Archiwum miesiąca: czerwiec 2014

Franciszek Gorczycki „Notatki z Opoczyńskiego” cz. 9

Oto kolejna część wspomnień z powstania styczniowego Franciszka Gorczyckiego, czyli brata mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej. Wspomnienia zostały opublikowane w 1967 r. książce „Spiskowcy i partyzanci 1863 roku”.

franciszek Gorczycki

Franciszek Gorczyczki
zdjęcie z okresu powstania styczniowego

Na drugi dzień po rozstrzelaniu Iskry[1] cały oddział Chmieleńskiego, złożony z jego podkomendnych z oddziału Ottona (Węgra)[2] i oddziału Sokołowskiego (Iskry), przybył do Mełchowa i tam Chmieleński decydował się przyjąć bitwę z oddziałem wojska rosyjskiego, jaki nań dążył z Kielc[3]. W tym celu: a) oddział Ottona zajął krzaki od strony północnej, najwięcej ku Drochlinowi wysunięte, b) oddział po Iskrze (nie pamiętam, kto tym oddziałem dowodził)[4] zajął las położony po stronie południowej Bełchowa, c) oddział Chmieleńskiego środek pozycji, ogród i dwór w Bełchowie, d) kawaleria pod dowództwem Rzepeckiego[5] stała w wąwozie przy ogrodzie w Mełchowie.

Około godz. 9 rano zaczęła się bitwa pod Bełchowem. Piechota rosyjska najpierw z największą siłą (od strony wschodniej, tj. od Drochlina) atakowała oddział Ottona (na lewym skrzydle naszej pozycji) stojący i oczekujący bitwy w krzakach wśród pól, toteż z oddziału tego zginęła tylko 1/10 część. Sam Otton został ciężko ranny, uniesiony z pola bitwy przez swoich podczas odwrotu, zostawiony został we wsi Niegowa, gdzie umarł i tam pochowany został[6]. Podobno Otton ten był członkiem arystokratycznej rodziny węgierskiej[7]. W dwa lata po powstaniu kilka osób jego rodziny (w r. 1866) przyjechało do Niegowy, aby zmówić pacierz u jego grobu.

Około godz. 12 w południe zaczął się zupełny odwrót całego oddziału Chmieleńskiego. Nie mógł on skierować odwrotu tego w stronę zachodnią, tył mu bowiem zajęli z tej strony dragoni i część piechoty rosyjskiej, skierował więc odwrót ku Lelowu, tj. na południe, i po przejściu około Staromieścia przybył do Lgoty Błotnej, ciągle mając na karku wojsko rosyjskie i ciągle będąc zmuszony odstrzeliwać się najeżdżającym z boków kozakom i dragonom.

Chmieleński poszedł dalej do wsi Bystrzanowice, a następnie przez wsie Gorzków, Niegowę do Zdowa i aż do tej wsi był nieustannie ścigany przez wojska rosyjskie, które po drodze spaliły budowle dworskie w Bystrzanowicach, nie wiadomo nawet, z jakiego powodu, bo tam nie było nawet utarczki z powstańcami.

Kawaleria powstańcza pod dowództwem Rzepeckiego (z Ks. Poznańskiego), o którym nie wiem dobrze, czy był wojskowym pruskim, czy tez uczył się sztuki wojennej w Cunco, była wysłana przeciw dragonom biorącym tył oddziałowi w czasie bitwy (pod Bełchowem), sromotnie jednak uciekła w stronę Złotego Potoku i zatrzymała się dopiero w osadzie Julianka na drodze od Janowa do Przyrowa w bliskości wsi Zalesice.

W bitwie pod Bełchowem było Rosjan około 5 rot z dwoma działami. Trzy złączone pod Chmieleńskim oddziały liczyły od około 600 do 700 piechoty i 150 kawalerii. Była to chwila, kiedy Chmieleński miał największy oddział.

Najpierw powstańcy zostali wyparci z krzaków wśród pól (oddział Ottona), następnie ustępował oddział piechoty Chmieleńskiego (środek) w stronę lasku, w którym był ustawiony oddział po Iskrze (prawe skrzydło ze strony południowej).

Działa rosyjskie strzelały do oddziały Chmieleńskiego stojącego w ogrodzie i między budynkami dworskimi, nie robiąc szkody powstańcom, ale już po drugim wystrzale armatnim uciekła kawaleria jego stojąca, jak wiadomo, w wąwozie ciągnącym się obok ogrodu i zabudowań z prawej strony względnie do frontu powstańców w folwarku.


[1] Władysław Sokołowski, pseud. Iskra, dowódca partii powstańczej w Krakowskiem, za nadużycia i gwałty skazany na karę śmierci, rozstrzelany w Drochlinie 28.IX.1863 na mocy wyroku powstańczego sądu wojennego.

[2] Esterhazy, pseud. Otto (ur. ok. 1828, zginął 30 września 1863 w czasie bitwy pod Mełchowem) – węgierski powstaniec, rotmistrz kawalerii, dowódca oddziału wojsk polskich w czasie powstania styczniowego.

[3] Bitwa pod Bełchowem rozegrała się 30.IX.1863.

[4] Dow. Oddziału po Iskrze został Teofil Władyczański, pseud. Zaremba, b. ppłk wojsk carskich, płk powstańczy; zm. z ran po bitwie pod Bełchowem.

[5] A. Rzepecki, słuchacz szkoły wojskowej we Włoszech, rtm. Wojsk powstańczych, dow. Kawalerii u Chmieleńskiego, potem u Bosaka, w końcu listopada zdjęty z dowództwa za nieudolność, wkrótce schwytany i zesłany na Sybir.

[6] Esterhazy pochowany został w Lelowie.

[7] Rzeczywiście pochodził z węgierskiej rodziny magnackiej Esterházy. Pierwsza wzmianka na temat tej rodziny pochodzi z 1527. Trzej pierwsi znaczący członkowie rodu to bracia Nikolaus, Paul i Daniel Esterházy, dali oni początek do dziś istniejącym głównym liniom rodu Esterházy, mianowicie: Forchtenstein, Czesznek i Zvolen.

Udostępnij na:

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 25

A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska

Strzelce Wielkie, 6 sierpnia 1923 r.

Nie umiem pielęgnować kwiatów, z wielką przyjemnością patrzę na dwie rabaty u Wandzi pełne kwiatów: bratków, goździków itd. Każdy prawie z tych kwiatów budzi inne wspomnienia z lat młodych. Koło płotu wysiały się pewnie z dawnych lat parę żółtych nagietków. Ten kwiat pospolity przypomina mi, kiedy dzieckiem będąc, wymykałam się cichaczem na wieś do piastunki mojej poczciwej Felkowej. Niosłam jej jak zwykle jakiś kawałek placka lub rodzynków i biegłam przez łąkę, kładkę, nad strumień, bojąc się, żeby mnie kto nie spostrzegł w domu. Szczęśliwa byłam, jak się zbliżałam do chaty, przed oknami której aż się żółciło od nagietek. Mieszkali wtedy rodzice moi w Lgocie Gawronnej w Kieleckim. Mogłam mieć najwyżej lat 7, ponieważ pamiętam, że dawna moja piastunka dała mi jakiś barszcz na ławce i stojąc, ledwo jeść mogłam. Zamążpójście tej mojej piastunki i tęsknota za nią to było pierwsze moje zmartwienie w mym życiu. Zdaje mi się, że ta sama piastunka karmiła brata mojego Józika. Pachnący groszek przypomina mi Saluńkę naszą, tę najidealniejszą istotę, jaką znałam w życiu. Ona tak lubiłam ten kwiatek. I siała go dużo. Goździki i astry przypominają mi mój pobyt z Matką w Busku, a duże żółte kwiaty, coś w rodzaju georginii tylko jeszcze wyższe, to męża mojego ukochanego. On je tak bardzo lubił i zachwycał się nimi w Rohoźnie, gdzie na bujnym czarnoziemie rozrastały się wspaniale. W ogrodzie Franusiów tam liście nasturcji dochodziły wielkości deserowych talerzyków. Najmilsze jednak kwiaty to narcyzy, te się nie wiążą z żadnym smutnym wspomnieniem, owszem przeciwnie – przypominają mi Żóraw, gdzie nadzwyczajnie stary dwór z dwoma gankami, werandą obrosłą dzikim winogronem, otoczony klombami, w których aż bielało na wiosnę od narcyzów, roił się gośćmi i rodziną. Tam nasza Marylka wyszła po raz drugi za mąż, tam jeszcze bywał brat mój Cypryś. Później już go więcej nie widziałam. Miałam lat 13 jak wyprowadziliśmy się z Żórawia. Róże przenoszą mnie w czasy narzeczeństwa i młodości mojej. Pamiętam jak snop cały ślicznych pełnych róż narwałam i wiozłam do miasta do koleżanki mojej.

Tak dla nas starych zostały tylko wspomnienia. Z chwilą, kiedy nasze dzieci zostają same ojcami i matkami, powinniśmy umieć wycofać się z życia, nasze zadanie skończone. Młodość moja, a raczej kilka lat przed zamążpójściem po śmierci ojca naszego przeżyłam  w ciągłej trosce o byt nasz. Ten czas to była nasza ruina majątkowa. Matka została ze zobowiązaniami na wsi 50 włókowej bez ojca rodziny. Patrzyłam ciągle na jej zabiegi i ciągłe troski samotnej wdowy, tego czasu zatem nie mogę zaliczyć do chwil jasnych w życiu. Mogę śmiało powiedzieć, że mojej młodości nie żałowałam wcale, najszczęśliwszy czas w mojem życiu, to był wtenczas, kiedy mój Ignaś skończył naukę, córki dorosły i żyłam ich życiem. Tym moim dzieciom zawdzięczam najjaśniejsze chwile życia. One dzieliły się ze mną każdą myślą. Przeżywałam z nimi każdą ich radość, patrząc na nich i widząc jak są bardzo kochane. Byłam tak szczęśliwą, że nie mogłam równać nawet tego uczucia z tym, jak widziałam, że sama byłam kochana przez męża. To była dla mnie najpiękniejsza młodość. Teraz chciałabym, aby to samo przeżyły dzieci moje i dlatego przestając z wnukami ciagle kontroluję się sama, abym nie zabierała serc wnuków dla siebie, bo to by była krzywda mych dzieci, tym boleśniejsza, że zadana przez własną matkę. Dlatego napisałam, że czuję, iż powinnam się wycofać z życia Zadanie moje skończone, teraz myśl moja powinna zwrócić się na życie przyszłe Żebym się tylko więcej modlić mogła. Myśli mam tak rozpierzchniętą, że jedynie modlitwa za umarłych skupia myśl moją dłużej. 

Łowicz, 24 kwietnia 1924 r.

20 kwietnia 1924 r. zmarła w Kaliszu matka mego zięcia Helena z Dzierżawskich Kokczyńska. Zmarła szczęśliwa, bo otoczona wszystkimi dziećmi i najtroskliwszą opieką kochających ją synów. Pochowana w Malanowie obok męża i jego rodziców.

Łowicz, 18 maja 1924 r.

Najstarsza siostra mego męża Tekla zmarła w Kaliszu. Z dziesięciorga rodzeństwa żyje już tylko czworo. W tym czasie tak wypada mi, że notuje same zgony.

1 maja przyjechała do nas serdeczna przyjaciółka córki mojej Zosi pani Soszyńska i 3 maja skończyła życie. Pękła żyła sercowa. Pani Soszyńska była kobieta z zupełnym zaparciem się siebie, żyła zawsze z myślą o innych bez cienia egoizmu. Franusiowie sprowadzili jej księdza, zdążyła się jeszcze wyspowiadać. Nie miała dzieci, tylko staruszkę matkę przy sobie, o której w godzinie śmierci jeszcze pamiętała, zwróciła swoje śliczne czarne oczęta na męża i powiedziała: „Bądź dobry dla matki”. Było to ostatnie zdanie, jakie wypowiedziała. Potem, pomimo starań doktorów serce coraz słabiej biło, aż w końcu zupełnie zacichło. Śmierć tę odczuliśmy bardzo w całym domu, bo kochaliśmy panią Soszyńską jak bliską krewną. Zosi oczy od łez nie odsychały przez pierwsze te dni. Pochowana jest w Łowiczu. Na pogrzeb zjechała najbliższa rodzina, dwaj doktorzy: Machczyński po rodzonym bracie i Bodnar po siostrze. Mówili u nas podczas obiadu po pogrzebie, że taki koniec był dawno przewidywany przy chorym sercu i szczęście, że się nie przyszło to na ulicy lub w wagonie. Była od najmłodszych lat bardzo uczuciowa. Wyczerpało ją życie i pobyt w bolszewii. Było nam tak przykro, że teraz kiedy dostała się do Polski, kiedy warunki bytu zmieniły się jej na lepsze, to przyszła śmierć. Trudno, takie widać były wyroki Boskie. Najwięcej jest biedna jej ociemniała prawie matka, która przeżyła wszystkie trzy córki.

Byłam w Kaliszu podczas odpustu św. Józefa, wyspowiadałam się, pomodliłam za wszystkie moje dzieci i z takim żalem, taką tęsknotą żegnałam wychodząc cudowny obraz św. Józefa, z myślą, że pewno więcej go nie zobaczę. Ileż tam opieki tego świętego doznałam. Ile tam razem z ukochanym mężem gorąco się modliłam za nasze dzieci. Teraz jeździłam, aby podziękować za łaskę doznaną, że kiedy Wandzia, wnuczka, ciężko chorowała i spodziewana była operacja, przyrzekłam sobie rok pościć środy do św. Józefa i Pan Bóg za przyczyną tego świętego raczył mnie wysłuchać. Gorączka spadła i niebezpieczeństwo minęło. Odpust w Kaliszu ośmiodniowy przypada na opiekę św. Józefa w trzecią niedzielę Wielkiej Nocy. Raz w młodych latach pamiętam jak na 19 marca zjechały się siostry mego Ojca do Kalisza Chrzanowska i Rudnicka, a później z moim Ojcem pojechały do nas. Wiele osób przyjeżdżało  z Poznańskiego, teraz coraz mniej widzimy osób z inteligencji na tym odpuście, czyżby tak wiara zaniknąć miała w tego cudownego świętego, o którym św. Teresa pisze „nie pamiętamy, bym go o cobądź w święto Jego nadaremnie błagała.”[1]


[1]              Obraz św. Józefa z Matką Boską i małym Panem Jezusem znajduje się nadal w kościele w Kaliszu. Przekonałem się o tym, kiedy byłem osobiście w Kaliszu w 1962 r. widziałem go zresztą po raz pierwszy. Obraz ten miał burzliwe dzieje. Był przed wojną okradziony, ale złodziei złapano i odebrano im cenny łup. Stosunkowo niedawno, bo chyba w 1973 r. miał miejsce pożar w kościele, który strawił cenny bardzo i stary obraz w ołtarzu głównym, ale, jak czytałem, nie uszkodził obrazu św. Józefa – przyp. E.T.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 19

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

W piwnicy wszyscy rozprawiali, dlaczego nasi nie zaatakowali fortu, kiedy to nastąpi, czy powstanie się udało, kiedy nadejdzie z pomocą armia radziecka.

W mieście pożary szalały już na dobre. Nawet przez okienko piwniczne widać było jaśniejące łuny nad Warszawą.

Nawał wrażeń tego pierwszego dnia powstania był tak wielki, że poczułem się nagle bardzo zmęczony i wsłuchując się w „nocne rodaków rozmowy” zasnąłem.

Rano, gdy tylko zbudził się dzień, wstałem. Ojca już nie było. W piwnicy panował chłód, a za oknem siąpił deszcz. Pierwsze wiadomości, jakie usłyszałem, były bardzo smutne. Kiziek umarł wczoraj o dziesiątej wieczorem. Pod Wilanowem poległ „pacjent” doktora Szczubełka, który zamieszkiwał u naszych sąsiadów.

Jeszcze przed południem wyjaśniło się, że przy zdobywaniu reflektora poległ nie Kiziek, ale jego młodszy, osiemnastoletni brat, Wojtek Chróścicki, „Bystry”. Podczas ataku na reflektor Niemcy bronili się rozpaczliwie w przekonaniu, że powstańcy nie będą ich oszczędzać. Placówkę poprzedzało długie przedpole. Nasi zdecydowali się na atak granatami. Odłamkiem jednego z nich został ranny Wojtek. Rana w brzuch okazała się śmiertelna. Pochowano go koło kościoła na Czerniakowie. Wojtek Chróścicki był pierwszą ofiarą walk powstańczych na Sadybie.

Po stracie dwóch żołnierzy i po bezskutecznym wzywaniu pomocy Niemcy z obsługi reflektora poddali się i zostali odprowadzeni do podziemi klasztoru Bernardynów. Nasi zdobyli reflektor, kilka karabinów i nieco amunicji. Pod wieczór powstańców rozdzielono na dwie grupy. Pierwsza pozostała na Czerniakowie, żeby zbudować barykady w poprzek alei Sobieskiego, koło Fortu Legionów, na linii fosy i na Czerniakowskiej w okolicy kościoła. Druga grupa, bardzo liczna, rozpoczęła odwrót przez Jezioro Czerniakowskie, Augustówkę i Wilanów do Kabat. Po osiągnięciu pól rabarbarowych, obok wału przeciwpowodziowego, na przedpolu wilanowskiego parku, nasi zalegli w bruzdach pod morderczym ogniem niemieckich cekaemów jednostek frontowych Wehrmachtu. Wielu tam poległo, między innymi siostrzeniec doktora Szczubełka, Konstanty Millo („Milion”), który nosił podobne okulary jak ów „pacjent”, no i obaj przebywali w towarzystwie doktora, stąd ta pomyłka w wiadomości o śmierci „pacjenta”.

Kilkunastu powstańców z tej grupy Niemcy wzięli do niewoli, a następnie rozstrzelali w parku wilanowskim, u podnóża tarasu. Reszcie udało się wycofać ku Natolinowi, aby okrężną drogą dotrzeć do Kabat. Również i tam natknęli się na niemieckie cekaemy, tym razem ziejące ogniem z wysokiej skarpy od Ursynowa na długie płaskie przedpole. Kilkunastu powstańców znów poległo, między innymi podporucznik Ryszard Kitalla („Huragan”). Część kolumny dotarła jednak do Kabat. Wielu powstańców pozostało zakonspirowanych na Sadybie, czekając na dalsze rozkazy.

Powstańczy samochód ciężarowy, towarzyszący grupie, która przedzierała się w kierunku na Wilanów, utknął na skutek jakiegoś defektu. Jego wrak z silnikiem na gaz z stali generator można było oglądać jeszcze parę lat po wojnie na drodze za Jeziorem Czerniakowskim.

Po pierwszym dniu burzliwych wydarzeń nastąpił okres długotrwałego wyczekiwania, okres niepewności i stale napiętych nerwów. Poruszanie się po Sadybie było utrudnione i bardzo ograniczone. Kto tylko pojawił się w polu widzenia załogi fortu, natychmiast został ostrzelany.Pamiętam krytyczną sytuację, w jakiej się znalazł namiętny | rybak, towarzysz połowów naszego dozorcy. Mianowicie poszedł on „na robaczki”. Obserwowałem go z okna klatki schodowej, jak wybierał je z przegniłych gałęzi, których wiele leżało na dnie fosy, tuż przy brzegu. Był zasłonięty skarpą fosy, a więc niewidoczny z fortu. Gdy wracając dochodził już do brzegu skarpy i znajdował się kilkanaście metrów od naszego ogrodu, na ulicy Morszyńskiej ukazał się odkryty niemiecki samochód ciężarowy z cekaemem zamontowanym na platformie. Serce uciekło mi do gardła. Szybko pobiegłem podwórkiem na klatkę schodową numer 1, aby znaleźć się najbliżej owego rybaka, ostrożnie uchyliłem drzwi, położyłem się na podłodze, żeby nie być widocznym z fortu, i jak mogłem najostrożniej, zacząłem wołać, że Morszyńską jadą Niemcy. Usłyszał mnie i błyskawicznie przeskoczył do dziecinnej piaskownicy, w której położył się plackiem. Chwała Bogu Niemcy z fortu manewru tego nie dostrzegli, obserwując swych ziomków na samochodzie. Patrol samochodowy przejechał Okrężną przed blokiem, zakręcił w Powsińską i zniknął za domami, a niefortunny rybak, czołgając się wzdłuż siatki ogrodzenia obrośniętej dzikim winem, dobrnął do naszego bloku powitany obfitymi przekleństwa-mi tych, którzy go obserwowali.

Kilkakrotnie spoglądałem w tych dniach ukradkiem przez okno mieszkania na fort. Sprawiał wrażenie wymarłego. Niemcy wysadzali zaledwie głowy z okopów na szczycie. Do kazamat wchodzili tylko z południowej strony, przez jedyne dwa wejścia, obawiając się zaskoczenia. Nie wykończony bunkier na moście zwodzonym, prowadzącym niegdyś na podwórzec fortowy, był nie obsadzony.

W tych pierwszych dniach powstania czas biegł bardzo powoli i monotonnie. Wiadomości zza Wisły nie było w ogóle, a z miasta przychodziły wieści bardzo skąpe i bardzo okrężną drogą. Niektóre z nich były przerażające. Opowiadano, że na Woli Niemcy mordują ludność cywilną, że masowo rozstrzeliwują, że wrzucają przez okna granaty do mieszkań i piwnic, wszędzie gdzie tylko są Polacy. Eksplozje i strzelaninę słychać było u nas przez cały czas. Przez cały też czas dniem i nocą widzieliśmy łuny szalejących w mieście pożarów. Od czasu do czasu dochodziły wieści z Mokotowa, że nasi odnoszą sukcesy, że walczące tam oddziały AK mają kryptonim „Baszta”.

Nareszcie dowiedziałem się, kto to jest ów tajemniczy kapitan „Jaszczur”. Okazało się, że to dobrze mi znany doktor Szczubełek. Powiedział mi o tym ojciec dopiero teraz — sam wiedział grubo wcześniej, jeszcze przed wybuchem powstania. Doktor zapytał kiedyś ojca w sąsiedzkiej pogawędce o Antka i ojciec odpowiedział, że Antek ma przydział do batalionu w Śródmieściu. Doktor zapytał więc ojca wprost: „A czy pan ma już swój przydział?” I tak ojciec otrzymał funkcję zastępcy kwatermistrza V Rejonu 5 Obwodu AK w Warszawie. Teraz o kapitanie „Jaszczurze” krążyły różne wieści. Mówiono, że walczy na Mokotowie. Niektórzy twierdzili, że przedarł się z częścią oddziału do Kabat.

Przykre wiadomości dochodziły z najbliższego sąsiedztwa. Niemcy spalili wszystkie domy za Jeziorem Czerniakowskim. Spalili również Augustówkę. Wieści te nie ulegały wątpliwości — dymy z płonących osad wiatr znosił aż na Sadybę. Kilkakrotnie w ciągu tych dni wchodziłem na strych, ażeby przez klapę w dachu obserwować miasto, widziałem również płomienie i dymy za jeziorem. Zdawało mi się nawet, że widzę ludzi pędzonych przez Niemców. Rano zjawił się u nas w piwnicy Jędrek Kuźniar.

Ogromnie się ucieszyliśmy. Wszyscy jeden przez drugiego dopytywali się o wiadomości. Od niego dowiedzieliśmy się szczegółów o pierwszych walkach. Opowiedział nam też o swoich pierwszych wojennych „przygodach”. Słuchałem go z otwartymi ustami i zazdrościłem mu.

Gdy Jędrek zgłosił się do oddziału, musiał przedstawić pisemne zezwolenie matki, żeby go przyjęto, ponieważ nie miał ukończonych osiemnastu lat. Wraz z nim zgłosili się koledzy Antka, Jędrek Górniak i Tadek Tabias. Dowódcą pododdziału, do którego ich przydzielono, okazał się dobrze znany im kontroler tramwajów miejskich, pan Wiśniewski, który za okupacji ukarał kiedyś Jędrka mandatem za jazdę tramwajem na gapę. Jędrek postanowił mu się teraz przypomnieć. Sprężył się na baczność i wyrecytował: „Panie poruczniku, melduję posłusznie, że mandat za jazdę na gapę w wysokości 10 złotych zapłacono!” Kiedy nasi mieli atakować obsługę niemieckiego reflektora, zadaniem Jędrka było obserwowanie ulicy Czerniakowskiej z okna na piętrze klasztoru Bernardynów. Jedyną bronią, jaką dostał wówczas z przydziału, były dwa angielskie granaty obronne, tzw. milsy. Z niecierpliwością wsłuchiwał się w odgłosy walki toczącej się w pobliżu, nie biorąc sam w niej udziału. Nasi atakowali z kilku stron. Gdy ucichły strzały, okazało się, że po polskiej stronie była tylko jedna ofiara, ciężko ranny w brzuch Wojtek Chróścicki. Przeniesiono go natychmiast do chałupy stojącej nie opodal, nad brzegiem fosy, założono prowizoryczny opatrunek i umieszczono w klasztorze. Wiedział, że musi umrzeć.

Gdy zaczął zapadać zmierzch, po rozdzieleniu zdobytej broni nastąpiło przegrupowanie oddziałów. Część ich otrzymała podobno rozkaz udania się przez most na Jeziorze Czerniakowskim, Wilanów i Powsinek do Kabat, zabierając ze sobą samochód i reflektor. Zaraz wyruszyli.

Oddział, w którym był Jędrek, miał wykonać zaporę przeciwczołgową w poprzek alei Sobieskiego. Natychmiast wyruszyli wzdłuż szosy, pozostawiając tylko kilkuosobowe ubezpieczenie w klasztorze. Po przybyciu na miejsce dowództwo oddziału zakwaterowało się w drewnianym domku nad fosą, po zachodniej stronie alei Sobieskiego. Wystawiono we wszystkich kierunkach posterunki i przystąpiono do pracy. Wszyscy raźno zaczęli zrywać asfalt. i chodniki, a także tor kolejki wilanowskiej, na budowę barykady. Jędrkowi przypadło w udziale znów stanie na posterunku, tym razem we dwóch, z Tadkiem Tabiasem. Otrzymali rozkaz zatrzymywania i doprowadzania do dowództwa każdego, kto tylko zbliżał się od strony miasta. Z dumą, a równocześnie z duszą na ramieniu pełnili służbę. Z duszą na ramieniu dlatego, że jedyną ich bronią był granat. Użycie granatu mogło mieć sens tylko w razie ataku czołgów, samochodów czy większej grupy Niemców. Można go było przy tym użyć na odległość nie bliższą niż trzydzieści — czterdzieści metrów. A tu ciemna noc i co chwila ktoś nadchodzi. Sytuacja głupia, kiedy trzeba krzyczeć: „Stój, bo strzelam!”, a nie ma się czym strzelać; kiedy trzeba się przybliżyć do zatrzymanego, obmacać go, a jest się całkowicie bezbronnym. A gdyby to zbliżał się Niemiec? Nadchodzących było dużo, przeważnie mieszkańcy osad położonych na południe od Warszawy, a więc Sadyby, Służewa, Wilanowa, Konstancina czy Skolimowa, których wybuch powstania zastał w Śródmieściu, a którzy za wszelką cenę pragnęli się przedrzeć do swoich domostw. Pierwszym, którego zatrzymał Jędrek, był jakiś robotnik. Gdy usłyszał okrzyk: „Stać! Ręce do góry, bo strzelam!”, zamarł w pierwszej chwili z przestrachu. Nie mniej chyba zdenerwowany był Jędrek, który po raz pierwszy w życiu skierował do kogoś taki okrzyk. Podczas gdy Tadek udawał, że celuje rzekomym pistoletem (on również nie miał innej broni prócz granatu) w zatrzymanego, Jędrek szybko zrewidował mężczyznę, czy nie ma broni, zostawił Tadka samego na posterunku i poprowadził przed sobą zatrzymanego do dowództwa, przekładając bezradnie z ręki do ręki swój bezużyteczny w tej misji granat. Po godzinie obydwu „wartowników” zluzowano, skierowując ich do kończenia barykady.

Jędrek powiedział, że wielu przedzierających się ze Śródmieścia zatrzymano jeszcze na tym odcinku. Po sprawdzeniu dokumentów dowództwo puściło ich po północy swobodnie, zapowiadając, żeby nie rozpowiadali, iż mieli do czynienia z oddziałem powstańców.

Jeszcze raz tej samej nocy przypadło Jędrkowi i Tadkowi pełnienie służby na posterunku, tym razem za jakąś stodołą. Koło północy deszcz rozpadał się na dobre. Obydwaj wartownicy przemoknięci i przemarznięci wypatrywali klejące się z niewyspania oczy, przekładając z ręki do ręki zimne granaty. Nie wolno było ani palić, ani rozmawiać, więc czas dłużył się podwójnie. Po pewnym czasie zaczęło im się wydawać, że słyszą jakiś szelest, czyjeś skradające się kroki. Sprężyli się jak do skoku. W pewnej chwili Tadek odniósł wrażenie, że w blasku dalekiego pożaru tak jakby zabłysnął nie opodal hełm czołgającego się Niemca. Szeptem porozumieli się między sobą, czy rzucić granat, wszcząć alarm czy czekać. Jędrek przypomniał sobie różne zasłyszane i przeczytane opowiadania wojenne, że podobno za fałszywy alarm kula w łeb. Pełni napięcia, ściskając granaty w dłoniach, trzymając palce w zawleczkach, postanowili czekać. Gdy wkrótce zaczął wstawać świt, w miejscu, gdzie rzekomo błyszczał hełm, zarysowały się wyraźnie kontury dużego kamienia polnego mokrego od deszczu. Odetchnęli z ulgą, uśmiechając się do siebie.

Byłem zawiedziony. Czekałem na mrożącą krew w żyłach opowieść o bohaterskiej walce Jędrka, a tu — kamień. Swoją drogą Jędrek miał dar opowiadania.

Już dobrze świtało — opowiadał Jędrek — kiedy od strony ulicy Belwederskiej oczom powstańców ukazało się kilka samochodów ciężarowych wyładowanych Niemcami. Nasze placówki były porozmieszczane za barykadą i przed starymi wałami kościuszkowskimi osłaniającymi fosę od północy. Niektórzy żołnierze stanowili czujki z południowej strony fosy, ubezpieczające od strony Sadyby. Oddział trzymał front w kierunku miasta. Powstańcy w napięciu oczekiwali rozkazów. Dowódca kategorycznie zabronił otwierania ognia bez komendy. Wszyscy rwali się do walki. Przylgnąwszy do ziemi, w napięciu czekali. Dla niektórych, tak jak dla Jędrka i Tadka, miał to być chrzest bojowy. Nie mogli się doczekać, kiedy Niemcy podjadą na taką odległość, że chłopcy będą mogli wreszcie rzucić w nich swoje granaty. Samochody zbliżały się. Widać było ustawione na dachach szoferek erkaemy skierowane lufami do przodu. Przy erkaemach czuwali strzelcy. Powstańcy przywarli jeszcze bardziej do ziemi. Niemcy byli już jakieś 150 metrów od stanowisk powstańców, gdy nagle zaterkotały karabiny maszynowe. To oni pierwsi otworzyli ogień. Samochody zatrzymały się i żołnierze niemieccy zaczęli się z nich wysypywać zajmując stanowiska frontem w kierunku powstańców, Teraz odpowiedzieli nasi. Jednakże pojedyncze karabiny, pistolety i pistolety maszynowe powstańców stanowiły zbyt nikłą siłę wobec olbrzymiej przewagi ogniowej wroga. Na rzut granatem Niemcy byli jeszcze za daleko, toteż Jędrek z Tadkiem mogli się tylko przyglądać walce. Tymczasem strzelanina rozpętała się na dobre. Ofiary były po obydwu stronach. Niemcy nie mogli się jakoś poderwać do natarcia. Porucznik zorientowawszy się w ich przewadze, zdając sobie sprawę z niekorzystnego terenu i pragnąc oszczędzić swoich chłopców, nie zdecydował się na natarcie, lecz dał rozkaz wycofania się w kierunku Czerniakowa wzdłuż fosy. Chłopcy biegli i padali na przemian, chcąc utrudnić Niemcom celowanie. Teren był niemal całkowicie odkryty. Kilku z nich pozostało na polu na zawsze. Niemcy sądząc, że powstańcy chcą ich oskrzydlić, wycofali się do samochodów i odjechali. Barykada pozostała nie obsadzona, stanowiła już tylko zwykłą zaporę. Oddział skoncentrował się najpierw koło kościoła czerniakowskiego. Wobec niejasnej sytuacji na Mokotowie i na Sadybie dowódca zdecydował wycofanie grupy do Kabat, Ponieważ doszły wiadomości, że pierwsze zgrupowanie, które wieczorem przedzierało się przez Wilanów, natknęło się tam na niemieckie jednostki frontowe, dowódca postanowił, że oddział będzie się wycofywał trasą wzdłuż alei Sobieskiego, przez Ursynów i Natolin. Gdy powstańcy doszli do tzw. Zakrętu Śmierci i skierowali się na zachód, zostali ostrzelani przez niemieckie karabiny maszynowe z Ursynowa. Niemcy mieli wyjątkowo dogodne pozycje, poprzedzane długim, nie osłoniętym niczym przedpolem, na którym znajdowali się właśnie nasi. Dowódca Jędrka zdecydował, że najmłodsi, nie mający broni, oraz ci, którzy zamieszkują w rejonie Sadyby i Wilanowa, wycofają się do domów i tam będą czekać na dalsze rozkazy i rozwój sytuacji bojowej, a reszta oddziału zaryzykuje mimo wszystko przebicie się między Ursynowem a Natolinem do lasu.

Jędrek wraz z Tadkiem ze swymi bezużytecznymi dotąd granatami, które im pozostawiono, ruszyli chodnikiem wzdłuż szosy w kierunku Sadyby. Kiedy uszli z kilometr, dostrzegli, że nadjeżdżają dwa samochody ciężarowe z niemieckimi żołnierzami. W pierwszej chwili Jędrkowi zaświtała szaleńcza myśl zaatakowania samochodów granatami. Na szczęście samochody były daleko i zdrowy rozsądek zdążył przeważyć. Tymczasem na Zakręcie Śmierci samochody zawróciły ku miastu, wjechały w aleję Sobieskiego i zaczęły szybko zbliżać się do chłopców. Włosy zjeżyły im się na głowach. Wiedzieli, że są obserwowani, na pozbycie się granatów było więc już za późno. Porozumieli się błyskawicznie między sobą i szli spokojnie chodnikiem, trzymając się beztrosko za ręce jak zwykli spacerowicze. Samochody były już blisko, a chłopcom chodziły ciarki po plecach. W napięciu czekali na zgrzyt hamulców lub zdradziecki strzał z tyłu. Przecież niespełna miesiąc temu na tej samej szosie Niemcy jadący samochodem zabili strzałem w plecy rowerzystę. Chłopcy nie mogli jeszcze opanować zdenerwowania, gdy samochody ich minęły, a jadący Niemcy mimo pełnego pogotowia bojowego nie zdradzali zainteresowania samotnymi spacerowiczami. Może myśleli, że jest tu gdzieś więcej ludzi, i może bali się zaskoczenia?

Kiedy samochody oddaliły się, obydwaj chłopcy jak na komendę skoczyli do rowu obok szosy, żeby ukryć najpierw granaty. Wiedzieli, że Niemcy będą zaraz wracać, gdyż nie uda im się sforsować wybudowanej przez powstańców barykady. Zdawali sobie dobrze sprawę z tego, że powtórne spotkanie mogłoby się skończyć dla nich tragicznie. Po zakopaniu granatów obydwaj chłopcy ruszyli szybko polami, przez Czarne Drogi, w kierunku Sadyby. Wiedzieli, że na forcie są Niemcy i ostrzeliwują ludzi na przedpolu. Na Czerniaków, przez który od strony jeziora mogliby się dostać do naszego bloku, wracać nie mogli, gdyż w tamtym kierunku pojechały niemieckie samochody. W Wilanowie, na skraju obok czerwonego domu za figurą Św. Jana Nepomucena, stała niemiecka obsługa reflektora, która również prawdopodobnie zajęła bojowe stanowiska. Jedyną więc możliwością było przedarcie się na przełaj, pomiędzy ulicą Ojcowską a fortem, przy czym najgorszym odcinkiem był odcinek ulicy Powsińskiej, całkowicie odkryty, który postanowili przebyć skokami, tak żeby Niemcom z fortu i Niemcom z obsługi reflektora nie starczyło czasu na ostrzelanie. Biegnąc i padając co chwila dla ukrycia się w wysokich trawach, dotarli do nasypu toru kolejki, w odległości około 150 metrów od ulicy Ojcowskiej. Przeleżeli chwilę dla odsapnięcia i zdecydowali się skakać przez ulicę pojedynczo — najpierw jeden, potem drugi. Udało się. Jędrek, który przeskakiwał drugi, miał szczęście, bo za moment w miejscu, gdzie przebiegał, zadzwoniła po bruku seria niemieckiego karabinu maszynowego. Dalej bez większego już niebezpieczeństwa dostali się łąkami na ulicę Okrężną od strony wschodniej i tam już spokojnie, zasłonięci willami, doszli do bloku.

Udostępnij na:

Franciszek Gorczycki „Notatki z Opoczyńskiego” cz. 8

Oto kolejna część wspomnień z powstania styczniowego Franciszka Gorczyckiego, czyli brata mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej. Wspomnienia zostały opublikowane w 1967 r. książce „Spiskowcy i partyzanci 1863 roku”.

franciszek Gorczycki

Franciszek Gorczyczki
zdjęcie z okresu powstania styczniowego

Chmieliński najpierw formował swój oddział w lasach do dóbr Potok Złoty należących. Zaczął formować ten oddział w czerwcu czy tez początkach lipca (nie pamiętam dokładnie)[1], w lesie pomiędzy wsią Gorzków a miasteczkiem Huciska, przy dwóch niebotycznych jodłach, które do dziś dnia można widzieć wznoszące się wyżej nad lasy, w których stoją.

Porządek w obozie Chmieleńskiego był wzorowy. Chmieleński nawet za ostro, za despotycznie obchodził się ze swoimi żołnierzami.

W pierwszych dniach sierpnia dano znać Chmieleńskiemu, że 2 roty piechoty przyszły do janowa (mała mieścina, leżąca dziś w powiecie częstochowskim) o 6 wiorst od jego oddziału odległego.

Chmieleński ze swoim oddziałem wyruszył do janowa i zaatakował najpierw wojsko rosyjskie, którego część w czasie upału kąpała się w stawie przy byłej fabryce machin w Poniku. Następnie z osady Ponik atakowała uciekających żołnierzy do Janowa dalej o 1/5 wiorsty leżącego (na strzał karabinowy). Rosjanie zatarasowali się w domach, a Chmieleński po bardzo krótkim ataku na nich powrócił do swego obozu w lesie pod Hucisko. Po tej utarczce wojsko rosyjskie spaliło całe prawie miasteczko Janów i wioskę Ponik.

Dla 15 sierpnia 1863 r. Chmieleński  z oddziałem swoim około 300 piechoty i 60 konnicy przyszedł do wsi Biała Wielka pod Lelowem (pow. Włoszczowski)i rozstawił się w podwórzu pomiędzy dwoma folwarkami położonym. Po południu dano znać Chmieleńskiemu, że oddział wojska rosyjskiego idzie ku Lelowu i prowadzi ze sobą dwie armaty; wojsko to przed wieczorem stanęło rzeczywiście w Lelowie w odległości dwóch wiorst od Białej. Znajdujący się w tej wsi na wizycie obywatele prosili teraz Chmieleńskiego, aby stąd wyszedł z oddziałem i jeżeli chce przyjąć bitwę, niech lepiej obierze sobie dogodniejszą pozycję, aby nie narażał folwarku na spalenie. Odparł im na to: „Chcecie się mnie pozbyć, dlatego wyprawiacie z Białej”, uparł się i został tu na noc. Nadmieniam, że Biała leży w kotlinie nad rzeką Białką, pozycja więc obozu była taka, że z góry, zza wsi wojsko rosyjskie mogło strzelać do powstańców jak do kaczek. Chmieleński kazał tylko zaprząc do wozów wszystkie konie właściciela dóbr Biała i stały tak przez noc całą. Nad ranem pikiety oddziału bez wystrzału posprzątali kozacy, i to nie tylko te, które stały od strony Lelowa, ale nawet i pikietę konną, stojącą przy młynie z drugiej strony Białej, po czym przed wschodem słońca wpadła z nienacka na obóz Chmieleńskiego piechota rosyjska. Cały więc oddział jego w największym nieładzie i popłochu uciekł do lasu w stronę wsi Drochlin położonego, po stracie kilku ludzi w zabitych i rannych; przy czym wojsko rosyjskie zapewne żadnej straty nie poniosło, zabrało zaś właścicielowi Białej wszystkie jego konie i wozy, które potem musiał na licytacji w Częstochowie wykupywać, a powstańcom cały ich obóz[2]

Kto dowodził tu Rosjanami, nie wiem. Być może, że Erenrot z Częstochowy. Armaty, choć były ustawione za wsią, nie były czynne w tym starciu.


[1] Wg. Historyków w końcu czerwca i początkach lipca Chmieleński zorganizował w powiecie olkuskim oddział ok. 200 jazdy i stąd wyruszył pod Janów, gdzie 6 VII stoczył bitwę.

[2] Do bitwy nad Białą doszło 18.VI.

Udostępnij na:

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 24

A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska

Łowicz, 16 maja 1922 r.

Do Marii Konopnickiej.

Czy ty pamiętasz, zbłąkane dziecię,
Cichego domku naszego ściany,
Grób naszej matki rzucony w świecie
I łzą sierocą oblany.
Czy ty pamiętasz? O, powiedz, droga,
Czyli ci obce ojca oblicze
I miłość… Którą wiódł nas do Boga
Przez całe życie.
Czy ci łza bólu serce pożarła,
Żeś się pamiątek takich zaparła,
Co ci przyświecać powinny.
O przemów, powiedz kto temu winny,
Bo ja zdumiona nie wiem, co znaczy
Ta walka z niebem, ten krzyk rozpaczy,
ten chaos myśli i słowa.
O przemów, powiedz, bom ja gotowa
Uwierzyć, że to złudzenie,
Że mi się czary przyśniły,
Że tylko jakieś fałszywe cienie
Twoją mi duszę zakryły.
Niedawno jeszcze, ach taka inna,
Takiej anielskiej pełna prostoty,
Wpół rozbudzone, na wpół dziecinna
Śniła na ziemi wiek złoty
I była jasna, jak dzień majowy.
Dziś gromy na się wzywa Jehowy…
Boże, mój Boże, co się z nią stało,
Czy serce w piersiach jej skamieniało,
Że już przemówić nie zdoła,
Że głosu mego, co łzami dyszy,
W szalonym biegu ona nie słyszy
I milczy, gdy na nie woła,
Że grzeszną pychą duch jej zmazany
W świetne acz złudne odzian łachmany,
Wśród słońc bujając po niebie,
Odbiegł niestety od Ciebie…

Wiersz ten napisała z Wasiłowskich Wanda Walentynowa Gorczycka, zona stryjecznego brata mego ojca, a rodzona siostra Marii Konopnickiej. W tym czasie pisała, kiedy poetka tak wiarę straciła. Stryjenka moja nie drukowała nigdy swoich poezji, ale miała tę wyższość nad siostrą, ze dzieci wychowała religijnie i moralnie. Jedna z córek Walentynowej Gorczyckiej była za literatem Janem Nitowskim. Gospodarnością to żadna z panien Nitowskich (chyba Wasiłowskich) poszczycić się nie mogła. Pamiętam, jak mój Ojciec odwiedził raz Stryja Walentego w jego majątku na wsi i z oburzeniem opowiadał, że zastał stryjenkę przy fortepianie, a stryja przyszywającego guzik do koszulki dziecka. Pomimo że stryj Walenty był bliskim krewnym mego Ojca, gdyż ich Ojcowie byli rodzeni bracia Gorczyccy, a matki rodzone siostry Jasińskie, to jednak po śmierci stryja coraz rzadziej  spotykam jego dzieci i dziś nie wiem nawet dobrze gdzie mieszkają. Wiem tylko, że dwie starsze umarły, a mianowicie Jadwiga za Nitkowskim i Maria za Bolesławem Jarnowskim. Jedna z córek jest za Rutkowskim, a druga (to jest czwarta) za Felicjanem Dutkowskim. Synów zdaje się było dwóch: Karol i Zygmunt.

Przy tak licznej rodzinie, jak nasza, a w moim położeniu przy małych środkach finansowych, trudno jest widywać się z dalszą rodziną. W tych dniach odebrałam też list od mojej kuzynki mojej Stawowskiej, abym ją odwiedziła, gdyż biedactwo dogorywa na raka. Gdybym mogła, pojechałabym do niej, ale jestem teraz ciągle cierpiąca i zamiast przyjemności, mogłabym swoją osobą kłopotu przysporzyć. Ciotkę moją, co jest matką tej mojej kuzynki, Helenę z Ostrorogów Sadowskich Stawowską bardzo kocham. Doznałam od niej wiele serca. Na dwie godziny przed śmiercią prosiła, aby po mnie syn posłał konie. Rozumie się pojechałam natychmiast, aby ją jeszcze zobaczyć, ale już nie zastałam przy życiu. Było mi bardzo przykro, tym więcej, że i ciotka chciała się ze mną pożegnać. Całe życie była nieszczęśliwą; panna z bogatego bardzo domu i pomimo, że jedyna córka, została młodo wydana za człowieka, którego nie kochała i z tak wątłym zdrowiem, ze była przez lata pożycia z mężem ciągła przy nim siostrą miłosierdzia. Jako wdowa z braku męskiej opieki straciła majątek. Wieś zmuszona była sprzedać i dzieci wychowywać w trudnych warunkach. Umarła też na raka. Wyspowiadała się przed księdzem z sąsiedniej parafii, a w parę dni przed skonaniem prosiła syna księdza, aby jej dał koniecznie rozgrzeszenie w chwili śmierci i tak też się stało, jak wszedł do pokoju i zobaczył, ze matce zrobiło się niedobrze i że to prawdopodobnie konanie, stanął nad nią i do ostatniej chwili rozgrzeszał ją a ta anielska dusza z uśmiechem na ustach, ufna w miłosierdzie Boskie, patrząc na syna do ostatniego tchnienia, cicho zakończyła życie na wsi Dębe na probostwie swego syna. Podług mnie smutne miała życie, ale śmierć szczęśliwą. Ciało ciotki Stawowskiej zostało przywiezione do Giżyc, do grobu familijnego obok kościoła parafialnego. Dziś Giżyce są jeszcze w rękach ostatniego spadkobiercy księdza Mieczysława Sadowskiego, a proboszczem jest brat jego cioteczny Tadeusz Sadowski, ten właśnie syn ciotki Heleny Stawowskiej, który był przy jej śmierci. I który jestem pewna, przechodząc codziennie obok jej grobu do kościoła, westchnie w każdej mszy świętej za spokój duszy swojej zacnej matki. Ciotka Stawowska mieszkała w Poznańskim. Dopiero mniej więcej w 1885 lub 1886 r. przyjechała do królestwa, gdyż był to ten czas, kiedy Niemcy wypędzali Polaków nienaturalizowanych w Księstwie Poznańskim. Ten los spotkał i ciotkę Stawowską.

Z powodu choroby, która mi często dotkliwie dokucza, tak pamięć tracę, że nieraz zdaje mi się, że zrobiłam już to, o czym tylko myślałam, tak też nie zapisałam faktu urodzin mego najmłodszego wnuka. Ignasiowi urodził się syn 3 kwie-…..

(W tym miejscu tekst pamiętnika się urywa. Ostatnie słowa są napisane na końcu strony 114, a następnie w pamiętniku jest ślad ośmiu kartek wyciętych. Kartek tych nigdzie nie ma. Zostały zniszczone przez Jadwigę Tyblewską. Na pozostałych w notesie kawałkach kartek widać ślady tekstu, których zupełnie nie można odtworzyć. Pamiętnik otrzymałem od razu bez tych ośmiu kartek, wszystkie strony ponumerowałem i następnej istniejącej kartce dałem nr 115. ta ostatnia karta na stronie 115 ma wolny spory kawałek miejsca z papierowa przypinka u góry, co wskazuje na to, że w tym miejscu musiał być wklejony jakiś obcy tekst, być może klepsydra, jak poprzednio.)[1]
Tekst na str. 115 brzmi następująco:

….. wy, aby oddać ostatnia posługę człowiekowi, który zawsze pisał w duchu religijnym. Jeden z księży serdecznie przemówił nad grobem, wymieniając jego prace. Wspomniał o powieści „Wierzę w Boga”, która w owym czasie niewiary niektórych pisarzy, spowodowała wielu nieprzyjaciół[2].

Od tygodnia jestem w Strzelcach[3], gdzie Antoś jest na posadzie. Po raz pierwszy przyjechałam do domu mej córki Wandzi. Widzę jej serce na każdym kroku, tak by mi to u nich było dobrze, wygodnie, gdybym widziała ich szczęście, ale niestety tego ostatniego nie ma. Warunki życia przykre, przepracowani oboje, często się nawet nie rozumieją, choć każde ma tyle dobroci w sobie.

 


[1]              Wycięte kartki, jak mi mówiła Babka Jadwiga, dotyczyły dziejów Eligiusza Niewiadomskiego , który zastrzelił prezydenta Narutowicza. Jadwiga przedstawiała wersje specyficzną, taką jaka była powtarzana w rodzinie. Dodawała szereg szczegółów, które w wersji ogólnie dostępnej nie były w ogóle znane. I z tego właśnie względu pamiętnik był niezmiernie ciekawy. Można mieć pretensje o zniszczenie tych fragmentów, ale trzeba pamiętać, ze Wujek Franciszek Kokczyński był prezesem „Sokoła” i był narażony na rewizję. Znalezienie takiego pamiętnika mogło spowodować aresztowanie wuja – przyp. E.T.

[2]              Jak z tego fragmentu zapisu wynika, na pustym obecnie miejscu był nekrolog Antoniego Skrzyneckiego, który był autorem między innymi powieści „Wierzę w Boga” – przyp. E.T.

[3]              Strzelce Wielkie – wieś w Polsce położona w województwie łódzkim, w powiecie pajęczańskim, w gminie Strzelce Wielkie – przyp. MKP.

 

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 18

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

POWSTANIE

Już rano 1 sierpnia 1944 roku w powietrzu czuło się coś niezwykłego. Detonacje zza Wisły były coraz bliższe. Kończyliśmy jeszcze z ojcem szykowanie schronu. Przed południem ojciec powiedział mi, że dziś wybuchnie powstanie. Po wydarzeniach ostatnich dni ta wiadomość nie była dla mnie zaskoczeniem. Popatrzyłem na ojca. Musiałem mieć jednak pytający wyraz twarzy, bo dodał po chwili: „Antek idzie na koncentrację na róg Żelaznej, do browaru Haberbuscha.” Browar… Chyba już gdzieś o tym słyszałem. Zacząłem gorączkowo szukać w pamięci. Jest! Przypomniała mi się książka o powstaniu listopadowym, którą przeczytałem kilka miesięcy przedtem. Hasłem do wybuchu tamtego powstania miał być pożar browaru na Solcu.

Ojciec chciał iść razem z Antkiem. Antek jednak prosił, żeby ojciec został. W domu były przecież dwie babki, dziadek, nasz wychowanek z Zamojszczyzny, Janek Tchórz, a ponadto mama spodziewała się dziecka. Była cały czas obecna przy rozmowie ojca z synem, udawała jednak, że nie słyszy. W sprawie ich udziału w walce nie zabierała głosu. Rozumiała, że to ich obowiązek, i wiedziała, że tak trzeba.

Było wpół do drugiej, gdy nadszedł moment pożegnania z Antkiem. Ojca już nie było z nami. Znajdował się na wyznaczonym posterunku. Zdawało nam się, że żegnamy się z Antkiem na krótko, na parę dni. Nie przeszło mi nawet przez myśl, że możemy żegnać się na zawsze. Stał w butach oficerskich, z których był taki dumny, w zielonych polskich bryczesach, w harcerskiej bluzie, wysoki, jasny blondyn — już żołnierz, a miał zaledwie szesnaście lat.

Gdy dziś myślę o tym pożegnaniu, zdaję sobie dopiero teraz sprawę, ile kryło w sobie treści. Antek na pewno nie bał się walki, ale pożegnanie to musiało być dramatyczne i dla niego. Doskonale pamiętam, jak w lecie 1939 roku on pierwszy zaczął płakać, kiedy żegnaliśmy odchodzącego do wojska jednego z najserdeczniejszych naszych przyjaciół, Antoniego Kamińskiego. Obydwaj z Antkiem znaliśmy dobrze pożegnania z naszej literatury czy malarstwa. Pożegnania ojców, mężów, synów i braci, idących bronić ojczyzny. Ile razy któryś z nas był chory, matka czy ojciec czytali nam głośno powieści historyczne Przyborowskiego, Gąsiorowskiego, Sienkiewicza. Pamiętam, jak kiedyś byliśmy do głębi wzruszeni pożegnaniem Wołodyjowskiego z Basią przed wysadzeniem Kamieńca. Pamiętam, jak w roku 1939 obydwaj z zapałem uczyliśmy się na pamięć Reduty Ordona, jak dziesiątki razy powtarzaliśmy w kółko, na każdą wiadomość o kawale zrobionym Niemcom czy o zgładzeniu jakiegoś szkopa, sakramentalne słowa: „Warszawa jedna twojej mocy się urąga…” Przypominam sobie, jak matka chcąc, żebyśmy prędzej usnęli, opowiadała nam różne wydarzenia z powstania 1863 roku, o których opowiadał jej dziad, a nasz pradziad – jako dwunastoletni chłopak brał udział w powstaniu styczniowym wraz ze swym ojcem. Za udział w powstaniu rodzina pradziada musiała zostawić majątek pod Przemyślem i szukać chleba gdzie indziej. Często po tych opowieściach matka śpiewała nam jeszcze pieśni powstańcze z 1863 roku. Pamiętam je wraz z melodiami do dziś. Do dnia dzisiejszego w pokoju, który należał do mojej babki, wisi niewielka akwarela, przedstawiająca wąsatego mężczyznę w czamarze, z konfederatką w ręku, klęczącego przed krzyżem na tle krajobrazu z miasteczkiem i wieżą kościelną nad nim; w górze chmury się rozstępują odsłaniając wizerunek Orła Białego na czerwonym polu. Od najwcześniejszego dzieciństwa lubiłem przyglądać się temu obrazkowi i dziesiątki razy pytałem babką, co on oznacza i jaka jest jego historia. Prababka moja, Emilia Wróblewska, w młodości dostała ten obrazek od powstańca, który siedział w więzieniu w Radomiu za udział w powstaniu styczniowym. Otrzymała ten obrazek na pamiątkę pomocy, jakiej udzieliła biednemu więźniowi. U dołu obrazka jest wymalowany ułożony z kwiatów monogram prababki: EW. Ile razy patrzę na ten obrazek, tyle razy dźwięczą mi w uszach słowa pieśni śpiewanej przez matkę: „W krawym polu srebrne ptaszę…”

Zwykle przy pożegnaniach u Przyborowskiego czy Sienkiewicza żegnający wręczali wojakowi szkaplerz, ryngraf lub krzyżyk. Nad moim łóżkiem wisiał drewniany krzyżyk, który mi kiedyś kupiła matka na odpuście w Wilanowie. Poszedłem do pokoju, zdjąłem go ze ściany i dałem bratu. Matka powiedziała, że on ma już medalik, ale Autek wziął krzyżyk i wsunął w kieszeń bryczesów. Ucałowaliśmy się. Antek ucałował matkę. Chciała mu dać jeszcze trochę papierosów, ale podziękował. Zapytała, czy ma chustkę do nosa tak spokojnie, jak by wychodził gdzieś w odwiedziny. Gdy zapytała, czy ma broń przy sobie, odpowiedział, że wszystko dostanie na miejscu. Podszedł do drzwi, położył rękę na klamce i powiedział: „Mamo, to chyba jeszcze wszystko za wcześnie.” „Więc zostań”, rzekła matka. „Nie mogę, trzeba…” Otworzył drzwi i zbiegł jak huragan po schodach. Długo dźwięczał mi w uszach stukot jego podkutych butów, zelowanych ostatnio przez szewca Burno. Matka zamknęła drzwi, odwróciła się do mnie i powiedziała szeptem przez łzy: „On nie wróci…”

Zszedłem do ogrodu. Moi towarzysze zabaw mieli tajemnicze miny — ja też. Wszyscy wiedzieliśmy jedno i myśleliśmy o jednym: że już.

Wokół domu, na podwórzu i w ogrodzie, rozpoczął się ruch. Pacjentów-rybaków nie było już nad fosą, lecz krę-ciii się po ogrodzie, przechodząc z klatki schodowej numer 7 do klatki numer 1 lub 3 i przenosząc jakieś worki

i skrzynki. Koło drzwi pod klatką schodową numer 7 ujrzałem nosze. Obok na schodach postawił ktoś torbę sanitarną ze znakiem Czerwonego Krzyża. Dla pierwszych rannych, przemknęło mi przez myśl i zrobiło mi się jakoś dziwnie, bo dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że przecież każda walka przynosi rany, kalectwo, śmierć.

Nagle wśród młodych ludzi noszących w dalszym ciągu worki i skrzynki dostrzegłem Kiźka Chróścickiego. Szedł niedbałym krokiem, ubrany w bryczesy, buty z cholewami i brązową marynarkę ściągniętą pasem. Przez ramię miał przewieszony worek. Zdębiałem. Spod rozpiętej marynarki wystawał zatknięty za pas najprawdziwszy pistolet. Natychmiast spojrzałem w kierunku fortu. Żołnierze niemieccy, rozebrani prawie do naga, tylko w slipach, stali z menażkami w kolejce przy kuchni polowej. Poczułem się jak we śnie. Tam Niemcy spokojnie fasują obiad, tu nasi wędrują z bronią jakby nigdy nic. Widok ten utwierdził mnie w przekonaniu o sile podziemnej armii. W napięciu zacząłem oczekiwać momentu, kiedy nasi z łatwością opanują fort, kiedy Niemcy będą się poddawać i błagać o litość, kiedy znów na forcie zawiśnie biało-czerwona flaga.

Po drugiej stronie bloku, koło domku dozorcy, stał pomalowany na ciemny brąz samochód ciężarowy z silnikiem napędzanym gazem z generatora. To na ten samochód młodzi ludzie ładowali worki i skrzynki. Było kilka minut po piątej, kiedy samochód odjechał zabierając również gromadę młodych ludzi.

Od strony miasta słychać było już strzelaninę i detonacje. Spojrzałem znów w kierunku fortu. Panował tam spokój. Niemcy zachowywali się jak gdyby im nic nie groziło i jakby o niczym nie wiedzieli.

Ktoś mi powiedział, że nasi pojechali likwidować niemiecki reflektor na Czerniakowie, koło kościoła. Pobiegłem natychmiast na strych, żeby przez klapę w dachu coś zobaczyć. Od strony kościoła słychać już było strzały eksplozje, a nie opodal jego kopuły, nieco w lewo, raz po raz wykwitały kolorowe rakiety. Po kilku minutach w tamtej stronie zrobiło się cicho, tylko od Mokotowa i ze Śródmieścia dochodziły odgłosy strzałów. Ponad miastem zaczęły się rozsnuwać dymy pierwszych pożarów. Przypomniał mi się browar na Solcu. Pomyślałem w tej chwili o Antku, który już walczy. Popatrzyłem w kierunku wież kościołów Woli, w kierunku, gdzie powinien się znajdować browar Haberbuscha. I z tamtej strony rozsnuwały się dymy, i słychać było daleką kanonadę. Nie przypuszczałem wówczas, że przez sześćdziesiąt dwa dni cała Warszawa będzie huczała strzałami i zasnuwała się dymem. Zaabsorbowany oglądaniem miasta, zapomniałem całkowicie o forcie. Gdy zszedłem na dół, nie mogłem już wyjść na stronę ogrodu. Niemcy ogłosili alarm i zaczęli się gorączkowo okopywać na szczycie fortu, strzelając do każdego, kto tylko znalazł się w ich polu widzenia. Na zaatakowanie załogi z zaskoczenia było już za późno. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego nasi nie przypuścili szturmu dotychczas, dlaczego nie wykorzystali momentu, w którym Niemcy nie byli przygotowani i niczego się nie spodziewali. Nie wiedziałem wówczas, że uzbrojenie naszych przeciwko załodze fortu, składającej się z pięćdziesięciu dwu żołnierzy uzbrojonych po zęby, było za słabe nawet do ataku z zaskoczenia.

Zajrzałem do piwnic. Zaczęły się zaludniać. Nikt z nas wówczas nie przypuszczał, że piwnice te będą naszym 1 mieszkaniem, dla niektórych zaś szpitalem i ostatnim schronieniem.

Pierwsze wieści o ataku naszych na obsługę niemieckie-; go reflektora, ustawionego na wprost przystanku kolejki wilanowskiej, przyniosły dwie sąsiadki, które odprowadzały swych mężów do miasta, „na front”. Były to panie Irena Symonowiczowa i Halina Rzepecka. Gdy wracały obydwie tramwajem do domu, w mieście rozpętała się strzelanina, ale na Czerniakowie panował jeszcze spokój Za kościołem czerniakowskim tramwaj został nagle za-trzymany. Wpadło do niego kilku młodych ludzi z bronią w rękach. Oznajmili, że rozpoczęło się powstanie, kazali wszystkim opuścić tramwaj i czym prędzej się oddalić. Niebawem rozpoczęła się strzelanina.

Z chciwością chłonąłem te wieści, a tymczasem piwnica coraz bardziej się zaludniała. Byli też pierwsi przypadkowi goście, którym wybuch powstania uniemożliwił powrót do domów, dwie konduktorki z tramwaju zatrzymanego przy kościele, tramwaju, który już nigdy nie miał wyruszyć w żaden kurs. Pozostał samotny na torach, a później stał się jednym z członów powstańczej barykady.

Dopiero teraz wyjaśniło się, dlaczego pani Irena Symonowiczowa tak często bywała zdenerwowana. Jej mąż, pan Władysław, był oficerem. W roku 1939 w randze majora dowodził batalionem w 94 pułku piechoty, w grupie operacyjnej „Sandomierz”. Walczył do końca. Z początkiem okupacji natychmiast włączył się w wir pracy konspiracyjnej. Znał dobrze generała Grota. Był wykładowcą w tajnej szkole podchorążych. Pani Irena częstokroć spełniała rolę jego łączniczki. Gdy przed wyjściem do miasta zdenerwowana i podniecona wpadała do mamy z pytaniem o wiadomości i z prośbą o życzliwe myśli, w majtkach jej synka, Tadzika, ukryte były tajne dokumenty, a nierzadko broń. Gdy 5 lutego była blokada u nas i rewizja, szereg cennych tajnych dokumentów znajdowało się za-śrubowanych w starej szczotce do froterowania podłogi, a w starym kaloszu pod łóżkiem — zwitek dolarów stanowiących własność Polski Podziemnej. Było to w tym samym czasie, kiedy pani Irena nieraz głowiła się, co da Tadzikowi na śniadanie czy obiad. Parę miesięcy temu. Teraz wszystko należało już do historii.

Inżynier Rzepecki, którego odprowadzała pani Inka, przed wojną był specjalistą od uzbrojenia. Pracował w fabryce karabinów. Aresztowany 5 lutego, później zwolniony, teraz poszedł uregulować dług, jaki zaciągnęli wówczas u niego Niemcy.

Niebawem też zaczęły napływać dalsze, różnorodne, nieraz sprzeczne ze sobą wiadomości o walkach w najbliższej! okolicy. Opowiadano, że nasi po zdobyciu reflektora wycofali się na razie do Kabat, że okopują się przed Jeziorem Czerniakowskim, że przeszli na Mokotów. Dowódcą naszych oddziałów jest jakiś kapitan „Jaszczur”. Opowiadano, że przy zdobywaniu reflektora został ciężko ranny w brzuch Kiziek Chróścicki. Tą ostatnią wiadomością byłem najbardziej wstrząśnięty. Przecież parę godzin temu widziałem go w pełni sił.

Gdy ojciec powrócił do piwnicy, na dworze był już zmrok. Wiedziałem, że miał swoją placówkę w bloku, ale chciwie dopytywałem się o wiadomości. Zbywał mnie, odpowiadając, że obserwował fort itd. Zagadywał, że chyba będzie musiał wyciągnąć sztucer ukryty w 1939 roku. Oczywiście natychmiast zaświeciły mi się oczy. Zacząłem go prosić, żeby wyciągnął sztucer jak najprędzej, ale ojciec tłumaczył mi, że zrobi to jutro, bo dziś nic jeszcze nie wiadomo, a przy tym już ciemno.

Udostępnij na:

Franciszek Gorczycki „Notatki z Opoczyńskiego” cz. 7

Oto kolejna część wspomnień z powstania styczniowego Franciszka Gorczyckiego, czyli brata mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej. Wspomnienia zostały opublikowane w 1967 r. książce „Spiskowcy i partyzanci 1863 roku”.

franciszek Gorczycki

Franciszek Gorczyczki
zdjęcie z okresu powstania styczniowego

W Wielki Czwartek[1] przed wieczorem wyjechałem z Krakowa najęta furmanką do oddziału Grekowicza, który miał przejść granicę (austriacką) na wprost Krzeszowic, gdzie tez przy granicy była przygotowywana dla niego broń. W Wielki Piątek wieczorem zebrało się nas kilkudziesięciu na folwarku Pisary, do dóbr Krzeszowickich należącego. W nocy zaszliśmy do lasu pod granicę, gdzie nam rozdano broń i amunicję, przyprowadzono tu kilka koni objuczonych ładunkami dla nas, a oprócz tego 15 innych dla kawalerzystów. Dochodząc cicho w nocy do granicy spotkaliśmy patrol austriacki z pięciu żołnierzy złożony, który na razie zażądał, abyśmy broń złożyli. Otoczony jednak dookoła uznał za właściwe zostawić nas w spokoju; na odchodnem został za to obdarowany cygarami. Około północy byliśmy już za granicą, a spostrzegli nas tu strażnicy graniczni około godziny 8 rano.

Głównym dowódcą oddziału był Grekowicz, połową piechoty jako oficer dowodził Denisewicz[2], drugą połową nie pamiętam kto. Nad 15 kawalerzystami powierzone miał dowództwo jako porucznik Groblewski Józef[3], był tu też i Hubicki. Przez całą sobotę zajęci byli wszyscy usilnie organizacją tego oddziałku. Obozowaliśmy na górze w lesie o jakie 1500 kroków od granicy austriackiej. Przy Grekowiczu kręcił się słynny „uciekinier” Wieniarski niby w godności komisarza Rządu Narodowego. Poznałem tam Dzwonkowskiego, niegdyś słynnego gracza, i kilku jego kolegów; wszyscy mieli już po 40 latach, a byli to ludzie niegdyś bogaci, obecnie zaś z powodu gry w karty nędzarze. Widziałem ich grających ze sobą w wolnej chwili od musztry w orła i coś tam (zapewne „reszkę”). Gry tej nie znam. Rzucali pieniądz i chodziło o to, na którą stronę spadnie; w braku lepszej, choć taką zabawiać się chcieli.

Ja przystałem do oddziału 15 kawalerzystów, którymi, jak to wzmiankowałem, dowodził dawno mi znany Groblewski.

W Wielką Niedzielę rano przechodził koło nas obozujących całą noc w tym lesie Grekowicz z Denisiewiczem i kilku innymi, a że zimno było przejmujące i czas dżdżysty, rzekł nam dowódca:

„Trzeba by sprowadzić wódki dla żołnierzy; niech no kilku pojedzie do Szklar, to blisko leżących, po wódkę” – i dał mi w tym celu rubli 8. Z Groblewskim zdecydowaliśmy jednak, że lepiej pójść tam z dwoma żołnierzami pieszo niż jechać konno, przejść bowiem można było blisko, a jechać trzeba by na okół daleko.

Przyszliśmy we trzech do karczmy w Szklarach. Nie mieli tu dużo wódki i za tę, którą znaleźliśmy, zapłaciłem 4 czy 5 rubli. Wyszedłszy na drogę nagle w odległości jakieś 300 kroków spostrzegamy jadących kozaków, więc przez chłopskie podwórze poczęliśmy umykać w stronę obozu; kozacy podążyli za nami i zaczęli strzelać. Wąwozem jednak, na dnie którego toczyła się wąska rzeczułka, udało się wszystkim nam trzem szczęśliwie dobiec do lasu. Głęboki i długi wąwóz przeszkodził kozakom dojechać do nas.

Na brzegu lasu zastaliśmy już naszą piechotę ustawiona przez Denisewicza za sosnami, która też dała ognia do goniących nas kozaków. Za chwilę wszakże zaczęła do lasu zbliżać się wąwozami piechota rosyjska, która powstańcy przyjęli również gęstymi strzałami.

Grekowicz zauważył, że część piechoty rosyjskiej z kozakami poszła w stronę naszego lewego skrzydła, polecił więc nam 15 kawalerzystom podjechać w tamtą stronę, zejść z koni na brzegu lasu i strzelać, aby dać poznać, że tamto miejsce od granicy austriackiej jest obsadzone.

Wojsko rosyjskie miało zamiar przez terytorium austriackie zajść nam od tyłu, lecz oddział austriackiej piechoty stał już na granicy, uniemożliwił więc spełnienie tego zamiaru. Na wprost nas stało przy granicy około 20 huzarów, którzy niektórym naszym dawali ładunki. Dwunastu nas na kraju lasu narażeni byliśmy na gęsty ogień piechoty. Jednego już strąciliśmy, dwóch drugich było rannych w ręce; obwiązałem obydwu rannych chustkami.

Na pomoc nam przybiegł Denisewicz z 15 strzelcami i to zdecydowało, że nieprzyjaciel odstąpił w górę ku wsi Szklary. Bitwa ta trwała od godz. 7 do 9½ rano[4]. Część naszego oddziału uciekła z powrotem za granicę i zaraz tam była rozbrojona przez Austriaków, 2/3 nas pozostało do wieczora na miejscu. W końcu widząc, ze nieprzyjaciel zajął okoliczne wzgórza i nie myśląc nas atakować czeka, aż wyjdziemy z naszego ukrycia na górze, z rozkazu Grekowicza i Denisewicza ukryliśmy broń naszą, po czym pod osłona zapadającej nocy, rozdzieliwszy się na drobniejsze partie, w kilku miejscach przemknęliśmy się też na terytorium austriackie dość szczęśliwie gdyż niewielu tylko dostało się w ręce pilnujących granicy żołnierzy.

Pod Szklarami mogło być około trzech rot piechoty i 50 kozaków, dowodził nimi ks. Szachowski[5] z Olkusza. Powstańców było ostatecznie 15 kawalerii i 180 piechoty uzbrojonej w karabiny belgijskie, kilka dubeltówek odtylcowych dane były kawalerii. Taka dubeltówkę własną Grekowicza ja dostałem wraz ze 100 ładunkami.

Po pierwszych zaraz strzałach uciekł z obozu wzmiankowany wyżej Wieniarski. Twierdzę tak dlatego, iż po powrocie z karczmy ze Szklar ani też w czasie starcia już więcej między nami nie widziałem. Straty powstańców były: 11 zabitych i około 20 kilku rannych; między innymi ranny był Denisewicz i dwóch Francuzów ochotników[6].


[1] 2.IV.1863.

[2] Andrzej Denisewicz, syn naczelnika żandarmerii w Ostrołęce. W powstaniu mjr, dow. Piechoty u Grekowicza, walczył w oddziale Iskry, a potem pod komendą Chmieleńskiego: rozbity pod Sadkowicami 4.IV.1864, wzięty do niewoli i rozstrzelany 14.V.1864 w Radomiu.

[3] Józef Groblewski (ur. 1835), rządca maj. Siedliska, por. dow. jazdy u Grekowicza.

[4] Bitwa pod Szklarami odbyła się 5.IV.1863.

[5] Aleksander Szachowski, ks. Gen.-mjr wojsk carskich, cząstkowy naczelnik wojenny pow. Olkuskiego i miechowskiego.

[6] Wg. Historyków powstańcy mieli 5 zabitych i 19 rannych. Po bitwie pod Szklarami Franciszek Gorczyczki przebywał prawdopodobnie poza kordonem, a następnie znalazł się znów w królestwie pod komendą Chmieleńskiego.

Udostępnij na:

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 23

A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska

Łowicz, 18.III. 1922 r.

6 grudnia 1921 r. umarła siostra mojej matki Paulina z Nieszkowskich Maleszewska. Byłam chora i nie mogłam pojechać na pogrzeb. Wypadł mróz i taka gołoledź, że trudno iść za trumną, było tak ślisko, że się co trochę ktoś przewracał. Smutny to był pogrzeb. Dalsza rodzina i znajomi odprowadzili ciało tylko do mostu, a dalej aż na Bródno poszedł za trumną jedynie wnuk po siostrze Stefan Skawiński i kuzyn męża ciotki Ojrzyński. Nie leży ciotka Maleszewska z mężem swoim i córka na Powązkach, ani tez na kalwińskim cmentarzu z matką swoją i siostrą Kossecką, tylko samotna na Bródnie. Nie była ciotka szczęśliwa, nie wiodło jej się za życia i aż do grobu.

(W tym miejscu naklejony jest wycięty z gazety drukowany nekrolog):

Ś. +  P.
Hieronim Kościesza-Nieszkowski
b. obywatel ziemski, weteran 1863 r.
zmarł dnia 4 marca 1922 r., przeżywszy lat 88
Wyprowadzenie zwłok z mieszkania przy ul.
Hożej Nr.28 na cmentarz ewangelicko-reformo-
wany nastąpi we wtorek, dn. 7-ego b.m., o godz.
2-ej po poł., na które zaprasza krewnych, ko-
legów i życzliwych pozostała w głęboki smut-
ku                                           żona.

20/III. W trzy miesiące po ciotce Maleszewskiej umarł wuj Hieronim. Mimo, że nie byłam przywiązana do niego, ogarnął mnie dziwny żal. Przez chwilę nie mogłam łez powstrzymać. Na pogrzebie wuja szło wojsko z muzyką do samych wrót cmentarza. Oddano mu honory wojskowe jako powstańcowi w 63 roku. Wuj był długo więzionym po stłumieniu powstania i jak wrócił to był tak zmienionym, że go rodzona siostra nie poznała. Wuj Hieronim był rodzonym bratem mojej matki, jedynym już krewnym z rodziny Nieszkowskich i ostatnim ze starszej generacji w naszej rodzinie[1].

Łowicz, 15.IB.1922. Wielka Sobota.

Franusiowie wyjechali do Bierzwiennej[2] na święta, Julek do Piotrkowa, a raczek do Szczekanicy[3] do swojego stryja Tadeusza, gdyż w Bierzwiennej u Zygmunta Kokczyńskiego nie miałby towarzystwa chłopców. Jestem wdzięczna Zosi, że zrozumiała mnie, iż pomimo zaproszenia wolałam zostać sama. Tak mi tu dobrze, cicho swobodnie, tak dziwnie kojąco dla duszy. Ile razy mąż mi przyjdzie na myśl, modle się za niego i niczyjej nie zwracam uwagi i niczem się nie krępuję. Zawsze w mym domu w tym czasie miałam już stół suto zastawiony z barankiem na środku stołu, przybrany barwinkiem i zielenią według dawnych zwyczai. Mąż mój tak lubił te dawne tradycje, że nigdy z domu w sobotę nie wyszedł, aby samemu przyjąć księdza, jak przychodził święcić. Na drugi dzień przyjmowałam z wizytami mężczyzn, którzy zawsze w mieście przychodzili z życzeniami w pierwsze święto. Gdybym pojechała do Zygmusia, na każdym kroku czułabym się gościem, tak bardzo myślą daleko ze wspomnieniami, a krępowaną dostosowaniem się do otaczających osób.

Przed paru godzinami, pomimo zajęcia u siebie w handlu, Leonek pamiętał o mnie i przybiegł odwiedzić mnie. Każde z mych dzieci pamięta o starej matce, aby mi na niczym nigdy nie zbywało. Każde oddzielnie zaproponowało mi ponieść koszta mojej kuracji. Jutro pójdę do Leonków, a dziś poczytam jeszcze, co tak bardzo lubię i korzystam, póki mi wzrok jeszcze pozwala. Wspominam o zastawianiu stołu, bo mi się zdaje, że jak wnuki moje dorosną, to już zupełnie wyjdzie z mody ten zwyczaj pieczenia ciast, gotowania szynek, pieczenia indyków itd. na święta Wielkanocne, gdyż od czasu wojny nie słyszałam, aby księża jeździli święcić po domach zastawione stoły, jak dawniej u nas w Polsce było w zwyczaju. Naród polski był mniej podatny do przyjęcia chrześcijanizmu, aniżeli inne narody niesłowiańskie, dlatego papież niektóre święta, a raczej uroczystości pogańskie pozwolił połączyć z chrześcijańskimi, jak np. święcenie ziół na matkę Boską Zielną, święcenie mięs, ciast i tradycyjnych jajek, którymi się zawsze Polacy dzielili w Pierwsze święto Wielkiej Nocy, składając sobie życzenia wszelkiej pomyślności.

3 maja 1922 r. w Łowiczu.

25 kwietnia w Psarach zmarła Stanisława z Gorczyckich Trzebuchowska, ta droga memu sercu stryjeczna siostra, której całe życie, aż do zamknięcia oczu na zawsze było zaparciem się swego „ja”, posuniętym aż do bohaterstwa. Zmarła w strasznych cierpieniach na raka, gdyż aby bliskich swoich nie martwić, ukryła chorobę, aż do tego czasu, kiedy już rana była na wierzchu i rak w całym organiźmie, tak że żaden z doktorów operacji robić nie chciał, pomimo starań dzieci. A tyle czasu naprzód wiedziała co ją czeka. Poodwiedzała drogie sobie osoby, jak siostrę w Warszawie i dzieci, rozporządziła wszystkim, rozdała nawet miłe jej pamiątki, tłumacząc się, że starszej kobiecie to już niepotrzebne. Stanisława Trzebuchowska była typem polskiej matrony. W jej domu gościnnym potrzebującym dachu znalazł zawsze serce i tę prawdziwą delikatność uczuć szlachetnych, która potrafi odczuć nieszczęście innych.


[1]                Hieronim Nieszkowski miał szereg ciekawych przygód w powstaniu w 1863 r. Tu o jednym wspominam. Walka powstańcza polegała głównie na wojnie partyzanckiej, to znaczy powstańcy nagle się zjawiali, napadali na Moskali i zaraz się wycofywali, by nie dać przeciwnikom zebrać większych sił. Często więc trzeba było konno uciekać. Hieronim był szalenie ambitny i dumny. Bał się, aby nie zostać w takiej ucieczce zabitym kulą w plecy, bo toby było wysoce niehonorowo. Jeździł więc w takich wypadkach zawsze na koniu tyłem do kierunku jazdy. Wymagało to specjalnych umiejętności.

[2]              Są w Polsce trzy miejscowości o nazwie Bierzwienna. Bierzwienna Długa, Bierzwienna Długa-Kolonia i Bierzwienna Krótka. Nie wiadomo, którą Bierzwienną Jadwiga Tyblewska miała na myśli – przyp. MKP.

[3]              Szczekanica – dziś osiedle w Piotrkowie Trybunalskim – przyp. MKP.

Udostępnij na: