Archiwa tagu: wspomnienia

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 35

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Z naszymi źródłami utrzymania było bardzo krucho. Podstawę wyżywienia stanowiły zupy RGO oraz to, co babcia otrzymywała od czasu do czasu od nieznajomych a życzliwych ludzi. Zaraz po powrocie ojca rodzice sprzedali pierścionek mamy, potem mój medalik z łańcuszkiem oraz jakiś złoty drobiazg babci Karolci, żeby zapewnić nam skromne śniadania i kolacje. Pieniądze z tej sprzedaży nie na długo wystarczyły, więc po namyśle ojciec zdecydował, że spróbujemy produkować mydło. Jeszcze w Warszawie jeden ze znajomych zajmował się wyrobem mydła i ojciec zapamiętał recepturę. Na targu koło ulicy Garncarskiej kupiliśmy więc niezbędne składniki, od sąsiadów pożyczyliśmy wagę, do garnka od zupy włożyliśmy 1000 g łoju, 170 g sody kaustycznej, 250 g kalafonii, 2 litry wody i postawiliśmy na fajerce. Smród i para w naszym poddaszu były niesamowite, ale niebawem do brytfanny na ciasto, pożyczonej również od życzliwych ludzi, wylaliśmy płynny produkt. Pierwszy wytop się udał. Mydło pieniło się znakomicie i rzeczywiście myło. Natychmiast też zostało sprzedane. Ze względów handlowo-zasadniczych jego cena było odpowiednio niższa niż na rynku. Pierwszych odbiorców naszego mydła stanowili lokatorzy domu, w którym mieszkaliśmy, ludzie ubodzy, robotnicy i kolejarze. Niektóre z kobiet dorabiały praniem.

Obok niewątpliwych zysków ponieśliśmy również straty. Emaliowany garnek, poobijany na dnie, był porządnie przeżarty przez sodę kaustyczną. Do gotowania zupy już się nie nadawał, a, jego dłuższy żywot przy produkcji mydła stanął pod znakiem zapytania. Pożyczona brytfanna tak przeszła zapachem mydła, że nie nadawała się już do ciasta i ojciec postanowił za następne wytopy odkupić sąsiadce nową. Niemniej jednak aktywa były zachęcające do dalszej produkcji. Z czasem mógł ojciec kupić nowy, solidny, żeliwny, wewnątrz emaliowany garnek do wyrobu mydła i garnek do gotowania zupy. Wkrótce też kupił trochę desek, zbił ż nich solidne łoże dla mamy, która dotychczas spała tak jak my wszyscy na podłodze.

Produkcja mydła ruszyła na całego. Pewien kłopot sprawiało nam krojenie go na równe kawałki. Ponieważ nóż się ześlizgiwał, ojciec wpadł na genialny pomysł: z odpadów desek na łóżko sporządził stolarską gierownicę, taką jakiej używają stolarze przy obcinaniu listew, następnie nabył strunę do skrzypiec, którą kładliśmy w szpary gierownicy i naciągając ją z obydwu stron, cięliśmy mydło na równiutkie kawałki. Przedtem ojciec tak obliczył objętość mydła i tak powycinał w nim szczeliny na strunę, że otrzymywane kawałki odpowiadały wadze około pół kilograma. Zachęceni sukcesami technicznymi i handlowymi zaczęliśmy po pewnym czasie produkować również droższe mydło, toaletowe, pachnące, tym bardziej że ojcu udało się znaleźć źródło zakupu odpowiedniego olejku migdałowego.

Tymczasem korespondencja poszukujących się warszawiaków nie ustawała. Pani Janina Sippkowa napisała do ojca 8 października ze wsi Sokole Pole (Distr. Radom, Post Lelów, u p. Stefana Magiery):

„Szanowny Panie, uzyskawszy adres pana z «Dziennika Częstochowskiego*, proszę uprzejmie o łaskawe poinformowanie mnie, czy Pan nie wie, co się stało z ojcem moim, inż. Edwardem Szenfeldem, zamieszkałym na Czerniakowie, ulica Goraszewska 7. Przepraszam za kłopot, ale od lipca straciłam całkowicie kontakt z nim, a jestem b. niespokojna, jak również, przypuszczam, i ojciec o mnie, gdyż nie wie, czy żyję.

Wyszłam: z Warszawy 3 października, a od 5 mieszkam 5 mil od Częstochowy, tam gdzie nas osiedlili. Trudno mi samej przyjechać do Częstochowy celem poszukiwania, gdyż nie miałabym gdzie przenocować…”

Tegoż samego dnia nadszedł list od współtowarzysza ucieczki ojca z Pruszkowa, pana Henryka Moczulskiego: „Korzystając z ogłoszonego adresu, spieszę donieść, że ja odnalazłem swoją rodzinę w Gorzkowicach. Są tu i państwo Rzepowie i tak się razem gnieździmy. O p. Antku na razie nic nie wiem. Kuzyn mój widział się z Edkiem[1], który wybierał się na Mokotów z kolegami. Pan Szczygielski[2] jest w Saksonii, a p. Krukowski[3] w Łowiczu. Pani Biernacka jest w Milanówku…”

13 listopada nadszedł list od ciotki Ohde ze Skierniewic, która pisała między innymi:

„Dowiadywałam się o Antka, ale tutaj, w obozie ani w szpitalu, ani na liście zmarłych, nie ma go. Mam nadzieję, że odezwie się z jakiegoś obozu, bo dopiero teraz przychodzą listy od różnych znajomych z AK.

Miałam wiadomość o swoich Tadziach w Wawra[4], że 9 IX ewakuowali ich do Jabłonny. Widocznie są gdzieś, skąd poczta nie dochodzi. Ciocia Zochna Ruszczykowska przyjechała do nas z Łowicza i poszła piechotą (28 km), gdzie Stenia razem z moją Hanką pracują na kolonii dla dzieci warszawskich…”

Tego samego dnia wieczorem zauważyliśmy, że z mamą jest coś niedobrze. Bladła, pociła się bardzo. Po pomocy naszły ją silne bóle. Ojciec chciał natychmiast iść po akuszerkę. Matka, z trudem opanowując ból, kategorycznie zaoponowała: „Nie po to uciekłeś z obozu, żeby teraz w głupi sposób zginąć!” Z przodu i z tyłu były koszary, a w nich najgorsza swołocz. Noc ciemna. Zanim ojciec dojdzie do wartownika, zanim zdąży cokolwiek wyjaśnić, zastrzelą. Matka powiedziała, że wytrzyma do rana.

I wytrzymała.

Natychmiast gdy zaczęło szarzeć, ojciec wyszedł. Przez otwór w płocie dostał się na pusty plac i szedł prosto na wartownika przed koszarami przy ulicy Mickiewicza. Z daleka głośno, najpierw po niemiecku, a potem po rosyjsku, wyjaśnił cel swej wyprawy. Wartownik łaskawie zezwolił przejść. O szóstej godzinie ojciec był już z powrotem z panią Kaczorową..

Mnie wyproszono z domu. Poszedłem do sąsiadki na pierwszym piętrze, do pani Ireny Chyry. Nerwowo chodząc po mieszkaniu, gryzłem palce. Zdawałem sobie sprawę z sytuacji, w jakiej była matka. Miała trzydzieści dziewięć lat i za sobą trzy i pół miesiąca ciężkich przeżyć. Czy wytrzyma? Czy dziecko będzie żyło?

Po półgodzinie zawołał mnie ojciec. „Masz brata”, oświadczył z radością. Odetchnąłem z głęboką ulgą.

Braciszek darł się wniebogłosy, gdy pani Kaczorowa poddawała go pierwszej kąpieli. O honorarium nie chciała słyszeć. Mało tego, przyniosła ze sobą prześcieradła, pieluchy, a dla mamy koszulę i szlafrok. Obiecała przyjść jutro.

Rytm życia domowego zmienił się diametralnie. Wszystko było podporządkowane maluchowi. Wszyscy chcieli coś koło niego i dla niego robić. Tylko babcia pozostała wierna Jankowi.

„Jakie damy mu imię?”, zapytał ojciec. „Już dawno zdecydowałam, jak jeszcze ciebie nie było — odpowiedziała matka. — Myślałam stale o tobie i o Antku i powiedziałam sobie, że dam dziecku wasze imiona. Który z was pierwszy wróci, jego imię będzie pierwsze. Niech będzie więc Bronisław Antoni.”

W dniu 14 listopada 1944 roku tak też został braciszek zapisany w naszym dokumencie pobytu w Częstochowie, wystawionym przez RGO.

W kilka dni później nadszedł list od pani Rossowskiej:

„Serdecznie dziękuję za kartkę i za wiadomości. Zaraz skorzystałam z adresu i napisałam do Lamsdorf. Cieszy mnie bardzo, że przybył nowy członek rodziny, życzę serdecznie, aby szczęśliwie się chował i jak najprędzej Antka poznał. Dziś mnie ucieszyła wiadomość od siostry[5]. Pisze, że do Monachium Szwedzki Czerwony Krzyż przysłał im po bardzo cennej paczce odzieżowej. Myśmy się bardzo martwili, bo oni nie mieli ubrania. Letnie, co mieli na sobie, poszły w strzępy. Martwi mnie tylko, że tam są częste naloty. Co za nieszczęście spotkało Zawadzkich.[6] Wiedziałam tylko o Lali. Pisano mi, że ich kuzyn, Bolesław, też nie żyje, jak również z Sadyby Stankiewicz i młody Królikowski[7]. Martwię się o Burczyków i Kossakiewiczów, jak również nie wiadomo, co się stało z panią Dobrzańską i jej córką. Myślę, że pani Kamińska z Pawłem i Basią pojechali do brata. On był leśnikiem gdzieś poza Warszawą…”

Drugi list datowany był 17 listopada:

„Jak wiem z ogłoszenia, to Państwo macie to samo zmartwienie, co ja z Leszkiem. Poszukujemy na razie bez skutku. Widziano tylko Jacka Gwiżdża, jak jechał transportem do Niemiec[8], a był w Warszawie razem z Leszkiem, może, jak się odnajdzie adres Jacka, i ja coś będę wiedziała. Przesyłam Państwu kilka adresów, może coś się uda również w sprawie Antka: 1) Prasidium des Deutschen Roten Kreuzes, Berlin, S.W. 61, Blucherplatz 2; 2) Kriegsgefangenenhilfe der YMCA, Sagan, Niederschlesien, Servinerstr. 2. Lepiej, żeby Polski Czerwony Krzyż poszukiwał.

Młodsza siostra z Miką i mężem jest w obozie w Monachium. Z sadybiaków podobno p. Przecławska[9] u siebie siedzi. Nasz blok od Powsińskiej spalony, a od fosy podobno nie. W moim mieszkaniu są oficerowie niemieccy.

Nie wiem, co się stało z panią Żmudzką. Widziałam ją i Ewę z mężem w Pruszkowie. Mąż leżał chory. Co się stało z panią Sipayłło? Widziałam Genię w Białaczewie pod Opocznem na stacji. Prosiłabym Państwa o napisanie o znajomych. Czy nie wie Pani, co się stało z p. Burczykową i p. Kossakiewiczową? Kama podobno żyje. Życzę jak najprędzej odnaleźć syna. Gdybym się dowiedziała coś o Leszku, to go się spytam o Antka. Paweł Kamiński jest z matką…”

23 listopada nadeszła z niemieckiego Zarządu Miejskiego w Częstochowie wybita na 'powielaczu odpowiedź na pismo mamy z początków września w sprawie ustalenia miejsca pobytu ojca. Niemiecki burmistrz informował, że do wniosku w powyższej sprawie nie może się przychylić, ponieważ wyżej wymieniony został już gdzie indziej skierowany do pracy na Dolnym Śląsku. Skoro mama dowie się nowego adresu, może się zwrócić do odnośnego urzędu pracy.

Równocześnie zadawaliśmy sobie pytanie, kiedy nadejdzie odpowiedź z Czerwonego Krzyża o losach Antka.

Któregoś dnia zjawił się u nas najmniej oczekiwany i niezbyt chętnie widziany gość, również z Sadyby. Był nim pan J., ojciec jednego z kolegów szkolnych Antka jeszcze ze szkoły powszechnej. J. był z pochodzenia Ukraińcem, zaś jego żona Niemką. Zaraz w czterdziestym roku przeniosła swego syna do szkoły niemieckiej. Cała młodzież sadybowska omijała potem chłopca z daleka. Pan J. zdawał sobie sprawę, że jego wizyta jest niemiła rodzicom, usiadł więc przy oknie i zaczął opowiadać, że z żoną nie miał nigdy najlepszego współżycia, starała się zawsze nad nim dominować, a okupacja niemiecka dała jej możność zdecydowanej przewagi. On sam poczuł się całkowicie osamotniony wskutek bojkotu wszystkich dotychczasowych znajomych z Sadyby i spoza niej. Na domiar złego z tytułu przynależności do którejś tam kategorii narodu niemieckiego Volkssturm powołał syna do swoich szeregów. Pan J. bolał nad tym. Ta kara losu za podpisanie Volkslisty przez żonę powołaniem ich syna do wojska niemieckiego, gdy Niemcy stały nad przepaścią, nie mogła być dla niego satysfakcją. „Nędzny mój los — powiedział — syn Niemiec, żona Niemka, a ja co, przez nią znienawidzony Ukrainiec, którego z Niemcami nic nie łączy. Zabrali mi syna. Nie chodzi mi o to, że jest w wojsku, ale że dzięki żonie on mnie nienawidzi. Jak przyjdą Rosjanie czy Polacy, to mnie wykończą. Przecież Ukraińcy mordowali i na wschodzie, i w Warszawie. Nikt mi nie uwierzy, że nie mam z tym nic wspólnego.”

Wiedział o udziale ojca w powstaniu. Gdy zapytał o Antka, mama nie ukrywała, że poszedł walczyć.

Pan J. powiedział: „Jeszcze by tego brakowało, żeby koledzy ze szkolnej ławy znaleźli się naprzeciwko siebie po obydwu stronach barykady. Szczęście, że mego syna powołano do wojska dopiero teraz.”

Mimo wszystko żal mi go było. Mama poczęstowała go kawą. Pan J. nie ukrywał, że się boi. Po chwili milczenia powiedział: „Choć Niemcy wojnę przegrali, muszę być z nimi. Muszę z nimi uciekać. Przez żonę taki mój los.”

Nikt z nas się nie odezwał. Potem mama rozpoczęła rozmowę o warunkach w Częstochowie, o drożyźnie i głodzie. Pan J. pożegnał się niebawem. Życzyliśmy sobie wzajem powodzenia i poszedł.

27 listopada dostał ojciec kolejny list od pana Moczulskiego:

„Dziękuję za wiadomość. Mój kuzyn widział się z p. Krukowskim w Łowiczu i ten mówił, że Antka widział w Grodzisku, przeto radzę tam szukać. Edek z Kotlewskim[10] byli ostatnio na Czerniakowskiej, a mieli zamiar przedostać się na Mokotów. Co dalej, nie wiem. Adresu p. Krukowskiego nie znam, ale można pisać na RGO…”

List ten wywołał szaloną radość. Więc Antek żyje! Więc może wreszcie będziemy znów wszyscy razem! Ojciec miał z „Kuriera Częstochowskiego” adres pani Kotlewskiej. Natychmiast też wystosował do niej list z wiadomością o Witku. 8 grudnia nadeszła odpowiedź:

„Dziękuję za otrzymaną wiadomość. Jutro zaraz wybieram się do Gorzkowic, do p. Moczulskiego. Jest to już trzecia wiadomość o moim chłopcu, niestety, ślad dalszy ginie. Pierwsza wiadomość była z połowy września, z ulicy Hożej, gdzie Witold oraz i Edek, i jeszcze jakiś chłopiec z dziewczyną byli u moich znajomych. Tam ich zatrzymano, a ponieważ Edek nie chciał tam siedzieć, ruszono dalej. Druga wiadomość była spod Sadyby, z połowy października, gdzie Witold, ale już sam, przechodził na Sadybę, jakoby mówił, że musi być na Sadybie. Trzecia od Państwa. Pobyt w połowie października na Sadybie… Czy mógł się dostać do Niemiec? Możliwe, że wzięto czyjąś sylwetkę za niego lub inne nieporozumienie. Ja jestem zrozpaczona i kompletnie wykolejona. Naturalnie napiszę do wszystkich obozów. Wychowanek nasz, Piotrek, znalazł się[11]. Bogu dzięki i za to. Gdyby Pan znalazł możliwą chwilę i napisał do mnie, będę bardzo wdzięczna. Panią Irenę Symonowiczową zostawiliśmy w Białaczewie, a gdzie teraz?…”

List ten, donoszący o różnych wersjach losów Witka Kotlewskiego, zmącił trochę naszą radość i wiarę w prawdziwość wiadomości o Antku. Niebawem jednak nadszedł list od ciotki Zosi Ruszczykowskiej z Łowicza, który naszą nadzieję podtrzymał. Ciotka napisała między innymi:

„Przed chwilą widziałam się z Panem Krukowskim (szczęśliwie znalazłam jego adres), który widział kogoś, kto mu mówił, że Antek na pewno żyje i jest gdzieś na wsi. Nie wie gdzie, ale będzie się starał znaleźć. Dałam Panu Krukowskiemu Wasz adres. Może się uda, a tymczasem i tak chyba będziecie spokojniejsi…”

Rozwijająca się pomyślnie produkcja mydła poprawiła warunki naszej egzystencji. W dniu 1 grudnia mógł ojciec spłacić pierwszą ratę (100 złotych) pożyczki zaciągniętej przez nas w RGO, a 9 grudnia złożył 50 złotych ofiary na takich samych wysiedleńców z Warszawy jak my.

Któregoś dnia wracając ze szkoły, postanowiłem odwiedzić Jurka Sochackiego. Adres znałem, Garncarska 23 m. 25.

Dom, w którym mieszkał Jurek, była to stara czynszowa kamienica, jeszcze sprzed pierwszej wojny światowej. Wyglądała nieźle w otoczeniu innych domów tej ubogiej dzielnicy, gdzie Niemcy urządzili żydowskie getto. Z obszernej sieni prowadziły schody do mieszkania pani Sochackiej na ostatnim piętrze, z którego wiodły drabiniaste schody na galeryjkę. Na brązowo pomalowanych drzwiach widniała staroświecka cynkowa tabliczka z numerem mieszkania. Gdy podczas spotkania Jurek podawał mi adres, zaznaczył: „Pukaj cztery razy, przerwa i jeden raz.” Zapukałem w umówiony sposób. Po dłuższej chwili otworzyła mi pani Sochacka. Przyłożyła palce do ust na znak milczenia i zaprosiła do wnętrza. Wszedłem do wąskiego korytarza, z którego prowadziło troje drzwi. Gdy znaleźliśmy się w niewielkim pokoju, momentalnie zorientowałem się, co znaczył gest milczenia pani Sochackiej. Na stole był rozłożony ręczny walizkowy powielacz. Przy otwartej płaskiej skrzynce stał Zbyszek, młodszy brat Jurka, i rolował zamaszyście wałkiem, rozprowadzając farbę drukarską na woskowej matrycy. Najmłodszy, Wojtek, podkładał Zbyszkowi na matrycę biały papier, a Jurek składał poszczególne numerowane strony. Nie pytając o nic, usiadłem i zacząłem Jurkowi pomagać.

Matka Jurka zaimponowała mi. Zresztą nie tylko mnie. Gdy była w domu mowa o niej, ojciec zawsze dodawał z naciskiem: „To bardzo dzielna kobieta.” Musiał wiedzieć o działalności pani Sochackiej.

Ojciec Jurka wyszedł z domu w sierpniu 1939 roku i ślad po nim zaginął. Pani Sochacka została wówczas z siedmioletnim Jurkiem, pięcioletnim Zbyszkiem i Wojtusiem, który stawiał pierwsze kroki. Dała sobie radę. Nie zabrakło jej również w szeregach tych, którzy w miarę swoich możliwości włączyli się w walkę.

Po wydrukowaniu nakładu Jurek sprawnie złożył powielacz. Teraz była to niepozorna, pomalowana na czarno walizeczka, taka, z jaką wiejscy rekruci szli kiedyś do poboru. W dalszym ciągu nie pytałem o nic, co dotyczyło powielacza, natomiast obydwaj z Jurkiem zaczęliśmy się dzielić wspomnieniami z przeżytych na Sadybie ostatnich miesięcy i tułaczki w Częstochowie. Mieszkaliśmy na Sadybie niedaleko siebie — w prostej linii dzieliło nas kilkaset metrów — ale każdy miał do opowiadania co innego, bo inne wydarzenia miały miejsce na każdym z tych odcinków. Jurek był nawet w gorszej sytuacji, ponieważ jego dom stał niemal w szczerym polu, narażony na bezpośredni ogień niemieckiej artylerii ze Służewa, która mogła ostrzeliwać budynek ogniem na wprost. Jeden z pocisków uderzył w willę i zasypał wszystkich w piwnicy — cudem uszli śmierci i wydostali się spod gruzów.

Od Jurka dowiedziałem się, że jeden z naszych wspólnych kolegów, Jurek Kaczyński, nazywany „Kaczką”, nie żyje. W dom, gdzie przebywał wraz ze swym ojcem, trafiła bomba. Zginęli obydwaj.

Był już wieczór, gdy wróciłem do domu. Mama zaczęła mi robić wymówki, że przyszedłem tak późno. Powiedziałem, gdzie byłem, nie mówiąc, co widziałem. Mama najwyraźniej się wystraszyła (też wie, pomyślałem). Ojciec sprawę zbagatelizował, ale gdy znaleźliśmy się razem w kącie, zapytał retorycznie: „No i co?” Wówczas nie wytrzymałem i opowiedziałem mu o wszystkim. Spokojnie wysłuchał, kiwał głową i powiedział: „Nie chodź tam, proszę. Pamiętaj, że jeszcze nie wiadomo, co z Antkiem.”

Zamilkłem, posmutniałem.



[1] Laudańskim.

[2] Nasz sąsiad i towarzysz broni ojca, Michał Szczygielski, zginął w obozie.

[3] Lucjan Krukowski, również nasz sąsiad.

[4] Chodzi o rodzinę wuja Tadeusza Karasiewicza.

[5] Janiny Wojnarowiczowej.

[6] Łączniczka Lala Zawadzka — „Irma” straciła nogę w powstaniu na Starym Mieście, leżała w szpitalu w gmachu Ministerstwa Sprawiedliwości, Długa 7, i została zamordowana przez Niemców. Jej siostra, Hanka, ranna, przepłynęła Wisłę. Wówczas w Częstochowie obydwie były uważane za poległe.

[7] Andrzej Królikowski — strzelec „Piotr”, kolega brata, poległ 2 września na Sadybie, na ulicy Okrężnej.

[8] Kapral podchorąży „Jacek” — Jacek Gwiżdż, kolega brata, żołnierz Batalionu „Zośka”, poległ 11 sierpnia przy ulicy Okopowej.

[9] Wanda Przecławska, matka koleżanki brata, zamieszkała na Sadybie przy ulicy Ojcowskiej.

[10] Edek Laudański i Witek Kotlewski.

[11] Piotr Godlewski — strzelec „Ciemny”, walczył na Sadybie.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski „Dzieje rodziny Tchórzow” – cz. 8.

Dalszy ciąg niepublikowanego reportażu wspomnieniowego mojego Ojca.

janek

Jan Tchórz na zdjęciu zrobionym zaraz po otwarciu wagonu kolejowego na stacji Warszawa Wschodnia

– I tu za dwa dni przyjechał Woźniak z Żelechowa, któren był sekretarzem i miał połączenie. Kuzyna miał w Warszawie. Kiedy przyjeżdża do mnie, daje znać, że „Syn pani żyje!” Bo mi mówiła Piekarskich koleżanka. Powrócili. I co tam miałam, com mogła i com zdobyła, tom to wzięła ze sobą, aby się przedostać. To pamiętam jak dziś, Jakem się chciała tam do Was dostać. Właściwie już mostu nie było. I wtenczas wszyscy siadają na łódkę. Ten przewoźnik jeszcze mnie się pyta: „Pani ma odwagę? Bo nam się woda przez łódkę przeliwa” „Mam” – mówię – „Nie będę się bała”. To proszę wsiąść!” I ja wsiadłam. Człowiek, co przewoził, to nas było może nie bardzo dużo nabrał, bo mu woda bardzo, przecież te dziury były w tej łódce, to on wiosłował i „Ręcami – mówi – kobiety, które macie odwagę, jak się nie boicie na wodę patrzeć. Niech was nie obchodzi. Ino wychlubujcie wodę, bo będzie nam tonąć!, mówi, ta nasza łódka.I śmieje się. Jak, mówi, że zatoniemy, to, co będziemy robić?  Mówi i śmieje się. To ja biorę, położyłam się na takie siedzenie, było i tę wodę chlupię, ale jednak jakoś przyjechał na to wybrzeże. I ja w ten czas, tam było dwie kobieciny, pytam się: „Którędy teraz się udać na ulice Morszyńskie”.
Przypadł jakiś młodzieniec, a on właściwie kiedyś tam z Antosiem się znał. On mówi: „Poproszę! O tą ścieżką pójdziemy, później ja panią skieruję, gdzie pani pójdzie i na te same miejsce zajdzie. Taki był rudawy, takie miał, takie piegowate niby truszundziunie, takie niby uprzednio piegi czy co.
Tak. Mama Janka przyjechała jeszcze w kwietniu. Jeszcze w tym czasie, gdy Wojsko Polskie torowało sobie drogę na Berlin. Jej przybycie wywołało w domu olbrzymią rodzinną rewolucję powodującą głęboki wstrząs. Mieliśmy często o niej. Co się z nią dzieje, czy wróciła już do siebie na Zamojszczyznę. W to, że żyje nie wątpiliśmy ani na chwilę. Kiedy w 1943 roku rozpoznała Janka na zdjęciu i przyjechała wówczas do nas wiedzieliśmy, że przyjedzie po niego po wojnie. Nie spodziewaliśmy się jednak, że to nastąpi już. Ucieszyliśmy się ze spotkania. Z drugiej strony pierwszą chwilę radości zmąciła świadomość: przyjechała po Janka. Nie powiedziała zrazu nic na ten temat, ale myśmy wiedzieli – czuli.
Najpierw chyba wyczuł to Janek. Nie chciał się z Matką przywitać. Schował się za spódnicę Babci.
– To nie moja mama!. To nie moja mama! – krzyczał tupiąc.
Biedna Mama Tchórzyna rozpłakała się. Tragiczni przecież były jej dzieje.
Smutne nastąpiły dni. Mama starała się jak mogła, by opanować swoje uczucie, by ulżyć Mamie Tchórzynie, sobie, Jankowi…
Zdobyła gdzieś w sklepie cukierki i czekoladę. Dała Mamie Tchórzynie, żeby mogła tym pozyskać względy syna… Nie pomogło. Janek się zaciął – cukierki, czekolada pozostały nietknięte. Gdy rodzona matka całowała go po policzkach, tuliła do piersi jak zwykle ją odpychał i wydrapywał każdy pocałunek.
Dlaczego?!!! Czuł tragedię rozstania? Jakie obrazy miał przed oczami? Czy ten piątego grudnia 1942 roku, gdy miał dwa lata, kiedy miał, zawinięty w matczyną chustkę, rozpocząć tułaczkę do obozu w Zamościu?!
Czy ten kiedy w Żelechowie, chorego na tyfus zabierała go matce niemiecka schwester? Chwilę gdy go wykradano z wagonu? Może moment jak nasza wspólna Mama zabierała go z sierocińca?
Czy wreszcie może nasze wspólne wyjście z domu z piwnicy w dniu 2 września?!!!
Janek musiał wrócić do swojej Matki. Wszyscy żeśmy to dobrze wiedzieli i rozumieli. Nikt nie poruszał tego tematu.
Na początku trzeciej dekady kwietnia nadszedł moment rozstania. Mama przygotowała na drogę żywność, Ojciec spakował Janka dobytek i skruszyli na Dworzec Wschodni. Janek przez cały czas podczas drogi nie odzywał się. Nie pomogły żadne namowy, ani lody, ani cukierki, ani czekolada. Gdy nadszedł moment rozstania z przybranymi rodzicami zaledwie zdobył się na objęcie Ojca i Mamy za szyję. Opanowywali się, ale Tchórzyna nie wytrzymała i wybuchnęła płaczem. Nadjechał pociąg. Trzeba było jeszcze zaczekać, aż się z niego wyładuje wojsko jadące w innym kierunku „na front”.

meldunek1 meldunek2

Tak się skończyły wojenne dzieje Janka. Siostry jego wróciły. Pierwsza wróciła Stefcia. Potem dopiero Walerka już w 1946 roku. Wróciła z mężem Kazimierzem Kołodziejem i córeczką dwumiesięczną wówczas Halinką.
Dwukrotnie odwiedziłem Janka po wojnie. Pierwszy raz w roku 1947 i drugi raz w roku 1964.
Teraz w Borowinie. Starozamojskiej w dniu 19 lipca wspomnienia opowieści, nocne rozmowy w kuchni przy atole ciągnęły się do bardzo późna.

c.d.n.

Udostępnij na:

Podkowa Leśna — nowa metropolia? – wspomnień Michała Stalskiego cz. 1

Michał Stalski to nieżyjący już daleki kuzyn. Konkretnie wnuk Kazimierza Stalskiego, rodzonego brata mojej praprababci Julii ze Stalskich Piekarskiej, matki mojego pradziadka Ludwika Rocha Piekarskiego. jego wspomnienia znalazłam w Podkowiańskim Magazynie Kulturalnym (Nr 38). Oto pierwsza część.

Michał Stalski
Podkowa Leśna — nowa metropolia?

Wypuszczono mnie z przejściowego obozu pruszkowskiego dzięki staraniom nieocenionej pani Kazimiery Drescherowej (polskiej kierowniczki pielęgniarek obozowych) w połowie października 1944 roku. Obóz był dla mnie pomocą w stopniowym powracaniu do życia i zdrowia po horrorze przesłuchań w gestapo i oceniałem go jako względnie wygodny „dworzec”, tyle tylko, że spało się w nim na betonowej zimnej podłodze byłych warsztatów kolejowych.
Późnym wieczorem, poprzez Otrębusy, trafiłem do rodzicielskiego domu w Podkowie Leśnej zwanego „Natusin”.

Własny dom, Rodzina, swoi, kąpiel, pościel, jedzenie i to przy stole, a więc wszystko to, czego byłem pozbawiony od prawie trzech miesięcy. Stanąłem przy zamkniętej furtce. Zarysy budynku ledwo majaczyły. Tylko w dwóch oknach paliło się światło. A co za tymi oknami? Kogo zastanę, a kogo nie? Byłem wzruszony i nie chciałem wzruszeń. Byłem na to za słaby, nie chciałem się ani cieszyć, ani martwić. Nie miałem na to psychicznej odporności. Jakiś lej utworzył się wewnątrz mnie i wszystkie doznania ześlizgiwały się na jego dno bez żadnego rezonansu. Czekałem. Nikt się nie pojawił w ogrodzie. Przeszedłem przez furtkę. Zapukałem do drzwi. Otworzył mi ktoś nieznany.

I tak oto znalazłem się w tym rojowisku natusińskim, w tym nowym życiu, które dla blisko trzydziestu mieszczących się tam osób było trwaniem, przeczekiwaniem, zachowywaniem swego jestestwa.

Prawie wszystkich „rezydentów” natusińskich znałem. Z rodziny nikogo nie brakowało, Bogu dzięki. A jednak stanąłem na uboczu wobec tego zbiorowiska uciekinierów z Warszawy. Nie czułem z nimi więzi, nie miałem wśród nich swojej roli, ani funkcji. Przyszedłem z innego świata. Ze świata również wyzutych ze swego dzieciństwa, kultury, dumy, ale tamten obozowy świat funkcjonował w innym wymiarze. Tam chodziło też o to samo: „żeby przeżyć”, ale to była kipiel napięć i tymczasowości liczonej na godziny, a tu, w Natusinie zastałem zorganizowaną grupę według reguł stabilizacji na miesiące.

Siadywałem w stołowym pokoju, który w czasie dnia przybierał pozory normalnego pomieszczenia i gdzie wieczorami gromadzili się wszyscy, którzy chcieli pogadać, szyć, czytać przy dwu palących się karbidówkach. Pozornie byłem obojętnym obserwatorem, ale w rzeczywistości przeżywałem wszystko, co zdarzyło mi się w ciągu ostatnich trzech miesięcy i… porównywałem. Porównywałem zadając sobie pytania. Jakie? Liczne. Tak liczne, jak wiele wyłaniało się w moim niespokojnym umyśle konfrontacji celowego usystematyzowanego życia z aktami unicestwienia Warszawy, jej mieszkańców, jej wspaniałych żołnierzy…

To ojciec wciągnął mnie po paru tygodniach na poligon tych małych, powszednich manewrów natusińskich. Byłem najwęższy w biodrach, a więc było moim obowiązkiem wydobyć zapasy żywnościowe ze schowka o podwójnej ścianie, poprzez malusieńki właz. Potem okazało się, że mam podobno najsprawniejszą koordynację ruchową nóg i rąk. Chodziło o przećwiczenie z dziesięcioma „trefnymi”, czyli młodymi mężczyznami, szybkiego schodzenia do zamaskowanej piwnicy na wypadek łapanki w domu. Trzeba było szybko przebierać nogami po niewygodnych schodkach, a ostatni musiał, przytrzymując rękami, zamknąć za sobą bezgłośnie klapę wyciętą w posadce przedpokoju. Ustalono kolejność, no i zabawa była duża! Wykonałem zadanie bojowe i dziesięciu facetów znikało z powierzchni ziemi w dwadzieścia sekund, nie licząc czynności przygotowawczych. Oprócz tej piwniczki była w domu jeszcze duża piwnica na węgiel, kartofle itp, którą pokazywało się Niemcom przeprowadzającym rewizję.

Te różne funkcje, nawet niekiedy zabawne, na krótko wiązały moją uwagę i myśli. Nachodziły mnie fale wizji moich koszmarnych przeżyć w gestapo. Dostrzegałem świat jako bardzo niedoskonałe urządzenie i z popłochem w mej świadomości stwierdzałem, że deprecjonuję wszystkich winnych tego stanu rzeczy. A więc perspektywa życia bez uznanych autorytetów? A wartości nadrzędne? Żadnej ze znanych mi nie potrafiłem adaptować i włączyć w obieg życia, jako dźwigary, które byłyby zdolne unieść mnie z tego bezwładu i zrekonstruować moją czynną postawę. A może, w tym stanie rzeczy, ja sam muszę być dla siebie autorytetem i zbudować własnymi rękoma piramidę wykoncypowanych przez siebie wartości?

c.d.n.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 34

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Tego samego dnia, dzięki RGO, uzyskaliśmy samodzielny dach nad głową. Zamieszkaliśmy na ulicy Curie-Skłodowskiej 19, przemianowanej przez Niemców na Weizen-strasse. Dom był przedostatnim budynkiem na tej ulicy, którą dalej przecinał wąwóz ze strumieniem. Budynek, jak większość tego rodzaju ubogich kamieniczek, wzniesiony został z wapienia. Do naszego mieszkania wchodziło się z drugiej klatki schodowej. Znajdowało się ono tuż pod dachem, którego więźba wystawała z sufitu. Był to właściwie strych z drewnianymi drabiniastymi schodami.

Był tak niski, że dorosły człowiek mógł stanąć wyprostowany jedynie przy ścianie szczytowej. Dla nas, w naszej sytuacji, mieszkanie to było luksusem, znajdował się w nim bowiem piec kuchenny z żelazną płytą, a ponadto po przeciwnej stronie ściany szczytowej komórka, a właściwie stryszek, do którego można było wejść jedynie na czworakach, gdyż w tym kierunku biegł spadek dachu. Powierzchnia mieszkalna miała wymiary 5 na 3 metry i wysokość od 80 centymetrów do 2 metrów, ale teraz mogliśmy już być wszyscy razem. Na razie było nas siedmioro. Obijaliśmy się o siebie w tej ciasnocie. Sypialiśmy na podłodze, na papierowych siennikach, przydzielonych nam przez RGO.

Przez kilka pierwszych dni towarzyszyłem ojcu w wędrówkach po mieście. Bez żadnej żenady szedłem obok niego jak mały chłopczyk, prowadzony dosłownie za rękę.

Po przeciwnej stronie ulicy, na wprost naszego domu, znajdowały się koszary Kałmuków. Skośnooki wartownik przed bunkrem ziemnym broniącym wstępu do koszar miał na lewym ramieniu munduru emblemat z wizerunkiem meczetu, z półksiężycem i napisem: „Turkestan.” Koszary znajdowały się również i na zapleczu domu za nie zabudowanym placem przy ulicy Mickiewicza. Tam stacjonowali Ukraińcy.

W całym mieście roiło się od wojska. Prócz różnorodnych mundurów niemieckich można też było spotkać mundury węgierskie. Przy niektórych budynkach obsadzonych przez wojsko czy niemieckie urzędy stały półkoliste, bądź prostokątne betonowe lub ceglane bunkry przylepione do ścian albo bram, a na trawnikach były wykopane dość głębokie, klinowe, wąskie rowy dla obrony przeciwlotniczej.

Ojca broda i czerwony golf intrygowały przechodniów. Gdy zaszliśmy do RGO, ktoś z życzliwych powiedział: „Panie, zgól pan tę brodę, bo pan wyglądasz jak Jędruś.” Nie zrozumiałem tego porównania, dopiero ojciec wyjaśnił mi, że tutaj Jędrusiami nazywają partyzantów.

Posłuchaliśmy dobrej rady i poszliśmy do fryzjera. Zakład mieścił się w II Alei, tuż koło lokalu NSDAP, który rzucał się w oczy krzykliwą dekoracją z hitlerowskich flag. Fryzjer miał akurat dużo klientów, więc usiedliśmy na krzesełkach, czekając na swoją kolej. Mistrz właśnie zamaszyście golił jakiegoś łysawego starszego żołnierza niemieckiego, który odstawił przed tą ceremonią nowiutkiego mauzera w kąt. Karabin lśnił oksydem, na lufie miał kapturek chroniący wnętrze lufy przed zabrudzeniem. Po jakimś czasie, widząc w lustrze moje zainteresowanie bronią, przeprosił fryzjera, wstał, zabrał z kąta karabin i usiadł z powrotem, umieszczając mauzer między nogami.

Gdy nadeszła nasza kolej, fryzjer zlustrował ojca i zapytał krótko: „Golem?” Ojciec kiwnął głową. W trakcie golenia zerkał na ojca w lustrze i zapytał półgłosem: „Panie, pan chyba w lesie hodował tę brodę?” Ojciec uśmiechnął się i sprostował: „Nie, w Warszawie.” Fryzjer kiwnął głową i mruknął: „Na jedno wychodzi.” Gdy przyszło do regulowania rachunku, fryzjer schował dłonie w kieszeniach fartucha i powiedział krótko: „Od was nie biorę. Zapłacicie po wojnie.”

Czas płynął bardzo prędko. W dalszym ciągu stołowaliśmy się w RGO przy ulicy Biegańskiego 1. Dzięki tej stołówce mieliśmy zapewniony posiłek. Nasze wędrówki do niej i do biur RGO należały do codziennego rytuału. Babcia Karolcia zawsze chodziła z Jankiem. Zawiązała się pomiędzy nimi gorąca, serdeczna przyjaźń, choć przed półtora rokiem, gdy rodzice wzięli go z sierocińca, babcia — zazdrosna w moim i Antka imieniu — była nie-chętna przygarnięciu obcego dziecka. Ja chodziłem z ojcem. Stałym miejscem naszych wędrówek były też biura RGO przy ulicy Kościuszki. Z uporem szukaliśmy jakiejś, choćby najskąpszej, wiadomości o Antku. Przy tej okazji znaleźliśmy sporo adresów i spotkaliśmy wielu znajomych. Jednym z pierwszych był Wojtek Michalkiewicz, mój kolega ze szkoły, z którym siedziałem w jednej ławce. Mieszkał wraz z matką na Lisińcu, u jakiegoś rolnika. Oni nie mieli już na kogo czekać ani kogo szukać. Ojciec Wojtka, podporucznik rezerwy Tadeusz Michalkiewicz, znajdował się w oflagu w Dossel koło Wartburga. Obóz został omyłkowo zbombardowany przez aliantów. Jedna z bomb uderzyła w barak, w którym znajdował się ojciec Wojtka… Na pierwszy list wysłany przez panią Michalkiewiczową po przyjeździe do Częstochowy nadeszła z oflagu dość obszerna odpowiedź z informacją o śmierci jej męża oraz plik fotografii znalezionych przy poległym. Klisza z wizerunkiem podporucznika Michalkiewicza przebita była odłamkiem. Wojtek z matką stołował się w RGO. Jedynym źródłem ich „dochodów” było robienie z płótna sztucznych kwiatów do kapeluszy przez panią Michalkiewiczową. Od nich dowiedzieliśmy się, że w Częstochowie przebywa pani Sochacka wraz z Jurkiem, moim i Wojtka kolegą z klasy, oraz dwoma młodszymi synami. Mieszkali przy ulicy Garncarskiej 25, na terenie byłego getta.

Sochaccy korzystali również ze stołówki RGO. Dodatkowym źródłem ich utrzymania było karmienie przez panią Sochacką wszy przeznaczonych do produkcji szczepionek w jednej z częstochowskich wytwórni farmaceutycznych. Czynność ta polegała na tym, że do łydki krwiodawcy przystawiano specjalne naczynie z insektami, aby się krwią opiły. Ślady po tym „seansie” wyglądały jak po bańkach. Z tego źródła utrzymania korzystało zresztą wówczas wielu warszawiaków. W trudnej sytuacji życiowej żadna uczciwa praca nie była hańbą.

W stołówce RGO spotkaliśmy też inne znajome z Sadyby. Jedną z nich była pani Jaroszyńska z córką Elżbietą-inwalidką. Syn jej od roku 1939 przebywał za granicą i walczył w szeregach wojska polskiego na froncie zachodnim. Spotkaliśmy również znajomą dziadków i ojca jeszcze z Rosji, panią Klaudię Karnawalską. Mieszkała z mężem na Żoliborzu w WSM. Jej jakoś udało się wyjść przez halę numer 1, męża zaś skierowano do hali numer 2 i nie miała dotąd żadnej wiadomości od niego.

Pewnego dnia postanowiliśmy odwiedzić pana Cekierę na Lisińcu. Pan Marek ucieszył się bardzo, że poznał ojca, gratulował mu z całego serca ucieczki z obozu. Był szczerym patriotą. Czuliśmy przez skórę, że tkwi po uszy w konspiracji, rozmowa więc była szczera, serdeczna i swobodna. W sadzie pana Marka wisiały jeszcze na drzewach śliwki węgierki, toteż ku zmartwieniu mamy objadałem się nimi, ile wlezie. Uzyskałem jednocześnie zezwolenie rodziców na zanocowanie i powrót do domu dopiero na drugi dzień wieczorem. Po raz pierwszy od kilkunastu tygodni beztrosko bawiłem się z synem pana Cekiery, również Markiem, młodszym ode mnie o dwa lata. Było to jedyne jasne moje przeżycie w tych smutnych dniach wysiedlenia.

Częstochowa nie była miastem spokojnym. Częstokroć na ulicach żandarmi rewidowali i legitymowali ludzi, nierzadko też zdarzały się łapanki, toteż ojciec rozglądał się za pracą w jakiejś instytucji, która dawałaby zaświadczenia o zatrudnieniu respektowane przez Niemców. 26 września, idąc aleją Wolności, ojciec zauważył szyld prywatnej firmy budowlanej: „Bronisław Kuhn Hoch-und Tiefbauunternehmen.” Zatrzymaliśmy się. Ojciec stwierdził, że zna właściciela. Inżynier Kuhn pochodził z Warszawy i widocznie jakimś cudem udało mu się tutaj otworzyć firmę. Ojciec postanowił wejść, z nadzieją, że może uda mu się coś załatwić. Istotnie. Inżynier Kuhn natychmiast wydał ojcu zaświadczenie, że jest pracownikiem firmy. Treść dokumentu nie odpowiadała prawdzie. Inżynier Kuhn nie był w stanie ojca zatrudnić, bo wobec zbliżającego się frontu nikt nic nie budował. W jego firmie pracowało tylko kilku ludzi, choć zaświadczenia o zatrudnieniu posiadało bardzo wielu i przedsiębiorca musiał płacić podatki rosnące w miarę wzrostu liczby zatrudnionych. Ręka inżyniera Kuhna okazała się dla nas jeszcze jedną z wielu życzliwych.

Wydarzenia wojenne przerwały moją edukację. Rok szkolny był w pełni. Od 1 września w Chełmie czy Lublinie młodzież chodziła już do polskiej szkoły. Nawet w Częstochowie ci, co mieli warunki, mogli iść do jakiej takiej zawodówki. Moja szkoła od uderzenia bomby poszła w gruzy. Dzięki znajomościom w RGO, przede wszystkim dzięki pani Marczewskiej, udało się ojcu załatwić mi możliwość uczęszczania do tajnego gimnazjum braci szkolnych przy ulicy Krótkiej. Szkoła funkcjonowała pod szyldem zawodówki, jednakże lekcje odbywały się w niej według przedwojennego programu gimnazjalnego. Rozpocząłem więc przerwaną powstaniem i wysiedleniem naukę. Poza matematyką i polskim uczyłem się historii starożytnej, łaciny i fizyki. Jak się szybko zorientowałem, w szkole tej odbywały się również wykłady tajnego uniwersytetu, gdyż razem z nami, tylko w sali obok, rozpoczynali „lekcje” uczniowie pod wąsem i dorośli. Nauka nie bardzo mi szła. Miałem miesięczne zaległości. O zdobyciu podręczników nie mogłem marzyć, gdyż po prostu nie mieliśmy pieniędzy. Na lekcjach częściej wracałem myślami do przeżyć ostatnich miesięcy niż do tematu lekcji. O nauce w domu nie było mowy, nie starczało bowiem miejsca ani czasu. Do szkoły było daleko, wędrówka na obiady lub po obiady do RGO pożerała co najmniej dwie godziny. Nie spieszyłem się zresztą. Na Krótką chodziłem dwoma trasami: aleją Wolności do II Alei i ulicą Wilsona, koło spalonej synagogi, lub przez przejazd kolejowy ulicą Orlicz-Dreszera do Małego Rynku i ulicy Warszawskiej. Często zatrzymywałem się przed wystawami lub po prostu na ulicy, obserwując życie miasta. Wieczory wypełniało odwszawianie. Ta upokarzająca spuścizna Pruszkowa w naszych warunkach była nie do opanowania — na spalenie odzieży wraz z gnidami nie było nas stać. Mieliśmy tylko to, w czym wyszliśmy z Sadyby. Plaga wszy szczególnie dawała mi się we znaki na lekcjach. Wstydziłem się kolegów i z największym trudem opanowywałem chęć podrapania się w swędzące miejsca.

Jedynym magnesem przyciągającym mnie wówczas do szkoły była jej tajność i związane z tym ryzyko. Pamiętam, jak kiedyś wpadł do klasy jeden z zakonników-nauczycieli, każąc nam uciekać, bo na portierni są Niemcy. Błyskawicznie, bez hałasu opuściliśmy klasę, przeskakując z dziedzińca przez wysoki mur na ulicę Kawią. Szkoła była właściwie internatem i dlatego mogła funkcjonować.

30 września wracając ze szkoły, na II Alei, za mostem, na tablicy z ogłoszeniami koło składu materiałów piśmiennych „Renoma”, przykuła moją uwagę gazetka ścienna wydana przez Niemców. Tekst informował o kapitulacji Mokotowa. Zdjęcia ukazywały powstańców składających broń. Coś mnie ścisnęło za gardło. Z godzinę analizowałem każde zdjęcie. Szukałem Antka. Przygnębiony, ze spuszczoną głową odszedłem od tablicy i powlokłem się do domu.

Tablica z gadzinowymi gazetkami i ogłoszeniami koło „Renomy” przyciągała mnie teraz codziennie. Któregoś dnia oglądałem właśnie zmontowane w prymitywny sposób zdjęcia obrazujące rzekome formowanie batalionów polskich ochotników do walki z bolszewizmem, gdy w pobliżu padło kilka szybko następujących po sobie strzałów. Przechodnie w panice rzucili się w moją stronę. Wszyscy instynktownie zaczęliśmy się pchać do bramy kamienicy, w której mieściła się „Renoma”. Równocześnie przez tłum przeciskał się do wnętrza gruby żandarm w zielonym płaszczu z brązowym aksamitnym kołnierzem. Uderzenie jego łokcia odczułem boleśnie w brzuchu. Nagle tłum się rozsunął i zobaczyłem przed żandarmem wysokiego mężczyznę w jesionce „w jodełkę” i butach z cholewami, jak trzymał w ręku parabellum i przykładając niemal lufę do brzucha żandarma, oddal kilka strzałów, W bramie podniósł się krzyk. Ludzie zaczęli uciekać. Ja rzuciłem się na klatkę schodową, chcąc się schronić w którymś z mieszkań, ale daremnie. Drzwi zatrzaskiwały się przede mną, a na pukanie i dzwonienie nikt nie reagował. Uciekłem aż na ostatnie piętro i przycupnąłem w najciemniejszym kącie. Dopiero po dłuższej chwili zdecydowałem się wyjść.

Ludzi w bramie nie była Kręciło się tylko kilku zdenerwowanych żołnierzy niemieckich z bronią w rękach. Na ścianie na wprost wyjścia z klatki schodowej spływała struga świeżej krwi. Plama krwi widniała też na asfalcie, na którym leżały rozrzucone żelazne łuski pistoletowe. Sprzed bramy odjeżdżała właśnie dorożka, na której spoczywał bezwładnie gruby żandarm.

Udając spokój, zacząłem się oddalać z miejsca zamachu. Potem truchtem puściłem się aleją Wolności w kierunku domu. Starałem się zachowywać normalnie, toteż zdziwiło mnie, że zwracam na siebie uwagę przechodniów. Muszę być bardzo blady, pomyślałem. W połowie drogi zorientowałem się, że ktoś zaczyna za mną biec. Obejrzałem się w trwodze. Jakaś pani zbliżała się do mnie, wołając: „Chłopcze, poczekaj! Tobie coś jest! Jesteś cały zakrwawiony!” Zatrzymałem się, dotknąłem ręką piersi i poczułem, że ręce są lepkie, a gdy spojrzałem na dłoń, była cała we krwi. Szybko drugą dłonią dotknąłem pleców i znów poczułem krew. Włosy stanęły mi dęba na głowie. Przypomniała mi się opowieść partyzanta W szpitalu powstańczym w szkole, jak nawet nie poczuł, kiedy został ranny. Troskliwej pani odpowiedziałem szybko, że pracuję u rzeźnika i idę do domu po pracy. Spojrzała zaskoczona, a ja pędem pobiegłem dalej.

Gdy wpadłem do mieszkania, przeraziłem wszystkich. Opowiedziałem szybko i krótko, co się stało. Matka kazała mi się natychmiast rozebrać do naga. Na szczęście byłem cały. Krew okazała się krwią żandarma, którą musiałem się ubrudzić podczas kotłowaniny w bramie. A więc nie tylko Warszawa walczyła. Nie tylko Jędrusie z lasu. Front walki z Niemcami był wszędzie. A z tymi polskimi ochotnikami na bolszewików to zwykła lipa.

Niebawem na łamach gadzinowego „Kuriera Częstochowskiego” zaczęły się ukazywać ogłoszenia, za których pomocą mieszkańcy Warszawy poszukiwali bliskich. Ojciec zamówił ogłoszenie poszukujące Antka. Miało ukazać się 21, 23 i 25 października. Kosztowało sumę niebagatelną jak na naszą ówczesną sytuację materialną: dwadzieścia trzy złote. Z czasem redakcja zaczęła wydawać oddzielną wkładkę pt. Listy poszukiwań.

W „Kurierze” z 9 października, donoszącym o wymarszu AK z Warszawy, znaleźliśmy dwa interesujące nas ogłoszenia: „Welze, W-wa, Goraszewska 28 m 2, lub Jordanowa Lena, Sadyba, Czerniaków. Uprasza się o zgłoszenie, osobiście lub pisemnie, za: wynagrodzeniem: Gasińska, Piotrków, Ziem Wschodnich 93, celem podania informacji o Przeździeckim Władysławie, zam. u p. Welze.” „Rossowskiego Leszka, lat 18, z W-wy, poszukuje matka, Łucja Rossowska, zam. p-ta Gorzkowice, maj. Niechcice, Łuczyeki.”

Najczęściej daremne były te ogłoszenia. Jak się okazało, Jurek Welze, którego rodziców poszukiwała pani Gasińska, był w Oświęcimiu, gdzie czekała go męczeńska śmierć, a Leszek Rossowski, żołnierz kompanii „Giewont” Batalionu „Zośka”, wówczas już od pięciu tygodni spoczywał pod gruzami domu przy ulicy Zakroczymskiej 7, pochylony nad menażką kaszy.

Tymczasem uzyskane adresy spowodowały lawinę korespondencji. Moi rodzice też korzystali z tych adresów.

19 października nadszedł list od ojca Heleny Reinsteinowej, znajomej ojca, z informacjami o przyjaciołach rodziców:

„Odpowiadając na Ich kartkę, komunikujemy, że dom nasz, zresztą jak i wszystkie inne, został spalony wraz z całym mieniem, wobec czego przebywamy w Busku u znajomych. Marian[1] w Rzeszy, dokładnych wiadomości o nim nie mamy. Lidia[2] prawdopodobnie u Konwerskich w Gołąbkach, ulica Wiejska 2. Rodzice Lidii[3] zmarli — matka 31 lipca, a ojciec w połowie września w Kielcach. O Podgórskich[4] nic nie wiemy. Ojciec Lidii był w Busku, u nas, i pojechał do Kielc w poszukiwaniu dzieci, gdzie zmarł…”

27 października nadszedł list od Stanisława Szymborskiego, również znajomego ojca:

„Kartka Pana ucieszyła mnie bardzo, tym bardziej że mogę dać definitywną odpowiedź na Pańskie pytanie. W poszukiwaniu mojej rodziny udałem się osobiście w drogę i znalazłem: brat mój, Zbigniew, wraz z całą rodziną pp. Tomaszewskich[5] zamieszkał pod Warszawą — Zalesie koło Piaseczna, pow. Grójec, ulica Ogrodowa 8. Połączenia pocztowego nie ma. Los ich jest również ciężki, uratowali życie.”

30 października nadszedł list od matki ciotki Steni, z Łowicza:

„Kochani Bronkowie, Wanda[6] i jej córka jest w domu, a Julek[7] w oflagu. Jeszcze nie było od niego wiadomości prócz lakonicznej kartki z drogi. Oboje Paderewscy są w Pruszkowie, u teściów Janusza, jest tam też od dawna jego żona i córka, a o samym Januszu nie ma żadnej wiadomości[8]. Ja tu jestem od 7 X. Aż do tego dnia nic nie wiedziałam o Steni…” Ponieważ stale byłem głodny, babcia wystarała mi się, dzięki przygodnym znajomym, o obiady u pani K., jednej z charytatywnie nastawionych obywatelek miasta Często-chowy. Pani K. mieszkała w alei Wolności, więc wracając ze szkoły jadałem u niej przez pewien okres luksusowe obiady. Dom był z antykami. Wszędzie panował pedantyczny porządek i czystość. Gdy siedziałem przy obiedzie, bałem się nawet gwałtowniej poruszyć, żeby się nie zdradzić, że mam wszy. Obok mnie siedział syn państwa K., elegancik starszy ode mnie zaledwie o dwa lata. Bardzo mu imponowało, że mówiłem do niego per pan. Starszy syn państwa K., oficer, znajdował się w oflagu. Byli to mili i dobrzy ludzie. Podczas jedzenia pan domu, starszy już człowiek, wciągał mnie zawsze w rozmowy na temat powstania. Gdy snułem pełne entuzjazmu opowieści, od czasu do czasu przerywał mi, twierdząc, że Niemcy są bardzo silni i że dość ofiar, niech Rosjanie i Anglicy się wykrwawiają. Któregoś dnia, gdy nie zrażony jego stałym komentarzem, znów się rozentuzjazmowałem powstaniem, nie wytrzymał i powiedział, że w Warszawie walczyli idioci. Kotlet uwiązł mi w gardle. Nie dokończyłem obiadu. Powiedziałem, że źle się czuję. Pani K. gderała, że „przecież to kosztuje”. Zrobiło mi się słabo. Przeprosiłem grzecznie i wyszedłem.

Podczas drogi cały czas powtarzałem sobie w myślach: „Antek nie jest idiotą!”

Po przyjściu do domu powiedziałem, że obiady są niedobre, że wolę RGO. Mama domyśliła się od razu, że spotkała mnie jakaś przykrość, ale o nic nie pytała. Dopiero na drugi dzień opowiedziałem ojcu o wszystkim. Dla rozweselenia powtórzył mi krążącą wówczas anegdotę o krakowianach: ponieważ exodus warszawiaków spotkał się z obojętnością lub niechęcią części mieszkańców Krakowa, do zarządu miejskiego zgłosiła się delegacja z następującym ultimatum: „Jeżeli krakowiacy nie zmienią stosunku do wysiedlonych z Warszawy i nie okażą im pomocy, to w Krakowie wybuchnie powstanie” — dopiero po tym ultimatum jeden z byłych radców C. K. przyjął do swych apartamentów panią prezesową z Warszawy.

Ale to był tylko dowcip. Stryj przecież zawdzięczał egzystencję właśnie mieszkańcom Krakowa.



[1] Marian Chwalibóg.

[2] Lidia z Piotrowskich Chwalibogowa.

[3] Piotrowscy.

[4] Rodzina inż. Mariana Podgórskiego i Eugenii z Piotrowskich.

[5] Chodzi o rodzinę inż. arch. Leonarda Tomaszewskiego.

[6] Wanda Kokczyńska.

[7] Juliusz Kokczyński.

[8] Wiadomość o Januszu Paderewskim uzyskali jego najbliżsi dopiero w r. 1946 — podczas ekshumacji zwłok ponad stu powstańców rozstrzelanych pod Pęcicami zidentyfikowano jego zwłoki.

 

 

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 33

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Po kilku dniach trochę odżyliśmy. Nękała nas jednakże upokarzająca dolegliwość, wszy. Nie mogłem najpierw zasnąć, a potem w ciągu nocy budziło mnie nieraz swędzenie i pieczenie całego ciała i głowy. Mama kupiła gęsty grzebień i zaczęliśmy walkę od głów. Siadaliśmy kolejno nad taboretem, na którym rozłożona była gazeta, i rozpoczynało się czesanie, któremu towarzyszył stukot spadającego na papier robactwa. Gdy potem mama gniotła papier przed włożeniem do pieca, był cały we krwi. Co rano i wieczór przeglądaliśmy też garderobę, czyszcząc szew po szwie. Stało się to odtąd naszym codziennym rytuałem.

Co dzień któreś z nas wyruszało do biur RGO na Kościuszki, aby przejrzeć listę poszukiwań i dowiedzieć się czegoś o ojcu i Antku. Za radą pracowniczki RGO mama wystosowała do Gauarbeitsamt und Reichstreuhander der Arbeit Niederschlesien pismo z prośbą o podanie adresu ojca. Równocześnie 13 września wysłała następujący list do ciotki Ohde, do Skierniewic:

„Kochana Janeczko. Znaleźliśmy się z rodzicami Bronka w Częstochowie. Może się zdarzyć, że Bronek do Ciebie napisze. On przypuszcza, że nas tam znajdzie. Napiszę Ci adres jednych państwa z Częstochowy, oni z kolei doręczą mi wszelką korespondencję. Bardzo chciałabym wiedzieć, czy jest u Ciebie Stenia. Rodzice Bronka, moja Mama, Maciek, mały Janek i ja jesteśmy do tej pory razem. Bronek będzie nas na pewno szukał, więc dobrze będzie, gdy będziesz wiedziała, gdzie jesteśmy. Jeżeli Stenia do Was dotarła, to się zorientujecie w sytuacji…”

Tak rozpoczęła się trwająca przez cały czas wysiedlenia korespondencja w poszukiwaniu bliskich, Korespondencja, w której i dzięki której ludzie do niedawną mało znający się, dalecy krewni, sąsiedzi, znajomi z widzenia, zapoznani — stawali się teraz ludźmi bardzo bliskimi sercu.

18 września, podczas kolejnej wizyty w RGQ, uzyskaliśmy zaświadczenie, że zostaliśmy zarejestrowani w Polskim Komitecie Opiekuńczym w Częstochowie i znajdujemy się pod jego opieką, jako uchodźcy z Warszawy. Na dokumencie znajdowała się dodatkowo uwaga w języku niemieckim: „Genehmigt durch die Regierung des GG.”

To, co przeżyłem, i nękające teraz robactwo spowodowały, że w tych dniach spałem bardzo niespokojnie. Męczyły mnie przeróżne sny. Śnili mi się często polegli na forcie z wyciągniętymi rękami, krzyczeli, żeby ich ratować, jednakże w większości snów dominował Antek. Raz śniło mi się, że byliśmy razem, szliśmy ramię w ramię, oczywiście z bronią i granatami. W pewnej chwili naszli nas Niemcy. Przesadzaliśmy akurat wysoki nasyp kolejowy. Antek był już po drugiej stronie. Mnie nogi odmówiły nagle posłuszeństwa, były jak z gumy, przylepione do ziemi, grzęznące w niej. Idę, a stoję w miejscu. Co zrobię krok, jakaś sprężynująca siła cofa mnie z powrotem. Podnoszę karabin, Niemcy tuż, tuż. Repetuję. Pociągam za spust. Daremnie. Karabin nie odpala. Czuję, jak oblewa mnie zimny pot. Jeden z Niemców kieruje do mnie pistolet. Zrywam się, z całej siły wyciągam nogi z ziemi, która nie chce mnie uwolnić, i budzę się. Jestem cały mokry. W baraku ciemno. Co z Antkiem? Co z ojcem?

Długo nie mogłem zasnąć. Gdy powtórnie otworzyłem oczy, był już dzień. Leżałem na pryczy, przeżywając jeszcze raz sen. Matka już się krzątała. Janek leżał również na pryczy z zaklejonymi śpiochami oczyma. Jego też męczyły sny, bo powiedział: „Maciuś, wies, śniło mi się, że tatuś psysiedł.”

Leżę i myślę dalej o własnych snach, o losach Antka i ojca, po ciężkiej nocy oczy mi się kleją, gdy nagle od drzwi baraku dochodzi mnie jakiś ruch: Słyszę znajomy głos. Ktoś o kogoś pyta. Sen to czy jawa? W pewnej chwili pochyla się nade mną znajoma twarz. Siwe włosy, okulary, czerwony golf matki i długa siwa broda. To ojciec! Ale skąd ta broda? Tak, przecież minęły już przeszło dwa -tygodnie.

Długo nie mogliśmy wszyscy przyjść do siebie z radości. Uściskom, pocałunkom i łzom nie było końca.

W Pruszkowie udało się ojcu wraz z trzema sąsiadami: panami Rudolfem Rzepą, Wacławem Żmudzkim i Henrykiem Moczulskim, przedostać się z hali numer 2 do hali numer 1. Wykorzystali nosze niesione przez sanitariuszki PCK: jeden z nich udawał rannego, pozostali spełniali rolę noszowych. Udało się. Przedostali się do hali numer 1, skąd mogli wyjechać tak jak my nie do obozu, lecz na teren GG. Wykorzystali więc sprzyjającą okazję, ocaleli. Kto był inicjatorem ucieczki, trudno dociec. Każdy z panów uważał się za twórcę pomysłu. Ja wierzę ojcu. Nie jest to zresztą ważne, kto wymyślił ten fortel. Działali wspólnie i dlatego ocaleli wszyscy czterej.

Nie sposób byłoby spamiętać nazw wszystkich miejscowości, w których ojciec nas poszukiwał. Nie mógłbym odtworzyć trasy jego wędrówki w poszukiwaniu nas, gdyby nie plik niemieckich Bescheinigungów i zaświadczeń RGO, gdyby nie szczegółowe notatki ołówkiem w podłużnym bloczku-notesiku w zielonej preszpanowej okładce, które się po ojcu zachowały.

7 września, tego samego dnia, gdy my byliśmy już w Opocznie, ojciec znajdował się jeszcze w hali numer 1 obozu w Pruszkowie. Od razu zdecydował się na transport. O godzinie trzeciej po południu wyjechał w bydlęcych wagonach w nieznane ze swymi towarzyszami ucieczki. O godzinie jedenastej w nocy pociąg stanął. Znajdowali się w Sochaczewie. Otworzono drzwi wagonów i kazano wszystkim wysiadać oznajmiając, że każdy może się udać, gdzie zechce, nie wolno jedynie wracać w kierunku Warszawy. Byli wolni.

Noc spędzili wraz z wielotysięczną rzeszą wysiedleńców na jakiejś rampie. Rano poszli do RGO po dokumenty. Gdy zapytano tam ojca, dokąd chce jechać, zdecydował się na miejscowość możliwie najdalszą w granicach GG, żeby mieć możliwość manewru. Otrzymał więc zezwolenie na przejazd do Piotrkowa Trybunalskiego. Od żandarmerii miejscowej musiał jeszcze uzyskać dodatkowe „genehmigt” na tym dokumencie. Pożegnał towarzyszy niedoli i ruszył na stację. Po drodze przypomniał sobie, że w Koniecpolu zamieszkuje rodzina babci Zosi, miał więc nadzieję, że może tam znajdzie jakąś informację o nas.

Do Koniecpola można było dojechać z przesiadkami w Koluszkach i Częstochowie. Niestety pociąg dotarł tylko do Koluszek. Podobno tory zostały zerwane dalej i nie przewidywano w najbliższym czasie pociągu w kierunku Częstochowy. Ojciec udał się więc znów do RGO. Oczywiście nie uzyskał żadnej wiadomości o naszych losach. Poprosił jednakże o jeszcze jeden Bescheinigung, umożliwiający podróż do Koniecpola.

Ponieważ ruch pociągów stanowił wówczas tajemnicę wojskową i ojciec nie mógł się dopytać o jakiś pociąg, który mógłby go zawieźć do Koniecpola, a ze względu na żandarmów, którzy stale kogoś rewidowali i legitymowali i każdego mężczyznę w sile wieku uważali za podejrzanego, pobyt na stacji był niebezpieczny, więc gdy nadjechał pociąg w kierunku Sochaczewa, ojciec zdecydował się na powrót do punktu wyjścia. Nie chciał ryzykować po raz drugi dostania się w niemieckie łapy.

W Sochaczewie pierwsze kroki skierował znów do RGO. Oczywiście i tym razem nie uzyskał żadnej wiadomości o nas. Dowiedział się jednak, że większość wysiedlonych z Warszawy kierowano do okolicznych wsi, i otrzymał pismo adresowane do wójta gminy Łowicz, stwierdzające, że zgodnie z zarządzeniem starosty może się osiedlić w jakiejś wsi. Dokument ten wykorzystał ojciec do wędrówki od wsi do wsi, od sołtysa do sołtysa w poszukiwaniu rodziny. Najpierw zdecydował się udać do Łowicza, gdzie mieszkała kuzynka babci Zosi, ale gdy przybył na stację w Sochaczewie i zobaczył, że żandarmi rewidują i legitymują podróżnych, odprowadzając niektórych na bok, wycofał się ostrożnie i postanowił iść pieszo. Ze względu na liczne niemieckie patrole szosa nie była bezpieczna, jak również ścieżka wzdłuż torów, patrolowana przez Bahnschutzów, postanowił więc iść miedzami w odległości kilkudziesięciu metrów od torowiska. Wyruszył w południe. Trasę 50 kilometrów pokonał w sześć i pół godziny. Nieludzko zmęczony dotarł do ciotki Kokczyńskiej, lecz i tu oczywiście nie uzyskał o nas żadnej informacji. Następnego dnia, 11 września, o godzinie wpół do trzeciej wyjechał do Skierniewic. Ze swych okupacyjnych podróży wiedział, gdzie znajduje się stały posterunek żandarmerii zatrzymujący pociągi i rewidujący podróżnych, wyskoczył więc z pociągu kilometr przed stacją i dotarł wkrótce do niej bezpiecznie. Pamiętał, że zwykle po czwartej odchodził pociąg do Koluszek. Istotnie, przed samą piątą nadjechał ten pociąg. Przed Koluszkami znów dla ostrożności wyskoczył z pociągu. Nim wszedł na stację, długo obserwował ją z daleka. Nakarmiono go w RGO i pozwolono zaczekać na pociąg w kierunku Częstochowy. Nadjechał o godzinie dziewiątej. O piątej rano ojciec obudził się na miejscu. W punkcie RGO na dworcu otrzymał talerz gorącej zupy, a o ósmej wyruszył do Koniecpola. Niestety, przed Koniecpolem pociąg zatrzymał się w polu, bo dalej tory były znów uszkodzone. Ostatecznie idąc z daleka od torów miedzami, dotarł ojciec pieszo do Koniecpola o godzinie piątej po południu: Nie dowiedziawszy się nic o nas, złapał zaraz pociąg powrotny i o ósmej wieczorem był znów w Częstochowie, tak blisko nas. Noc spędził w miejscowym punkcie RGO i do Piotrkowa wyjechał dopiero około czwartej po południu. Przed stacją na wszelki wypadek wyskoczył z pociągu. Nocował w majątku Kokczyńskich w Szczekanicach, a nazajutrz wyjechał do Koluszek. W południe był już na miejscu i zaczął krążyć od wsi do wsi. Przewędrował ich w okolicy kilkanaście: Zygmuntów, Felicjanów Stary, Długie, Wenchy, Wierzchy, Olszewo, Iwiny, Wągry, Jeziorko, Koluszki Stare, Żabowice Stare, Rzeczyce. Nie było wsi, w której by nie znalazł kilku lub kilkunastu rodzin warszawiaków, ale nas nie było.

16 września postanowił pojechać jeszcze raz do Skierniewic, do Ohdów, z nadzieją, że może tam trafi na jakiś nasz ślad. W Koluszkach otrzymał w RGO nowy Bescheinigung uprawniający do jazdy pociągiem i potwierdzenie dokumentu w żandarmerii. U Ohdów spotkał ciotkę Stenię. Radość jego nie miała granic, gdy mu powiedziała, że widziała nas wszystkich zdrowych i całych. Niestety, ciotka nie umiała powiedzieć, gdzie jesteśmy. Przypuszczała, że na wsi koło Koluszek. Jeszcze tego samego dnia zaczął nas ojciec szukać dalej po okolicznych wsiach. Po dwudniowym marszu był już tak zmęczony, że znów postanowił skorzystać z pociągu. Musiał jednakże na swym zezwoleniu uzyskać dodatkową prostokątną pieczątkę z napisem: „Ostbahn F-ka Koluszki, 18 Sept. 1944.” Dowiedział się bowiem, że w Rogowie znajdują się wysiedleni z Czerniakowa. Przed samym Rogowem jak zwykle z ostrożności wyskoczył z pociągu. Oczywiście i w Rogowie nie dowiedział się niczego. Wieczorem znów wrócił do Skierniewic, nie dojeżdżając do stacji. Już dobrze po godzinie policyjnej dotarł do Ohdów. Po naradzie z ciotkami postanowił udać się znów do Częstochowy, ponieważ tam były największe poza Krakowem agendy RGO i tam znajdowało się najwięcej warszawiaków. Od skierniewickiego RGO otrzymał kolejny Bescheinigung z datą 19 września 1944 na przejazd do Częstochowy. Niezależnie od tego musiał uzyskać dodatkowe zezwolenie z żandarmerii. Na dworcowym posterunku inny żandarm musiał potwierdzić ważność dokumentu wydanego przez swego poprzednika prostokątnym datownikiem: „Ostbahn F-ka Skierniewice, 10.IX.1944.”

20 września przed piątą rano wyjechał ojciec do Koluszek. Tutaj, ukryty w punkcie RGO, czekał chwilę tylko na przyjazd pociągu i następnego dnia rano w częstochowskim RGO przy ulicy Kościuszki odnalazł nasz adres.

Z wędrówki po wsiach przywiózł ojciec tekst podwórkowej piosenki o losach warszawiaków nie przyzwyczajonych do pracy na roli i przy inwentarzu, zmuszonych okolicznościami do „wiejskich zajęć”. Tekst był złośliwy i oczywiście nie uwzględniał serca, jakie chłopi okazywali wysiedlonym. Brzmiał on mniej więcej tak, śpiewany na melodię kujawiaka:

Dziś się człek nie napracuje, Warszawiaka se najmuje.
Franiu, idź, oporządź świnie, Potem zagraj na pianinie,
A ja będę z chęcią słuchać, Jak się palce będą ruchać.
A to wszystko bez te wojne, Bez te czasy niespokojne.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski „Dzieje rodziny Tchórzow” – cz. 7.

Dalszy ciąg niepublikowanego reportażu wspomnieniowego mojego Ojca.

janek

Jan Tchórz na zdjęciu zrobionym zaraz po otwarciu wagonu kolejowego na stacji Warszawa Wschodnia

Moje rozmyślania przerwało wejście teścia. Skończyli właśnie z Jankiem porządkowanie obejścia.
– Mamo! A co się działo tutaj, w Chomęciach i na Borowi­nie – w tym czasie?! – zapytałem.
– Wtedy piątego grudnia?! Jak się zatrzymali przed polem, niektórzy chomeńscy wyjechali w teren. Tak! Gdzie mogli to się pokryli. A których zaskoczyli we wsi to do roboty. O! Nawet mnie moja sąsiadka nieraz powtarzała. Ona była Sałachówna. To mówiła, że tu tych besarabów… Od takich czarnych, co ich besaraby nazywają. O! I tu oni byli.
W tym momencie odezwał się teść.
– To oni wtenczas osadzili tak zwanych wyrobników, którzy nie posiadali ziemi. Ziemię zabrali i dali czarnym. Czarne tam obsiewali, a Polacy za robotników.
– A mnie dali do wysiedlenia – ciągnęła Mama Tchórzy na swoją opowieść. – Bo ja nie uciekałam. Bo i gdzież uciekać?! Jak ja miałam czworo dzieci, w tym troje drobiazgu?! To jak ja miałam uciekać? A chałupę to oni zaraz niezadługo rozebrali. Przyszedł jakiś Kajmn, czy Kajman. Wziął on stanowisko tu i zaochocił się tam zamieszkać. Prawdopodobnie?! Tak mnie chomeńskie opowiadali. Ale kiedy w lesie… To bardzo blisko jak wiadome jest las, zaraz, parę tylko metrów. To on się bał, że to tam jest bandą partyzantów. O! I dom naznaczył rozebrać.
Ten dom, której tam był. Ten, co potem był przebudowany i z powrotem potem tu na… O! Na tej wiosce Borowinie postawiony. Wcale nie mieszkał. To esman był. Młody jeszcze był. Zabierał krowy, stodoły rozbierał, chałupy przenosił. A ci co zostali to byli za parobków!
Tu w pewnej chwili wtrącił Teść:
– On był taki jakby właściciel tego folwarku Borowina i okolicznych wsi. Ale marny był jego los. Jak ruszył front to oni w pośpiechu, ze strachu zaczęli się ładować, zabierać na te wozy dobytek. Zabrali wszystkie konie, krowy i świnie, a naszych, jako parobków do powożenia.- Uciekali aż na Łódź. Jak na szosie ich Buskie dopadły samolotami to dwóch tych niby parobków uciekło, skręcili w las. Niby to oni parobki, ale przecież wieźli własny dobytek kradziony przez niego, własnym wozem, własnymi końmi wieźli – nie. Ale ci nasi uciekli, później i inni uciekli. I lasami wrócili tutaj z powrotem na swoje. I on się bał strasznie. Jednego z tych niby parobków to przebrał w swój mundur, bo bał się partyzantów. Ale to mu nie pomogło. Marny był jego los. Zastrzelili go leśni. Ruscy i nasi przyszli, tak po dwudziestym drugim lipca. Po dwudziestym drugim lipca, już była wolność. Tak!
Poruszyła się Mama Tchórzyna.
– Do Żelechowa to też przyszli po dwudziestym drugim lipca. I wyjechać, to ja wyjechałam z Żelechowa szesnastego sierpnia. Już wiedziałam, że w Warszawie to powstanie. Wiedziałam. Co będzie?! Albo już bez niego zostanę. Córki mówię, nie wrócą.
Mama Tchórzyna westchnęła i nastąpiło milczenie.
Znów wspomnienia sprzed lat stanęły mi przed oczami. Janek miał w międzyczasie wiele jeszcze przeżyć. Tak! Jeszcze wiele przeżyć go czekało.
W dniu piątego lutego 1944 roku, gdy gestapo i żandarmeria urządzili blokadę całej dzielnicy, gdy wtargnęli do naszego mieszkania, Janek w trwodze tulił się do babcinego fartucha. Mama była przerażona, żeby go nie zabrali. Bo prze­cież słyszała o nas różne plotki w okolicy, „że za grube dolary przechowują żydowskie dziecko”. A gdy jeszcze przed kilkoma miesiącami ukrywała się u nas żona jednego z przyjaciół Ojca, ciotka Zosia Maszewska poszukiwana przez gestapo dodano jeszcze „I Żydówkę”.
Blokada minęła. Odeszli.
21 sierpnia, gdy Mama Tchórzyna w Chomęciskach rozglądała się bezradnie po swoim ugorze, gdy mieszkała jeszcze na komornym, w Warszawie Janek siedział u Babci przed klatką schodową na schodkach. Babcia z innymi sąsiadkami obierały owoce na marmoladę dla powstańców. Obok dwa metry przed nimi igrała czternastomiesięczna Tereska. Było już po południu.
Nagle niebo pociemniało huk i obłok dymu, kurzu. To pocisk uderzył w fosę za figurą Matki Boskiej, a równocześ­nie dał się słyszeć przeraźliwy krzyk dziecka.
Obejrzałem się… Babcia z Jankiem podnosiła się niezdarnie z ziemi, a obok mnie niania podnosiła z ziemi broczącą krwią Tereskę. Janek zarobił wówczas tylko guza. Tereska zmarła po godzinie na stole operacyjnym.
A później?!
Po trzech dniach ustawicznego szturmu, drugiego września o godzinie 11.45 strzał do piwnicy. Janek porwany tłumem przewrócił się w korytarzu piwnicznym. Kazano nam wychodzić z piwnicy z rękami podniesionymi do góry. Janek po raz drugi został wygnany z domu. Pognano nas na fort. Zamknięto w pierwszej z brzegu kazamacie, do której po chwili przez dymnik wrzucono pierwszy granat.
Jeszcze przed zamknięciem kazamaty jakiś wysoki ksiądz towarzysz naszej niedoli, z krzyżem w jednej, a flagą Czerwonego Krzyża w drugiej ręce pobłogosławił tłum skazańców.
Na zewnątrz zaterkotał karabin maszynowy, potem cisza i podniesione niemieckie głosy. I znów kazano nam wychodzić.
Wieczorem pognano nas na Dworzec Zachodni. Janek częścio­wo niesiony na rękach, częściowo wlokąc się o własnych siłach płakał żałośnie: „Do piwnicy Mamo! Do piwnicy!” A potem w Pruszkowie, kiedy zabrano Ojca chciał chleba. Nie było chleba. Wyszliśmy przecież bez niczego.
Zrezygnowana Matka ledwo trzymała się na nogach powiedziała:
– Janeczku! Nie mam chleba! Nic nie poradzę! Módl się!
Janek ukląkł na błotnistym zapełnionym odchodami betonie i prosto „po chłopsku” przeżegnał się.
– Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj…
Nagle doszedł nas znajomy głos: „Pani Janino! Pani Janino! Z rogu hali szedł ku nam nas sąsiad pan Szczerkowski niosąc w dłoniach ciepły bochenek białego chleba. Później transport. Znów płacz Janka: „Mamusiu pić! Mamusiu chleba!”
Barak w Częstochowie. I wreszcie, w końcu września, kiedy już Ojcu udało się uciec z obozu, własny dach nad głową na niskim poddaszu.
Tak! W Częstochowie Janek stał się najserdeczniejszym towarzyszem i przyjacielem Babci.
To już tam na poddaszu mieszkaliśmy, gdy w grudniu wysze­dłem z Jankiem na spacer. Chcąc go wówczas rozerwać, miał przecież cienkie paletko, zacząłem w niego rzucać śnieżkami. Zapragnął się zrewanżować. Zanurzył rączki w puszystym śniegu. Nagle krzyk:
–  Maciuś! Parzy! Parzy! – krzyczał.
Dopiero w tym momencie zorientowałem się, że odezwały się jego obozowo-transportowe odmrożenia sprzed dwóch i pół roku. Właśnie przechodziło dwóch żołnierzy niemieckich. Janek przestał płakać tuląc się do moich ramion.
– Was ist geschehen? – zapytał jeden z żołnierzy z troską w głosie. Popatrzyłem na niego spode łba osłaniając ramionami Janka:
– Er ist gefroren – odpowiedziałem sucho.
To miejsca od tego dnia nazwał Janek „Niemcową górką”. Wreszcie 17 stycznia radzieccy żołnierze przynieśli nam na swoich bagnetach wolność. Mogliśmy wrócić do Warszawy.
Popatrzyłem na Mamę Tchórzynę. Ciągnęła swą opowieść dalej.
– Jak wróciłam to głód był. Chodziłam na wyrobek. Nie miałam czem pola obsiać, ani obsadzić.
Czternastego kwietnia 1945 roku wracam, a tu na moim polu dwie trumienki. Obuch ich zginęło. Mina rozerwała. Rozbierali. Pełno ich było tych min na naszym polu. Bolcio podobno żył jeszcze, bo flaczki sobie wkładał do brzuszka – tak mi mówili chomańskie. Jak przyszłam to już oba była zastygłe w trumienkach. Jeszcze jeden chłopiec wtedy zginął. Maciusiu, myślałam, że ja wariacji dostanę. Córki w Niemczech, Jasiunio w Warszawie w wojnie. Tak! A ja zostałam sama.
W tym momencie doszło mnie pochlipywanie Haliny. 

c.d.n.

 

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 32

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

Gdy wagony zostały załadowane, zasunięto drzwi, pozostawiając wąskie szpary. Pociąg ruszył. Turkot kół działał usypiająco, więc po chwili zasnąłem. Zbudziła mnie cisza. Pociąg znów stał. Po chwili otworzono drzwi i ka-zano nam wysiadać. Wzdłuż wagonów formowała się w mroku bezładna kolumna. Gdzie jesteśmy, dokąd nas prowadzą, nikt nie wiedział. Doszliśmy do przejazdu, przekroczyliśmy tory i wkrótce znaleźliśmy się za jakimś ogrodzeniem. Po chwili otworzono przed nami bramę jakiegoś budynku o oświetlonym wnętrzu. W środku stało kilku strażaków ze Straży Ogniowej. Gdy oczy przyzwyczaiły się do światła, zorientowaliśmy się, że jesteśmy w Magazynie zbożowym. Wnętrze było na wpół wypełnione pryzmami zboża. Powiedziano nam, że tu będziemy spać. Położyliśmy się na zbożu w gromadzie. Półprzytomny ze zmęczenia, ułożyłem się wygodnie i znów zasnąłem.

Rano powiadomiono nas, że jesteśmy wolni, że trzeba iść do RGO do Opoczna, w którym się znajdujemy, i odebrać zaświadczenia. Każdy może się udać, gdzie chce. Nie wolno tylko wracać do Warszawy.

Ruszyliśmy wszyscy na rynek. Cały kilkutysięczny transport ludzi rozłożył się tu koczowiskiem. Mieszkańcy Opoczna jak umieli, pomagali, rozdawali żywność. Pompa na rynku była oblężona. Matka, dzięki uprzejmości opoczyńskiej fryzjerki, mogła się po raz pierwszy od kilku dni umyć, co w sytuacji kobiety ciężarnej było naprawdę ważne.

Trzeba się było teraz udać po dokument do RGO, która mieściła się koło siedziby Gestapo. Po krótkiej naradzie mama ustaliła, że pójdą obydwie z babcią Karolcią. Niebawem wróciły przynosząc dokumenty drukowane na powielaczu. Zachował mi się taki jeden.

Polnisches Hilfskomitee

Opoczno Kr. Tomaszów Maz.

Opoczno, den 7.IX.1944 Bescheinigung

Ich bescheinige hiermit, dass der/die Adamska Leokadia geb. 1884 mit der Transport um 6.9.1944 durch den Pol. Stab General Sendel Fluchtlings Aktion Pruszków, nach Opoczno zugeteilt worden ist. — Gesamte weist sich dem Ausweis 326242 mit Piekarska Janina 1905 Nr 336024 Maciej 1932 Jan 1940

Der Vorsitzende: J. A. Szadówna

Podpis niebieskim ołówkiem, a u dołu pieczęć w czerwonym tuszu: „Polnisches Hilfskomitee Tomaszów Maz., Delegatur — Delegatura Opoczno.”

Na rynku znów spotkaliśmy państwa Szczerkowskich, panią Rossowską i Rzepecką. Każdy informował jeden drugiego o swych zamiarach, żeby w razie czego dać znać znajomym i bliskim. Państwo Szczerkowscy i pani Rzepecka z dziećmi zdecydowali się zostać w okolicy. Co my zrobimy, jeszcze nie wiedzieliśmy.Było nas przecież sześcioro i poza mną wszyscy niesprawni fizycznie: matka — w ostatnich miesiącach ciąży, dziadek i obydwie babcie — starzy, Janek — czteroletni platfus z odmrożonymi rączkami i brzuszkiem.

Ciotka Stenia, z którą spotkaliśmy się znów na rynku w Opocznie, proponowała Skierniewice. Pragnęła się tam udać, miała bowiem nadzieję, że spotka swoją matkę, jeżeli żyje. W Skierniewicach mieszkali nasi wspólni krewni, Ohdowie, wysiedleni w 1939 roku z Poznania. Mama jednak uważała, że nie możemy tam jechać, bo jest nas za dużo na lokowanie się u podobnych nam wysiedleńców. Chciała udać się do jakiegoś większego miasta, ale nie wiedziała gdzie. Towarzyszka ciotki, „Paulinka”, pragnęła dotrzeć do Myszkowa. Pożegnaliśmy ją i zabrawszy manatki przy pomocy ciotki, ruszyliśmy na dworzec. Zobaczymy, co będzie dalej.

Na dworcu tłok i ruch — dużo wysiedleńców, wojska. Nie jeździłem nigdy za okupacji koleją, toteż z ciekawością obserwowałem wszystko. Na dworcu mieściły się, prócz kas, dwie różne placówki — posterunek żandarmerii i punkt RGO. Istniała nawet prowizoryczna kuchnia, w której mogliśmy zjeść gorący posiłek. Ale dokąd pojedziemy? Mama zdecydowała, że do Częstochowy. Nadeszła noc. Pokładliśmy się w poczekalni na tobołkach i dyżurowaliśmy na przemian z mamą, babcią Karolcią i ciotką, żeby nas kto nie okradł. Incydent w Pruszkowie z puszką zupy przekonał mnie, że nawet w tak tragicznych chwilach, jakie wszyscy przeżywamy, trafiają się podli Polacy.

Rano, posiliwszy się kawą w punkcie RGO, czekaliśmy jeszcze z godzinę na pociąg. Niebawem rozsiedliśmy się w staroświeckim „szufladkowym” wagonie, ponieważ był prawie pusty. Wówczas już obowiązywało bowiem podróżnych pozwolenie na przejazd pociągiem. Nasz dokument, wydany przez RGO w Opocznie, miał właśnie taką wartość.

W Koluszkach trzeba było wysiąść i czekać na dalsze połączenie. Roztasowaliśmy się w poczekalni. Dworzec był to drewniany barak pomalowany na seledynowy kolor. Z lewej strony od wejścia na peron znajdował się posterunek żandarmerii, a po przeciwnej stronie — kasy i nieco w głębi punkt RGO. W poczekalni było dużo wysiedleńców i wojska. Tu i ówdzie kręcili się żandarmi, sprawdzając żołnierzom przepustki i legitymując niektórych cywilów. Ciotka była w „niebezpiecznym” wieku, a do tego przystojna. Obawialiśmy się wszyscy, żeby Niemcy nie chcieli jej aresztować, zwłaszcza że, jak nas poinformowali miejscowi, o ósmej rano przyjeżdżali żandarmi z Opoczna i wyłapywali ludzi do kopania okopów. Ponieważ pociąg do Skierniewic miał nadejść dopiero za kilka godzin, ciotka zdecydowała się zniknąć z dworca i iść piechotą. Pożegnaliśmy ją, życząc sobie wzajem szczęścia.

Koło południa nadjechał nasz pociąg. Według zapewnień zawiadowcy miał stać kilkanaście minut. Gdy zajechał, z posterunku wyszli natychmiast żandarmi, weszli do pociągu i kolejno przedział po przedziale legitymowali nielicznych pasażerów. Wsiedliśmy do pustego wagonu, zajmując cały przedział. Żandarmi nie zwracali na nas uwagi, po chwili wysiedli i pociąg ruszył.

Gdy minęliśmy Piotrków, w którym mieszkał kiedyś pradziadek, mama zapytała babcię Zosię, czy nie ma tu jakiejś rodziny. Babcia odpowiedziała, że są tu tylko groby jej rodziców. Niestety, przeżycia zaćmiły babci pamięć. W Szczekanicach pod Piotrkowem mieszkała ciotka Kokczyńska i mogliśmy u niej znaleźć przytułek.

Do Częstochowy przybyliśmy późnym popołudniem. Dworzec roił się od wojska. Pod podcieniami peronów znajdował się jednak punkt PCK i RGO. Tu nas przytulono, dając gorący posiłek i skierowując do biur RGO na ulicy Kościuszki. Dawno mi nie smakowała żadna zupa tak jak ta, częstochowska.

Ledwo się dowlekliśmy pod wskazany adres. Matka miała nogi spuchnięte jak banie, nogom Janka również nic nie brakowało. Babcia Zosia ledwo szła podtrzymując dziadka osłabionego dodatkowo rozstrojem żołądka. Jedynie babcia Karolcia i ja odzyskaliśmy werwę. W biurach RGO na Kościuszki panował niezwykły ruch i tłok. Wśród dziesiątków wysiedleńców, wychudłych, zgnębionych, przewijali się liczni częstochowianie, oferując dach nad głową. Mogliśmy i my łatwo otrzymać przytułek, ale musielibyśmy się rozdzielić, nikt bowiem nie był w stanie przyjąć aż sześciu osób. Ściany i korytarze obwieszone były kartkami z nazwiskami i adresami oraz apelami poszukujących się wzajem warszawiaków.

Gdy stałem na uboczu, czekając aż mama załatwi jakiś kąt dla nas i związane z tym formalności, spostrzegłem, że elegancko ubrany pan przygląda mi się badawczo. Kiedy mama przyszła, ten pan podszedł do niej i powiedział: „Proszę pani, ja wezmę tego chłopca.” Mama żachnęła się nie rozumiejąc jego intencji. Pan zaczął się tłumaczyć, że jest w dobrej sytuacji materialnej i chce nam pomóc. Przedstawił się. Nazywał się Marek Cekiera i mieszkał w alei Wolności 19. Miał nadto willę gdzieś na Lisińcu. Jego synek był w moim wieku. Mama udobruchała się i opowiedziała mu o naszych przeżyciach, przepraszając za swoją reakcję. Powiedziała, że mu dziękuje, ale chce, żebyśmy byli razem, że na pewno zwrócimy się do niego o pomoc, i poprosiła, żeby jego adres mógł być punktem kontaktowym dla ewentualnej korespondencji do nas. Pan Cekiera oczywiście wyraził zgodę. RGO przydzieliła nam dach nad głową na ulicy Jasnogórskiej 28, w jednym z nowo wybudowanych baraków, który opuścili kolejarze niemieccy. Ruszyliśmy tam z tobołkami, a pan Cekiera pomógł nam nieść nędzny dobytek.

Świeży, jeszcze nie okopany od przyziemia barak pachniał żywicą. Znajdowały się w nim piętrowe prycze z papierowymi siennikami wypchanymi świeżą słomą. Po tygodniu tułaczki nareszcie własny kąt. Zainstalowaliśmy się zaraz z brzegu, w rogu baraku. Byliśmy razem. Zmęczeni nie do opisania, zasnęliśmy szybko.

Jak się okazało nazajutrz, mieliśmy szczęście. Zaraz za naszymi barakami mieściły się baraki Arbeitsamtu, gdzie był prowizoryczny obóz dla zatrzymanych w łapankach. Jedna z grup wysiedleńców trafiła przez pomyłkę do tych właśnie baraków. Przyjęto ich oczywiście, ale następnego dnia wysłano na roboty do Niemiec.

Rano stwierdziliśmy, że dwie prycze dalej mieszka z nami jakiś starszy robotnik-inwalida z olbrzymim, zdeformowanym po wypadku, sztywnym wskazującym palcem u ręki. Pomagał jednak matce w myciu Janka. Gdy wyruszyliśmy do RGO w sprawie otrzymywania jakiegoś posiłku, zaofiarował się, że będzie pilnował naszego dobytku.

Wszyscy nasi towarzysze niedoli byli to ludzie ubodzy — robotnicy, drobni rzemieślnicy, dla których nędza jasnogórskiego baraku nie była pierwszym gorzkim doświadczeniem życia. Nasz robotnik któregoś wieczora opowiadał mi o swojej tułaczce przed pierwszą wojną światową do Ameryki w poszukiwaniu chleba. Wrócił, gdy była wolna Polska, ale chleb, który w niej otrzymał, był równie suchy i gorzki jak za rozbiorów.

Dziadek znał osobiście z czasów przedwojennych, gdy był dyrektorem Polskiego Instytutu Wodociągowo-Kanalizacyjnego, dyrektora Wodociągów w Częstochowie, inżyniera Knauera. Postanowił odnowić starą znajomość i dzięki inżynierowi Knauerowi uzyskał dla siebie i babki kąt w biurze Wodociągów, a nadto możliwość skromnego zarobku przy jakichś pracach biurowych. Babcia Karolcia niebawem też skorzystała z życzliwości obcych ludzi, „z ulicy”: państwo Męclewscy z II Alei udzielili jej bezinteresownie gościny — mogła u nich nocować, co w jej wieku i przy jesiennych chłodach było wielkim dobrodziejstwem. Babcia Karolcia przychodziła do nas co rano, nierzadko przynosząc coś do jedzenia od państwa Męclewskich — świeży chleb, margarynę i marmoladę. Z dziadkiem i babcią Zosią spotykaliśmy się dopiero w stołówce RGO na rogu alei Wolności i ulicy Biegańskiego. Na każdy posiłek trzeba było iść prawie trzy kilometry w obydwie strony. Ponieważ mama czuła się nie najlepiej, przynosiliśmy jej często obiad w puszce po konserwach. Dla naszego małego platfusa, Janka, była to trudna wędrówka, ale tak się przywiązał do babci Karolci, że nie opuszczał jej ani na krok.

Niebawem dobytek nasz się zaczął powiększać, dzięki ofiarności dobrych ludzi. Sąsiadka, zamieszkała w drewnianej chałupinie nie opodal baraków, ofiarowała nam niewielką emaliowaną miednicę, która była nieocenionym skarbem dla mamy. Nie zapamiętałem nazwiska tej sąsiadki. Wiem tylko, że jej bardzo miły mąż miał na imię Antoni. Był chyba szewcem.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski „Dzieje rodziny Tchórzow” – cz. 6.

Dalszy ciąg niepublikowanego reportażu wspomnieniowego mojego Ojca.

janek

Jan Tchórz na zdjęciu zrobionym zaraz po otwarciu wagonu kolejowego na stacji Warszawa Wschodnia

DALSZY CIĄG OPOWIEŚCI MAMY TCHÓRZYNY I DALSZY CIĄG DZIEJÓW JANKA

– W Żelechowie? Był tam teki ośrodek na dole. W Żelechowie na dole. Tam było. Taki młyn i też był taki jakby ośrodek pomocy, nie? I było mieszkanie też zabrane. To się nazywało, tak jakby powiedzieć higienistka. Opatrunki robiła nad wysiedlonymi miejscowa z Żelechowa. Jak mnie poznała to ja się czepiłam, żeby jakąś pracę otrzymać. I oni mnie dali na Dom Starców. Gotowałam tam, usługiwałam, wodę nosiłam. I taki wypadek był, że mnie jedna umarła staruszka i starzec. To mu­siałam do magistratu to zgłaszać. To ja miałam kupę zajęcia. Dostawałam nagrody sto złotych miesięcznie od pana burmistrza, obiad dostawałam w kuchni, co gotowali dla nas wysiedlonych. Chłopiec starszy służył u gospodarza, a młodszy Tadzio chodził do ochronki i dostawał śniadanie, i obiad w ochronce i parę deka chleba na kolacje. I był burmistrz miasta Domański i wiceburmistrzowie. Pewnego dnia przyjechali zwiedzać ten Dom Star­ców. I często przychodziła żona burmistrza taka młodociana wtenczas. I ona dała mi takie malutkie zdjęcie i mówi, że ten chłopczyk, który tu jest ze szpitala został zabrany. O! Czy poznam?! No to ja poznałam.- Ale już włosków nie było. Nakryty był kocykiem I ona mówi: Czy? Czy on, ten dzieciak pani?! Mówię Włosków nie ma, ale oczka! Oczka podobieństwo. Tylko, że wyszczuplał, bo przecież był chory. Już on, mówi, gdzie indziej on jest. O w ten sposób. On inne całkiem ma imię. A teraz proszę wyjaśnić, jakie ma imię. To ja wyjaśniłam. Ona mi powiedziała gdzie jest Jasiunio. Później jak przyjechała taka handlarka ja mówię: Czy by nie mogła pani poprosić, żeby pani pomogła za mnie kartofli poobierać na kuchni, ja bym wzięła, to poszła do magistratu tam do tych swoich, do sekretarza, do wiceburmistrza, do burmistrza, żeby mnie dali zwolnienie. To ja bym raczyła se pojechać tam odnaleźć go, mego Jasiunia, gdzie on jest. I w ten sposób to się stało. Pierwszy raz się dostałam to był jeszcze most,
W tym momencie Mama Tchórzyna westchęła głęboko, a ja znów na moment wróciłem do własnych wspomnień.

Po odnalezieniu matki Janka rodzice zostali powiadomieni przez EGO. Równocześnie RGO nadesłało następujący dokument s

dokument RGO

POLNISCHES HAUPTAUSSCHUSS Warschau, den 1.V.1943
RADA GŁÓWNA OPIEKUŃCZA Warszawa, dnia
Polniszes Hilfskomitee Fredry 6
Warschau
Doradca na Okręg Warszawski
Zaświadczenie
Rada Główna Opiekuńcza, Doradca na Okręg Warszawski, zaświadcza, że pp. Bronisław i Janina Piekarscy, zamieszkali w Warszawie, ul. Morszyńska 5 m 7 wzięli na wychowanie z RGO dziecko pozbawione opieki rodziców: Jana Tchórza, lat 2 i ½ Imię matki Zofia, imię Ojca nieznane.
Doradca RGO na Okręg Warszawski
/M.Baehr/
podpis nieczytelny i pieczątka podłużna z napisem: POLNISCHES HAUPTAUSSCHUSS
RADA GŁÓWNA OPIEKUŃCZA

Niebawem też nadszedł od Mamy Tchórzyny list:

list1a list1b

„W pierwszych słowach mego listu Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Droga Pani! Przepraszam, że tak długo nie pisałam. Nie miałam zdjęcia z obuch braciszków Jasiowych – Bolcia i Tadzia młodszego. Dwie mam jeszcze córki Walercię i Stefcię. Jedna jest w Berlinie a druga w Prusach u gospodarzą. Starczej lepiej a w Berlinie młodszej gorzej. Dłuższy czas nie wiedziałam o nich, bo nie miałam adresu. Otrzymałam listy od obydwóch w maju. Piszą, że są zdrowe. To mnie cieszy. Jasiowi posyłam fotografię w liście i obrazek. Dziękuję Pani za czułe serce, że się Pani zaopiekowała moim dzieckiem. Teraz już się przyzwyczaiłem do swego losu, w jakim się obecnie znajduję. Nie wyobraża sobie Pani jak miałem początkowo jak mnie przywieźli do Żelechowa.
Posyłam często paczki do córki, bo pisze, ze brak jej żywności. Pisała mi w liście, że dostają zupę szpinakową na czystej wodzie i po porcyji chleba. Żołnierską bochenkę na cztery osoby i idzie na cały dzień do fabryki. Pracuje przy amunicji i materiałach wybuchowych.
Pozdrawiam Panią z całą rodziną i synka Jasia
Zofia Tchórz”

Któregoś dnia do drzwi ktoś zastukał. Mama powiedziała, proszę. Drzwi się otworzyły i weszła wiejska zabiedzona kobiecina o czarnych lśniących oczach z pięknymi kruczymi włosami przyprószonymi siwizną owinięta w kraciastą chustkę.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – powiedziała.
Była jakby wystraszona.
Na twarzy Mamy dostrzegłem jakiś dziwny skurcz czy błysk. Patrząc na kobiecinę myślałem, że to żebraczka.
– Czy ja dobrze trafiłam? – zapytała.
– O tak, na pewno dobrze – odpowiedziała Mama jakimś bar­dzo dziwnym głosem patrząc w jej szklące się oczy.
W dalszym ciągu nie wiedziałam, o co chodzi.
– Jest u nas pani synek – powiedziała Mama, a po chwili obydwie wybuchnęły płaczem. – Była to Mama Janka.
Przyjechała zobaczyć swego Jasiunia.
Janek nie chciał się przywitać ze swoją Matką. Gdy tylko z pisma RGO Rodzice dowiedzieli się jego prawdziwego imienia i nazwiska zaczęliśmy go jego uczyć. Gdy mówiliśmy: „Nazywasz się Jan Tchórz” – on oburzony krzyczał: „Aś nie Tuś ! Aś Krzyś!!!”
Gdy rodzona Matka przytulił go do piersi i zaczęła go całować, odepchnął ją brutalnie i począł wydrapywać każdy pocałunek.
Mama Tchórzyna strasznie to przeżywała. Przecież zabrano jej nie tylko Janka. Dwie córki przebywały w Niemczech w strasznych warunkach. List od Stefci, który nam pokazywała był wstrząsający. Berlin już wówczas był stale bombardowany przez aliantów.
„…Wiosna jest tutaj bardzo dziwna Mamo! Latają zwłaszcza w nocy takie duże ciężkie ptaki i gubią olbrzymie ciężkie pióra. A wtedy słychać tylko jeden syk – mamo!…”
Mama Tchórzyna wówczas została u nas kilka dni. Rodzice chcieli, żeby się Janek do niej przyzwyczaił. Myśmy z Antkiem byli zważeni. Cieszyliśmy się, że odnalazła się Mama Janka, a z drugiej strony baliśmy się, że zechce nam go zabrać. Miała do tego prawo.
Nie mogło być mowy o zabraniu. Nie była w stanie zapewnić mu bytu. Odbierze go dopiero po wojnie.
Po kilku dniach wyjechała do swych chłopców. Pierwszy list nadszedł zaraz w kilkanaście dni po jej odjeździe: Był wstrząsający:

list2a list2b

„Drogie Państwo! Donoszę Wam o swojem zdrowiu i powodzeniu. Gdym wróciła od Państwa miałam listy od córek. Przykro mnie. Bardzo tęsknią. Młodsza pisała, że nie wykonała w fabryce roboty, a jak się a tem nie zgodzi to oddadzą ją do obozu. Jeździłam w swoje strony do Zamojszczyzny. Dom mój rozebrali i na inne miejsce złożyli. Pole obsiewają ci, co gospodarzą. Ojca odwiedziłam. Czuje się niedobrze, cc już liczy sobie 70 lat. Starsza córka wróciła z powrotem na mają­tek z fabryki, Tadziu i Bolciu dzięki zdrowi. Ja się czułam niedobrze, bo z przemęczenia. W Rejowcu czekałem na pociąg szesnaście godzin i parę minut. Mamusia pozdrawia Jasiunia, całuje tysiąc razy i również wszystkich w domu i pozdrawiam najbliższych. Szczęśliwego przeżycia. Tak na razie kończę te parę słów.
Zofia Tchórzyna”.
Korespondencja z Mamą Tchórzyną trwała aż do nadejścia frontu.

c.d.n.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 31

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

Po kilkudziesięciu minutach wjechaliśmy za czerwony ceglany mur. Kazano nam wysiadać przy jakiejś rampie. Konwojenci utworzyli szpaler. W jego głębi, przy jakiejś bramie ze sztachet, kotłowało się, rozlegały się rozpaczliwe lamenty i wrzaski. Zrozumiałem, że tam się odbywa tzw. selekcja. Zbiliśmy się w gromadkę.

Tłum, który się kotłował przed bramą, gdzie królował z kolbą karabinu tłusty żandarm, przypomniał mi obrazek, jaki oglądałem przed rzeźnią w Nowym Dworze, z cielętami gnanymi na rzeź między biało pomalowanymi barierami. Bardzo to przeżywałem, żal mi było bowiem biednych cielaków, bezradnych, na niezdarnie szeroko rozstawionych nogach, w ogrodzeniu, z którego nie miały już wyjścia. Nie przypuszczałem wówczas, że będę kiedyś w takiej samej sytuacji.

Gdy podeszliśmy do żandarma sprawdzającego dokumenty, popatrzył na nas i szybko skierował nas na prawą stronę, zatrzymując ojca. Nie było czasu na pocałunki, na uścisk ręki. Łzy jeszcze w pociągu cisnęły mi się do oczu, gdy mówiliśmy o ewentualnym rozdzieleniu, ale całą siłą je opanowywałem. Matka łagodnie, lecz stanowczo mi zapowiedziała: „Maćku, cokolwiek by się stało, zachowaj godność, nie płacz! Jeszcze tam, w Warszawie, jest Antek.”

Aby uniknąć żandarmskiej kolby, przebiegliśmy szybko bramę. Jedyna droga wiodła do olbrzymiej hali, w której znajdowały się trzy perony, oddzielone pasmami szyn. Na peronach i na torach siedzieli lub leżeli ludzie. Filary, na których wspierał się dach hali, oblepione były rodzinami, które nie chcąc się zgubić, przy tych punktach rozpoznawczych urządziły sobie koczowiska na tobołkach z resztkami dobytku. Wytworne futra mieszały się z łachmanami. Gdzieniegdzie jaśniała biel bandaży. Bieli niektórych bandaży można się było tylko domyślać, gdyż zabrudzone były krwią, błotem lub smarami.

W hali panował straszny fetor kału i moczu. Przycupnęliśmy koło filaru, który właśnie opuściła jakaś rodzina. Matka zrobiła Jankowi posłanie. Dzieciak chwiał się na nogach ze zmęczenia. Położony, natychmiast zasnął. Dziadek siedząc na walizeczce, wyciągnął z mojego worka resztę koniny. Mimo że surowa, zzieleniała, rwał ją palcami na kawałki, wkładając łapczywie do ust. Perswazje matki, że to pewna choroba, nie odnosiły skutku. Dziadek jadł. Gdy mama się odwróciła, i ja sięgnąłem po mięso.

Mimo że wszyscy byli zmordowani i przygnębieni, w hali panował ruch. Co chwila pojawiał się ktoś nowy. Dużo ludzi snuło się tu i tam, zaglądało w twarze, szukając bliskich i znajomych. Padały pytania: skąd? z jakiej dzielnicy? Wśród tego kłębowiska ludzkiego dostrzegałem sąsiadów i znajomych bliższych i dalszych. Każdy zgnębiony, osowiały. Moja nauczycielka i przyjaciółka rodziców, Genia Sipayłło, woziła z miejsca na miejsce córeczkę Basię w spacerowym wózeczku. Męża jej, inżyniera Witolda Sipayłło, zabrano podczas selekcji do hali numer 2. Odnalazła się również pani Irena Symonowiczowa z małym Tadzikiem.

Tego samego dnia zaczęto dowozić transporty ze Starego Miasta. Ci ludzie byli w jeszcze gorszym stanie niż my.

Zbliżała się noc. Chcieliśmy spać. Matka kategorycznie kazała mi zamieść beton wokół legowiska, stwierdzając: „Przecież tu się aż roi od wszy!” Po chwili poukładaliśmy się na tobołkach. Matka powiedziała, że będzie czuwać, a później obudzi mnie. Zasnąłem kamiennym snem. Matka mnie nie obudziła — czuwała sama.

Rano, mimo zakazów matki, żeby się nie oddalać, wyszedłem na zewnątrz. Byłem głodny jak lew. Nie mieliśmy co jeść. Właśnie dostrzegłem, jak koło jakiejś rampy tłoczy się tłum. Poszedłem w tamtym kierunku. Rozdawano zupę z kuchni RGO. Koło ściany hali leżała pusta puszka po baraninie. Chwyciłem ją i pobiegłem do pompy. Nabrałem piasku i stanąłem w ogonku do kranu. Gdy przyszła moja kolej, umyłem starannie puszkę, odłamując wieko. Błyszczała jak lustro. Tak wyposażony pobiegłem do ogonka po zupę. Tłum przed rampą stał nieruchomo. Zupy już nie było. Wszyscy czekali na drugi kocioł, czekałem i ja. Po półgodzinie przyniesiono dymiący kocioł. Stanąłem w kolejce, ale ktoś silniejszy stale mnie z niej wypychał. Nurkując wśród tłumu, dotarłem jednak do kotła. Podałem puszkę mężczyźnie rozlewającemu zupę, ale nie wróciła do moich rąk. Gdy już po nią sięgałem, wyrwał mi ją jakiś mężczyzna. „Ty sobie, chłopcze, jeszcze poczekasz”, skwitował moje oburzone spojrzenie. Nic nie mówiąc wróciłem do naszego legowiska. . Matka miała większe szczęście. Gdy była w ubikacji, jedna ze znajomych z widzenia kobiet z Sadyby dała jej kilka razy zaciągnąć się papierosem, a nadto odsypała woreczek mąki. Był to cenny skarb.

Na placu obok hali wygnańcy pobudowali prymitywne paleniska, na których grzali wodę, a ci, co mieli, gotowali strawę. Postanowiliśmy upiec placki na ogniu. Zdobyłem drugą puszkę po konserwach i wymieszałem w niej mąkę z wodą. Gdy ciasto było gotowe, podszedłem nieśmiało do paleniska, przy którym jakiś starszy człowiek o kulach zrobionych z gałęzi grzał wodę w garnku stojącym na długiej płaskiej szufli do zbierania śmieci. Przyjął mnie do swego koczowiska i pozwolił upiec placki na szufli.

Placki nie zaspokoiły głodu, tym bardziej że część z nich matka zostawiła na później. Najbiedniejszy był Janek. „Mamo, kiedy wrócimy do piwnicy? Mamo, chleba!”, pokrzykiwał przez łzy. Matka była u kresu wytrzymałości. Po kilku daremnych naleganiach dziecka powiedziała jednak łagodnie: „Janku, nie mam, nic nie mogę poradzić, zmów lepiej pacierz.” Janek klęknął na betonie i przeżegnał się po chłopsku, szeroko. Nagle z boku usłyszałem znany mi skądś głos: „Pani Janino!” Do naszego koczowiska szedł pan Szczerkowski, trzymając w dłoniach bochenek białego chleba. Wręczył go mamie. Prócz chleba wcisnął jej jeszcze dyskretnie górala.

Na dworze siąpił deszcz. Do naszego koczowiska coraz to dochodziły wieści, że szykuje się transport. Dokąd? Nie wiadomo. Ktoś powiedział, że transport odbędzie się w odkrytych wagonach. Odsunęliśmy się w kąt hali. Jeszcze poczekamy. Mamy chleb, placki, jeszcze jeden dzień poczekamy. Może dowiemy się, co z ojcem? Ktoś przekonywał, że daremne czekanie, nie ma żadnej nadziei, postanowiliśmy jednak zaczekać.

Po dwóch dniach zdecydowaliśmy się wreszcie na transport. Albo zdechniemy tu z głodu i wszy nas zjedzą, albo może gdzie indziej będzie lepiej. Gdy nawoływano do zbiórki, ruszyliśmy gromadką. Zaprowadzono nas do pociągu. Czekał już sznur wagonów bydlęcych, do których trzeba się było gramolić na wysokość piersi dorosłego mężczyzny. Tutaj królowali niemieccy Bahnschutze. Upychali nas po sześćdziesiąt osób w jednym wagonie. Splątani kończynami z powodu tłoku, czekaliśmy aż pociąg ruszy.

W wagonie panował zaduch. Co chwila ktoś wychodził na zewnątrz za swoją potrzebą, którą załatwiał niemal na oczach wszystkich. Dziadek nie mógł wyjść, bo nie miał siły. Zresztą, musiałby bez przerwy tkwić koło wagonu — surowa śmierdząca konina zrobiła swoje. Dziadek robił więc pod siebie.

Społeczność wagonową stanowili bardzo różni ludzie. W większości starcy, kobiety i ranni. Jedyny młodszy mężczyzna z chłopcem chyba dziesięcioletnim siedział niedaleko nas i opowiadał o swoich przeżyciach. Mówił, że żona zginęła i został sam z synem. Chłopiec zachowywał się jakoś bardzo obojętnie, chociaż ojciec obejmował go czule ramieniem. Nie odzywał się też ani słowem. W pewnej chwili jednak zwrócił się do mężczyzny: „Proszę pana, ja muszę siusiu.” Wszyscy spojrzeli to na chłopca, to na mężczyznę, a potem na siebie w wymownym milczeniu. Wiadomo, dzięki osamotnionemu chłopcu ominął mężczyznę transport do obozu zagłady lub w najlepszym razie na roboty.

Pociąg ruszył dopiero wieczorem. Siedziałem u nóg babci, na wprost drzwi, których łaskawy Bahnschutz nie zamknął całkowicie. Pociąg turkotał monotonnie, wioząc nas w nieznane. Musiałem wyglądać bardzo rozpaczliwie, bo babcia chcąc mnie rozerwać, opowiadała mi o swoich wycieczkach do Zakopanego, o Giewoncie…

Nad ranem obudziłem się, gdy pociąg stawał. Byliśmy w szczerym polu. Z daleka dochodziły odgłosy kanonady, która po jakimś czasie ucichła. Bahnschutze zapowiedzieli dłuższy postój. Pozwolili wysiąść. Pierwszy wysiadł mężczyzna-opiekun dziesięcioletniego chłopca. Przyniósł niebawem wieść — może plotkę — że podobno nasi gdzieś niedaleko zaatakowali Niemców i stąd ten postój, i stąd ta strzelanina. Może chcieli nas odbić, pomyślałem, a może

został przerwany front? Może niedługo będzie już koniec?

Zaczęliśmy powoli wysiadać. Nie opodal znajdował się dołek z wodą, glinianka. Ruszyłem tam, aby się umyć i odświeżyć. Ścieżka do glinianki była wydeptana przez bydło. Mimo brudnej wody zanurzyłem się cały. Niebawem z pobliskiego majątku nadjechały folwarczne wozy, przywożąc mleko, świeży chleb i owoce. Znajdowaliśmy się koło wsi Jeleń. Bahnschutze na szczęście nie bronili tej pomocy. Większość z nich stanowili ludzie starzy, którzy gdzieś w Niemczech mieli pewnie też swoje rodziny.

Nagle jak spod ziemi zjawiła się ciotka Stenia Ruszczykowska. Ubrana w szary kożuszek, na lewym ramieniu miała opaskę Czerwonego Krzyża. Pytaniom z obu stron nie było końca. Ciotkę zabrano ze Starego Miasta. Ocalała cudem. Ostatnio była sanitariuszką w szpitalu powstańczym w gmachu Ministerstwa Sprawiedliwości przy Długiej 7, w szpitalu, w którym Niemcy masowo mordowali rannych i personel. Uratowała się ze współtowarzyszką powstańczej doli, sanitariuszką „Paulinką” (Marią Przetakiewicz). Matka ciotki pozostała na Powiślu. Czy żyje, nie wiadomo.

Wieczorem dano wystrzałem sygnał, że trzeba wsiadać do pociągu. Tłum rzucił się do wagonów. Biegnąc, matka upadła. Przeraziłem się. Co będzie, jeżeli coś się jej stanie w tej sytuacji?

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 30

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

TUŁACZKA

Szliśmy powoli, zmęczeni i wyczerpani grozą przeżyć, pilnując się wzajem, żeby się nie pogubić w tłoku i ciemności. Niosłem walizeczkę, worek z mięsem i siekierę. Było mi ciężko. Za radą ojca rzuciłem koło szkoły pod kasztan siekierę. Ulżyło mi trochę. W blasku dogasającego pożaru domu Rusinowiczów dostrzegłem wybitą na toporzysku wagę siekiery: 900 g, niosłem więc już o jeden kilogram mniej. Obok szkoły pochód skręcił Morszyńską w lewo. Gdy przechodziliśmy koło willi, gdzie mieszkał Marek Wachowski, z ogrodu wychodzili akurat żandarmi, niosąc jakieś zrabowane rzeczy. Popatrzyłem w kierunku willi Łopattów i pomyślałem z trwogą o jej mieszkańcach. Nie wiedziałem, że szczęśliwie ocaleli. Wszystkich bowiem mieszkańców ulicy Podhalańskiej od alei Sobieskiego aż do willi obok Łopattów wymordowali własowcy, nie oszczędzając nawet niemowląt.

Wlekliśmy się noga za nogą. U zbiegu Morszyńskiej, Truskawieckiej i Chochołowskiej, obok domu, w którym za okupacji „straszyło”, mijaliśmy opuszczoną powstańczą barykadę i na wpół zasypane czy rozjeżdżone czołgami rowy łącznikowe. Oświetlał je ogień pożaru willi majora Pomirskiego i pułkownika Kamińskiego. Wąż wygnańców rozciągał się. Na Truskawieckiej konwojenci zatrzymali kolumnę dla podciągnięcia szyku. Przysiedliśmy na tobołkach. Byliśmy na wprost naszych działek, na których czerniły się badyle kartoflane i sterczały tyczki krzaków pomidorowych. Do ojca podszedł właśnie Wawrzek Walter. Zaczął coś mówić, ale słowa do mnie nie docierały zagłuszone dochodzącymi od Mokotowa detonacjami. Gdy uciszyło się na chwilę, usłyszałem wypowiedziane półgłosem słowa Wawrzka: „Ja próbuję. Korzystam z okazji. Idę do Królikarni. Cześć!” „Powodzenia — wyszeptał ojciec — sercem jestem z wami… Nie mogę ich zostawić”, dodał smutno, wskazując głową na naszą gromadkę. Uścisnęli sobie ręce. Wawrzek spojrzał w kierunku wartowników i zsunął się w bruzdy kartofliska. Oddalający się szelest badyli znaczył jego szlak. Zaimponował mi. Cieszyłem się, że udało mu się uciec. Wierzyłem, że dotrze do naszych. Nie wiedziałem, że widzieliśmy go po raz ostatni. Poległ 24 września w Królikarni.

Po kilku minutach kolumnę naszą poderwano. Poszliśmy dalej aleją Sobieskiego w kierunku miasta. Cała wojna i okupacja stanęła mi przed oczami. Przypomniałem sobie jadącą we wrześniu 1939 roku polską artylerię przeciwlotniczą, moje piesze wędrówki z miasta w pierwszych dniach października oraz jak na tydzień przed powstaniem tu właśnie Niemcy zastrzelili rowerzystę. Gdy doszliśmy do Bonifacego, skierowano kolumnę w lewo, na Służewiec. Spoza drzew alei Sobieskiego na niebie ukazywał się księżyc i oświetlał drogę przed nami, znaczoną kikutami kominów spalonych chałup Służewa. Stegny przypominały mi ryciny z albumu o wojnach napoleońskich, znajdującego się w bibliotece ojca.

Byliśmy coraz bardziej zmęczeni. Dziadek na każdym krótkim postoju siadał na ziemi i przysypiał, a Janek, który raz wlókł się na swoich platfusowatych nóżkach, raz był niesiony, gdy został postawiony na ziemi i wyrwany tym ze snu, popłakiwał żałośnie i prosił: „Mamusiu, do piwnicy! Do piwnicy!”

Droga wiodła pod górę. Weszliśmy w ocieniony drzewami wąwóz. Z prawej strony widać było jakby cudem ocalały mur jakiegoś domu. Kolumna przerzedzała się, nie wszyscy bowiem mogli nadążyć, dobytek niesiony na plecach ciążył. Minęliśmy klasztor Dominikanów i szliśmy w kierunku alei Wilanowskiej, z której skierowano nas do Puławskiej. Już dniało. Z prawej strony, zza czerwonego muru, widoczne były sylwetki kominów grójeckiej „ciuchci”. Od strony Mokotowa, od Woronicza i Królikami, dochodziły odgłosy strzelaniny.

Na Puławskiej kordon żołnierzy się zagęścił. Z bronią gotową do strzału ponaglali do przechodzenia przez jezdnię. Kanonada narastała. Konwojenci zdradzali zdenerwowanie. A może nasi uderzą, może nas odbiją? Przecież Mokotów i Śródmieście walczą.

Po przekroczeniu Puławskiej szliśmy polną drogą wśród ogródków działkowych. Gdzieniegdzie stały rzędy dojrzałych pomidorów. Eskortujący żołnierze byli już spokojniejsi. Niektórzy z nich podchodzili do krzaków i zrywali czerwone pomidory. Nie oponowali, gdy również niektórzy z wygnańców chcieli zaspokoić głód i pragnienie owocami. Ja także ruszyłem do krzaka. Już sięgałem po czerwoniutki okazały pomidor, gdy osadził mnie troskliwie gniewny głos matki: „Maciek, nie ruszaj! Zostaw!” „Dlaczego?!” „Chcesz dostać czerwonki? Musimy nadążać, być razem! Nie można zostawać w tyle!” Z żalem odszedłem od krzaka.

Gdy przekroczyliśmy ulicę Żwirki i Wigury, zarządzono postój. Akurat wstało słońce. Popatrzyłem w kierunku Sadyby. Tarczę słoneczną przesłaniały bijące w niebo dymy. Do tego czasu z naszego bloku pozostał pewno tylko szkielet murów. Legliśmy zmęczeni w rowie obok jezdni. Milczeliśmy, tylko Janek skomlał: „Mamusiu, do piwnicy…”

Po kilkunastu minutach kazano nam ruszać dalej. Dokąd nas tak będą gnali? Na lotnisko? Do Pruszkowa czy na dworzec?

Niebawem polami dotarliśmy do ulicy Grójeckiej. Tutaj kolumnę skierowano ku miastu. Dowlekliśmy się do czerwonego muru Zieleniaka. Z prawej strony pod murem leżał trup jakiegoś czarno ubranego mężczyzny. Z zabudowań Grójeckiej po lewej (zachodniej) stronie rozsnuwały się rzadkie dymy dogasających pożarów, a równocześnie nozdrza drażnił jakiś mdły swąd. Przed bramą Zieleniaka, w poprzek jezdni, stało kilku żandarmów z blachami na piersiach, z pistoletami maszynowymi skierowanymi do strzału, zaganiając naszą kolumnę na teren targowiska. Wśród zebranego tłumu zaczęła powstawać panika. Tragiczna sława Zieleniaka z pierwszych dni powstania dotarła przecież na Sadybę — znajdował się tam obóz przejściowy ludności cywilnej, gdzie własowcy dokonali wielu gwałtów i mordów. Zarówno wśród powstańców, jak i wśród cywilnych wysiedleńców z Sadyby byli tacy, którzy już raz otarli się o Zieleniak. Czy nas tu rozstrzelają? My byliśmy tak zmęczeni i osowiali, że zaczynało się już to nam stawać obojętne. Jedyny instynkt, który nam pozostał, to wewnętrzny nakaz i pragnienie: trzymać się razem.

Po dłuższej chwili, gdy dołączyły dalsze grupy wygnańców, konwojenci poderwali nas znów z ziemi i kazali iść dalej. Przekroczyliśmy ulicę Grójecką, kierując się na zachód. Szliśmy, a właściwie wlekliśmy się ostatkiem sił wśród wypalonych willi Ochoty. Niektóre jeszcze dymiły. Rozglądałem się bezmyślnie po okolicy. Willa na rogu jakiejś ulicy, jednopiętrowa, z długim balkonem okolonym siatką, pozornie nie zniszczona, dymiła otworami okien. W pewnej chwili spostrzegłem wychodzących z ogródka dwóch niemieckich żołnierzy. Byli w pełnym rynsztunku, w hełmach, z pasami grenadierskimi na plecach. Szli blisko siebie. Jeden z nich na ramionach zamiast plecaka dźwigał stalowy baniak. Drugi trzymał w ręku jakiś dziwny karabin. Zatrzymali się na moment i ten z karabinem skierował ku oknu willi lufę, z której buchnął gejzer ognia. Więc tak wygląda miotacz ognia? To straszne. Takim miotaczem spalili tego biednego sierżanta, którego pogrzebaliśmy na cmentarzu powstańczym obok naszego bloku? W głowie miałem chaos.

Powoli zbliżaliśmy się do jakiejś bardziej otwartej przestrzeni. Z daleka widać było dwa cylindry zbiorników gazowych. A więc to Wola, Bema. Jesteśmy już przy Dworcu Zachodnim. Szliśmy przez ogródki działkowe.

Z lewej strony stały jakieś baraki. Instynktownie zbiliśmy się znów w gromadkę. Janek i dziadek ledwie trzymali się na nogach. Dziadek tulił do siebie ulubionego ratlerka babki, którego czerwona kokardka wyglądała groteskowo na tle zszarzałej twarzy dziadka. Skierowano nas na peron. Tu do dziadka podszedł oficer niemiecki i zażądał pieska. Dziadek wdał się w dyskusję, lecz ojciec gwałtownie ją przeciął. Starowina ucałował pieska, dał go oficerowi i nie patrząc za siebie, powlókł się dalej z nami. Zdenerwowany ojciec robił dziadkowi wymówki: „Nie trzeba się było sprzeczać. Dla nich nie ma nic świętego. Uderzyłby ojca kolbą albo zabił. To są bandyci.”

Podjechał pociąg elektryczny. Otworzyły się automatyczne drzwi i poczęto nas zaganiać do wagonów. Już wiedzieliśmy, gdzie nas zawiozą. Ponieważ doszły nas słuchy, że w Pruszkowie rozdzielają rodziny, wywożą do różnych obozów, rozstrzeliwują, więc, stłoczeni w przedziale, ustalaliśmy najważniejsze sprawy. Jeśli nas rozdzielą, a ocalejemy, będziemy się szukać. Gdy wrócimy do Warszawy, to na murach przepompowni szamba naszego domu lub resztkach murów bloku ten, kto pierwszy się tam znajdzie, zostawi wiadomość dla pozostałych. Ojciec dyskretnie rozdzielił pieniądze. Matka wzięła górala, drugiego babcia Zosia, trzeciego babcia Karolcia, czwartego ojciec zatrzymał dla siebie. Złote zegarki zostały przy matce. Czy te pieniądze i zegarki przydadzą się jeszcze na coś?

Pociąg dwa razy przystawał. Słychać było strzały. Czy ktoś próbował wyskoczyć? Czy mu się udało?

 

Udostępnij na: