanowując ból, kategorycznie zaoponowała: „Nie po to uciekłeś z obozu, żeby teraz w głupi sposób zginąć!” Z przodu i z tyłu były koszary, a w nich najgorsza swołocz. Noc ciemna. Zanim ojciec dojdzie do wartownika, zanim zdąży cokolwiek wyjaśnić, zastrzelą. Matka powiedziała, że wytrzyma do rana.
I wytrzymała.
Natychmiast gdy zaczęło szarzeć, ojciec wyszedł. Przez otwór w płocie dostał się na pusty plac i szedł prosto na wartownika przed koszarami przy ulicy Mickiewicza. Z daleka głośno, najpierw po niemiecku, a potem po rosyjsku, wyjaśnił cel swej wyprawy. Wartownik łaskawie zezwolił przejść. O szóstej godzinie ojciec był już z powrotem z panią Kaczorową..
Mnie wyproszono z domu. Poszedłem do sąsiadki na pierwszym piętrze, do pani Ireny Chyry. Nerwowo chodząc po mieszkaniu, gryzłem palce. Zdawałem sobie sprawę z sytuacji, w jakiej była matka. Miała trzydzieści dziewięć lat i za sobą trzy i pół miesiąca ciężkich przeżyć. Czy wytrzyma? Czy dziecko będzie żyło?
Po półgodzinie zawołał mnie ojciec. „Masz brata”, oświadczył z radością. Odetchnąłem z głęboką ulgą.
Braciszek darł się wniebogłosy, gdy pani Kaczorowa poddawała go pierwszej kąpieli. O honorarium nie chciała słyszeć. Mało tego, przyniosła ze sobą prześcieradła, pieluchy, a dla mamy koszulę i szlafrok. Obiecała przyjść jutro.
Rytm życia domowego zmienił się diametralnie. Wszystko było podporządkowane maluchowi. Wszyscy chcieli coś koło niego i dla niego robić. Tylko babcia pozostała wierna Jankowi.
„Jakie damy mu imię?”, zapytał ojciec. „Już dawno zdecydowałam, jak jeszcze ciebie nie było — odpowiedziała matka. — Myślałam stale o tobie i o Antku i powiedziałam sobie, że dam dziecku wasze imiona. Który z was pierwszy wróci, jego imię będzie pierwsze. Niech będzie więc Bronisław Antoni.”
W dniu 14 listopada 1944 roku tak też został braciszek zapisany w naszym dokumencie pobytu w Częstochowie, wystawionym przez RGO.
W kilka dni później nadszedł list od pani Rossowskiej:
„Serdecznie dziękuję za kartkę i za wiadomości. Zaraz skorzystałam z adresu i napisałam do Lamsdorf. Cieszy mnie bardzo, że przybył nowy członek rodziny, życzę serdecznie, aby szczęśliwie się chował i jak najprędzej Antka poznał. Dziś mnie ucieszyła wiadomość od siostry[5]. Pisze, że do Monachium Szwedzki Czerwony Krzyż przysłał im po bardzo cennej paczce odzieżowej. Myśmy się bardzo martwili, bo oni nie mieli ubrania. Letnie, co mieli na sobie, poszły w strzępy. Martwi mnie tylko, że tam są częste naloty. Co za nieszczęście spotkało Zawadzkich.[6] Wiedziałam tylko o Lali. Pisano mi, że ich kuzyn, Bolesław, też nie żyje, jak również z Sadyby Stankiewicz i młody Królikowski[7]. Martwię się o Burczyków i Kossakiewiczów, jak również nie wiadomo, co się stało z panią Dobrzańską i jej córką. Myślę, że pani Kamińska z Pawłem i Basią pojechali do brata. On był leśnikiem gdzieś poza Warszawą…”
Drugi list datowany był 17 listopada:
„Jak wiem z ogłoszenia, to Państwo macie to samo zmartwienie, co ja z Leszkiem. Poszukujemy na razie bez skutku. Widziano tylko Jacka Gwiżdża, jak jechał transportem do Niemiec[8], a był w Warszawie razem z Leszkiem, może, jak się odnajdzie adres Jacka, i ja coś będę wiedziała. Przesyłam Państwu kilka adresów, może coś się uda również w sprawie Antka: 1) Prasidium des Deutschen Roten Kreuzes, Berlin, S.W. 61, Blucherplatz 2; 2) Kriegsgefangenenhilfe der YMCA, Sagan, Niederschlesien, Servinerstr. 2. Lepiej, żeby Polski Czerwony Krzyż poszukiwał.
Młodsza siostra z Miką i mężem jest w obozie w Monachium. Z sadybiaków podobno p. Przecławska[9] u siebie siedzi. Nasz blok od Powsińskiej spalony, a od fosy podobno nie. W moim mieszkaniu są oficerowie niemieccy.
Nie wiem, co się stało z panią Żmudzką. Widziałam ją i Ewę z mężem w Pruszkowie. Mąż leżał chory. Co się stało z panią Sipayłło? Widziałam Genię w Białaczewie pod Opocznem na stacji. Prosiłabym Państwa o napisanie o znajomych. Czy nie wie Pani, co się stało z p. Burczykową i p. Kossakiewiczową? Kama podobno żyje. Życzę jak najprędzej odnaleźć syna. Gdybym się dowiedziała coś o Leszku, to go się spytam o Antka. Paweł Kamiński jest z matką…”
23 listopada nadeszła z niemieckiego Zarządu Miejskiego w Częstochowie wybita na 'powielaczu odpowiedź na pismo mamy z początków września w sprawie ustalenia miejsca pobytu ojca. Niemiecki burmistrz informował, że do wniosku w powyższej sprawie nie może się przychylić, ponieważ wyżej wymieniony został już gdzie indziej skierowany do pracy na Dolnym Śląsku. Skoro mama dowie się nowego adresu, może się zwrócić do odnośnego urzędu pracy.
Równocześnie zadawaliśmy sobie pytanie, kiedy nadejdzie odpowiedź z Czerwonego Krzyża o losach Antka.
Któregoś dnia zjawił się u nas najmniej oczekiwany i niezbyt chętnie widziany gość, również z Sadyby. Był nim pan J., ojciec jednego z kolegów szkolnych Antka jeszcze ze szkoły powszechnej. J. był z pochodzenia Ukraińcem, zaś jego żona Niemką. Zaraz w czterdziestym roku przeniosła swego syna do szkoły niemieckiej. Cała młodzież sadybowska omijała potem chłopca z daleka. Pan J. zdawał sobie sprawę, że jego wizyta jest niemiła rodzicom, usiadł więc przy oknie i zaczął opowiadać, że z żoną nie miał nigdy najlepszego współżycia, starała się zawsze nad nim dominować, a okupacja niemiecka dała jej możność zdecydowanej przewagi. On sam poczuł się całkowicie osamotniony wskutek bojkotu wszystkich dotychczasowych znajomych z Sadyby i spoza niej. Na domiar złego z tytułu przynależności do którejś tam kategorii narodu niemieckiego Volkssturm powołał syna do swoich szeregów. Pan J. bolał nad tym. Ta kara losu za podpisanie Volkslisty przez żonę powołaniem ich syna do wojska niemieckiego, gdy Niemcy stały nad przepaścią, nie mogła być dla niego satysfakcją. „Nędzny mój los — powiedział — syn Niemiec, żona Niemka, a ja co, przez nią znienawidzony Ukrainiec, którego z Niemcami nic nie łączy. Zabrali mi syna. Nie chodzi mi o to, że jest w wojsku, ale że dzięki żonie on mnie nienawidzi. Jak przyjdą Rosjanie czy Polacy, to mnie wykończą. Przecież Ukraińcy mordowali i na wschodzie, i w Warszawie. Nikt mi nie uwierzy, że nie mam z tym nic wspólnego.”
Wiedział o udziale ojca w powstaniu. Gdy zapytał o Antka, mama nie ukrywała, że poszedł walczyć.
Pan J. powiedział: „Jeszcze by tego brakowało, żeby koledzy ze szkolnej ławy znaleźli się naprzeciwko siebie po obydwu stronach barykady. Szczęście, że mego syna powołano do wojska dopiero teraz.”
Mimo wszystko żal mi go było. Mama poczęstowała go kawą. Pan J. nie ukrywał, że się boi. Po chwili milczenia powiedział: „Choć Niemcy wojnę przegrali, muszę być z nimi. Muszę z nimi uciekać. Przez żonę taki mój los.”
Nikt z nas się nie odezwał. Potem mama rozpoczęła rozmowę o warunkach w Częstochowie, o drożyźnie i głodzie. Pan J. pożegnał się niebawem. Życzyliśmy sobie wzajem powodzenia i poszedł.
27 listopada dostał ojciec kolejny list od pana Moczulskiego:
„Dziękuję za wiadomość. Mój kuzyn widział się z p. Krukowskim w Łowiczu i ten mówił, że Antka widział w Grodzisku, przeto radzę tam szukać. Edek z Kotlewskim[10] byli ostatnio na Czerniakowskiej, a mieli zamiar przedostać się na Mokotów. Co dalej, nie wiem. Adresu p. Krukowskiego nie znam, ale można pisać na RGO…”
List ten wywołał szaloną radość. Więc Antek żyje! Więc może wreszcie będziemy znów wszyscy razem! Ojciec miał z „Kuriera Częstochowskiego” adres pani Kotlewskiej. Natychmiast też wystosował do niej list z wiadomością o Witku. 8 grudnia nadeszła odpowiedź:
„Dziękuję za otrzymaną wiadomość. Jutro zaraz wybieram się do Gorzkowic, do p. Moczulskiego. Jest to już trzecia wiadomość o moim chłopcu, niestety, ślad dalszy ginie. Pierwsza wiadomość była z połowy września, z ulicy Hożej, gdzie Witold oraz i Edek, i jeszcze jakiś chłopiec z dziewczyną byli u moich znajomych. Tam ich zatrzymano, a ponieważ Edek nie chciał tam siedzieć, ruszono dalej. Druga wiadomość była spod Sadyby, z połowy października, gdzie Witold, ale już sam, przechodził na Sadybę, jakoby mówił, że musi być na Sadybie. Trzecia od Państwa. Pobyt w połowie października na Sadybie… Czy mógł się dostać do Niemiec? Możliwe, że wzięto czyjąś sylwetkę za niego lub inne nieporozumienie. Ja jestem zrozpaczona i kompletnie wykolejona. Naturalnie napiszę do wszystkich obozów. Wychowanek nasz, Piotrek, znalazł się[11]. Bogu dzięki i za to. Gdyby Pan znalazł możliwą chwilę i napisał do mnie, będę bardzo wdzięczna. Panią Irenę Symonowiczową zostawiliśmy w Białaczewie, a gdzie teraz?…”
List ten, donoszący o różnych wersjach losów Witka Kotlewskiego, zmącił trochę naszą radość i wiarę w prawdziwość wiadomości o Antku. Niebawem jednak nadszedł list od ciotki Zosi Ruszczykowskiej z Łowicza, który naszą nadzieję podtrzymał. Ciotka napisała między innymi:
„Przed chwilą widziałam się z Panem Krukowskim (szczęśliwie znalazłam jego adres), który widział kogoś, kto mu mówił, że Antek na pewno żyje i jest gdzieś na wsi. Nie wie gdzie, ale będzie się starał znaleźć. Dałam Panu Krukowskiemu Wasz adres. Może się uda, a tymczasem i tak chyba będziecie spokojniejsi…”
Rozwijająca się pomyślnie produkcja mydła poprawiła warunki naszej egzystencji. W dniu 1 grudnia mógł ojciec spłacić pierwszą ratę (100 złotych) pożyczki zaciągniętej przez nas w RGO, a 9 grudnia złożył 50 złotych ofiary na takich samych wysiedleńców z Warszawy jak my.
Któregoś dnia wracając ze szkoły, postanowiłem odwiedzić Jurka Sochackiego. Adres znałem, Garncarska 23 m. 25.
Dom, w którym mieszkał Jurek, była to stara czynszowa kamienica, jeszcze sprzed pierwszej wojny światowej. Wyglądała nieźle w otoczeniu innych domów tej ubogiej dzielnicy, gdzie Niemcy urządzili żydowskie getto. Z obszernej sieni prowadziły schody do mieszkania pani Sochackiej na ostatnim piętrze, z którego wiodły drabiniaste schody na galeryjkę. Na brązowo pomalowanych drzwiach widniała staroświecka cynkowa tabliczka z numerem mieszkania. Gdy podczas spotkania Jurek podawał mi adres, zaznaczył: „Pukaj cztery razy, przerwa i jeden raz.” Zapukałem w umówiony sposób. Po dłuższej chwili otworzyła mi pani Sochacka. Przyłożyła palce do ust na znak milczenia i zaprosiła do wnętrza. Wszedłem do wąskiego korytarza, z którego prowadziło troje drzwi. Gdy znaleźliśmy się w niewielkim pokoju, momentalnie zorientowałem się, co znaczył gest milczenia pani Sochackiej. Na stole był rozłożony ręczny walizkowy powielacz. Przy otwartej płaskiej skrzynce stał Zbyszek, młodszy brat Jurka, i rolował zamaszyście wałkiem, rozprowadzając farbę drukarską na woskowej matrycy. Najmłodszy, Wojtek, podkładał Zbyszkowi na matrycę biały papier, a Jurek składał poszczególne numerowane strony. Nie pytając o nic, usiadłem i zacząłem Jurkowi pomagać.
Matka Jurka zaimponowała mi. Zresztą nie tylko mnie. Gdy była w domu mowa o niej, ojciec zawsze dodawał z naciskiem: „To bardzo dzielna kobieta.” Musiał wiedzieć o działalności pani Sochackiej.
Ojciec Jurka wyszedł z domu w sierpniu 1939 roku i ślad po nim zaginął. Pani Sochacka została wówczas z siedmioletnim Jurkiem, pięcioletnim Zbyszkiem i Wojtusiem, który stawiał pierwsze kroki. Dała sobie radę. Nie zabrakło jej również w szeregach tych, którzy w miarę swoich możliwości włączyli się w walkę.
Po wydrukowaniu nakładu Jurek sprawnie złożył powielacz. Teraz była to niepozorna, pomalowana na czarno walizeczka, taka, z jaką wiejscy rekruci szli kiedyś do poboru. W dalszym ciągu nie pytałem o nic, co dotyczyło powielacza, natomiast obydwaj z Jurkiem zaczęliśmy się dzielić wspomnieniami z przeżytych na Sadybie ostatnich miesięcy i tułaczki w Częstochowie. Mieszkaliśmy na Sadybie niedaleko siebie — w prostej linii dzieliło nas kilkaset metrów — ale każdy miał do opowiadania co innego, bo inne wydarzenia miały miejsce na każdym z tych odcinków. Jurek był nawet w gorszej sytuacji, ponieważ jego dom stał niemal w szczerym polu, narażony na bezpośredni ogień niemieckiej artylerii ze Służewa, która mogła ostrzeliwać budynek ogniem na wprost. Jeden z pocisków uderzył w willę i zasypał wszystkich w piwnicy — cudem uszli śmierci i wydostali się spod gruzów.
Od Jurka dowiedziałem się, że jeden z naszych wspólnych kolegów, Jurek Kaczyński, nazywany „Kaczką”, nie żyje. W dom, gdzie przebywał wraz ze swym ojcem, trafiła bomba. Zginęli obydwaj.
Był już wieczór, gdy wróciłem do domu. Mama zaczęła mi robić wymówki, że przyszedłem tak późno. Powiedziałem, gdzie byłem, nie mówiąc, co widziałem. Mama najwyraźniej się wystraszyła (też wie, pomyślałem). Ojciec sprawę zbagatelizował, ale gdy znaleźliśmy się razem w kącie, zapytał retorycznie: „No i co?” Wówczas nie wytrzymałem i opowiedziałem mu o wszystkim. Spokojnie wysłuchał, kiwał głową i powiedział: „Nie chodź tam, proszę. Pamiętaj, że jeszcze nie wiadomo, co z Antkiem.”
Zamilkłem, posmutniałem.
[1] Laudańskim.
[2] Nasz sąsiad i towarzysz broni ojca, Michał Szczygielski, zginął w obozie.
[3] Lucjan Krukowski, również nasz sąsiad.
[4] Chodzi o rodzinę wuja Tadeusza Karasiewicza.
[5] Janiny Wojnarowiczowej.
[6] Łączniczka Lala Zawadzka — „Irma” straciła nogę w powstaniu na Starym Mieście, leżała w szpitalu w gmachu Ministerstwa Sprawiedliwości, Długa 7, i została zamordowana przez Niemców. Jej siostra, Hanka, ranna, przepłynęła Wisłę. Wówczas w Częstochowie obydwie były uważane za poległe.
[7] Andrzej Królikowski — strzelec „Piotr”, kolega brata, poległ 2 września na Sadybie, na ulicy Okrężnej.
[8] Kapral podchorąży „Jacek” — Jacek Gwiżdż, kolega brata, żołnierz Batalionu „Zośka”, poległ 11 sierpnia przy ulicy Okopowej.
[9] Wanda Przecławska, matka koleżanki brata, zamieszkała na Sadybie przy ulicy Ojcowskiej.
[10] Edek Laudański i Witek Kotlewski.
[11] Piotr Godlewski — strzelec „Ciemny”, walczył na Sadybie.
Drugi notes z wierszami Stefanii z Ruszczykowskich Krosnowskiej cz. I
Maciej Piekarski „Dzieje rodziny Tchórzow” – cz. 8.
Dalszy ciąg niepublikowanego reportażu wspomnieniowego mojego Ojca.
– I tu za dwa dni przyjechał Woźniak z Żelechowa, któren był sekretarzem i miał połączenie. Kuzyna miał w Warszawie. Kiedy przyjeżdża do mnie, daje znać, że „Syn pani żyje!” Bo mi mówiła Piekarskich koleżanka. Powrócili. I co tam miałam, com mogła i com zdobyła, tom to wzięła ze sobą, aby się przedostać. To pamiętam jak dziś, Jakem się chciała tam do Was dostać. Właściwie już mostu nie było. I wtenczas wszyscy siadają na łódkę. Ten przewoźnik jeszcze mnie się pyta: „Pani ma odwagę? Bo nam się woda przez łódkę przeliwa” „Mam” – mówię – „Nie będę się bała”. To proszę wsiąść!” I ja wsiadłam. Człowiek, co przewoził, to nas było może nie bardzo dużo nabrał, bo mu woda bardzo, przecież te dziury były w tej łódce, to on wiosłował i „Ręcami – mówi – kobiety, które macie odwagę, jak się nie boicie na wodę patrzeć. Niech was nie obchodzi. Ino wychlubujcie wodę, bo będzie nam tonąć!, mówi, ta nasza łódka.I śmieje się. Jak, mówi, że zatoniemy, to, co będziemy robić? Mówi i śmieje się. To ja biorę, położyłam się na takie siedzenie, było i tę wodę chlupię, ale jednak jakoś przyjechał na to wybrzeże. I ja w ten czas, tam było dwie kobieciny, pytam się: „Którędy teraz się udać na ulice Morszyńskie”.
Przypadł jakiś młodzieniec, a on właściwie kiedyś tam z Antosiem się znał. On mówi: „Poproszę! O tą ścieżką pójdziemy, później ja panią skieruję, gdzie pani pójdzie i na te same miejsce zajdzie. Taki był rudawy, takie miał, takie piegowate niby truszundziunie, takie niby uprzednio piegi czy co.
Tak. Mama Janka przyjechała jeszcze w kwietniu. Jeszcze w tym czasie, gdy Wojsko Polskie torowało sobie drogę na Berlin. Jej przybycie wywołało w domu olbrzymią rodzinną rewolucję powodującą głęboki wstrząs. Mieliśmy często o niej. Co się z nią dzieje, czy wróciła już do siebie na Zamojszczyznę. W to, że żyje nie wątpiliśmy ani na chwilę. Kiedy w 1943 roku rozpoznała Janka na zdjęciu i przyjechała wówczas do nas wiedzieliśmy, że przyjedzie po niego po wojnie. Nie spodziewaliśmy się jednak, że to nastąpi już. Ucieszyliśmy się ze spotkania. Z drugiej strony pierwszą chwilę radości zmąciła świadomość: przyjechała po Janka. Nie powiedziała zrazu nic na ten temat, ale myśmy wiedzieli – czuli.
Najpierw chyba wyczuł to Janek. Nie chciał się z Matką przywitać. Schował się za spódnicę Babci.
– To nie moja mama!. To nie moja mama! – krzyczał tupiąc.
Biedna Mama Tchórzyna rozpłakała się. Tragiczni przecież były jej dzieje.
Smutne nastąpiły dni. Mama starała się jak mogła, by opanować swoje uczucie, by ulżyć Mamie Tchórzynie, sobie, Jankowi…
Zdobyła gdzieś w sklepie cukierki i czekoladę. Dała Mamie Tchórzynie, żeby mogła tym pozyskać względy syna… Nie pomogło. Janek się zaciął – cukierki, czekolada pozostały nietknięte. Gdy rodzona matka całowała go po policzkach, tuliła do piersi jak zwykle ją odpychał i wydrapywał każdy pocałunek.
Dlaczego?!!! Czuł tragedię rozstania? Jakie obrazy miał przed oczami? Czy ten piątego grudnia 1942 roku, gdy miał dwa lata, kiedy miał, zawinięty w matczyną chustkę, rozpocząć tułaczkę do obozu w Zamościu?!
Czy ten kiedy w Żelechowie, chorego na tyfus zabierała go matce niemiecka schwester? Chwilę gdy go wykradano z wagonu? Może moment jak nasza wspólna Mama zabierała go z sierocińca?
Czy wreszcie może nasze wspólne wyjście z domu z piwnicy w dniu 2 września?!!!
Janek musiał wrócić do swojej Matki. Wszyscy żeśmy to dobrze wiedzieli i rozumieli. Nikt nie poruszał tego tematu.
Na początku trzeciej dekady kwietnia nadszedł moment rozstania. Mama przygotowała na drogę żywność, Ojciec spakował Janka dobytek i skruszyli na Dworzec Wschodni. Janek przez cały czas podczas drogi nie odzywał się. Nie pomogły żadne namowy, ani lody, ani cukierki, ani czekolada. Gdy nadszedł moment rozstania z przybranymi rodzicami zaledwie zdobył się na objęcie Ojca i Mamy za szyję. Opanowywali się, ale Tchórzyna nie wytrzymała i wybuchnęła płaczem. Nadjechał pociąg. Trzeba było jeszcze zaczekać, aż się z niego wyładuje wojsko jadące w innym kierunku „na front”.
Tak się skończyły wojenne dzieje Janka. Siostry jego wróciły. Pierwsza wróciła Stefcia. Potem dopiero Walerka już w 1946 roku. Wróciła z mężem Kazimierzem Kołodziejem i córeczką dwumiesięczną wówczas Halinką.
Dwukrotnie odwiedziłem Janka po wojnie. Pierwszy raz w roku 1947 i drugi raz w roku 1964.
Teraz w Borowinie. Starozamojskiej w dniu 19 lipca wspomnienia opowieści, nocne rozmowy w kuchni przy atole ciągnęły się do bardzo późna.
c.d.n.
Co zostało po Natalii
Podkowa Leśna — nowa metropolia? – wspomnień Michała Stalskiego cz. 1
Michał Stalski to nieżyjący już daleki kuzyn. Konkretnie wnuk Kazimierza Stalskiego, rodzonego brata mojej praprababci Julii ze Stalskich Piekarskiej, matki mojego pradziadka Ludwika Rocha Piekarskiego. jego wspomnienia znalazłam w Podkowiańskim Magazynie Kulturalnym (Nr 38). Oto pierwsza część.
Michał Stalski
Podkowa Leśna — nowa metropolia?
Wypuszczono mnie z przejściowego obozu pruszkowskiego dzięki staraniom nieocenionej pani Kazimiery Drescherowej (polskiej kierowniczki pielęgniarek obozowych) w połowie października 1944 roku. Obóz był dla mnie pomocą w stopniowym powracaniu do życia i zdrowia po horrorze przesłuchań w gestapo i oceniałem go jako względnie wygodny „dworzec”, tyle tylko, że spało się w nim na betonowej zimnej podłodze byłych warsztatów kolejowych.
Późnym wieczorem, poprzez Otrębusy, trafiłem do rodzicielskiego domu w Podkowie Leśnej zwanego „Natusin”.
Własny dom, Rodzina, swoi, kąpiel, pościel, jedzenie i to przy stole, a więc wszystko to, czego byłem pozbawiony od prawie trzech miesięcy. Stanąłem przy zamkniętej furtce. Zarysy budynku ledwo majaczyły. Tylko w dwóch oknach paliło się światło. A co za tymi oknami? Kogo zastanę, a kogo nie? Byłem wzruszony i nie chciałem wzruszeń. Byłem na to za słaby, nie chciałem się ani cieszyć, ani martwić. Nie miałem na to psychicznej odporności. Jakiś lej utworzył się wewnątrz mnie i wszystkie doznania ześlizgiwały się na jego dno bez żadnego rezonansu. Czekałem. Nikt się nie pojawił w ogrodzie. Przeszedłem przez furtkę. Zapukałem do drzwi. Otworzył mi ktoś nieznany.
I tak oto znalazłem się w tym rojowisku natusińskim, w tym nowym życiu, które dla blisko trzydziestu mieszczących się tam osób było trwaniem, przeczekiwaniem, zachowywaniem swego jestestwa.
Prawie wszystkich „rezydentów” natusińskich znałem. Z rodziny nikogo nie brakowało, Bogu dzięki. A jednak stanąłem na uboczu wobec tego zbiorowiska uciekinierów z Warszawy. Nie czułem z nimi więzi, nie miałem wśród nich swojej roli, ani funkcji. Przyszedłem z innego świata. Ze świata również wyzutych ze swego dzieciństwa, kultury, dumy, ale tamten obozowy świat funkcjonował w innym wymiarze. Tam chodziło też o to samo: „żeby przeżyć”, ale to była kipiel napięć i tymczasowości liczonej na godziny, a tu, w Natusinie zastałem zorganizowaną grupę według reguł stabilizacji na miesiące.
Siadywałem w stołowym pokoju, który w czasie dnia przybierał pozory normalnego pomieszczenia i gdzie wieczorami gromadzili się wszyscy, którzy chcieli pogadać, szyć, czytać przy dwu palących się karbidówkach. Pozornie byłem obojętnym obserwatorem, ale w rzeczywistości przeżywałem wszystko, co zdarzyło mi się w ciągu ostatnich trzech miesięcy i… porównywałem. Porównywałem zadając sobie pytania. Jakie? Liczne. Tak liczne, jak wiele wyłaniało się w moim niespokojnym umyśle konfrontacji celowego usystematyzowanego życia z aktami unicestwienia Warszawy, jej mieszkańców, jej wspaniałych żołnierzy…
To ojciec wciągnął mnie po paru tygodniach na poligon tych małych, powszednich manewrów natusińskich. Byłem najwęższy w biodrach, a więc było moim obowiązkiem wydobyć zapasy żywnościowe ze schowka o podwójnej ścianie, poprzez malusieńki właz. Potem okazało się, że mam podobno najsprawniejszą koordynację ruchową nóg i rąk. Chodziło o przećwiczenie z dziesięcioma „trefnymi”, czyli młodymi mężczyznami, szybkiego schodzenia do zamaskowanej piwnicy na wypadek łapanki w domu. Trzeba było szybko przebierać nogami po niewygodnych schodkach, a ostatni musiał, przytrzymując rękami, zamknąć za sobą bezgłośnie klapę wyciętą w posadce przedpokoju. Ustalono kolejność, no i zabawa była duża! Wykonałem zadanie bojowe i dziesięciu facetów znikało z powierzchni ziemi w dwadzieścia sekund, nie licząc czynności przygotowawczych. Oprócz tej piwniczki była w domu jeszcze duża piwnica na węgiel, kartofle itp, którą pokazywało się Niemcom przeprowadzającym rewizję.
Te różne funkcje, nawet niekiedy zabawne, na krótko wiązały moją uwagę i myśli. Nachodziły mnie fale wizji moich koszmarnych przeżyć w gestapo. Dostrzegałem świat jako bardzo niedoskonałe urządzenie i z popłochem w mej świadomości stwierdzałem, że deprecjonuję wszystkich winnych tego stanu rzeczy. A więc perspektywa życia bez uznanych autorytetów? A wartości nadrzędne? Żadnej ze znanych mi nie potrafiłem adaptować i włączyć w obieg życia, jako dźwigary, które byłyby zdolne unieść mnie z tego bezwładu i zrekonstruować moją czynną postawę. A może, w tym stanie rzeczy, ja sam muszę być dla siebie autorytetem i zbudować własnymi rękoma piramidę wykoncypowanych przez siebie wartości?
c.d.n.
Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 34
Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…
Tego samego dnia, dzięki RGO, uzyskaliśmy samodzielny dach nad głową. Zamieszkaliśmy na ulicy Curie-Skłodowskiej 19, przemianowanej przez Niemców na Weizen-strasse. Dom był przedostatnim budynkiem na tej ulicy, którą dalej przecinał wąwóz ze strumieniem. Budynek, jak większość tego rodzaju ubogich kamieniczek, wzniesiony został z wapienia. Do naszego mieszkania wchodziło się z drugiej klatki schodowej. Znajdowało się ono tuż pod dachem, którego więźba wystawała z sufitu. Był to właściwie strych z drewnianymi drabiniastymi schodami.
Był tak niski, że dorosły człowiek mógł stanąć wyprostowany jedynie przy ścianie szczytowej. Dla nas, w naszej sytuacji, mieszkanie to było luksusem, znajdował się w nim bowiem piec kuchenny z żelazną płytą, a ponadto po przeciwnej stronie ściany szczytowej komórka, a właściwie stryszek, do którego można było wejść jedynie na czworakach, gdyż w tym kierunku biegł spadek dachu. Powierzchnia mieszkalna miała wymiary 5 na 3 metry i wysokość od 80 centymetrów do 2 metrów, ale teraz mogliśmy już być wszyscy razem. Na razie było nas siedmioro. Obijaliśmy się o siebie w tej ciasnocie. Sypialiśmy na podłodze, na papierowych siennikach, przydzielonych nam przez RGO.
Przez kilka pierwszych dni towarzyszyłem ojcu w wędrówkach po mieście. Bez żadnej żenady szedłem obok niego jak mały chłopczyk, prowadzony dosłownie za rękę.
Po przeciwnej stronie ulicy, na wprost naszego domu, znajdowały się koszary Kałmuków. Skośnooki wartownik przed bunkrem ziemnym broniącym wstępu do koszar miał na lewym ramieniu munduru emblemat z wizerunkiem meczetu, z półksiężycem i napisem: „Turkestan.” Koszary znajdowały się również i na zapleczu domu za nie zabudowanym placem przy ulicy Mickiewicza. Tam stacjonowali Ukraińcy.
W całym mieście roiło się od wojska. Prócz różnorodnych mundurów niemieckich można też było spotkać mundury węgierskie. Przy niektórych budynkach obsadzonych przez wojsko czy niemieckie urzędy stały półkoliste, bądź prostokątne betonowe lub ceglane bunkry przylepione do ścian albo bram, a na trawnikach były wykopane dość głębokie, klinowe, wąskie rowy dla obrony przeciwlotniczej.
Ojca broda i czerwony golf intrygowały przechodniów. Gdy zaszliśmy do RGO, ktoś z życzliwych powiedział: „Panie, zgól pan tę brodę, bo pan wyglądasz jak Jędruś.” Nie zrozumiałem tego porównania, dopiero ojciec wyjaśnił mi, że tutaj Jędrusiami nazywają partyzantów.
Posłuchaliśmy dobrej rady i poszliśmy do fryzjera. Zakład mieścił się w II Alei, tuż koło lokalu NSDAP, który rzucał się w oczy krzykliwą dekoracją z hitlerowskich flag. Fryzjer miał akurat dużo klientów, więc usiedliśmy na krzesełkach, czekając na swoją kolej. Mistrz właśnie zamaszyście golił jakiegoś łysawego starszego żołnierza niemieckiego, który odstawił przed tą ceremonią nowiutkiego mauzera w kąt. Karabin lśnił oksydem, na lufie miał kapturek chroniący wnętrze lufy przed zabrudzeniem. Po jakimś czasie, widząc w lustrze moje zainteresowanie bronią, przeprosił fryzjera, wstał, zabrał z kąta karabin i usiadł z powrotem, umieszczając mauzer między nogami.
Gdy nadeszła nasza kolej, fryzjer zlustrował ojca i zapytał krótko: „Golem?” Ojciec kiwnął głową. W trakcie golenia zerkał na ojca w lustrze i zapytał półgłosem: „Panie, pan chyba w lesie hodował tę brodę?” Ojciec uśmiechnął się i sprostował: „Nie, w Warszawie.” Fryzjer kiwnął głową i mruknął: „Na jedno wychodzi.” Gdy przyszło do regulowania rachunku, fryzjer schował dłonie w kieszeniach fartucha i powiedział krótko: „Od was nie biorę. Zapłacicie po wojnie.”
Czas płynął bardzo prędko. W dalszym ciągu stołowaliśmy się w RGO przy ulicy Biegańskiego 1. Dzięki tej stołówce mieliśmy zapewniony posiłek. Nasze wędrówki do niej i do biur RGO należały do codziennego rytuału. Babcia Karolcia zawsze chodziła z Jankiem. Zawiązała się pomiędzy nimi gorąca, serdeczna przyjaźń, choć przed półtora rokiem, gdy rodzice wzięli go z sierocińca, babcia — zazdrosna w moim i Antka imieniu — była nie-chętna przygarnięciu obcego dziecka. Ja chodziłem z ojcem. Stałym miejscem naszych wędrówek były też biura RGO przy ulicy Kościuszki. Z uporem szukaliśmy jakiejś, choćby najskąpszej, wiadomości o Antku. Przy tej okazji znaleźliśmy sporo adresów i spotkaliśmy wielu znajomych. Jednym z pierwszych był Wojtek Michalkiewicz, mój kolega ze szkoły, z którym siedziałem w jednej ławce. Mieszkał wraz z matką na Lisińcu, u jakiegoś rolnika. Oni nie mieli już na kogo czekać ani kogo szukać. Ojciec Wojtka, podporucznik rezerwy Tadeusz Michalkiewicz, znajdował się w oflagu w Dossel koło Wartburga. Obóz został omyłkowo zbombardowany przez aliantów. Jedna z bomb uderzyła w barak, w którym znajdował się ojciec Wojtka… Na pierwszy list wysłany przez panią Michalkiewiczową po przyjeździe do Częstochowy nadeszła z oflagu dość obszerna odpowiedź z informacją o śmierci jej męża oraz plik fotografii znalezionych przy poległym. Klisza z wizerunkiem podporucznika Michalkiewicza przebita była odłamkiem. Wojtek z matką stołował się w RGO. Jedynym źródłem ich „dochodów” było robienie z płótna sztucznych kwiatów do kapeluszy przez panią Michalkiewiczową. Od nich dowiedzieliśmy się, że w Częstochowie przebywa pani Sochacka wraz z Jurkiem, moim i Wojtka kolegą z klasy, oraz dwoma młodszymi synami. Mieszkali przy ulicy Garncarskiej 25, na terenie byłego getta.
Sochaccy korzystali również ze stołówki RGO. Dodatkowym źródłem ich utrzymania było karmienie przez panią Sochacką wszy przeznaczonych do produkcji szczepionek w jednej z częstochowskich wytwórni farmaceutycznych. Czynność ta polegała na tym, że do łydki krwiodawcy przystawiano specjalne naczynie z insektami, aby się krwią opiły. Ślady po tym „seansie” wyglądały jak po bańkach. Z tego źródła utrzymania korzystało zresztą wówczas wielu warszawiaków. W trudnej sytuacji życiowej żadna uczciwa praca nie była hańbą.
W stołówce RGO spotkaliśmy też inne znajome z Sadyby. Jedną z nich była pani Jaroszyńska z córką Elżbietą-inwalidką. Syn jej od roku 1939 przebywał za granicą i walczył w szeregach wojska polskiego na froncie zachodnim. Spotkaliśmy również znajomą dziadków i ojca jeszcze z Rosji, panią Klaudię Karnawalską. Mieszkała z mężem na Żoliborzu w WSM. Jej jakoś udało się wyjść przez halę numer 1, męża zaś skierowano do hali numer 2 i nie miała dotąd żadnej wiadomości od niego.
Pewnego dnia postanowiliśmy odwiedzić pana Cekierę na Lisińcu. Pan Marek ucieszył się bardzo, że poznał ojca, gratulował mu z całego serca ucieczki z obozu. Był szczerym patriotą. Czuliśmy przez skórę, że tkwi po uszy w konspiracji, rozmowa więc była szczera, serdeczna i swobodna. W sadzie pana Marka wisiały jeszcze na drzewach śliwki węgierki, toteż ku zmartwieniu mamy objadałem się nimi, ile wlezie. Uzyskałem jednocześnie zezwolenie rodziców na zanocowanie i powrót do domu dopiero na drugi dzień wieczorem. Po raz pierwszy od kilkunastu tygodni beztrosko bawiłem się z synem pana Cekiery, również Markiem, młodszym ode mnie o dwa lata. Było to jedyne jasne moje przeżycie w tych smutnych dniach wysiedlenia.
Częstochowa nie była miastem spokojnym. Częstokroć na ulicach żandarmi rewidowali i legitymowali ludzi, nierzadko też zdarzały się łapanki, toteż ojciec rozglądał się za pracą w jakiejś instytucji, która dawałaby zaświadczenia o zatrudnieniu respektowane przez Niemców. 26 września, idąc aleją Wolności, ojciec zauważył szyld prywatnej firmy budowlanej: „Bronisław Kuhn Hoch-und Tiefbauunternehmen.” Zatrzymaliśmy się. Ojciec stwierdził, że zna właściciela. Inżynier Kuhn pochodził z Warszawy i widocznie jakimś cudem udało mu się tutaj otworzyć firmę. Ojciec postanowił wejść, z nadzieją, że może uda mu się coś załatwić. Istotnie. Inżynier Kuhn natychmiast wydał ojcu zaświadczenie, że jest pracownikiem firmy. Treść dokumentu nie odpowiadała prawdzie. Inżynier Kuhn nie był w stanie ojca zatrudnić, bo wobec zbliżającego się frontu nikt nic nie budował. W jego firmie pracowało tylko kilku ludzi, choć zaświadczenia o zatrudnieniu posiadało bardzo wielu i przedsiębiorca musiał płacić podatki rosnące w miarę wzrostu liczby zatrudnionych. Ręka inżyniera Kuhna okazała się dla nas jeszcze jedną z wielu życzliwych.
Wydarzenia wojenne przerwały moją edukację. Rok szkolny był w pełni. Od 1 września w Chełmie czy Lublinie młodzież chodziła już do polskiej szkoły. Nawet w Częstochowie ci, co mieli warunki, mogli iść do jakiej takiej zawodówki. Moja szkoła od uderzenia bomby poszła w gruzy. Dzięki znajomościom w RGO, przede wszystkim dzięki pani Marczewskiej, udało się ojcu załatwić mi możliwość uczęszczania do tajnego gimnazjum braci szkolnych przy ulicy Krótkiej. Szkoła funkcjonowała pod szyldem zawodówki, jednakże lekcje odbywały się w niej według przedwojennego programu gimnazjalnego. Rozpocząłem więc przerwaną powstaniem i wysiedleniem naukę. Poza matematyką i polskim uczyłem się historii starożytnej, łaciny i fizyki. Jak się szybko zorientowałem, w szkole tej odbywały się również wykłady tajnego uniwersytetu, gdyż razem z nami, tylko w sali obok, rozpoczynali „lekcje” uczniowie pod wąsem i dorośli. Nauka nie bardzo mi szła. Miałem miesięczne zaległości. O zdobyciu podręczników nie mogłem marzyć, gdyż po prostu nie mieliśmy pieniędzy. Na lekcjach częściej wracałem myślami do przeżyć ostatnich miesięcy niż do tematu lekcji. O nauce w domu nie było mowy, nie starczało bowiem miejsca ani czasu. Do szkoły było daleko, wędrówka na obiady lub po obiady do RGO pożerała co najmniej dwie godziny. Nie spieszyłem się zresztą. Na Krótką chodziłem dwoma trasami: aleją Wolności do II Alei i ulicą Wilsona, koło spalonej synagogi, lub przez przejazd kolejowy ulicą Orlicz-Dreszera do Małego Rynku i ulicy Warszawskiej. Często zatrzymywałem się przed wystawami lub po prostu na ulicy, obserwując życie miasta. Wieczory wypełniało odwszawianie. Ta upokarzająca spuścizna Pruszkowa w naszych warunkach była nie do opanowania — na spalenie odzieży wraz z gnidami nie było nas stać. Mieliśmy tylko to, w czym wyszliśmy z Sadyby. Plaga wszy szczególnie dawała mi się we znaki na lekcjach. Wstydziłem się kolegów i z największym trudem opanowywałem chęć podrapania się w swędzące miejsca.
Jedynym magnesem przyciągającym mnie wówczas do szkoły była jej tajność i związane z tym ryzyko. Pamiętam, jak kiedyś wpadł do klasy jeden z zakonników-nauczycieli, każąc nam uciekać, bo na portierni są Niemcy. Błyskawicznie, bez hałasu opuściliśmy klasę, przeskakując z dziedzińca przez wysoki mur na ulicę Kawią. Szkoła była właściwie internatem i dlatego mogła funkcjonować.
30 września wracając ze szkoły, na II Alei, za mostem, na tablicy z ogłoszeniami koło składu materiałów piśmiennych „Renoma”, przykuła moją uwagę gazetka ścienna wydana przez Niemców. Tekst informował o kapitulacji Mokotowa. Zdjęcia ukazywały powstańców składających broń. Coś mnie ścisnęło za gardło. Z godzinę analizowałem każde zdjęcie. Szukałem Antka. Przygnębiony, ze spuszczoną głową odszedłem od tablicy i powlokłem się do domu.
Tablica z gadzinowymi gazetkami i ogłoszeniami koło „Renomy” przyciągała mnie teraz codziennie. Któregoś dnia oglądałem właśnie zmontowane w prymitywny sposób zdjęcia obrazujące rzekome formowanie batalionów polskich ochotników do walki z bolszewizmem, gdy w pobliżu padło kilka szybko następujących po sobie strzałów. Przechodnie w panice rzucili się w moją stronę. Wszyscy instynktownie zaczęliśmy się pchać do bramy kamienicy, w której mieściła się „Renoma”. Równocześnie przez tłum przeciskał się do wnętrza gruby żandarm w zielonym płaszczu z brązowym aksamitnym kołnierzem. Uderzenie jego łokcia odczułem boleśnie w brzuchu. Nagle tłum się rozsunął i zobaczyłem przed żandarmem wysokiego mężczyznę w jesionce „w jodełkę” i butach z cholewami, jak trzymał w ręku parabellum i przykładając niemal lufę do brzucha żandarma, oddal kilka strzałów, W bramie podniósł się krzyk. Ludzie zaczęli uciekać. Ja rzuciłem się na klatkę schodową, chcąc się schronić w którymś z mieszkań, ale daremnie. Drzwi zatrzaskiwały się przede mną, a na pukanie i dzwonienie nikt nie reagował. Uciekłem aż na ostatnie piętro i przycupnąłem w najciemniejszym kącie. Dopiero po dłuższej chwili zdecydowałem się wyjść.
Ludzi w bramie nie była Kręciło się tylko kilku zdenerwowanych żołnierzy niemieckich z bronią w rękach. Na ścianie na wprost wyjścia z klatki schodowej spływała struga świeżej krwi. Plama krwi widniała też na asfalcie, na którym leżały rozrzucone żelazne łuski pistoletowe. Sprzed bramy odjeżdżała właśnie dorożka, na której spoczywał bezwładnie gruby żandarm.
Udając spokój, zacząłem się oddalać z miejsca zamachu. Potem truchtem puściłem się aleją Wolności w kierunku domu. Starałem się zachowywać normalnie, toteż zdziwiło mnie, że zwracam na siebie uwagę przechodniów. Muszę być bardzo blady, pomyślałem. W połowie drogi zorientowałem się, że ktoś zaczyna za mną biec. Obejrzałem się w trwodze. Jakaś pani zbliżała się do mnie, wołając: „Chłopcze, poczekaj! Tobie coś jest! Jesteś cały zakrwawiony!” Zatrzymałem się, dotknąłem ręką piersi i poczułem, że ręce są lepkie, a gdy spojrzałem na dłoń, była cała we krwi. Szybko drugą dłonią dotknąłem pleców i znów poczułem krew. Włosy stanęły mi dęba na głowie. Przypomniała mi się opowieść partyzanta W szpitalu powstańczym w szkole, jak nawet nie poczuł, kiedy został ranny. Troskliwej pani odpowiedziałem szybko, że pracuję u rzeźnika i idę do domu po pracy. Spojrzała zaskoczona, a ja pędem pobiegłem dalej.
Gdy wpadłem do mieszkania, przeraziłem wszystkich. Opowiedziałem szybko i krótko, co się stało. Matka kazała mi się natychmiast rozebrać do naga. Na szczęście byłem cały. Krew okazała się krwią żandarma, którą musiałem się ubrudzić podczas kotłowaniny w bramie. A więc nie tylko Warszawa walczyła. Nie tylko Jędrusie z lasu. Front walki z Niemcami był wszędzie. A z tymi polskimi ochotnikami na bolszewików to zwykła lipa.
Niebawem na łamach gadzinowego „Kuriera Częstochowskiego” zaczęły się ukazywać ogłoszenia, za których pomocą mieszkańcy Warszawy poszukiwali bliskich. Ojciec zamówił ogłoszenie poszukujące Antka. Miało ukazać się 21, 23 i 25 października. Kosztowało sumę niebagatelną jak na naszą ówczesną sytuację materialną: dwadzieścia trzy złote. Z czasem redakcja zaczęła wydawać oddzielną wkładkę pt. Listy poszukiwań.
W „Kurierze” z 9 października, donoszącym o wymarszu AK z Warszawy, znaleźliśmy dwa interesujące nas ogłoszenia: „Welze, W-wa, Goraszewska 28 m 2, lub Jordanowa Lena, Sadyba, Czerniaków. Uprasza się o zgłoszenie, osobiście lub pisemnie, za: wynagrodzeniem: Gasińska, Piotrków, Ziem Wschodnich 93, celem podania informacji o Przeździeckim Władysławie, zam. u p. Welze.” „Rossowskiego Leszka, lat 18, z W-wy, poszukuje matka, Łucja Rossowska, zam. p-ta Gorzkowice, maj. Niechcice, Łuczyeki.”
Najczęściej daremne były te ogłoszenia. Jak się okazało, Jurek Welze, którego rodziców poszukiwała pani Gasińska, był w Oświęcimiu, gdzie czekała go męczeńska śmierć, a Leszek Rossowski, żołnierz kompanii „Giewont” Batalionu „Zośka”, wówczas już od pięciu tygodni spoczywał pod gruzami domu przy ulicy Zakroczymskiej 7, pochylony nad menażką kaszy.
Tymczasem uzyskane adresy spowodowały lawinę korespondencji. Moi rodzice też korzystali z tych adresów.
19 października nadszedł list od ojca Heleny Reinsteinowej, znajomej ojca, z informacjami o przyjaciołach rodziców:
„Odpowiadając na Ich kartkę, komunikujemy, że dom nasz, zresztą jak i wszystkie inne, został spalony wraz z całym mieniem, wobec czego przebywamy w Busku u znajomych. Marian[1] w Rzeszy, dokładnych wiadomości o nim nie mamy. Lidia[2] prawdopodobnie u Konwerskich w Gołąbkach, ulica Wiejska 2. Rodzice Lidii[3] zmarli — matka 31 lipca, a ojciec w połowie września w Kielcach. O Podgórskich[4] nic nie wiemy. Ojciec Lidii był w Busku, u nas, i pojechał do Kielc w poszukiwaniu dzieci, gdzie zmarł…”
27 października nadszedł list od Stanisława Szymborskiego, również znajomego ojca:
„Kartka Pana ucieszyła mnie bardzo, tym bardziej że mogę dać definitywną odpowiedź na Pańskie pytanie. W poszukiwaniu mojej rodziny udałem się osobiście w drogę i znalazłem: brat mój, Zbigniew, wraz z całą rodziną pp. Tomaszewskich[5] zamieszkał pod Warszawą — Zalesie koło Piaseczna, pow. Grójec, ulica Ogrodowa 8. Połączenia pocztowego nie ma. Los ich jest również ciężki, uratowali życie.”
30 października nadszedł list od matki ciotki Steni, z Łowicza:
„Kochani Bronkowie, Wanda[6] i jej córka jest w domu, a Julek[7] w oflagu. Jeszcze nie było od niego wiadomości prócz lakonicznej kartki z drogi. Oboje Paderewscy są w Pruszkowie, u teściów Janusza, jest tam też od dawna jego żona i córka, a o samym Januszu nie ma żadnej wiadomości[8]. Ja tu jestem od 7 X. Aż do tego dnia nic nie wiedziałam o Steni…” Ponieważ stale byłem głodny, babcia wystarała mi się, dzięki przygodnym znajomym, o obiady u pani K., jednej z charytatywnie nastawionych obywatelek miasta Często-chowy. Pani K. mieszkała w alei Wolności, więc wracając ze szkoły jadałem u niej przez pewien okres luksusowe obiady. Dom był z antykami. Wszędzie panował pedantyczny porządek i czystość. Gdy siedziałem przy obiedzie, bałem się nawet gwałtowniej poruszyć, żeby się nie zdradzić, że mam wszy. Obok mnie siedział syn państwa K., elegancik starszy ode mnie zaledwie o dwa lata. Bardzo mu imponowało, że mówiłem do niego per pan. Starszy syn państwa K., oficer, znajdował się w oflagu. Byli to mili i dobrzy ludzie. Podczas jedzenia pan domu, starszy już człowiek, wciągał mnie zawsze w rozmowy na temat powstania. Gdy snułem pełne entuzjazmu opowieści, od czasu do czasu przerywał mi, twierdząc, że Niemcy są bardzo silni i że dość ofiar, niech Rosjanie i Anglicy się wykrwawiają. Któregoś dnia, gdy nie zrażony jego stałym komentarzem, znów się rozentuzjazmowałem powstaniem, nie wytrzymał i powiedział, że w Warszawie walczyli idioci. Kotlet uwiązł mi w gardle. Nie dokończyłem obiadu. Powiedziałem, że źle się czuję. Pani K. gderała, że „przecież to kosztuje”. Zrobiło mi się słabo. Przeprosiłem grzecznie i wyszedłem.
Podczas drogi cały czas powtarzałem sobie w myślach: „Antek nie jest idiotą!”
Po przyjściu do domu powiedziałem, że obiady są niedobre, że wolę RGO. Mama domyśliła się od razu, że spotkała mnie jakaś przykrość, ale o nic nie pytała. Dopiero na drugi dzień opowiedziałem ojcu o wszystkim. Dla rozweselenia powtórzył mi krążącą wówczas anegdotę o krakowianach: ponieważ exodus warszawiaków spotkał się z obojętnością lub niechęcią części mieszkańców Krakowa, do zarządu miejskiego zgłosiła się delegacja z następującym ultimatum: „Jeżeli krakowiacy nie zmienią stosunku do wysiedlonych z Warszawy i nie okażą im pomocy, to w Krakowie wybuchnie powstanie” — dopiero po tym ultimatum jeden z byłych radców C. K. przyjął do swych apartamentów panią prezesową z Warszawy.
Ale to był tylko dowcip. Stryj przecież zawdzięczał egzystencję właśnie mieszkańcom Krakowa.
[1] Marian Chwalibóg.
[2] Lidia z Piotrowskich Chwalibogowa.
[3] Piotrowscy.
[4] Rodzina inż. Mariana Podgórskiego i Eugenii z Piotrowskich.
[5] Chodzi o rodzinę inż. arch. Leonarda Tomaszewskiego.
[6] Wanda Kokczyńska.
[7] Juliusz Kokczyński.
[8] Wiadomość o Januszu Paderewskim uzyskali jego najbliżsi dopiero w r. 1946 — podczas ekshumacji zwłok ponad stu powstańców rozstrzelanych pod Pęcicami zidentyfikowano jego zwłoki.
Pierwszy notes z wierszami Stefanii z Ruszczykowskich Krosnowskiej cz. X (ostatnia)
Zaproszenie
Pokrewieństwo? Proszę bardzo… Mój pradziadek Antoni Adamski miał siostrę Henrykę, która wyszła za mąż za jego przyjaciela Jana Orlickiego. Z tym Janem miała córkę Halinę (w czasie wojny więźniarkę Ravensbrueck), która wyszła za mąż za Stanisława Czekańskiego. Zginął on w Katyniu. z tego związku był jeden syn Zenon. Marek jest jego synem, czyli moim cioteczno…, cioteczno…, ciotecznym…