Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 14

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

Na wiosnę administracja bloku ustaliła, iż mieszkańcy mogą na trawnikach, a także w parku na wprost fortu, zrobić sobie grządki warzywne. Pan Władysław okazał się zapalonym działkowiczem: kopał ziemię, siał i sadził, a obok książek pojawiły się pod jego pachą tyczki do pomidorów.

Państwo Symonowiczowie byli szczerymi Polakami. Takie uczucia trudno ukryć. Ich reakcja na różnego rodzaju wieści nadchodzące z miasta spowodowała, że od razu stali się członkami zwartej społeczności, jaką stanowili mieszkańcy naszego bloku. Pani Irena w zadziwiający sposób miała zawsze najświeższe wiadomości, a często też najnowszą tajną prasę. Wychowana była w Poznańskiem. Znała dobrze język niemiecki. Udzielając lekcji niemieckiego, wspomagała domowy budżet. Często zachodziła do mojej mamy. Polubiły się bardzo. Nie raz, nie dwa wpadała znienacka z jakąś wiadomością lub z pytaniem o wiadomości, a równocześnie z zaskakującą prośbą: „Pani Janino, niech pani myśli o mnie serdecznie, ja wierzę w duchy opiekuńcze.” Po czym biorąc małego Tadzia na rękę, wychodziła i jechała do Śródmieścia.

Kiedyś wpadła zdenerwowana. „Pani Janino, dziękuję za serdeczne myśli. Jechałam tramwajem. Na Czerniakowie żandarmi zatrzymali tramwaj i robili rewizję. Nic mi się nie stało”, powiedziała jednym tchem. „A dlaczego miało się pani coś stać, miała pani małe dziecko na ręku!”, zareplikowała mama. Słuszna mi się wydała uwaga mamy. Popatrzyłem na panią Irenę, na mamę, mama popatrzyła na mnie. Gdy skrzyżowały się spojrzenia moje i matki, zrozumiałem, że w reakcjach, w postępowaniu pani Ireny, w jej częstych stanach podniecenia i egzaltacji, kryje się jakaś tajemnica, tajemnica, która miała wyjaśnić się dopiero za kilka miesięcy.

W połowie czerwca aresztowano pana Adama Skoczylasa, ojca mego szkolnego kolegi, Jurka. Z zawodu był hydraulikiem. Bardzo często majstrował coś w piwnicy z naszym dozorcą, Czesławem Zachewiczem. Mieszkał w willi przy ulicy Morszyńskiej 37. Pan Czesław chodził teraz jak struty. W tej samej willi, co Jurek, mieszkał niejaki K., spokrewniony podobno ze Skoczylasami przez żonę. Było to bardzo niesympatyczne indywiduum. Handlował koniną i drewnem na opał. Miał dwóch synów, z których jeden był w moim wieku, drugi zaś o trzy lub dwa lata młodszy — z powodu śniadej cery nazywaliśmy go Murzynkiem. Po Sadybie zaczęły krążyć plotki, że to właśnie K. wydał Skoczylasa, który podobno miał coś wspólnego z produkcją broni.

Niebawem też któregoś ranka rozeszła się lotem błyskawicy wieść, że K. został zastrzelony z wyroku Polski Podziemnej. Do mieszkania jego weszło podobno trzech mężczyzn, sprowadzili go na dół, do piwnicy, odczytali wyrok śmierci i zastrzelili. Mieszkańcom willi zakazano przez godzinę wychodzić z domu. O śmierci K. mówiono, że to była kara za wydanie Skoczylasa. Nie wiedziałem wówczas, że K. miał jeszcze inne grzechy na sumieniu, że rozpracowywał tajną drukarnię działającą wówczas nie opodal na Sadybie.

Zbliżały się wakacje. Od Edka Laudańskiego dostałem łuk. Bawiliśmy się z kolegami w Indian. Problemem były strzały. Groty sporządzaliśmy z wystrzelonych pocisków karabinowych, tzw. czubków. Ku rozpaczy mamy wytapiało się nad gazem ołów wypełniający płaszcz pocisku i grot był gotowy. Dobre balistyczne strzały z tyczek do pomidorów nauczył nas robić pan Władysław Symonowicz.

W tym czasie drogi moje i Antka już się rozeszły. On był „dorosły”, miał piętnaście lat, chodził w modnych wówczas butach z cholewami, ja zaś byłem „gówniarzem”. On miał karabin, mnie zaś pozostał trzcinowy łuk i strzały.

Antek trzymał się ze swymi kolegami jeszcze ze szkoły powszechnej. Byli to: Leszek Rossowski, Paweł i Krzysiek Kamińscy oraz Jędrek Kuźniar. Nadto zaprzyjaźnił się ze starszymi: z synem naszego kierownika, Januszem Bo-czarem, Edkiem Laudańskim i siostrzeńcem doktora Szczu-bełka, Januszem Millo. Janusz był z nich wszystkich najstarszy, miał dwadzieścia jeden lat, należał do Straży Ogniowej i chodził w mundurze. Do tej paczki dołączył jeszcze starszy brat mej koleżanki, Krysi, syn kapitana Jerzego Dąbrowskiego, Waldek. Przed wojną był on w korpusie kadetów we Lwowie, a teraz w Straży Ogniowej na Sadybie.

Tymczasem Janusz Boczar wyjechał do Trzepaka koło Jasionowa, w Jasielskie, do pracy w kopalni nafty. Utrzymywał z Antkiem korespondencję. Ocalały te listy. Są swego rodzaju dokumentem ich młodzieńczej konspiracji,

30 czerwca 1943 roku Janusz pisał:

„U nas w wiadomej dziedzinie kompletny zastój. Daje się odczuć kompletny brak przedmiotów w rodzaju M czy też B [kryptonimy karabinów typu Mauser i Berthier] — nawet lektury z tej dziedziny brak. Bądź łaskaw wystarać się o książkę, którą czytaliśmy z M i B i tylko dzięki niej zawarliśmy z nimi znajomość. Jeden egzemplarz mam ze sobą, lecz potrzebny mi jeszcze jeden. Książka wyżej wspomniana potrzebna jest dla chłopca naszego rodzaju — Janusz.”

Ta książka to przedwojenny podręcznik wyszkolenia strzeleckiego, wydany dla wojska.

W następnym liście Janusz pisał:

„Co słychać z M i B. Odpisz natychmiast. Po otrzymaniu listów odpisuję, gdyż zechcę Ci przysłać oliwy i wazeliny dla M i B. Pieniędzy na cele wykupu niewolników rodzaju M i B na razie przysłać Ci nie mogę, może w przyszłym miesiącu. Czy mógłbyś się postarać o młodszych przyjaciół M i B [chodziło o pistolety] i przysłać mi? Bardzo by mi się nieraz w obecnych warunkach jeden taki przydał. Może zrobisz tak, że wypadki w Warszawie na terenie naszego działania zbierzesz w krótkie meldunki-raporty i będziesz mi je co trzy dni przysyłał.”

W następnym liście Janusz odpowiadał Antkowi:

„W drugim liście bez daty piszesz mi o S i G, w trzecim o cytrynkach. Odpowiadam na wszystkie. Książka, o której Ci pisałem, jest mi na razie niepotrzebna, tak że wstrzymaj starania o nią. Płyn do płukania gardła [nafta, oliwa] posiadam w takiej ilości, że mogę się w nim kąpać. Po części domyślam się, kto to jest panna S, modna za czasów szlacheckich [chodziło o szablę, ponieważ Antek przed kilkoma dniami wydobył z fosy kozacką szaszkę].

Pan G [granat], bardzo modny w chwili obecnej, jest bardzo przydatny w wielkim niebezpieczeństwie. […] Kup chlorku kobaltu w „Mikrochemii” i rozpuść go w wodzie, a otrzymanym rozczynem pisz jak atramentem. Po podgrzaniu otrzymasz niebieskie pismo. O szczegóły zapytaj Ryśka. Mnie również przyślij owego chlorku kobaltu — Janusz.”

Tymczasem całą Warszawą wstrząsały akty niemieckiego. terroru. Nie było nocy, żeby gestapo kogoś nie aresztowało. Fala aresztowań dotknęła również Sadybę i nasz blok.

W nocy 2 lipca aresztowano kapitana Jerzego Dąbrowskiego. Został aresztowany również Waldek. Miał: osiemnaście lat, chodził zwykle po Sadybie w mundurze strażackim i francuskim kepi stanowiącym wówczas element umundurowania strażaków. Niemcy w zasadzie honorowali legitymacje Straży Ogniowej, lecz Waldka nic nie zdołało wybronić. W mieszkaniu kapitana Dąbrowskiego aresztowano wówczas także: osiemnastoletniego Włodzimierza Hawrylinkę, Stanisława Świderskiego, starszego brata mej koleżanki szkolnej, oraz dwudziestotrzy-letniego Mieczysława Nejmana.

Kapitan Dąbrowski miał bardzo piękną i bogatą żołnierską przeszłość jeszcze z okresu pierwszej wojny światowej. We wrześniu 1939 roku walczył do końca. Uniknął niewoli. W chłopskim przebraniu powrócił do Warszawy. Aresztowanie nastąpiło w momencie, gdy w jego mieszkaniu odbywała się konspiracyjna zbiórka. Fakt ten wywołał szereg obaw, a przede wszystkim nasunął podejrzenie, iż sypnął ktoś dobrze zorientowany w organizacji.

Antek poczuł się też zagrożony. Ujawnił wtedy rodzicom, że kapitan Dąbrowski to jego dowódca. Wstąpił do organizacji wraz z Jędrkiem Kuźniarem. Zaprzysiężono ich w mieszkaniu szewca, Mariana Borowicza, który działał w konspiracji wraz ze swą żoną reichsdeutschką, która dzięki swojej narodowości odsuwała wszelkie podejrzenia od osoby męża. W pokoju, w którym wówczas chłopcy w Grzegorzewie koło Tłuszcza. Jeździliśmy tam z Antkiem przed wojną na wycieczki zuchowe i obozy. Teraz wyjechał sam do Grzegorzewa.

Na szczęście Antka i nas wszystkich, a na chwałę aresztowanym, obawy okazały się płonne. Nikt nikogo nie sypnął. Gestapo musiało się zadowolić tylko zatrzymanymi ofiarami. Rozstrzelano ich 16 lipca w ruinach getta.

Po dwóch miesiącach przymusowych, aczkolwiek nie pozbawionych uroku wakacji Antek powrócił do Warszawy.

„Plotki rodzinne” cioci Steni cz. 18

To już ostatnia część rodzinnych plotek spisanych w latach 70-tych przez Ciocię Stefanię z Ruszczykowskich Krosnowską. Teraz przepisane przez nią dywagacje wuja Eugeniusza Tyblewskiego, wnuka Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej, na temat rodu Gorczyckich. Przepisałam słowo w słowo nie zmieniając ani przecinka.

2014-02-08 19.32.31

20140228_142457

20140228_142502 20140228_142505 20140228_142512 20140228_142515

Z Franciszkiem musiało być podobnie, jak z jego ojcem, z tym, ze Franciszek musiał mieć bardziej filisterski charakter. Konsumował to, co inni z takim trudem zdobyli. Nie miał więc wielkiego zrozumienia dla pieniędzy. Żył w czasach panowania Sasów, nie mogło to nie mieć wpływu na jego zainteresowania i postepowanie. Żył za Stanisława Augusta. W 1765 r. wydano w Polsce pierwszy raz gazetę „Monitor”. Musiał Franciszek tym się interesować. Był w ówczesnym zrozumieniu intelektualistą. To chyba po nim odziedziczył swoje dziennikarskie zdolności Józef. W 1740 lub 1741 r. Konarski otworzył Collegium Nobilium[1]. Skoro miał pieniądze na pewno gromadził dzieła sztuki. Tak więc konfederacja Radomska, a potem barska były dla niego zgrzytami, które przeszywały jego spokojny żywot i kazały się angażować. Poznał przyszłą swoją żonę[2] w innych okolicach Polski i postanowił się do nich przenieść, bo i do stolicy było bliżej i okolice były spokojniejsze. Sprzedał więc swoje wsie w sandomierskim i kupił wsie w sieradzkim. Zrobił to już w dojrzałym całkiem wieku, bo tym bardziej był świadom tego co robi. Do przesiedlenia się musiała go bardzo namawiać żona, bo była przywiązana do okolic, w których się urodziła i tu miała liczną rodzinę.
Wreszcie Piotr Celestyn, o którym wiemy, że był bardzo stary, jak umarł, że był całe życie zdrów i nigdy nie bolała go nawet głowa. Kiedy go zabolała, to umarł. Jeśli przyjąć, że umarł tak, jak to miałem zapisane w 1852 r, to skoro długo żył  to musiał się urodzić w 1758 r. wiadomo z przekazu heraldycznego, że został burgrabią grodzkim sieradzkim w 1788 r. chyba tego stanowiska, choć w tamtych czasach straciło ono na znaczeniu, nie otrzymał jako młodszy, niż trzydziestoletni mężczyzna. Musiał się więc urodzić najwcześniej w 1758 r. 
Takie są przypuszczenia odnośnie naszych przodków. Myślę, że musi być jakaś prawda w tych hipotezach. Mogłem się pomylić o jakieś tam niewielkie lata. Mogło jednak być zupełnie inaczej. Ale dlatego się tym zająłem, ponieważ wydaje mi się, że na kanwie genealogii Gorczyckich można by napisać ładną serię ich rodu z uwzględnieniem wierności historycznych aktualnych dla każdego z nich. Wydaje mi się, ze nie może tu chodzić o napisanie jedynie ciekawego westernu na naszą modłę lub książki, która by na wzór sienkiewiczowski pokrzepiała serca rodaków. Saga powinna być wyjątkowo wierna historycznie i zawierać mnóstwo szczegółów odnośnie dawnych czasów i to nie tylko politycznych, ale także kulturalnych, obyczajowych itp. Wówczas może być atrakcyjna, wymagać to musi dokładnej znajomości epok, a to wymagać musi studiów. Może ktoś z rodziny będzie miał czas i talent do takiej pracy. Wówczas schemat będzie miał już gotowy. Będzie mógł w nim dokonać tylko drobnych korekt.

Żywiec 15.IX.1975

(-) Eugeniusz Tyblewski


[1] szkoła wyższa, założona w Warszawie przez pijara Stanisława Konarskiego w 1740 roku, początkowo jako Collegium Novum (nazwę zmieniono jesienią 1741) na ulicy Długiej, następnie rozbudowana do ulicy Miodowej (mieści się tam obecnie Akademia Teatralna im. Aleksandra Zelwerowicza), a po latach przeniesiona na Żoliborz do jurydyki Szymanowska, gdzie działała do roku 1832. Zadaniem tej instytucji było kształcenie nowego pokolenia Polaków, by przygotować je do przeprowadzenia przebudowy państwa polskiego. Efektami późniejszych reform i zmian były m.in. Sejm Czteroletni i jego największy sukces – Konstytucja 3 maja. – przyp. MKP

[2] Salomea Cheydebrant – przyp. MKP  

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 18

A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska

Jest już późno. Mietek, syn Stasi Trzebuchowskiej, dawno śpi u matki w pokoju. Ona odmawia pacierze, a ja również zasnąć nie mogę, gdyż codzień słyszy się o jakimś napadzie. Kilka dni temu o drugiej w nocy weszlo do nas przez okno czterech złodziei Nie zdążyli nas okraść, bo ich spłoszyli strzałami Mietek Trzebuchowski z kuzynem swoim Ilewieckim (lub Śliwieckim). To najście złodziejskie bardzo niekorzystnie oddziałało na moje zdrowie. Serce mi ciągle dokucza. Była chwila, jak mnie obudził Mietek, mówiąc, że napad złodziei. Byłam pewna, ze to bandyci, a tych się zawsze boję, bo nie mam pieniędzy, mogą mi jednak nie wierzyć i znęcać się. Mogli przy tym zabrać nam wszystkie rzeczy.

Dostałam pensję, jako wdowa po weteranie z 63 roku. Otrzymałam je po raz pierwszy w tym miesiącu. Dziwne wrażenie zrobiło to na mnie. Tak mi boleśnie było, że będę korzystać z pieniędzy za krew wylaną przez mego męża w powstaniu. To jego naród nagrodził, bo przyznali uchwałą na sejmie dożywotnią pensję weteranom 63 r. i ich żonom wdowom. Dlatego, nim grosz użyłam z tej pensji, wydałam 200 marek na mszę św. za duszę mego męża. Nie zobaczył biedny wolnej Ojczyzn, choć walczył o jej swobodę.

O męża mego rodzinie wiem bardzo mało. W papierach dziadka Jana Tyblewskiego, porucznika wojsk polskich, urodzonego 13 czerwca 1777 r. we wsi Lubczu, obwodzie gnieźnieńskim w księstwie poznańskim wyczytałam, że uczęszczał  do szkoły w Bydgoszczy, a potem w Poznaniu. Zaciągnął się do wojska w rewolucją. Okryty ranami dostał się do kasztelana Gozmierskiego[1], gdzie czas jakiś przebywał w gościnie. Potem znów służył pod Księciem Poniatowskim. Następnie dostał w nagrodę zasług wojennych posadę w leśnictwie w Sokolnikach[2] i tam umarł. Jan Tyblewski miał dziesięcioro dzieci, z których syn Ignacy, właściwie Jakub, gdyż było to pierwsze imię, był ojcem mego męża. Teść mój Tyblewski był nadzwyczaj prawym człowiekiem. Całe swe życie przepracował w leśnictwie opatowskim, gdzie został nagrodzony od rodziny księcia Zajączka[3] folwarkiem w Brzezinach[4]. Ostatnie lat kilkanaście był obieralnym sędzią gminnym i na tym stanowisku umarł 21 kwietnia 1885 r. Poprawiłam datę z 19 na 21-ego, choć na razie zapomniałam, ale teraz sobie żywo przypomniałam, że mąż w dzień moich urodzin 20 kwietnia oświadczył mi się, a w parę godzin powiedział: „Nie wierzę w swoje szczęście, że jestem przyjęty, pani mnie pewno odmówi, lub spotka mnie coś bardzo złego, bo czuję taki niepokój”. Powtórzył mi to parę razy. Miał widać przeczucie, na drugi dzień rano ojciec jego zamknął oczy.

Ojca mego męża nie znałam wcale, wiem jednak, że znał czy osobiście, czy ze słyszenia mego ojca i bardzo życzył sobie dla swego syna małżeństwa ze mną. Zawsze wspominał mi mój Ignaś, że ojciec kazał mu podejść do łóżka i szeptem pytał się, czy już mi się oświadczył, był wtedy już bardzo chory.

Ojciec mego męża miał dziesięcioro dzieci: sześciu synów i cztery córki. Dwóch sióstr Ignasia nie znałam wcale: Marii i Czesławy, zdaje mi się, że mój mąż ich nie kochał[5]. Znałam tylko najstarszą Teklę pannę niemłodą już, Henclewską Praksię – ta była z sióstr najmłodsza, miała zacnego męża i dwie córki: Helenę nadzwyczaj sympatyczną i inteligentną. Do tej pory nie wyszła zamąż. Druga córka zamężna, ale nie pamiętam nazwiska[6], biedactwo dostała obłędu i córkę jej wychowuje siostra Helena[7].

Brat Dobiesław młodo bardzo umarł, zostawił żonę i syna. Oboje już nie żyją. Syn był księdzem.

Drugi brat mego męża starszy od Dobiesława, wdowiec z trzema córkami i synem, podczas wojny wyjechał do Mohylewa[8], a później do Saratowa. Imię mu Aleksander. Czterdzieści lat przesłużył w Towarzystwie Kredytowym Ziemskim i wysłużył jeszcze przed wojną europejską 2000 rs. Rocznie, co wtedy było dostatecznym na utrzymanie mając do śmierci taką emeryturę. Czy żyje Aleksander obecnie, nie wiem. Z powodu przerwanej komunikacji z Rosją nic o nim nie wiedzieliśmy.

Trzeci brat Namysł mieszka z rodziną w Warszawie. Najmłodszy Jan w Łodzi. Słyszałam, że ożenił się z osobą inteligentną i dobrą. Jeden ich syn był ochotnikiem w Wojsku Polskim.

Brat Kazimierz był rok czy dwa starszy od Jana. Był to ukochany brat mego męża. Ignaś urzędował już, jak Kazio chodził do gimnazjum i był stale u Ignasia do skończenia nauki w gimnazjum, Potem skończył szkołę Konstantynowską w Petersburgu i poszedł już na drogę wojskową. Do obrania sobie wojskowości przyczyniły się bardzo okoliczności, tj. trudne warunki ówczesne. Przy sześciu synach żaden nie służył w wojsku[9]. Ojciec przez patriotyzm zwalniał ich wszelkimi sposobami. Kiedy przyszło zwalniać piątego z kolei, to jest Kazimierza, było prawie niepodobieństwem do załatwienia. Wysoki, barczysty, więcej nawet jak przystojny mężczyzna z białymi jak perły zębami i świeżą cerą, robił wrażenie samego zdrowia, dlatego Ojciec postanowił oddać go do wojska, tym więcej, ze przebywał w domu rodziców kapitan pogranicznej straży, który mając stosunki, obiecał umieścić w szkole wojskowej w Petersburgu[10]. Stamtąd wyszedł już w stopniu oficera i miał zamiar w myśl zaleceń ojca i brata Ignacego odsłużyć wojskowość i potem iść do jakiegoś urzędu. Jednakże potem o te urzędy coraz trudniej było Polakowi i tak pozostał w wojsku, a że już ze zniszczonym zdrowiem wyszedł w randze pułkownika. Ożenił się z wdową Kokczyńską z domu Rudnicką z Zagaja. Wanda Rudnicka była moją cioteczną siostrą, a córką przyrodniej siostry mego Ojca Emilii z Doruchowskich Rudnickiej. Za pierwszym mężem była za swoim rodzenie ciotecznym bratem Julianem Kokczyńskim. Dzieci z nim nie miała, dopiero z Kazimierzem trzy córki: Kazimierę za Tańskim, Annę za inż. Falęckim i wandę obecnie młodziutką pannę, bardzo ładną, przypominającą w każdym rysie twarz ojca. Kazimierz miał dobry charakter, ale mało bardzo subtelny i w końcu życiem wojskowym i długą chorobą cukrową tak spaczony, że w końcu zdawało mi się, iż Kazimierz nie był zupełnie normalny. Umarł w szpitalu w Kursku[11] 1 kwietnia[12] 1918 r. i tam pochowany. Wojna go tam zagnała z rodziną, jak również mego ukochanego męża, obaj bracia leżą na obczyźnie.

Matka mego męża była z domu Głowacka. Bardzo młodo wyszła zamąż i biedna była nadzwyczaj wątłego zdrowia. Słyszałam, że ciągle chorowała. Widziałam raz jej fotografię, była bardzo przystojna, to też i dzieci, szczególnie synowie, odznaczali się urodą. Mąż mój, Kazimierz i Dobiesław byli najładniejsi.

Dalszej rodziny mego męża nie znałam wcale, bywaliśmy przeważnie u mojej rodziny, do której Ignaś się przywiązał i oni byli też z sercem dla niego[13].

Do mojej najbliższej rodziny zaliczam dzieci po braci mego Ojca Cyprianie. Miał pięcioro dzieci. Syna Antoniego ożenionego z Marią Królikowską. Oboje nie żyją, została tylko ich córka Zofia Gorczycka za Kazimierzem Mystkowskim, obecnie posłem w sejmie. Do wojny miał piekarnię pieczywa i fabrykę pierników. Był krociowym panem. Przez wojnę stracił wszystko, została mu opinia człowieka prawego, czego wybór na posła jest najlepszym dowodem[14].

Dzisiaj[15] syn mego stryja Cypriana Gorczyckiego Józef ożenił się z Julią Popielawską, zacną i ładną panną, nadzwyczaj pracowitą i lubiącą ład w domu, przywiązałam się do niej bardzo i kocham również jej córkę Halinę. Mam wrażenie, że jest mi bliższa, niż reszta jej rodzeństwa. Jest też daleko subtelniejsza i z takim sercem była jak jej matka dla mego męża.

Córek miał stryj dwie z drugiego małżeństwa i jedną z trzeciego. Najstarsza Natalia była za Janem de Tilly. Miała dwie córkę, młodszą Lilę[16] i starsza Marię za malarzem Niewiadomskim.

Druga córka Aleksandra wyszła za Franciszka Pawłowicza i była bezdzietna. Najmłodsza Maria za Zygmunta Rowińskiego.

Brat mego Ojca miał trzy żony. Pierwszą Jasińską Zofię, rodzenie cioteczną siostrę, drugą Korzeniowską Walerię, a trzecią Józefę Rudnicką. Z ciotecznym rodzeństwem po przyrodnich siostrach Ojca mojego miało się już dziś spotykam, a z dziećmi nic mnie już nie łączy, jedni tylko chłopcy Kokczyńscy są mi bardzo mili, szczególnie Zygmunt i dwóch Marcelich, bo ich po Adolfie syn robi wrażenie krewnego i życzę mu szczęścia z całego serca.

Mam wiadomości od zięcia Franusia, że jest nadzieja, iż dostanie w Mińsku Mazowieckim mieszkanie dla rodziny i sprowadzi zonę, dzieci i mnie starą i że nareszcie będziemy znów razem.  Skończy się może ta tułaczka Zosi, bo ciągle była u rodziny swego męża, gdyż zaraz po powrocie naszym z Rosji tak się składało, ze Franusiowie nie mogli być razem. Franuś najpierw pojechał narażony na niebezpieczeństwo na posadzie rządowej na Ukrainie, później poszedł do wojska po skasowaniu posad na Ukrainie, a po powrocie z wojska nie mógł znaleźć mieszkania dla swojej rodziny, gdyż w Polsce jest obecnie wielki brak mieszkań w miastach. Niedługo zatem prawdopodobnie wyjadę z Siąszyc, gdzie tyle serca od Stasi Trzebuchowskiej i jej dzieci doznałam, zostanie mi bardzo miłe wspomnienie z jej domu. Chciałabym, aby moje dzieci wiedziały, jakie kuzynostwo mnie łączy ze Stasią Trzebuchowską. Na początku pisałam, że pradziad miał trzech synów: Antoniego, Leona i Tadeusza, jestem wnuczką po Antonim, a Stasia tak samo w prostej linii po Tadeuszu. Tadeusz Gorczycki ożeniony był z Antoniną Jasińską, rodzona siostrą żony mego dziadka Antoniego. Tadeuszowie Gorczyccy mieli czworo dzieci, z których tylko wychował się Jan Gorczycki ksiądz i Stanisław ożeniony z Antoniną Kłokocką ze Smarzewa i z tego małżeństwa jest Stanisława z Gorczyckich Trzebuchowska, matka mego zięcia Antoniego.

Wspomniałam, że Wandzia przywiozła mnie do Siąszyc, gdzie chwilowo byli oboje z Antosiem. Napisałam to, nie wyjaśniwszy, dlaczego nie mieli swojego domu. Otóż wynikło to z przewrotu finansowego u nas w Polsce. Antos Trzebuchowski sprzedał rodzicom Siąszyce. Zdaje mi się, że chwilowo miał część swoich pieniędzy u swego szwagra i nim je odebrał i następnie szukał coś dla siebie odpowiedniego, to tak w tym czasie pieniądze szybko spadły, że za to co miał nie był w stanie nic kupić. Tym sposobem wiele naszych polskich rodzin zubożało, ponieważ sprzedali realności,a  nie kupili zaraz innych. Trudno, to jest wynik wojny, rzecz trudna do przewidzenia naprzód. Na to trzeba być politykiem i przewidzieć, ze mogą być takie bardzo nagłe zmiany; na wojnie są zawsze ofiary, tracą nie jednostki, a często kraj cały, my zaś Polacy zyskaliśmy w tej wojnie wolność Ojczyzny. Zięć mój Antoś, nie mogąc nic kupić, choćby niedużą wioskę, przyjął miejsce administratora w Świerzynach[17] u krewnej Haliny Kokczyńskiej, gdzie słyszę, że ma opinię dobrego gospodarza i również uznanie swej pracy ze strony Haliny.



[1]              Walenty Godzimirski, (Gozimirski) herbu Bończa (zm. po 1796 roku) – kasztelan elbląski od 1787 roku, stolnik wschowski od 1782 roku, wojski mniejszy wschowski, wojski większy wschowski, skarbnik wschowski od 1769 roku, szambelan Stanisława Augusta Poniatowskiego od 1776 roku, prezes komisji porządkowej gnieźnieńskiej – przyp. MKP.

[2]              Sokolniki – wieś w Polsce położona w województwie wielkopolskim, w powiecie gnieźnieńskim, w gminie Mieleszyn – przyp. MKP.

[3]              Józef Zajączek książę herbu Świnka (ur. 10 marca 1752 w Kamieńcu Podolskim, zm. 28 lipca 1826 w Warszawie) – polski i francuski generał, jakobin polski, członek Rady Najwyższej Narodowej w czasie insurekcji kościuszkowskiej, pierwszy namiestnik Królestwa Polskiego, senator wojewoda Królestwa Polskiego w 1815[1]; wolnomularz – przyp. MKP.

[4]              Brzeziny – wieś w Polsce położona w Kotlinie Grabowskiej, w województwie wielkopolskim, w powiecie kaliskim, w gminie Brzeziny, w odległości około 23 km na południowy wschód od Kalisza – przyp. MKP.

[5]              Zdaje mi się wniosek zbyt pochopny. Cała ta sprawa stosunków Ignacego Tyblewskiego z jego rodzeństwem jest skomplikowana dwiema sprawami. Piszę o tym obszerniej w innym miejscu.

[6]              Winno być: Kazimiera za Mieczysławem Klubińskim, dwoje dzieci Barbara i Włodzimierz – przyp E.T..

[7]              Wedle kompetentnych wyjaśnień Marii z Tyblewskich Piątkowskiej (córki Jana i Leonii Działyńskiej) wiadomość ta jest mylna. Helena nigdy w ten sposób nie chorowała – przyp. E.T.

[8]                Mohylew (biał. Магілёў, Mahiloŭ; ros. Могилёв, Mogilow; jid. מאָלעוו, Molew) – miasto na Białorusi, nad Dnieprem, blisko granicy z Rosją, siedziba administracyjna obwodu mohylewskiego i rejonu mohylewskiego – przyp. MKP.

[9]              Mowa o wojsku rosyjskim – przyp. E.T.

[10]            Należy dodać, że dziadek Kazimierz miał również piękne ręce. Raz salutował, jak przechodziła caryca rosyjska, a ta zwróciła uwagę na jego ręce i kazała sobie je pokazać – przyp. E.T.

[11]            Kursk (ros. Курск) – miasto w Rosji, stolica obwodu kurskiego – przyp. MKP.

[12]            Zdaje mi się, że 14-go – przyp. E.T.

[13]            Bez porównania więcej szczegółów o rodzinie Tyblewskich zawiera pamiętnik wyżej wymienionej Marii Piątkowskiej – przyp. E.T. (Gdzie się znajduje ów pamiętnik na razie nie wiadomo – przyp. MKP.

[14]            Kazimierz Mystkowski jeszcze przed I wojną światową ubiegał się w Kaliszu o znaczną pożyczkę wraz z jakimś konkurentem u niemieckiego przemysłowca Fibigera. Fibiger nie był zdecydowany komu pożyczkę dać, a obu nie mógł. Wstał więc bardzo rano i poszedł do warsztatów pracy obu ewentualnych pożyczkobiorców i zastał przy pracy tylko Kazimierza Mystkowskiego. Wobec tego jemu dał pożyczkę, która uczyniła z niego człowieka bogatego.  Ów Fibiger miał w Kaliszu wspaniałą willę, czy tez pałac z okazałym frontowym wejściem. Wejście to było jednak stale zamknięte, a domownicy i goście używali tylko wejścia zapasowego. Fibiger twierdził, że frontowe wejście otworzy tylko dla niemieckiego cesarza Wilhelma.

[15]            Powinno być nie „dzisiaj” a „drugi” – przyp. S.K.

[16]            Walerię – przyp. S.K.

[17]            Świerzyny – wieś w Polsce położona w województwie łódzkim, w powiecie zduńskowolskim, w gminie Zapolice – przyp. MKP.

 

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 13

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

W kwietniu przyjechał z Wrocławia na kilkudniowy urlop pan Zdzisław Maszewski. Odwiedził nas razem z żoną, ciotką Zosią, jak ją nazywaliśmy. Interesujące były jego opowieści o Niemczech. Miał tam ograniczone możliwości poruszania się. Jego niemiecki Ausweis był opatrzony na zewnątrz dużym czarnym nadrukiem: „Achtung, Feind hort mit!” Pan Zdzisław przeżył we Wrocławiu kilka alianckich nalotów. Mówił, że to straszne: „Ziemia rozstępuje się pod nogami.”

Któregoś dnia ojciec wrócił z miasta z wiadomością, że odnalazła się mama Krzysia. Okazało się, że gdy tylko ludzie wykradli zamojskie dzieci z transportu śmierci, natychmiast je sfotografowano w tych ubrankach i w takim stanie, w jakim były zabrane rodzinom. Zdjęcia miały dwojakie znaczenie: dokumentowały niemiecką zbrodnię na dzieciach i stanowiły podstawę identyfikacji. Zdjęcia dzieci, których imiona, nazwiska i pochodzenie były nieznane, zostały rozesłane przez RGO do miejsc osiedlenia wygnańców z Zamojszczyzny. Wielu z nich znajdowało się w Żelechowie. Tam też na zdjęciu rozpoznała Krzysia jego rodzona matka.

Parę dni potem RGO nadesłało nam dokument stwierdzający, że moi rodzice wzięli na wychowanie z RGO dwu i półletniego Jana Tchórza, którego matka ma na imię Zofia.

Niebawem też nadszedł list od Zofii Tchórzymy: „W pierwszych słowach mego listu Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Droga Pani! Przepraszam, że tak długo nie pisałam. Nie miałam zdjęcia z obóch braciszków Jasiowych, z Bolcia i Tadzia młodszego. Piszę o swym losie: pracuję przy starcach w przytułku. Dostaję nagrody 100 złotych miesięcznie od Pana Burmistrza. Obiad dostaję w kuchni, co gotują dla nas wysiedlonych. Chłopiec starszy służy u gospodarza, a młodszy Tadzio chodzi do ochronki i dostaje śniadanie i parę deka chleba na kolację. Dwie mam córki, Walercię i Stefcię. Jedna jest w Berlinie, a druga w Prusach u gospodarza. Dłuższy czas nie wiedziałam o nich, bo nie miałam adresu. Starszej lepiej, a w Berlinie młodszej gorzej. Otrzymałam listy razem od obydwóch w maju. Piszą, że są zdrowe, to mnie cieszy. Jasiowi posyłam fotografię w liście i obrazek. Dziękuję Pani za czułe serce, że się Pani zaopiekowała moim dzieckiem. Teraz się już przyzwyczaiłam do swego losu, w jakim się obecnie znajduję. Nie wyobraża sobie Pani, jak miałam początkowo, jak mnie przywieźli do Żelechowa. W Dzień Bożego Narodzenia byłam na mszy. Powracam do swoich dzieci do szkoły, cośmy mieszkali parę rodzin wysiedlonych, usiadłam z Jasiem, zapłakałam, żem nie miała córek przy sobie. W tej chwili przyszły kobiety z Żelechowa i przyniosły nam potraw pośnikowych, podzieliły się z nami opłatkiem. Była to chwila radości. Posyłam często paczki do córki, bo pisze, że brak jej żywności. Pisała mi w liście, że dostają zupę szpinakową na czystej wodzie i po porcji chleba. Żołnierską bochenkę na cztery osoby i idzie na cały dzień do fabryki. Pracuje przy amunicji i materiałach wybuchowych.
Pozdrawiam Panią z całą rodziną i Synka Jasia.
Zofia Tchórz”

Któregoś dnia ktoś zapukał do drzwi. Mama odpowiedziała: „Proszę.” Drzwi się otworzyły i weszła wiejska zabiedzona kobiecina o czarnych lśniących oczach, z pięknymi kruczymi włosami przyprószonymi siwizną, owinięta w kraciastą chustkę. „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!”, powiedziała. Była jakby wystraszona.

Na twarzy mamy dostrzegłem jakiś dziwny skurcz czy błysk. Patrząc na kobiecinę, myślałem, że to żebraczka. „Czy ja dobrze trafiłam?”, zapytała. „Tak, na pewno dobrze — odpowiedziała mama zmienionym głosem. — Jest u nas pani synek”, dodała po chwili i obydwie wy-buchnęły płaczem.

Była to mama Janka. Przyjechała zobaczyć swego Jasiunia.

Straszne były jej przejścia. W dniu 5 grudnia 1942 roku zajechali do ich wsi, do Chomęcisk Małych koło Starego Zamościa, żandarmi i czarni[1]. Kazali opuścić chałupinę i wyjść. Pognano ich do obozu w Zamościu. Rodzina składała się wtedy z pięciu osób: ona, Zofia Tchórzyna, córka Stefcia lat czternaście, synowie — Bolek lat dwanaście, Tadzio lat dziesięć i Janek lat dwa. (Mąż zmarł przedtem, a szesnastoletnia córka Walerka już od czerwca 1942 roku przebywała na robotach w Niemczech.) Jeszcze z Zamościa zabrano Stefcię i wysłano w głąb Niemiec. Matkę z synami zawieziono do Żelechowa. Janek był chory. Miał odmrożone rączki, nóżki i brzuszek, a na dodatek w obozie zaraził się tyfusem.

Niebawem do ochronki zajechała niemiecka kolumna sanitarna i zabrała chorego malca. Gruba Schwester w obcisłym mundurze nawet nie dała matce pocałować chłopca na pożegnanie. Tchórzyna widziała jeszcze, jak odjeżdżający Jasiunio niezdarnie uderza rączką w szybę karetki niemieckiego Czerwonego Krzyża — i została bez: dziecka, z myślą, że straciła go na zawsze.

Gdy tylko Zofia Tchórzyna dowiedziała się, że jej Jasiunio żyje, zostawiła swoich synków na ludzkiej opiece i pojechała go odszukać, sprawdzić, czy nie zaszła jakaś, pomyłka.

Janek nie chciał się przywitać ze swoją matką, choć gdy tylko rodzice dowiedzieli się, kim jest, wszyscy zaczęliśmy go uczyć jego prawdziwego imienia i nazwiska. Gdy mówiliśmy mu: „Nazywasz się Jan Tchórz”, on oburzony krzyczał: „Aś ne Tuś, Aś Ksyś!” Gdy rodzona matka przytuliła go do piersi i zaczęła całować, odepchnął ją brutalnie i począł wydrapywać każdy pocałunek.

Została u nas kilka dni. Pragnęła się nacieszyć dzieckiem. Rodzice też chcieli, żeby się Janek do niej przyzwyczaił. Myśmy z bratem byli zbici z pantałyku. Cieszyliśmy się, że odnalazła się mama Janka, a jednocześnie baliśmy się, że zechce nam go zabrać. Miała przecież do tego prawo. Na razie jednak o zabraniu nie było mowy. Zofia Tchórzyna nie mogła swemu dziecku zapewnić bytu. Żyła w nędzy. Po kilku dniach, zaopatrzona na drogę, wyjechała do Żelechowa.

Pierwszy list, który za jakiś czas nadszedł, był bardzo smutny:

„Drogie Państwo! Donoszę Wam o swojem zdrowiu i powodzeniu. Gdym powróciła od Państwa, miałam listy od córek. Przykro mnie, bardzo tęsknią. Młodsza pisała, że nie wykonała w fabryce roboty, a jak się z tem nie zgodzi, to oddadzą ją do obozu. Jeździłam w swoje strony, do Zamojszczyzny. Dom mój rozebrali, na drugie miejsce złożyli. Pole obsiewają ci, co gospodarzą. Ojca odwiedziłam. Czuje się niedobrze, co już liczy sobie przeszło 70 lat. Starsza córka, Walerka, wróciła z powrotem na majątek z fabryki. Tadziu i Bolcio dzięki Bogu zdrowi. Ja się czułam niedobrze, bo z przemęczenia, w Rejowcu czekałam na pociąg 16 godzin i parę minut. Mamusia pozdrawia Jasiunia, całuje tysiące razy i również wszystkich w domu i pozdrawiam najbliższych, szczęśliwego przeżycia. Tak na razie kończę te parę słów Zostańcie z Bogiem
Zofia Tchórzyna”

Korespondencja z Tchórzyną trwała aż do nadejścia frontu.

W nocy z 12 na 13 maja zbudził nas silny nalot radzieckich samolotów. Spaliśmy wówczas przy otwartych oknach. Od rakiet oświetlających lotnikom cel było jasno jak w dzień. Nie schodziliśmy do piwnicy, choć dom trząsł się w posadach od eksplodujących bomb gdzieś w Śródmieściu.

W kilka dni później znalazłem w parku ulotki z podpisem Stalina. Zawierały wezwanie do walki z Niemcami.

W końcu maja przyszła do nas niespodziewanie ciotka Maszewska. Pana Zdzisława aresztowano we Wrocławiu. Ją zdołano ostrzec. Musiała natychmiast opuścić mieszkanie i ukryć się. Natychmiast też przyjechała do rodziców.

Wyjaśniła się dla mnie tajemnica wyjazdu pana Zdzisława do Niemiec. Pojechał tam jako zaprzysiężony żołnierz podziemia. Ta decyzja wymagała wyjątkowego poświęcenia z jego strony. Niełatwo było mu przyjąć na siebie dla dobra sprawy imię zdrajcy, jakim go w Ursusie okrzyczano, gdy zgłosił chęć wyjazdu. Ojciec wiedział o motywach jego decyzji, dlatego też ciotka przyjechała do nas.

Gestapo aresztowało obydwie siostry pana Zdzisława: Jadwigę Lenkiewicz zabrano z jej mieszkania przy ulicy Puławskiej, a Leonardę Jeleńską z fabryki cukierków, w której była zatrudniona. Obydwie torturowano na Szucha, jednakże nie wydały nikogo[2].

Wobec całkowitej wsypy ciotka Zosia została u nas. Dla mnie była to duża frajda. Do domu przybył ktoś nowy. Ciotka nie mogła wychodzić do miasta. Nie mogła ryzykować legitymowania. Musiała otrzymać nową „lewą” kenkartę, ze zmienionym nazwiskiem, a to wymagało czasu.

Z chwilą zamieszkania ciotki u nas nie mogły się już w naszym domu odbywać komplety. Trzeba było przecież zachować ostrożność. Tym bardziej że doszły nowe okoliczności. Ciotka Zosia nieraz wychodziła na krótkie spacery, czasami brała ze sobą Janka. Okazało się to wkrótce niebezpieczne, ponieważ gdy tylko rodzice przywieźli Janka, po Sadybie zaczęły kursować plotki, że za grube dolary przechowują żydowskie dziecko, a teraz gdy zobaczono z nim ciotkę, dodano, że przechowują również Żydówkę.

Wyrabianie fałszywej kenkarty trwało ponad miesiąc. Żeby zrobić do niej zdjęcie, ciotka musiała zmienić nieco swój wygląd. U jednego fryzjera obcięła piękne długie warkocze, u drugiego utleniła włosy. Nazywała się teraz Zofia Kowalska. Trzeba było następnie wynaleźć dla ciotki bezpieczną melinę. Z pomocą przyszła cioteczna siostra ojca, ciotka Stenia Ruszczykowska, która zaprotegowała ciotkę Zosię do pracy w majątku Dalbożek koło Mogielnicy. Niebawem też ciotka Zosia tam wyjechała.

Po wyprowadzeniu się rodziców Małgosi dziadkowie przyjęli nowych lokatorów. Byli to państwo Symonowiczowie z maleńkim synkiem, Tadeuszem. Pani Irena odznaczała się urodą i błyskotliwą inteligencją. Jej mąż, pan Władysław, starszy, siwiejący pan, sprawiał wrażenie uczonego. Wysoki, postawny, chodził zawsze z gazetą lub książką pod pachą. Pilśniowy wymiętoszony kapelusz, z którym się nie rozstawał, dziwnie nie pasował do jego wyprostowanej sylwetki, niemniej jednak rzucał się w oczy przede wszystkim i nadawał panu Władysławowi wygląd starego safanduły.


[1] Czarnymi miejscowa ludność określała volksdeutschów z Besarabii (ciemnowłosych, o śniadej cerze), których Niemcy osiedlali w spacyfikowanych wsiach Zamojszczyzny.

[2] Wg rozprawy A. Koniecznego Rozbicie wrocławskiej grupy wywiadu ofensywnego Komendy Głównej ZWZ-AK „Stragan” („Sobótka” 1973) inż. Zdzisław Maszewski był szefem tej komórki. Jej zadaniem było rozpracowywanie tajemnic niemieckiego przemysłu zbrojeniowego. Wsypę spowodował osławiony Ludwik Kalkstein. W toku śledztwa inż. Maszewski osłaniał swych towarzyszy i współpracowników. W dniu 21 lipca 1944 r. wyrokiem Volksgerichthof Senatu 2 w Berlinie został skazany na śmierć. Wyrok przez zgilotynowanie wykonano 11 września w więzieniu w Brandenburgu. Siostra inż. Maszewskiego, Leonarda Jeleńska, wobec braku dowodów została zwolniona z więzienia w Moabicie 23 września 1943 r. Drugą siostrę, Jadwigę Lenkiewiczową, skazano na dożywotnie więzienie. Zmarła wskutek ostrej niedomogi serca 11 sierpnia 1945 r. w Polskim Szpitalu Wojskowym Nr 7 w Anconie.

„Plotki rodzinne” cioci Steni cz. 17

Czas na dalszy ciąg rodzinnych plotek spisanych w latach 70-tych przez Ciocię Stefanię z Ruszczykowskich Krosnowską. Teraz przepisane przez nią dywagacje wuja Eugeniusza Tyblewskiego, wnuka Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej, na temat rodu Gorczyckich. Przepisałam słowo w słowo nie zmieniając ani przecinka.

2014-02-08 19.32.31

20140228_142446

20140228_142449 20140228_142454 20140228_142457

Przyjmujemy, że Marcin urodził się w 1649 r. i żył do 1742 r. urodził się więc wówczas, kiedy jego ojciec miał 39 lat. Czy to możliwe? Chyba tak, gdyby przyjąć wcześniejszą datę urodzenia, to jak już wyżej powiedziałem, zabrakłoby nam Gorczyckich do umieszczenia w trzech wiekach. Marcin był jedynym (prawdopodobnie) dzieckiem Samuela. Dlaczego? Chyba dlatego, że Samuel całe życie uganiał się za łupami i wdawał się w awantury i boje. Nie miał po prostu czasu na co innego. Jego zona mogła być osobą chorowitą, co także nie sprzyjało skłonnościom domatorskim Samuela. Fakt, że miała tylko jedno dziecko, może świadczyć o tym, że dość późno zaszła w ciążę i że przed tym miała jakieś z tym trudności. Była chyba także znacznie młodsza od męża. Albo Samuel późno się ożenił.[1] 
Z dokumentów wynika, że Marcin był w 1698 r. żonaty. Oczywiście ślub mógł być znacznie wcześniej. Marcinowi daję 98 lat życia. To zrozumiałe. Marcin miał już fortunę i nie musiał już tak usilnie o nią zabiegać. Żył w czasach bardziej spokojnych. Za jego życia były właściwie dwie wojny ukoronowane Chocimiem i Wiedniem. Udział szlachty w tych bitwach był znaczny. Pospolite ruszenie było poważnie przez Sobieskiego traktowane. Temu, kto nie wziął udziału w pospolitym ruszeniu konfiskowano wówczas majątki. Ryzyko się nie opłacało. Należy więc przypuszczać, że skoro Gorczyckim majątku nie skonfiskowano, to jeśli Marcin nie był nawet bohaterem, to i tak na tych wojnach, a właściwie bitwach był. Poza tym prowadził spokojny tryb życia. Był szlachcicem w czwartym pokoleniu. Fakt ten musiał wpłynąć na jego sposób życia, odżywiania się i pracy. Musiał więc mieć wpływ na przedłużenie życia.


[1] Równie dobrze mógł być konflikt „RH” – przyp. Stefanii z Ruszczykowskich Krosnowskiej. 

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 17

A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska

Siąszyce, dnia 29.III.1921 r.

Niedawno wróciłam z kopalni „Czeladź” od Ignasia. Pobyt tam zostawił mi najmilsze wspomnienia. W synowej mojej znalazłam prawdziwą córkę, patrzałam na ukochaną siostrę Skrzynecką, na wnuka, na szczęście syna, że mu Pan Bóg dał żonę z sercem i że wrócił z wojny szczęśliwie z krzyżem walecznych na piersiach. Był w potyczkach nad Bugiem. 6 sierpnia przepłynął Bug w całym uzbrojeniu. W tym mokrym ubraniu cały dzień stał pod kulami bolszewickimi, z całym patriotyzmem bił się narażony ciągle na śmierć i Pan Bóg go ocalił, bo jakież to prawdziwe, że bez woli Boskiej włos człowiekowi z głowy nie spadnie. Ignaś poszedł na wojnę z takimi słabymi płucami, wychudzony po odbytej parę miesięcy temu chorobie płucnej, a wrócił po niewygodach wojennych w pełni sił[1]. Poszedł na ochotnika, tak samo zięć mój Franuś Kokczyński podczas inwazji bolszewickiej na Polskę. Obaj jednakowo wolni od służby wojskowej dla zdrowia słabego, nie wahali się rzucić żonę i dzieci i iść na obronę naszej wolnej Ojczyzny. Nigdy nie zapomnę tych strasznych dni podczas pochodu bolszewickiego na Warszawę. Byłam wtedy w Kaliszu. Polacy zgnębieni snuli się, milcząc, po ulicach. Często można było zobaczyć, jak idąc czytali gazety. Na twarzach przechodniów nie można było wyczytać radości. Tę tylko widziałam u Żydów, którzy przez wieki żyjąc z nami i innymi narodami, nie zżyli się i zlali z nimi, a tylko wyodrębnili i ściślej jeszcze zsolidaryzowali się ze sobą.

Byłam tak silnie zdenerwowana położeniem Kraju, że chwilami myśli zebrać nie mogłam. Ciągle widać było, po przyjściu każdego pociągu, całe rodziny uciekające od strony Warszawy. To zestawienie tej grozy utraty Ojczyzny, przelania krwi naszych rodaków w porównaniu z tymi śladami barbarzyństwa niemieckiego w Kaliszu, przez zbombardowanie i spalenie Kalisza, było straszne. Ruiny Kalisza przypominały Pompeję. Był to w swoim rodzaju niezwykły widok, imponujący swą grozą. Dla mnie Kalisz ma tyle wspomnień, że każda bytność wiele nerwów kosztuje. Czasem jak widzę w ruinach odkryte ściany pokoi, gdzie kiedyś z mężem mieszkałam, nie mogę oczu oderwać, czuję po prostu ból fizyczny w sercu, a pomimo tego patrzę i pastwię się sama nad sobą, bo mam wrażenie, że tam są mego męża myśli, słowa, a może i dusza, za którą tęsknię.

Koło drugiego mieszkania, gdzie mieszkaliśmy lat 20 oboje i wychowali nasze dzieci, również przejść obojętnie nie jestem w stanie. Czasem, jak nikogo nie ma, wejdę od strony podwórza i patrzę na ogród, na drzewa sadzone ręką mego męża. Patrzę na okna, schody, a wtedy kiedy zdaję sobie sprawę, że tam w pokoju, poza tymi drzwiami dawniej były najbliższe memu sercu osoby, a dziś tylko obcy ludzie, tłumię łkanie i uciekam, by ukryć łzy cisnące się do oczu[2].

Takie to życie ludzkie, więcej w nim łez niż radości.  Jadąc do Siąszyc cieszyłam się, że zobaczę Stasię Trzebuchowską, za którą tęskniłam. Tak zżyłam się z nią, tak przyzwyczaiłam do niej, do twarzy zawsze pogodnej i dziwnie troskliwej dla mnie i dla jej dzieci. Zastałam Stasię skamieniałą z bólu po stracie syna Bolesława. Nic ją dziś już nie cieszy. Straciła dziecko, które może nie więcej od innych ją kochało, ale najwięcej okazywało tego serca, którego tak w życiu pragnęła, a tak mało miała okazywane. Boleś Trzebuchowski skończył szkołę realną we Włocławku, chorążówkę w Warszawie. Był ochotnikiem w wojsku polskim od przeszło dwóch lat, walczył na frontach, a zginął w domu przez nieostrożność od kuli przy czyszczeniu rewolweru. Zapomniał wyjąć kulę i ta przez oko przeszła mózg. Tak się nie spodziewał wystrzału, że nawet oka nie zmrużył, powieka była nieprzestrzelona. Ksiądz zdążył przyjechać, dał mu rozgrzeszenie i ostatnie olejem świętym namaszczenie. Pochowany w grobie familijnym w Siąszycach. Miał lat 24.



[1]              Do dziś mam książeczkę do nabożeństwa, którą miał przy sobie mój Ojciec, kiedy przepływał przez Bug w czasie walki. Każda stroniczka książeczki była obwiedziona czerwoną ramką. Po wyjściu z wody Ojciec zauważył, że obwódki się rozpłynęły częściowo, w sposób widoczny – przyp. E.T.

[2]              W 1972 r. kiedy byłem w Kaliszu, dom dziadków Tyblewskich, to znaczy dom, w którym mieszkali wraz z dziećmi, stał jeszcze. Jego obecny stan jest już opłakany, ponieważ dom nie jest od szeregu lat restaurowany. Podobno jest przeznaczony do rozbiórki. Budował go architekt Thurner. Dom był urodziwy. Mam jego różne zdjęcia. Stał dawniej przy ul. Ogrodowej 7. Obecnie ta ulica nazywa się Kościuszki 7 – przyp. E.T.
W google maps jest streetwiev z tym domem. Dom stoi i straszy. Ma okna zabite dechami – przyp. MKP. 

 

„Plotki rodzinne” cioci Steni cz. 16

Czas na dalszy ciąg rodzinnych plotek spisanych w latach 70-tych przez Ciocię Stefanię z Ruszczykowskich Krosnowską. Teraz przepisane przez nią dywagacje wuja Eugeniusza Tyblewskiego, wnuka Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej, na temat rodu Gorczyckich. Przepisałam słowo w słowo nie zmieniając ani przecinka.

2014-02-08 19.32.31

20140228_142428

20140228_142431 20140228_142437 20140228_142439 20140228_142446

Samuel żył w niezwykle trudnych czasach i ciekawych. W czasach „Ogniem i mieczem”, „Potopu”. Mieszkając w sandomierskiem w Mnichowie lub Korczynie nie do pomyślenia by nie wojował stale. Wiemy, że był okres, w którym Gorczyccy byli bardzo bogaci. Któż tę fortunę mógł zdobyć? Czasy Samuela najbardziej się do tego nadawały. Samuel to imię, to imię kojarzy mi się z innym Samuelem – Łaszczem. Była to postać niezmiernie barwna. Znam tę postać z encyklopedii biograficznej, którą stale w zeszytach kupuję. Nazwisku Łaszcza poświęcono sporo miejsca. Był to słynny zagończyk, rycerz nad wyraz odważny, niemal nie schodzący z konia, chyba tylko po to, by wejść do sądu. Tak, niestety, prócz tych zalet Łaszcz był niespotykanym warchołem i pieniaczem. Procesował się stale. Był nieskończenie często skazywany na banicję (o ile pamiętam posiadał 200 wyroków) i 27 coś razy na infamię. Zabierał majątki wszystkim, komu się dało. Nie pominął nawet rodzonej siostry. Dawnoby zgnił w więzieniu, gdyby nie fakt, że miał jakieś specjalne względy w rodzinie Koniecpolskich, a jak wiadomo, była to rodzina wpływowa. Hetman wybronił go wielokrotnie i jakoś się mu układało, że kiedy było z nim już bardzo źle, to wówczas nadchodziła jakaś potrzeba wojenna, Łaszcz na nią szedł i wracał z kolejnymi triumfami. Szwendał się po całych Kresach – Ukrainie, Białorusi i nie sposób by nie spotkał Samuela Gorczyckiego[1]. Mogli się tylko widzieć przelotnie, ale mogła się między nimi zadzieżgnąc nić przyjaźni. Skąd więc wzięła się ta fortuna Gorczyckich, czy nie z dobrego przykładu Łaszcza? W tych czasach niestety taki tryb życia nie był należycie w Polsce potępiany. Nie można wykluczyć, że fortunę Gorczyckich zrobił Samuel.
Samuel także miał burzliwe życie i nie mógł żyć dłużej niż 73 lata. Ponieważ dokument powiada, że już w 1632 r. był żonaty z Heleną Grotówną, przeto nie mógł chyba urodzić się później niż w 1610 r. Dokument miał chyba już kilka, kiedy został sporządzony. Nie wiem, ale wydaje mi się, że dobrze zrozumiałem zapis heraldyczny.  Czy mógł jednak urodzić się wcześniej? Oczywiście mógł, ale wówczas musiałby żyć nieprawdopodobnie długo. Skoro datę jego urodzenia przyjmujemy na 160 to z tego wynika, ze urodził się, kiedy jego ojciec miał 31 lat, to jest bardzo prawdopodobne, ponieważ Samuel miał rodzeństwo przed nim urodzone.


[1] Tego nie byłabym pewna – przyp. Stefanii z Ruszczykowskich Krosnowskiej