Archiwa tagu: wspomnienia

Fragment wspomnień Ciotki Wandy

Oto fragment wspomnień dotyczących Ochronki w Zwierzyńcu spisanych po wojnie przez Ciotkę Wandę Cebrykow, której matka była bratanicą mojego pradziadka Józefa Steca, dziadka mojej Mamy – Haliny ze Steców Piekarskiej. Dziś imię Wandy Cebrykow nosi zwierzynieckie przedszkole.

DSC_1699 DSC_1700Praca w ochronce w Zwierzyńcu przebiegała bez przerwy od 1907 r.2 Od założenia miała różne koleje losu – lata radosne, pełne gwaru i śmiechu dziecięcego, tupotu malych nóżek, radosnych zabaw, figlów. Lata smutne, ciężkie, tragiczne, związane z pacyfikacją ziemi zamojskiej, biłgorajskiej, tomaszowskiej i z przejściowym obozem w Zwierzyńcu, z pracą nad wychowaniem dzieci z obozu.
Rzucone hasło: „Ratujemy dzieci” było wyrazem ich bohaterstwa. Na skutek starań osób wpływowych (hr. Jana Zamoyskiego) władze niemieckie – generalny gubernator H. Frank wydał zezwolenie zabrania z obozu w Zwierzyńcu 214 dzieci w różnym wieku: 1-14 lat. Najwięcej było dzieci małych. ( … )
Z obozu zabrano do 300 dzieci. Ze sprawozdań RGO – z wykazu dzieci zabranych z obozu wysiedlonych w Zwierzyńcu (lipiec i sierpień 1943 r.) zabrano 273 dzieci, około 170 dzieci powróciło do rodziców lub krewnych, około 30 zmarło, reszta przeżyła i wychowywała się w ochronce w Zwierzyńcu. Dzieci w wieku od 1 do 11 roku życia – 120, bez daty urodzenia ustalonej – 58.
Ochronka na przyjęcie dzieci została przygotowana z ofiar mieszkańców Zwierzyńca i okolic w postaci pieniędzy, bielizny, pościeli, żywności, apteczki itp. Społeczeństwo całym sercem i z uczuciem dopomagało w urządzeniu sal na przyjęcie dzieci.
Było południe, dzień letni, pogodny, słoneczny, 25 lipiec 1943 r. Przekazane Komitetowi Opiekuńczemu dzieci przywieziono furmankami, starsze szły same. Ciężko chore na odrę, czerwonkę, świerzb, zapalenie płuc, zaziębione zostały od razu w szpitalu Ordynacji Zamojskiej. Leżały na drewnianych łóżeczkach, wynędzniałe, biedne, a przecież niewinne. Ich stan świadczył o strasznych warunkach w obozie. Wiele umarło.
Z obozu przyniosłam Szczepcia, był malutki, miał może 3 latka. Tulił się do mnie i bez przerwy powtarzał: „kluseczki jadłem na mleku u mamy, kluseczki jadłem”. Przez całą drogę pocieszałam Szczepcia i mówiłam: „idziemy do takiego domku ochronki, tam będą kluseczki, łóżeczko, zabawki”. Tego samego dnia i w następne miejscowe społeczeństwo, rodzice, rodziny, mogli za zezwoleniem RGO zabrać pod opiekę swoje i wybrane dzieci.
Rozpoczęła się intensywna praca, nad całością czuwała hr. Róża Zamoyska.
Mimo pomocy i czułej opieki sale ochronki pełne były płaczu, skargi, wołania rodziców, dziecięcej rozpaczy. Wycieńczone głodem chorowały na biegunkę.
Sporządzono ewidencję na podstawie szmatek zawieszonych na sznureczkach lub tasiemkach na szyjach dzieci, na podstawie napisów na piastrach, przylepionych na piersiach, rączkach. Nieudolny czasem napis spracowaną ręką rodziców, ale ileż w nim serca, uczucia, nadziei i wiary, że może przyda się. Ewidencję uzgodniono z listą obozową.
Powoli praca unormowała się. Dzieci podzielone były na grupy pod opieką moją, Stefanii Olcha, Marii Zajączkowskiej. Ogólny nadzór sprawował RGO i Polski Komitet Opiekuńczy— Delegatura Zwierzyniec. Pod naszą opieką dzieci uczyły się, nauczanie było tajne.
W pierwszym okresie organizacji pracy w ochronce często odwiedzali nas i kontrolowali Niemcy, gestapo, SS. Parę razy zajrzał administrator Ordynacji Zamojskiej, Grossemik. Odczuwało się nienawiść i chęć zobaczenia jak wyglądają dzieci „bandytów”.
9 sierpnia 1943 r. dzieci i ja dostaliśmy szczepionkę (p). Byliśmy pewni, że chodzi o likwidację ochronki. Było to ciężkie przeżycie dla nas, dzieci zerwane ze snu na widok Niemców chowały się, płakały, tuliły do nas, były niespokojne. Koleżanka Maria Bujak miała być aresztowana, więc wyjechała.
Przeżycia dzieci uwidaczniały się w rysunkach, śpiewie, zabawach. Rysowały obóz z przeciętymi drutami, otwartą bramę, ucieczkę ludzi, dzieci strzelające do Niemców, zawsze z dużego karabinu lub z rewolweru (ze względu na bezpieczeństwo rysunki likwidowano). Śpiewały piosenki ułożone przez siebie np. „W dzień Bożego Narodzenia rodzice z obozu wracają, Niemców za męczarnię rozstrzelają” i inne, wyrażające przeważnie tęsknotę za rodzicami. Małe dzieci często powtarzały: „mamusiu, tatusiu wróć, oj, mamusiu, tatusiu, gdzie jesteś”.
Podczas smutnych dni były i radosne chwile – to spacery do lasu, zabawy na plaży w piasku, choinka. A największym szczęściem dzieci był powrót ojca, matki, powrót do wsi rodzinnej, zjawienie się nowego dziecka, które własnymi siłami i z odwagą uciekło z obozu, zrobiwszy podkop pod drutami.
I tak mijał czas, opiekowaliśmy się całym sercem, uczyliśmy je w duchu tradycji polskiej, w marzeniach oczekiwanej wolności. Mijały dni, tygodnie, miesiące. Dzieci ubywało, umierały, wracały do domu, odchodziły pod opiekę przybranych rodziców. Odszedł i Szczepcio.
W ochronce ciężka i ryzykowna praca. Tu gotowało się codziennie 5 tysięcy porcji zupy dla obozu i podopiecznych (przekazywałam w wannach, woził Antoni Kapuśniak, pracownik Browaru, ojciec koleżanki Stefanii Olcha). W ochronce przebywali i otrzymywali wyżywienie partyzanci. Przez nasze ręce rodziny przesyłały paczki dla swych bliskich zamkniętych w obozie. Paczki były kontrolowane, bez cukru, mydła, zapałek, papierosów. Te rzeczy były zaszywane w kołnierzach i mankietach bielizny. Byliśmy odpowiedzialni za przesyłane paczki.
Osobiście przez parę miesięcy przemycałam listy do obozu za pośrednictwem Czecha, który służył w wojsku niemieckim. Czech często zaglądał do naszych dzieci, litował się nad nimi, martwił o swoją rodzinę i ojczyznę, mówił, że „taki naród barbarzyński jak Niemcy dozna kiedyś klęski i zostanie pokonany”. Byliśmy ostrożni, bo zaglądali różni szpiedzy, pytali, czy nie trzeba dla dzieci bucików, mydła itp. ( … )
I w dalszym ciągu przez konspirację, organizowaną w obozie, przez przemycane i przerzucane karteczki orientowano rodziców, aby ufali i oddawali swoje dzieci RGO. ( … )
Ilość dzieci zmieniała się, jedne odchodziły, drugie były przyjmowane pod opiekę. Liczba otaczanych opieką wahała się od 80 do 50~30 dzieci. Lecz ustaliła się gromadka, z którą przeżywaliśmy najcięższe chwile, aż do wyzwolenia.
W czasie działań wojennych na terenie Zwierzyńca dzieci przebywały w lesie, pod opieką wychowawców, zaopatrzone w żywność i personalia.
Obóz został spalony. Dziś szumią tam sosny, jodły, szumi las.
Po wyzwoleniu dziećmi zajęła się organizacja „Caritas”. Część dzieci zabrali rodzice, rodziny, pozostałe odwiozłam z p. Stefanią do Domu Dziecka w Klemensowie, część wyjechała do Domu Dziecka w Teodorówce, pow. Biłgoraj.
Przez dłuższy czas rodzice zgłaszali się po swoje pociechy. Jak ciężko było powiedzieć ojcu, matce, rodzinie – że dziecko nie żyje, że mogiły są tam na cmentarzu. Cześć ich pamięci!

Ochronka w Zwierzyńcu została założona 21 sierpnia 1906 r. z inicjatywy Polskiej Macierzy Szkolnej. W niedługim czasie przeszła pod opiekę Ordynacji Zamojskiej. Od jesieni 1942 (do 5 stycznia 1945 r.) zakład prowadziła Delegatura Pol.KO w Zwierzyńcu. W 1940 r. placówkę upaństwowiono i przekształcono w przedszkole (nr 1). Jego kierownikiem została Wanda Cebrykow. Dziś własnie to przedszkole nosi jej imię.

Udostępnij na:

Maszynopis ciotki Steni

Ten maszynopis jest w Archiwum Akt Nowych oraz kopia w domu. Przypomniał mi go jeden z czytelników.

Ostatni akt tragedii Starówki

2 września 1944 r. Powstańcy opuścili Starówkę, przenosząc się do Śródmieścia, aby tam walczyć dalej. Jedyny oddział, który pozostał – to my – sanitariuszki szpitala polowego przy ul. Długiej 7. Mamy kilkuset rannych i postanawiamy dzielić ich los. Pomimo że znany nam jest koniec szpitali wolskich, gdzie Niemcy wymordowali rannych razem z personelem, nie tracimy nadziei… Ubiegłej nocy odebrałyśmy rannym opaski, mundury, legitymacje i broń. Postanawiamy twierdzić, że wojsko ewakuowało wszystkich rannych, że pozostali tylko cywile. Na gmachu wywieszamy flagę Czerwonego Krzyża i czekamy.
Około godziny 9-tej przychodzi nasz nieoceniony kapelan o. Tomasz Rostworowski. Rozdając komunię św., udziela wiadomości:
– Na nasz teren wkroczył Wehrmacht. Dziękujmy Bogu, że nie SS ani własowcy. Pozwolili mi dokończyć mszę św. i przyjść tu do was. Zachowują się spokojnie. Za Wisłą znów słychać działa. Może ta nasza nowa niewola potrwa tylko dzień. Ufajcie…
W godzinę później wychodzę z podziemi. Przez okno parteru widzę na barykadzie zatkniętą białą chorągiew – najstraszniejszy widok dla żołnierza. Na podwórzu spotykam wkraczający oddział SS. Zwracają się do mnie po polsku:
– Gdzie leżą ranni polscy bandyci?
– Nie ma ich.
– Co się z nimi stał?
– Zostali zabrani.
– Kiedy?
– W ciągu ostatnich trzech dni.
– Kto ich zabrał?
– Wojsko.
– Niech pani nie kłamie – my wszystko wiemy.
– Panowie sprawdzą w szefostwie – obecnie szpital jest tylko cywilny.
Prowadzę ich do s. komendantki, która spokojny głosem zaczyna:
– Jesteśmy międzynarodową organizacją genewską…
Schodzę do rannych.
– Koledzy, do szpitala weszli esesowcy. Mogą tu robić rewizję. Proszę sobie przypomnieć, czy ktoś nie ma jakiegoś świstka, który mógłby zgubić nas wszystkich.
Z końca Sali woła mnie ranny:
– Siostro, prosimy do nas.
Podchodzę.
– Bliżej, siostro, tu kolega ma broń.
Opadają mi ręce. Nie umiem nawet skarcić tej nieostrożności.
– Siostro, co będzie?
– Dajcie, spróbuję wyrzucić.
Biorę basen, chowam pod nim Visa, zawiniętego w szalik, i wychodzę na podwórze. Wszędzie pełno esesmanów. Udaje mi się nieznacznie upuścić broń pod koła unieruchomionego zdobycznego samochodu. Uradowana spieszę do gmachu, gdy w górnym szpitalu słyszę pojedyncze strzały rewolwerowe. Rozumiem, co one znaczą, wiem, że moi ranni też je słyszą, i nie mam odwagi zejść do nich, choć wiem, że powinnam być tam i przeciwdziałać panice, która może już ogarnęła sale. Wahanie moje przerywają Niemcy, którzy każą wszystkim siostrom zgromadzić się w szefostwie, sami schodzą do podziemi. Nasłuchujemy strzałów – jest cisza. Przez okno widzimy, jak w ciągu półgodziny oddziały niszczycielskie podpalają trzy domy po drugiej stronie ulicy.
Wreszcie otwierają się drzwi. Dowiadujemy się, że szpital nasz został zatwierdzony, mamy pozostać i uruchomić sale na piętrach dla pomieszczenia rannych z prywatnych domów. Uważamy, że szala przechyliła się na naszą stronę że rannym nic nie grozi. Jak na skrzydłach wbiegamy na dół, dzielimy się z chłopcami radosnym nastrojem. Wracamy do normalnych zajęć: prześciełanie łóżek, opatrunki…
Wpadają Niemcy.
– Wszystkie siostry na górę! Schnell! Raus!
Pewne, że idziemy na jakąś odprawę, nie czujemy lęku. Jesteśmy w połowie schodów, gdy z głębi dobiega nowy rozkaz:
– Lekko ranni też mogą wyjść!
Rozumiemy. Chcemy wrócić, by jak najwięcej rannych móc uratować. Niestety – Niemcy wypędzają nas na podwórze, za nami wychodzi kilkanaście osób… Reszta? Słyszymy wściekłą palbę rewolwerową tam w podziemiach, a kiedy wyprowadzone na Podwale oglądamy się na szpital, widzimy gmach w płomieniach.
Taki był ostatni akt tragedii Starówki.

Stefania Ruszczykowska-Krosnowskaa

(s. Bogna)

(pisałam w roku 1947)b

a Powyżej podpis.

b Poniżej odręczny opatrzony dopisek: Otrz. 4 IX 74 i parafka.

Źródło: AAN, Komisja Historii Kobiet w Walce o Niepodległość, II-K-69 F, Wspomnienie Stefanii Ruszczykowskiej z zajęcia szpitala powstańczego przy ul. Długiej 7, 2 IX 1944 r., mps

AAN, Komisja Historii Kobiet w Walce o Niepodległość (1) AAN, Komisja Historii Kobiet w Walce o Niepodległość (2)

Udostępnij na:

Powstanie przeżyła – zginęła pod kołami

To artykuł, kóry ukazał się w sierpniowym numerze miesięcznika Stolica. Redakcja musiała dokonać skrótów, by zmieścił się na 3 stronach. Tu w wersji pełnej.

Stolica_09-2015_okladka Stolica_09-2015_Page_03-1

powstanie1 powstanie2

Wśród wielu pamiątek rodzinnych jest niewielka koperta podpisana: Zofia ze Skrzyneckich Ruszczykowska. W środku pozornie nic nie warte skrawki papierków, notesy z wierszami, święte obrazki, jakieś świstki, dokumenty, zaświadczenia i… kilka kartek napisanych równym pismem zatytułowanych: „Ze Skrzyneckich Zofia Ruszczykowska – Wspomnienia z Powstania”.
Ich autorka była bratową i jednocześnie cioteczną siostrą mojej prababci Zofii z Ruszczykowskich Piekarskiej. Miała jedyną córkę – Stefanię z Ruszczykowskich Krosnowską, która zmarła bezdzietnie i cały majątek w testamencie zapisała mojemu Ojcu – Maciejowi Piekarskiemu. Ten „majątek” to były setki dokumentów. W tym – ta koperta. A w niej – te wspomnienia.

zofi ze skrzyneckich ruszczykowskiej wspomnienia z powstania 1 zofi ze skrzyneckich ruszczykowskiej wspomnienia z powstania 2 zofi ze skrzyneckich ruszczykowskiej wspomnienia z powstania 3 zofi ze skrzyneckich ruszczykowskiej wspomnienia z powstania 4 zofi ze skrzyneckich ruszczykowskiej wspomnienia z powstania 5 zofi ze skrzyneckich ruszczykowskiej wspomnienia z powstania 6 zofi ze skrzyneckich ruszczykowskiej wspomnienia z powstania 7 zofi ze skrzyneckich ruszczykowskiej wspomnienia z powstania 8 zofi ze skrzyneckich ruszczykowskiej wspomnienia z powstania 9

1 VIII. O godz., 17. Gdy się zaczęły silne i gęste ostrzały, zeszłam na parter i tam mieszkałam do 4. IX włącznie. Codziennie byłam u siebie, coś stamtąd zabierałam, prałam, ale w ostatnich dniach, ile razy weszłam na górę, zjawiały się samoloty. Na ogół trzymałam się dobrze duchowo, krzepiłam ducha w innych, chociaż czułam straszny niepokój o Stenię[1]. Prowadziłam walkę ze sobą, ale Bóg mi pomagał. Całe otoczenie było dla mnie bardzo dobre. Z całym domem zżyłam się. Opuściłam komunię świętą w pierwszy piątek i pierwszą sobotę miesiąca. W sobotę napadł mnie strach, całą noc nie spałam. W niedzielę 6. VIII poszłam do kościoła przez dwa podwórza, ulicę Dobrą i następnie dwa podwórza. Przystąpiłam do spowiedzi i komunii. Bóg zesłał dla mnie spokój, który nie opuścił mnie aż dotąd. Często bywałam w kościele, przechodząc Dobrą przekopem pod szynami. Poza tym ksiądz pięć razy dziennie miał msze w korytarzu biblioteki. Ostatni raz – 3 września, w przeddzień naszej ucieczki, przedostatni – w dniu imienin Córuchny, Franusia przyjęła komunię na intencję Steni, a kilka osób składało mi życzenia. Pierwsza pani Krukowska, potem generałowa. Nigdzie nie chodziłam poza kościołem, raz tylko przeszłam przez tunel do p. Rymarkiewiczowej (zdaje się było to 25. VIII.) Miałam dwie wizyty Stefana[2], którego zaskoczyło na pl. Dąbrowskiego – a także Lula przyszła, na chwilę po niej Jarek. Listy miałam od Luli i od Freda, który potem doniósł mi, że jest ranny. B. żałuję, że nie odważyłam się go odwiedzić, ale stanęło mi to na przeszkodzie, ze spadłam ze schodów i potłukłam się. Miałam okazję bezpośrednią do niego. Przysłał mi raz trochę miodu prawdziwego, potem 200 zł, na razie niepotrzebne. Odżywiałam się dobrze. Trudno mi było na górze gotować, ale stopniowo znosiłam zapasy swoje do Zosi, brałam też co dzień śniadania, obiady i kolacje z RGO (po 3 zł dziennie). Nastroje były różne. Częściej wesoło. Robiłam, co chciałam i do obowiązków społ. należało dyżurować w bramie w dzień. Młodzi dyżurowali w nocy i na górze. 4. IX zrobiło się gorąco. Atakowano elektrownię, która zapaliła się, Nr 62 zawalił się, a światło zgasło. Trzeba było zejść do schronu i tam nagle komendant powiedział, aby opuścić dom. Wszyscy się spieszyli, nie mogłam wpaść na górę. Nie było czasu nawet namyślać się, co zabrać. Wzięłam te pakunki, co miałam pod ręką. Dziewczynki radziły mi zostawić teczkę Steni, że ciężka, ale się uparłam. – Wyszłyśmy piwnicami – w jednej upadłam i mocno stłukłam bok, co czułam przeszło 3 tygodnie. Zatrzymaliśmy się na Kopernika i tam przeszła noc. Rano zaczęto rzucać bomby na tamtejsze domy. Uciekliśmy przez aleję Sikorskiego na Bracką 3 i stamtąd po 1 w nocy wysłałam 2 panienki na zwiady do Ziutków[3], którzy b. serdecznie zaprosili mnie do siebie.
6. IX zjawiłam się na Koszykowej. W dwa dni po mnie przyszli pp. Stefanostwo P[4]. z synem. Lora[5], Ziutek i ci troje mieszkali na I. p. w mieszkaniu Janusza[6] (o którym nic nie wiemy), a ja z wujenką na III p. Opiekowałam się Wujenką i pomagałam Stefanowej w gospodarstwie. Wychudłam bardzo, gdyż ze względów przezorności były wydzielane b. małe porcje. Osłabiłam się ogromnie. Trzeba przypomnieć, że stamtąd 3 razy byłam Mszach na Marszałkowskiej 48 – piwnicami i schronami, za każdym razem w innym mieszkaniu – wreszcie utworzono na Koszykowej 28 stałą Kaplicę z Najświętszym Sakramentem. Mogłam więc z łatwością bywać co dzień na mszy i przystępować do Komunii Świętej. Na intencję Steni – co mnie pocieszało ogromnie. 1 X. był w tej kaplicy ślub. Stefan był u Ziutków. 1 i 2 X nie chciał opuszczać Warszawy. Wreszcie 2 X. trzeba było opuścić Warszawę. Ziutek miał się zając Lorą, którą zapewne przeniesiono na noszach. Wujenkę powierzono mojej opiece. Część papierów i aparat fot. Zostawiłam w torbie Zosi w piwnicy – gdyż byłoby mi za ciężko. Nie wiedziałam, że Wujenka jest aż tak słaba. Musiałam nieść i jej rzeczy oraz zapasy żywności i jeszcze przyczepiła się do mej ręki, żeby ją prowadzić. Szłyśmy prosto ul. Śniadeckich, b. wolno z powodu nogi Wujenki. Poza tym były trudności przechodzenia przez liczne barykady, przy wąskich przejściach tworzyły się zatory. Szłyśmy do Dw. Zach, później bez barykad, ale sił mniej. Trzeba przyznać sprawiedliwie, że patrole niemieckie pomagały Wujence, a tym samym mnie. Na kilometr przed dworcem udało się wsiąść na wóz. O 11. wieczorem załadowano nas do wagonów bez dachu i zawieziono do Pruszkowa. Tam też trzeba było iść – nie tak wprawdzie daleko – ale też nie blisko, a Wujence było trudno, mnie z paczkami, w których mieściło się też trochę potrzebnej żywności – ciężko. Wreszcie doszłyśmy do baraku zatłoczonego bez żadnych ławek i tak spędziłyśmy I noc na zbyt małych pakunkach. Do kawy i chleba były takie ogonki, że trzeba było zadowolić się swoimi zapasami t.j. chlebem (pokruszonym), herbatnikami i cukrem. Około południa załadowano nas do węglarek bez dachu, zabłoconych i b. ciasno, jeszcze gorzej niż w baraku. Nie od razu pociąg ruszył, nie wiedzieliśmy dokąd nas wiozą – zawieziono nas do Starachowic i nie od razu pociąg otworzono. Spędziłyśmy tak II noc, często moknąc. Strasznie żal było mi Wujenki, obawiałam się, że jej żywej nie dowiozę.  Przy Krzyżu opadły mnie czarne myśli, przypuszczałam, że i ja żywa nie wrócę, ale starałam się pogodzić z losem. Gdyśmy czekali na wyładowanie, ludność rzucała nam po trochu: to chleb, to jabłka, to cebulę, a także podawała – choć z trudem, bo wysoko – ciepłą kawę. Wreszcie wypuszczono nas i można było spokojnie i swobodnie chodzić po miasteczku. Wujenkę z rzeczami zostawiłam w gmachu kina, sama szukałam po mieście czegoś do jedzenia i spotkałam księdza, który nastręczył nam mieszkanie. Tj. oprócz mnie jeszcze 8 innym osobom. Wróciwszy do Wujenki, zauważyłam, ze pamiętam tylko numer, a zapomniałam ulicy. Nie podobało mi się, że II piętro, schody okropne i dość daleko od dworca. Zdecydowałam, że najlepiej zostać w „kinie”, bo blisko, bez żadnych schodów i ciepło. Czułam straszne zmęczenie. Chodziłam znów po mieście i czekałam na deszczu w ogonku (udało się dostać mleko) na obiecaną zupę – zamiast niej dano maślankę grzaną, z której Wujenka była niezadowolona. Potem znów czekałam, gdyż miała być zupa, ale mało nie doczekałam się, zabrakło. III noc była najlepsza. Obiecali słomę, ale nie dali. Siedziałyśmy na krzesełkach. Nazajutrz czekałam na kawę, której nie dowieźli, ogonek się nie zmniejszał – wzięłam szczęśliwie z niedaleka za pieniądze. To samo zrobiłam z obiadem, tym bardziej, ze moc czasu zajęła mi rejestracja. W ogóle tak byłam zajęta, że nie mogłam nawet wpaść do Kościoła. Opuściłyśmy Starachowice wieczorem. Czekałyśmy kilka godzin na pociąg. Wreszcie dostałyśmy się do pasażerskiego, więc z dachem. W Skarżyskach trzeba było wysiąść i spędzić tam IV noc na dworcu siedząc na ławce. Tu kupiłam bilety do Łowicza. Przyszedł pociąg. Trzeba zaznaczyć, że wszędzie kogoś Pan Bóg zesłał, kto mi pomógł Wujenkę wsadzić do wagonu oraz wysadzić. Ledwie weszłyśmy do wagonu, zauważyłam brak torebki, w której było trochę grosza, książki do nabożeństwa, a co najważniejsze: dowód osobisty i bilety. Pomogła mi p. Oleńka Sikorska, że zostawiła wagon otwarty, a ja popędziłam – dość daleko na dworzec modląc się pokornie do św. Antoniego. Uważam za cud, że torebka spokojnie leżała na ławce i ja nie spóźniłam się.  Oleńka ustąpiła mi miejsca. Ona zna p. Marię Kur i właśnie jechała do Radomska. W wagonie natłoczyło się i dojechałyśmy do Koluszek, gdzie znów przesiadanie. Przegapiłyśmy z powodu jedzenia jeden pociąg, wieczorem trafiłyśmy na towarowy, ale z dachem i doskonale na ławce siedząc dojechałyśmy do Skierniewic. Pociąg przyjechał na dworzec. Wujenka musiała znów z trudem dla siebie i dla mnie przejść, mówiąc, ze nie może, jednak doszła. Stosunkowo niedaleko było potem do miejsca, gdzie staje miejscówka łowicka. Pomogła nam w tym znów dobra dusza. Dojechałyśmy szczęśliwie, ale ze spóźnieniem. Przeszła godzina policyjna, więc trzeba było V noc spędzić na dworcu w zimnym westybulu bez krzeseł. Domęczyłyśmy się tak do białego dnia, dorożki ani koni w ogóle nie było. Zostawiłam Wujenkę z częścią rzeczy. Sama poszłam do Zosi. Chciałam wrócić po Wujenkę, gdyż przekonałam się, ze są na miejscu, choć mieszkanie zmniejszone, a gości pełno. Zosia zatrzymała mnie, a po Wujenkę i resztę rzeczy poszła Wandeczka ze służącą. We dwie pieszo zaprowadziły ją. Tu dowiedziałam się, ze moja Córuchna żyje. Była tu, a jest obecnie w Skierniewicach. Dzięki Bogu. „Wycieczka krajoznawcza” skończyła się 7 X w dniu M.B różańcowej, zarazem I sobota miesiąca. Opuściłam więc znów I piątek i I sobotę, ale byłam w drodze i przyjechałam wyczerpana, zgarbiona, z bólem karku i pleców. Chce jak najprędzej jechać do Steni, muszę jednak trochę wyspać się, odpocząć, a także wyprać wszystko i wyreperować.

zofia ze skrzyneckich ruszczykowskaAutorka wspomnień spisanych na gorąco w 1944 roku na kilku wyrwanych z notesu kartkach, czyli Zofia ze Skrzyneckich Ruszczykowska ur. 24 sierpnia 1878 roku była córką literata i dziennikarza Antoniego Skrzyneckiego oraz Marii z Gorczyckich I-voto Skawińskiej II-voto Skrzyneckiej. Wdowa po urzędniku Stanisławie Ruszczykowskim, który zaginął bez wieści w czasie wojny polsko-bolszewickiej. Na ich ślub musiał zresztą dawać zgodę Watykan, gdyż Stanisław Ruszczykowski był synem Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej – rodzonej siostry Marii z Gorczyckich Skrzyneckiej. Z tego związku przyszła na świat tylko jedna córka – Stefania Ruszczykowska (ur. 18 czerwca 1913) późniejsza Krosnowska (w pamiętniczku wspominana jako Stenia), która w czasie powstania, jako sanitariuszka o pseudonimach „Bogda” i „Stenia” opatrywała rannych w szpitalu na Długiej. Obie panie przed wojną i tuż po wojnie pracowały w Bibliotece Narodowej. Stefania została jesienią 1945 roku aresztowana przez bezpiekę i za udział w związku przestępczym, za jaki uznano wówczas Armię Krajową, osadzona w więzieniu w Fordonie. W jednym z listów wysłanych stamtąd 5 maja 1946 roku pisała do matki: „Dostałam zezwolenie na złożenie listowne zeznań w sprawie wymordowania przez Niemców moich rannych w szpitalu – sprawiło mi to przyjemność, bo czułam, że biorę żywy udział w życiu społecznym, że nie jestem wyrzucona poza nawias. (…) Martwię się Tobą Tusieńko – wiem, że zawsze biedniejsi są ci, co zostają.” Nie wiedziała wówczas, że matka zwana przez nią Tusieńką już nie żyje. Uwiezioną w Fordonie córkę Zofia Ruszczykowska starała się wszelkimi siłami uwolnić. Zachowała się nawet wizytówka inżyniera Zasława Malickiego, do którego najwyraźniej zwróciła się z prośbą o pomoc, gdyż na odwrocie wizytówki widnieje odręczny list skierowany do „Ob. Mjr. Inż. Aleksandra Wolskiego”, ówczesnego dyrektora Departamentu IV Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. „Kolego! Proszę was bardzo, abyście zechcieli łaskawie przyjąć i w miarę możliwości przychylnie załatwić ob. Ruszczykowską, moją znajomą, która ma zmartwienie rodzinne. Łączę pozdrowienia i serdeczny uścisk dłoni. Z. Malicki”. Nie wiadomo jak wyglądała rozmowa z Wolskim, ani nawet czy Zofii Ruszczykowskiej udało się do niego trafić. 9 marca 1946 roku śmiertelnie potrącił ją przejeżdżający ulicą Rakowiecką samochód. W ostatnim liście do brata, napisanym i wysłanym na dzień przed śmiercią, opisała swoją wizytę u córki w więzieniu. „Sprawa Steni jest na dobrej drodze i wiem, że wywiezienie nie wpłynie gorzej na pomyślne jej zakończenie. Meczę się jednak, że tak się jeszcze ciągnie. Gdy się dowiedziałam gdzie jest, zaraz wyszykowałam solidną paczkę i wyjechałam. Droga była szalenie męcząca – w wagonie byłam 16 godzin. Z Bydgoszczy do Fordonu jest blisko i jechałam wygodnie w jedną stronę koleją, w drugą wspaniałym autobusem. Stenię widziałam. Jest dobrej myśli, trzyma się dzielnie. W drugą stronę jechałam znów nocą, było zimno, więc jeszcze dziś kaszlę i mam silną chrypkę. Paczki można wysyłać pocztą, więc jeszcze dziś wysłałam dwie…”

wizytowka inzyniera1wizytowka inzyniera2

Obie dotarły już po jej śmierci i to o nich wspominała w liście Stenia pisząc dwa miesiące później: „Paczkę świąteczną dostałyśmy w porządku. Byłyśmy wzruszone sercem – palemka i baranek do dziś dnia stoją na stole w celi.”

Po jej śmierci, ze względu na fakt, że córka siedziała przecież w więzieniu, a przyrodni o wiele starszy brat Stefan Skawiński mieszkał poza Warszawą, pogrzeb Zofii Ruszczykowskiej zorganizowali sąsiedzi z domu przy ulicy Wojciecha Górskiego 3. Z zachowanej karteczki datowanej na 6 czerwca 1946 rok wynika, że komitet domowy, którego przewodniczącą jest p. Zagrodzka stwierdza, że zmarła „nie posiadała żadnego majątku, wobec czego p. Jerzy Lincel wyłożył na pochówek własne fundusze”. Również sąsiedzi zajęli się likwidacją mieszkania, przekazując wszystkie drobiazgi przyjaciołom i rodzinie, by czekały na wyjście Stefanii z więzienia. Sprawców wypadku nigdy nie ustalono. 17 sierpnia 1946 roku brat zmarłej Stefan Skawiński otrzymał z prokuratury tzw. „smutny różowy papierek”, z którego wynikało, że „prokuratura umorzyła dochodzenie w sprawie śmierci Ruszczykowskiej (przejechanie przez samochód) wobec nieustalenia sprawców”. Stefania o śmierci matki dowiedziała się kilka miesięcy później.

prokuratura umorzenie dochodzenia ws smierci zofii ze skrzyneckich ruszczykowskiejPo Zofii został ten pamiętnik, kilka wstrząsających kartek (notatek-wyliczeń ile ma nażycie i z czego powinna zrezygnować, by dociągnąć do pierwszego) ilustrujących jej fatalną sytuację materialną, listy, notesy z wierszami, wizytówki, tasiemkowy kołnierzyk, który zrobiła w czasie tułaczki po powstaniu warszawskim, by nadal być damą, oraz strzaskane w wyniku wypadku okulary, których nikt nigdy nie wyrzucił. A i ja jakoś nie umiem tego zrobić.
legitymacja steni1a

legitymacja steni1b

PS Stefanię Ruszczykowską zwolniono z Fordonu dopiero w 1948 roku. Zmarła 25 kwietnia 1991 roku w Warszawie. Została pochowana na Cmentarzu Powązkowskim w jednym grobie razem z matką. Pogrzeb odbył się z wojskowymi honorami.

akt zgonu zofii skrzyneckiej

[1]              Córka to Stefania Eligia z Ruszczykowskich Krosnowska PS. Bogda.

[2]              Stefan Skawiński – przyrodni brat autorki.

[3]              Józef Gorczycki – brat matki Marii z Gorczyckich 1-voto Skawińskiej, 2-voto Skrzyneckiej

[4]              Stefanostwo P.

[5]              Eleonora Paderewska – kuzynka, córka Teodora Gorczyckiego rodzonego brata Marii z Gorczyckich.

[6]              Janusz Paderewski pseudonim „Boruta” poległ pod Pęcicami 5 sierpnia 1944 roku. Był synem Eleonory.

Udostępnij na:

Jeszcze jeden opis życia prapradziadka Michała Piekarskiego

Oto kolejny (jak sie okazalo wcześniejszy) opis życia prapradziadka Michała Franciszka Piekarskiego. Ten opis powstał ok. 1910 roku. Opisy różnią się między sobą niewielkimi szczegółami. opis mego zycia 2-1 opis mego zycia 2-2„Urodziłem się w Warszawie w domu pod N 1822 przy ulicy Koźlej własnośc p. Haselberga z rodziców Pawła Piekarskiego rodem z Wadowic pod Krakowem i matki Julijanny z Dobrzańskich Piekarskiej siostry rodzonej Jana obywatela m. Warszawy właściciela domu przy ulicy róg Kruczej i Żórawiej i Dyonizego i Kacpra obywateli m. Włocławka  w dniu 24 września 1841. 1849 umarła mi matka Julianna. Ojciec w kwietniu 1850 r. ożenił się powtórnie z Agatą z Kasprowiczów (vel Kacprzaków). W dniu 15 sierpnia w sam dzień święta Matki Boskiej Wniebowzięcia, staliśmy się pastwą ognia, który wnikł w sąsiedniej fabryce odlewów i narzędzi rolniczych Braci Evansów przy ulicy Śto-jerskiej, tyły sąsiadywały z posesją Haselberga, od 2-go podwórza byl to budynek parterowy cały drewniany, łatwo więc uległ prędkiemu spaleniu, tak że niewiele dało sie uratować z warsztatu i mieszkania. Noc przepędziliśmy na placyku Nowego Miasta pod klasztorem S.S. Sakramentek. Tymczasowo Lokalu użyczył nam majster Jakób Przewodziński, majster murarski zamieszkały na Nowem Mieście, a warsztatu kowalskiego Franciszek Schilling, a mój chrzestny ojcieczamieszkały w domu przy ulicy Długiej róg Wązkiej (Raczyńskiej), który profesji kowalskiej prowadził fabrykę powozów, która w owym czasie dobrze prosperowała. Po… czasie uczęszczałem do szkoły poczatkowej poczatkowej p. jagielskiego w domu po Palińskim (?) nastepnie szkoły Koszłakowskioego gdzie w roku (miejsce opuszczone) zdałem egzamin do klasy 1-ej szkoły Powiatowej Realnej Nr 2 przy ulicy Freta ulokowanej w gmachu klasztornym Dominikanów, której okna z wszystkich klas wychodziły na ulicę Starą z wylotem p. bramę na ulicę Mostową. W r: 1857 w dniu 28 czerwca po zakończeniu Aktu uroczystego w Pałacu Kazimierzowskim i po odśpiewaniu Tedeum Laudamus w kościele pp. Wizytek i poświęceniu nas p księdza prefekta Mikoszewi… pożegnaliśmy się z profesorami i inspektorem Sobolewskim i opuściliśmy świątynie udając się do domów. Ja uzyskałem patent z ukończenia calkowitych 4ch klas z otrzymaniem w klasie 1ej list pochwalny w 2 nagrodę w 3 nagrodę i w 4ej list pochwalny, które to odznaczenia posuadam u siebie. Po dwoch tygodniach odpoczynku po nauce ojciec obrócił mnie do swego rzemiosła gdzie od połowy lipca juz byłem uczniem kowalskim, pracowałem na równi z drugiemi kolegami, z ktorych pamiętam: Józef Lewiński, Ludwik Babski, Ludwik Wojdat, Antoni Kruk i jeszcze jedne, ktorego nazwiska nie pamiętam. Czeladnikiem był brat rodzony Franciszek. W dniu 5 stycznia 1865 r. zmarł ojciec mój Paweł Piekarski w wieku lat 66 o godz. 9 rano w czasie stanu wojennego w Warszawie gdzie na pogrzeb trzeba było uzyskać na ilość osób z biura Ober-Policmajstra pozwolenie, bez takowego nie przepuszczali nikogo z przyjaciół tylko najbliższą rodzinę, ale przy stosunkach i znajomościach dało sie uzyskac przejśc przez rogatkę dla 30. Pierwze poczatki nauki pobierałem w szkole p. Lidzikowskiego przy Śto-Jerskiej a nastepnie Piwnej gdzie nabył obu na własn przy ul. Wąski Dunaj wprost Piwnej. Pozostala rodzina składała sie z przybranej matki Agaty z Kasprzakow Piekarskiej i Franciszka Piekarskiego majstra kowalskiego pracującego w fabryce Evansa przy ul. Śto-Jerskiej, Michała Piekarskiego majtsra kowalstwa, Jana Piekarskiego czeladnika stolarskiego i Krystyny Piekarskiej panny. Po ukończeniu działów sądownie matka wyprowadziła się od nas i wyszła za mąż powtórnie, a ja, Jan i Krystyna pozostaliśmy w miejscu. Ja przy pomocy dobrych ludzi, na licytacji nabyłem warsztat po ojcu z drugiej ręki od Izraela Braumrotch, człowieka wyznania mojżeszowego, jednak uczciwego, ktory małem wynagrodzeniem odprzedal mi go po skończonej licytacji, tak że nie poniosłem żadnej przeszkody w prowadzeniu roboty i utraty interesantow. Zawdzięczam również szlachetne dla nas współczucie właścicielowi domu panu  Jezierskiemu Aleksandrowi i żonie jego Feliksie z Ziemińskich, a to głownie z zachowania się mojego i pracy gorliwej w warsztacie siostrę Krystynę wydałem za mąż za Juliana Drozdowicza majstra szewskiego w Październiku 1866 r a sam ożeniłem się z p. Julią Stalską, córką Łukasza i Józefy z Dobosiewiczów córki Jacentego i małżonki tego Barbary z Pechników Dobosiewicz. Po pożyciu sześcioletnim żona mi umarła po narodzeniu się córeczki Maryi, pozostała mi córka i syn Ludwik a pierworodny Michałek zmarł niemowlęciem wstapiłem powtórnie w związki z siostrą rodzona zmarłej Julii, Zofią młodszą ode mnie o lat 16 lat. po uzyskaniu dyspensy z Rzymu od Ojca w czem mi przyszedl z pomocą X. Wacław Gizaczyński pracujący w konsystorzu warszawskim, wikaryusz kościoła katedralnego Ś-go Jana. Przyjacielem, a zarazem kolego szkolnym był brat rodzony X Wacława urzędnik rządu Poprawczego przy ul. Dzielnej a zarazem pomocnik … p. Stanisława Gepnera, jemu również zawdzięczam pomoc w przeprowadzeniu pomyślnego rezultatu w spadku po siostrze wujecznej Michali Dobranej vel Lamma żonie Ludwika Lamma fabrykanta wyrobów pozłotniczych.”

Udostępnij na:

Notatki dziadka Bronka o powrocie do Polski

Dziadek Bronek, o czym już zresztą kilka razy pisałam, wracał do Polski z Baku, jak Cezary Baryka bohater „Przedwiośnia” Stefana Żeromskiego.  Oto jego notatka z podróży sporządzona już po powrocie do Polski. Bez osobistych wspomnień. Suchy opis.

powrot bronka 1 powrot bronka 2 powrot bronka 3 powrot bronka 4

12 lutego 1922 Chrząstów

16 miesięcy temu nad brzegami Bałtyku w stolicy powstałej na gruzach dziedzictwa carów Łotwy, Rydze zjechały się delegacje Polska i Sowiecka w celu zawarcia traktatu pokojowego mającego zakończyć polsko-bolszewicką wojnę.
Jednym z rezultatów rokowań obu delegacji było zawarcie w myśl wykonania VII paragrafu umowy o przedwstępnych warunkach pokoju „Układu o Repatriacji, zapewniającego powrót z „Raju Socjalistycznego” setkom tysięcy naszych rodaków bądź to wygnanych przez popleczników cara żandarmów tajnej policji, bądź to pędzonych nahajkami kozactwa w roku 1915 z prawego brzegu Wisły w głąb Rosji.
Zaraz po ogłoszeniu rzeczonego „Układu” szare tłumy naszych rodaków wystawionych na pastwę tak zwanych „Czerezwyczajek i osobnych oddziałów” obficie zabarwiających blednący sztandar rewolucji szkarłatem krwi i ciemiężonego z sterroryzowanego ludu, zaczęły się uciekać do miast oblegających sowieckie urzędy ewakuacyjne registrując się i oczekując pierwszych transportów do ukochanej ziemi Rodzicielki.
Zdawało by się że nic prostszego być nie może jak po załatwieniu wszystkich formalności związanych z kontrolą dokumentów mającą trwać w myśl układu o repatriacji zaledwie 20 dni i ogłosić spisy i po naładowaniu do echelonów wysłać rodaków naszych na zachód ku Polskiej granicy.
Lecz władze sowieckie nic i nigdy nie robią we wskazanym terminie.
Podobnie rzecz się przedstawia i w wypadku repatrjacji. Rodacy nasi pozbawieni wszelkiej opieki, albowiem delegacje polskie w Moskwie, Charkowie i Kijowie są wprost bezsilne wobec ignorujących je władz sowieckich, zmuszeni są wyczekiwać całemi miesiącami aż grupa demagogów-biurokratów raczy wziąć na siebie pracę przejrzenia spisów i zatwierdzania takowych, otwierając wymęczonym i wyzbytym z mienia rodakom perspektywę oczekiwania łaski wysłania ich do ojczyzny.
Oczekiwanie na załatwienie spisów i naładowania do echelonów trwa po 3-4 miesięcy w warunkach przechodzących pojęcie ludzkie.
Repatrianci pomieszczani przez władze ewakuacyjne do starych budowanych jeszcze za czasów caratu drewnianych nawpół rozwalonych baraków, absolutnie nieopalanych i posiadających często zamiast okien plecionki z liści mrą setkami z głodu, chłodu i chorób zakaźnych tak, że wypadki wymierania całych rodzin złożonych często z 7-8 osób stały się rzeczą stojącą na porządku dziennym, a co gorsza zostają często 4-5 letnie sieroty skazane wskutek swej niezaradności na śmierć jeszcze straszniejszą bo śmierć z głodu. Podobne dramaty przestały już wzruszać serca towarzyszów niedoli.
Wbrew „Układowi o Repatrjacji” prawie że nie karmieni albowiem tylko dzieci i wdowy otrzymują od czasu do czasu bo zaledwie 2-3 razy tygodniowo obiad złożony z talerza rozgotowanej w wodzie kaszy i ½ funta chleba ze słomą sieczka i patykami przywożonego nieraz na wozie służącym zarazem i do wywożenia trupów bez trumien, często osób umarłych na choroby zakaźne, rodacy nasi zmuszani są wyprzedawać resztki mienia swego ocalałego od rekwizycji ściślej grabieży wszechwładnej krwawej czerezwyczajki, pająkom w ludzkiej postaci – żydom, płacącym często zaledwie 1/5 część wartości.
Pomimo szerzących się chorób zakaźnych jak tyfus plamisty, brzuszny, czerwonka itp. Repatrianci pozbawieni są opieki lekarskiej, albowiem lekarze sowieccy mający za obowiązek leczenie tak zwanej (nieczytelne) swołoczy, ograniczają się do zajrzenia przez okna baraku do środka i rzucenia krótkiego zapytania „bolen” i następującego po otrzymaniu twierdzącej odpowiedzi rozkazu „w bolnicu”.
Szpitale sowieckie przeznaczone dla repatriantów najzupełniej nieopalane, pozbawione niezbędnych miejsc do załatwiania potrzeb fizycznych człowieka, utrzymane w warunkach nie odpowiadających najhumanitarniejszym wymaganiom higieny, pozbawione szpitalnej bielizny i niezbędnych lekarstw nazywane przez rodaków naszych „przedsionkiem śmierci” budzą strach paniczny, tak że umieszczanie chorych stan zdrowia których wymaga często troskliwej opieki lekarskiej odbywa się siłą.
Nic tez dziwnego że zdarzają się wypadki ucieczki chorych mających do 40 stopni gorączki w mrozy dochodzące do 30 stopni z tak utrzymanego szpitala w jednej bieliźnie spowrotem do kozaków gdzie temperatura rzadko kiedy bywa wyższa od 10 stopni poniżej zera.
Jako widomy skutek podobnie troskliwej opieki lekarskiej dają się widzieć odbywające się 3-4 razy a nawet więcej pogrzeby na widok który serce się ściska z żalu i rozpaczy.
Trup rzucony na saneczki ciągnione to przez ojca to przez matkę, siostrę lub brata a często przez małe dzieci to liczące najwyżej 10 lat, nakryty płachta z leżącą na niej łopatą i toporem i zamiatający śnieg gołemi piętami przedstawia obraz nędzy i rozpaczy, na widok którego człowiek zaciska tylko pięści gniewie bezsilnym na władze sowieckie stawiające rodaków naszych narówni a nawet niżej od bydląt.
Nic tez dziwnego, że skazani na życie w tak okropnych warunkach rodacy nasi umierają tysiącami użyźniając kośćmi swemi ziemię na obczyźnie, tak że nareszcie kiedy bezduszny biurokrata sowiecki zatwierdzi spisy i te zostają ogłoszone, połowa ludzi z danych spisów albo wymarła albo jest tak ciężko chora że jechać pomimo najszczerszych chęci nie może.
Ale z nadejściem spisów jeszcze niedola rodaków naszych się nie kończy. Jeszcze mają przed sobą oczekiwanie na wagony których władze sowieckie prawie że im dać nie mogą albowiem wszystkie stacje są wprost zawalone wagonami ale rozbitymi doszczętnie.
Wagony towarowe którymi jadą nasi rodacy często po dwa do trzech tysięcy wiorst do ostatniego czasu wcale nie były opalane tak że podczas mrozów dochodzących w Bolszewji do 40 stopni zdejmowano na większych stacjach z echelonów liczących do 2000 osób po 20 trupów.
Nareszcie zdziesiątkowani, wyzbyci z mienia i pieniędzy zmęczeni moralnie i zrujnowani materialnie rodacy nasi przybywają do Kraju oczekując w pierwszych dniach pobytu swego w Polsce pomocy.
I pomoc ta została zorganizowana na grosz publiczny.
Ale dla rozszerzenia tej pomocy jest nieodzowna szeroka i nieustająca ofiarność publiczna.
W takim to celu została ogłoszona z inicjatywy marszałka sejmu Wojciecha Trąmpczyńskiego dwutygodnówka na repatryjantów kiedy wszyscy obywatele złożą grosz wdowi na powracających z przedsionka piekieł rodaków.
I trzeba przyznać, ze pomoc ta zorganizowana na tak małe jak dotychczas środki dźwigające z nędzy naszych braci rodaków, że Rodacy nasi po przybyciu do Równego i Baranowiczów są karmieni i zaopatrzeni w odzież, często nawet wspomagani pieniężnie tak że po przybyciu na miejsce stałego zamieszkania mogą wziąć się do pracy uczciwej i stanąć w szeregu z resztą Rodaków aby pracować nad odbudowaniem zrujnowanej przez pożogę wojny europejskiej i najazd hord bolszewickich ukochanej nam Ojczyzny.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 43

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

7 maja poszedłem z babcią do Muzeum Narodowego na wystawę Warszawa oskarża. Musiałem przecież babci zastąpić nieodżałowanego Janka. W hallu powitał nas posąg króla Zygmunta z kolumny, który jeszcze kilka-naście dni przedtem leżał zwalony przed ruinami Zamku. Obok ocalały posąg gladiatora z napisem: „Ave Caesar! Morituri te salutant.” W zniszczonych salach pełno rzeźb z odpryskami po kulach i odłamkach, podziurawione, podarte i nadpalone obrazy, poprzestrzeliwane portrety, skrzynie z rozbitą ceramiką. Nie przypuszczałem wówczas, że później przez siedemnaście lat Muzeum Narodowe będzie moim warsztatem pracy, że poznam i będę współpracował z ludźmi, którzy od 1939 roku ratowali skarby naszej kultury i na swych posterunkach też byli żołnierzami. Ludzi takich jak pan Jan Piech, który dźwigał na własnych plecach skrzynie z monetami, aby je ukryć; Wiktor Dryk, który woził z płonącego Zamku do Muzeum obrazy Bacciarellego, meble i brązy; pan Oleś Dawidziak, który zawsze umiał wykiwać Niemców; pani Chojnacka, potajemnie rejestrująca zabierane przez Niemców dzieła; panowie Bolesław Krystosiak, Władysław Kaniewski i wielu, wielu innych. Swoją obecnością nie dawali mi zapomnieć o heroizmie tamtych dni, a swoją codzienną pracą o konieczności odbudowy.

W nocy z 9 na 10 maja obudziła nas kanonada. Półprzytomni zerwaliśmy się na równe nogi. Nad miastem wystrzeliwały w niebo kolorowe rakiety i słychać było szczekanie zenitówek. Czyżby nalot?! Dopiero po chwili uświadomiliśmy sobie, że to niemożliwe. Więc co? Ojciec wyjaśnił krótko: „Nareszcie skończyła się wojna!”

Jaki był mój, dwunastoletniego wówczas chłopca, bilans tej wojny? Przede wszystkim śmierć ponad dwustu pięćdziesięciu osób z rodziny i z kręgu bliższych i dalszych znajomych.

skanuj0034

Maciej Piekarski.
Zdjęcie z okresu, kiedy zostały wydane te wspomnienia.

POSŁOWIE

Niniejsze wspomnienia mają długą historię. Natura obdarzyła mnie bardzo dobrą pamięcią, w której wzrok odegrał i odgrywa niepoślednią rolę. Być może właśnie dlatego zostałem historykiem sztuki.

Gdy wybuchła wojna, miałem jeszcze nie ukończone siedem lat, aczkolwiek zdałem do klasy drugiej. Pamięć moja zaczęła notować wydarzenia od czwartego roku życia. Potem przyszły dwa lata beztroskiego dzieciństwa, wrzesień w oblężonej Warszawie, okres okupacji…

Kiedy powstał zamysł pisania wspomnień? Było to 5 lutego 1944 roku, podczas blokady gestapo na Sadybie. Wówczas po odjeździe Uberfallkommando usiadłem w kącie i zacząłem opisywać, co widziałem i przeżyłem. Schowałem ten opis pod dachówki w komórce nad pokojem babci, ale gdy wróciliśmy w 1945 roku, nie było ani dachówek, ani moich wspomnień.

Próbowałem jeszcze spisywać zdarzenia i wrażenia w dniu 21 sierpnia, podczas Powstania, lecz wówczas zdarzeń było więcej niż czasu na ich spisywanie.

Do pisania wspomnień wróciłem po wojnie, w 1945 roku, i odtąd sporadycznie, gdy tylko znajdowałem wolną chwilę, starałem się utrwalić to, co i jak zapamiętałem.

Zdaję sobie sprawę, że niniejsze wspomnienia mają niejednolity charakter. Jest to wynik faktu, iż aczkolwiek dotyczą okresu sześcioletniego, powstawały jednakże w ciągu lat trzydziestu.

Część odnosząca się do Powstania była pisana pod wpływem gorących jeszcze przeżyć zaraz po wojnie. Część obejmującą 1939 rok, okupację, exodus popowstaniowy i powrót do wyzwolonej Warszawy skończyłem pisać w roku 1976. Moją pamięć często wspomagały zachowane notatki ojca, listy krewnych i znajomych oraz dokumenty, na które zawsze patrzę jednocześnie oczami historyka i oczami świadka tamtych dni.

Istotne znaczenie dla tych wspomnień ma sprawa mojego brata. Nie wiem, czyby one powstały, gdyby nie ciągła pamięć o nim.

Grób brata został odnaleziony w końcu sierpnia 1945 roku przez ekipę Polskiego Czerwonego Krzyża. Ekshumacja miała miejsce równo w rok po śmierci, w dniu 7 września 1945 roku; Domu przy ulicy Zielnej 4, gdzie zginął, już nie ma, znajduje się tam plac Defilad. Podczas ekshumacji ojciec wydobył z kieszeni bryczesów brata dokument, który jako ostatni ślad jego żołnierskiej drogi wraz z hełmem znalezionym na grobie i krzyżem przechowuję do dziś jako najcenniejszą pamiątkę.

Przez trzydzieści dwa lata daremnie poszukiwałem towarzyszy ostatniej walki i ostatniej drogi mojego brata. Wielu z nich poległo. Zdecydowałem się wreszcie odszukać kogoś za pośrednictwem programu telewizyjnego Świadkowie. 6 października 1975 roku wezwałem tych, którzy żyją, żeby dali świadectwo jego walce i śmierci. Za kilkanaście dni redaktor programu, Tadeusz Rzewuski, przekazał mi następujący list:

„Byłem żołnierzem oddziału Barrego. W początkach września byłem na ulicy Zielnej 4, gdzie kwaterował nasz. W czasie gdy stałem w bramie budynku, na podwórze wpadł pocisk z granatnika. Został zabity wtedy żołnierz naszego oddziału. Ja w tym czasie byłem ranny w głowę.

Podchorąży «Krzysztof» — Krzysztof Rechowicz.”

Połączyłem się natychmiast telefonicznie z panem Krzysztofem Rechowiczem. Umówiliśmy się na spotkanie. Przyszedł. Spojrzałem na jego lewą brew. Widniała na niej ledwo widoczna szrama, szrama po odłamku tego samego pocisku, od którego poległ mój brat.

Nadszedł też drugi list, uzupełniający opowieść podchorążego „Krzysztofa”, list od pani Danuty Bilskiej z Łodzi. Miała wówczas piętnaście lat i była obecna przy pogrzebie mojego brata. Jej ojciec, zmarły przed kilku laty inżynier Władysław Frąckiewicz, zorganizował ten pogrzeb.

Po trzydziestu latach przepisując całość tych wspomnień, nie dokonywałem zmian, choć okres, którego dotyczą, należy już do historii, a wydarzenia ostatniej wojny i Powstania doczekały się wielu studiów i opracowań oraz udokumentowanej naukowo interpretacji.

Oddając jednak do rąk czytelnika własny ogląd tych wydarzeń, z „żabiej perspektywy”, chcę zachować szacunek dla odczuć i pamięci dzieciństwa.

Wędrując w 1945 roku kanionami ruin Starego Miasta, nie wierzyłem, że dożyję chwili, kiedy będzie ono i kiedy cała Warszawa zostanie odbudowana. Obecnie, jak wówczas, rejestruję pilnie na ekranie pamięci wszystkie zmiany zachodzące w krajobrazie mojego miasta. Jednakże jadąc na Sadybę Wisłostradą, koło mostu Łazienkowskiego widzę w dalszym ciągu postrzelaną syrenę z rózgą w dłoni, a dalej w poprzek tej jezdni widzę rów dobiegowy, który łączył fort z naszym blokiem. Często jeszcze śnią mi się w nocy: „Myszka” przymocowujący pistolet do sznura, polegli na forcie, mała Tereska, robotnik w brązowym golfie. Wiem, że oni nie żyją, choć żyją w mojej pamięci. Chciałbym, by pamięć o nich przetrwała, podobnie jak pamięć o tych, co przeżyli — o tych zwykłych ludziach, którzy w potrzebie stanęli do walki na różnych posterunkach, a później podawali innym pomocną dłoń w przetrwaniu. Uważam, że im się ta pamięć należy.

Warszawa, styczeń 1977 roku

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 42

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Kilka dni po naszym powrocie ojciec poszedł do pracy. Państwowy Urząd Samochodowy w gmachu Straży Ogniowej na placu Unii, gmach Instytutu Fizyki Doświadczalnej na Hożej, gmach Chemii na Wawelskiej, Pałac Kazimierzowski, Ministerstwo Sprawiedliwości w swej pierwszej siedzibie na Nowowiejskiej — to miejsca pierwszych prac ojca przy odbudowie Warszawy.

Komunikacji z miastem nie było żadnej. Rzadko trafiała się furmanka czy samochód ciężarowy „na łebka”. Jedyny środek lokomocji stanowiły własne nogi. Toteż ojciec codziennie przemierzał dziesiątki kilometrów.

20 kwietnia zjawił się u nas najmniej oczekiwany gość, którego przybycie wywołało rodzinną rewolucję i spowodowało głęboki wstrząs. Przyjechała matka Janka, Zofia Tchórzyna. Myśleliśmy często o niej, co się z nią dzieje i czy wróciła już do siebie, na Zamojszczyznę. W to, że żyje, nie wątpiliśmy ani na chwilę. Że po wojnie zabierze Janka, zdawaliśmy sobie sprawę już od momentu, gdy rozpoznała go na zdjęciu w 1943 roku i przyjechała wówczas do nas w odwiedziny, nie spodziewaliśmy się tylko, że to nastąpi już. Ucieszyliśmy się ze spotkania, ale trochę sztucznie. Nie powiedziała nic na temat zabrania Janka, ale myśmy wiedzieli. Najpierw chyba wyczuł to Janek. Nie chciał się z nią przywitać, chował się za spódnicę babci. „To nie moja mama! To nie moja mama!”, krzyczał tupiąc.

Biedna kobieta rozpłakała się, my też tłumiliśmy łzy.

Tragiczne były jej dzieje. Gdy przewalił się front, wróciła natychmiast do rodzinnej wsi, do swoich Chomęcisk Małych koło Starego Zamościa. Niemieccy koloniści przenieśli jej chałupę kilka kilometrów dalej, aż na Borowinę. Mieszkając „na komornem”, chodziła „na wyrobek, na cudze”, do drugiej wsi, bo swego nie miała ani czym obsiać, ani czym obsadzić. Jej wieś była przez pewien okres terenem frontu. Pozostało po nim wiele śladów. Na jej polu leżało wiele niewypałów, a studnia zasypana była pociskami. Pewnego dnia, gdy wróciła z wyrobku, zastała dwie trumienki ze szczątkami obydwu synów rozerwanych przez minę. Nagle została sama. Córki w Niemczech, Jasiunio w ogarniętej powstaniem Warszawie — wyła z bólu, myślała, że oszaleje. Gdy usłyszała, że Warszawa wolna, że mieszkańcy do niej wracają, ruszyła „rzemiennym dyszlem” — piechotą, chłopską podwodą, pociągiem, czym się dało, po swego Jasiunia.

Smutna była teraz każda godzina. Mama starała się, jak mogła, opanować swoje uczucia, by ulżyć Tchórzynie i Jankowi. Tłumaczyła małemu, że prawdziwa mama przyjechała po niego. Zdobyła u pana Gregorczyka cukierki i czekoladę, dała Tchórzynie, żeby ułatwić jej pozyskanie względów Janka. Nie pomogło. Janek się po chłopsku zaciął. Cukierki i czekolada zostały nie tknięte. Gdy rodzona matka całowała go po policzkach, odpychał ją i wydrapywał ze złością każdy pocałunek. Serca nam się krajały, ale rozumieliśmy wszyscy, że Janek musi wrócić do swej matki.

24 kwietnia nadszedł moment rozstania. Mama przygotowała żywność na drogę, ojciec pomógł spakować łaszki Janka i zabawki. Wyruszyli na Dworzec Wschodni.

Ja zostałem z babcią i Bronkiem w domu. Babcia nie mogła sobie znaleźć miejsca, żadna robota jej nie szła. Ja też nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, wreszcie postanowiłem nanosić wody. Po napełnieniu wanny ległem kompletnie skonany i niebawem zasnąłem.

Jak opowiadał potem ojciec, szli na piechotę Solcem, Wybrzeżem Kościuszkowskim do niedawno otwartego mostu pontonowego, potem Ratuszową do Targowej, następnie do Kijowskiej. Janek przez cały czas nie odzywał się. Nie pomogły namowy na cukierki ani na czekoladę. Gdy nadszedł moment pożegnania, zaledwie zdobył się na objęcie ojca i mamy za szyję. Z całej siły opanowywali wzruszenie, ale Tchórzyna nie wytrzymała i rozpłakała się serdecznie. Odjechała z Jankiem pociągiem towarowym, do którego wagonów powstawiane były drewniane ławki. Rodzice wrócili bardzo późno, zgnębieni i zmęczeni.

Nadeszła wiosna. Któregoś dnia i ja wyruszyłem na miasto. Ta pierwsza wycieczka zrobiła na mnie niezatarte wrażenie. Opuszczony okop po reflektorze zdobytym przez naszych w dniu 1 sierpnia, spalona kopuła kościoła czerniakowskiego, a na cmentarzu kościelnym grób Wojtka Chróścickiego — przygnębiły mnie wystarczająco.

Wokół placu Bernardyńskiego leżały resztki powstańczych barykad. Dom na rogu Czerniakowskiej i Chełmskiej, gdzie w 1939 roku przekraczaliśmy ówczesną linię przerwania ognia, zawalony bombą, straszył zwieszającym się stropem. Czerniakowska, zabudowana po wschodniej stronie drewnianymi domami zamieszkałymi przez biedotę, teraz wypalona na całej niemal długości, z jezdnią zrytą pociskami i granatami, poprzecinana na wpół rozebranymi barykadami i powalonymi słupami trakcyjnymi sieci tramwajowej, stanowiła jedną wielką pustynię. Rzadko mijałem tu szabrowników wiozących na ręcznych wózkach jakieś futryny, klepkę podłogową czy też inne wydobyte z gruzów rupiecie. W murze otaczającym klasztor Nazaretanek szereg dziur po pociskach, po drugiej zaś stronie resztki murów komisariatu, z którego pozostały jedynie piwnice i kraty aresztu. Za Nowosielecką trzy cudem ocalałe domy, w których, uchodząc w 1939 roku z Sadyby, znaleźliśmy schronienie na chwilę, gdy artyleria niemiecka po zamknięciu pierścienia oblężenia rozpoczęła pierwszy nękający ogień. Dom na rogu Czerniakowskiej i 29 Listopada, w którym mieścił się za okupacji Soldatenheim, wysadzony w powietrze, stanowił płaską kupę gruzów. Ocalała nowoczesna kamienica za Stacją Pomp i położony zaraz za nią budynek szkolny. Mur otaczający teren portu czerniakowskiego był podziurawiony pociskami jak sito. Solec stanowił jedno wielkie gruzowisko, na którym sterczały szkielety zaledwie kilku budynków.

Na cyplu czerniakowskim, na przystani Klubu Wioślarskiego „Syrena”, stał podziurawiony kulami posąg syreny, bez miecza, zamiast którego jakiś dowcipniś wetknął jej w dłoń rózgę. Z daleka, spoza szkieletów ścian, widoczna była zawalona płyta mostu Poniatowskiego. Przy Zagórnej zachował się gmach szkoły ażurowy od otworów po pociskach. Za Zagórną, u wylotu Wilanowskiej, zobaczyłem nagle ludzi. Dużo ludzi. Okazało się, że w tym miejscu odbywa się przeprawa na Saską Kępę. Warszawscy piaskarze zamienili swe krypy na pasażerskie barki i za opłatą 5 złotych od łebka przewozili ludzi w obydwie strony, następną bowiem przeprawę stanowił most pontonowy, uruchomiony zresztą dopiero 28 marca. Łączył on wylot ulicy Karowej z Ratuszową. Nie poszedłem tam jednak. Skręciłem w Wilanowską do Czerniakowskiej.

I prawa, i lewa strona Czerniakowskiej to same gruzy aż do Książęcej. Gmach Zakładu Ubezpieczeń Społecznych podziurawiony pociskami, ale stał, natomiast zabudowania Gazowni przy Ludnej stanowiły na wpół wypalony szkielet. Czerwony dom na rogu Książęcej i Rozbratu wypalony w górnych kondygnacjach, w środkowej części był całkowicie zawalony od uderzenia bomby. Na południowej stronie Książęcej, gdzie znajdowała się fabryka karoserii „Steyer”, zbombardowana podczas okupacji przez lotnictwo radzieckie, widniały szczątki wypalonych magazynów. Po stronie przeciwnej sterczały również wypalone ściany Szpitala Św. Łazarza, poszerzonego przez Niemców w okresie okupacji o budynek szkolny niedaleko wylotu Książęcej na plac Trzech Krzyży. Otoczenie placu też zostało wypalone, a kościół z widocznymi fragmentami kasetonów zdobiących niegdyś wnętrze kopuły rozbity bombami. Na dziedzińcu Instytutu Głuchoniemych znajdował się powstańczy cmentarz z szeregami mogił, dalej ruiny kina „Apollo” i między Wiejską a Alejami Ujazdowskimi olbrzymi kompleks gruzów w miejscu, gdzie znajdowało się gimnazjum Królowej Jadwigi. Na ocalałych fragmentach murów napisy i tabliczki z nazwiskami tych, którzy znaleźli śmierć pod gruzami, informacje o poszukiwanych, pytania o losy, adresy poszukujących. Kamienice Nowego Światu po obu stronach aż do alej Jerozolimskich wypalone, ocalał tylko gmach BGK. Dalszy odcinek Nowego Światu to kotlina gruzów i szkieletów wypalonych domów. Cokół pomnika Kopernika stał pusty, ze śladami po kulach i odłamkach. Wśród walających się kamieni i cegieł zalśniło coś w słońcu. Schyliłem się i podniosłem płaski chropawy kawałek brązu. Ważąc go w dłoni, zastanawiałem się, skąd może pochodzić. Dopiero po dłuższej chwili uświadomiłem sobie, że trzymam w ręku kawałek zniszczonego posągu. Z dziwnym uczuciem zawinąłem go w chustkę i schowałem do chlebaka — może to będzie jedyny ślad po posągu?

Kościół Św. Krzyża, postrzelany pociskami, ze zrujnowaną wieżą i bez figury Chrystusa, przetrwał jednak. Wszedłem do środka: wypalone stalle, boazerie w prezbiterium, kaplica Matki Boskiej koło ołtarza zrujnowana niemal doszczętnie, a na ścianach ślady po seriach broni maszynowej.

Ruch na Nowym Świecie i na Krakowskim Przedmieściu był duży. Przechodniów stanowili ludzie w łachmanach, czasem też ludzie elegancko ubrani, nierzadko wojskowi. Plac Zamkowy był pustynią gruzów. Zachowana konstrukcja dachowa Zamku tworzyła swoistą kratownicę nad ruinami Zamku. Stał tylko prawy jego narożnik, na który składały się jakby dwa klocki przesunięte pionowymi płaszczyznami w skos oraz ściana z oknami ze skrzydła wschodniego. Wejście na Świętojańską zagradzały resztki powstańczej barykady z płyt chodnikowych. Ulica stanowiła wąski kanion wypełniony gruzami. W miejscu, gdzie stała Katedra i kościół Jezuitów — góra gruzów, wśród których fragmenty kapiteli kolumn sprawiały wrażenie stosu klocków wysypanych z worka. Wejście na Rynek od strony Zapiecka znów zasłaniała niska barykada z płyt chodnikowych.

Wiedziałem już wówczas, że Antek walczył na Starym Mieście, że poległ tu Leszek Rossowski i Krzysiek Kamiński, że pełno tu grobów. Krążąc po ruinach, szukałem — może natrafię na jakiś ślad…, na ślad, którego przecież nie chciałem znaleźć. Błądząc po gruzach Starego Miasta, traciłem chwilami orientację, gdzie jestem. Na Kanonii wokół olbrzymiego leja rozrzucone były piszczele i kilkanaście czaszek ludzkich. Bomba musiała uderzyć w * dawny średniowieczny cmentarz. Nawet zmarłym przed setkami lat Niemcy naruszyli spokój.

Nowomiejska zawalona była gruzami do wysokości pierwszego piętra, tylko stare mury z basztą i mostem za-chowały się jakimś cudem. Przypomniała mi się wycieczka z rodzicami w 1938 roku, kiedy odsłonięto te mury. Mieliśmy wówczas z Antkiem żal do ojca, że nie chciał nam zafundować przejażdżki dyliżansem. Jakie to odległe czasy! W międzymurzu groby poległych. Przy bramie prowadzącej na Piekarską wanna wypełniona jakimś popiołem, a przy niej zbity z nie heblowanych desek krzyż. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że to prochy ludzkie, bo wśród popiołów dostrzegłem nie dopalone kości. Zrobiło mi się niedobrze. Opanowywałem się z całej siły, bo przecież był to cmentarz. Wycofałem się szybko w kierunku domku kata. Za domkiem wszedłem przez otwór w murze do jakiejś piwnicy. Przysiadłem chwilę na kamieniach, żeby się uspokoić i zebrać myśli. Gdy wzrok przyzwyczaił się do półmroku, zobaczyłem, że piwnica jest zasypana do połowy gruzami. Światło wsączało się do wnętrza przez kilka na wpół zasypanych otworów okiennych „i większy w sklepieniu. Wśród zwałów cegieł leżały oparcia łóżek, porozrzucane w nieładzie materace i poprzewracane kubły. Spojrzałem w bok. Pod ścianą w nienaturalnej postawie, jakby zwinięty, leżał szkielet ludzki. f tu cmentarz, pomyślałem.

Wyszedłem na Kilińskiego. Wszędzie gruzy i zgliszcza. Po prawej stronie wypalone mury Ministerstwa Sprawiedliwości, a na dziedzińcu groby i trupy poległych. W powietrzu czuć było mdły zapach rozkładających się ciał. Wróciłem na Długą, przed gmach. Moją uwagę przykuły dwie marmurowe tablice, upamiętniające wzniesienie i przedwojenną odbudowę gmachu, na których pełno było napisów ołówkiem. Zrobiło mi się nagle gorąco i krew uderzyła mi do głowy. Jest ślad! Na lewej tablicy przeczytałem: „W tym szpitalu leżała Niunia Majewska, lat 18, noga amputowana, oraz Lala Zawadzka (pseudo „Irma”), również noga amput., proszę o wiad. Milanówek, ul. Podgórna 17, p. Laudański Ed.” Obok innym charakterem ktoś dopisał: „Wymienione rozstrzelane i spalone przez Niemców.”

Wiedziałem już, że Niunia Majewska nie żyje, wiedziałem również o śmierci Lali, ale w tej scenerii informacja ta robiła straszne wrażenie. Wiedziałem z listu ojca pisanego do Częstochowy z Warszawy, że Edek Laudański był już na Sadybie. To on prosił o wiadomości o Niuni i Lali na tablicach gmachu Ministerstwa Sprawiedliwości, obchodząc po wyzwoleniu swe powstańcze szlaki.

Szedłem dalej wśród gruzów jak w transie. Cały czas myślałem o Niuni — stała mi przed oczami, tak jak by to było dziś, kiedy rok temu właśnie Edek robił w ogrodzie grupowe zdjęcie, na którym utrwalił kolejno od lewej: mnie, Antka, Kanię, Zbyszka Arcta, właśnie Niunię, Jurka Welze i Michała, brata Karny.

W kilka dni po mojej wyprawie na miasto spotkałem Edka na Sadybie. Ucieszyłem się bardzo. Czupurny, pełen brawury, doskonale wysportowany, był zawsze przywódcą sadybowskiej ferajny.

Pewnego dnia Edek zaproponował mi wspólny marsz na Solec. Poszliśmy znanym mi już szlakiem. Na samym przyczółku Edek pokazywał mi w morzu ruin, gdzie były stanowiska niemieckie, a gdzie nasze. W tym labiryncie resztek ścian, usypisk gruzów i lejów poruszał się jak po własnym mieszkaniu. Gdzieś między pomnikiem syreny a ulicą Zagórną zatrzymaliśmy się przed kilkoma zachowanymi ścianami, wśród których na wpół rozwalone schody prowadziły do piwnicy. Przed zejściem w dół, w poprzek postrzelanej kulami żelaznej balustrady, był rozciągnięty drut, na którym wisiał kawałek deski z napisem: „Uwaga, miny.” Edek przekroczył niefrasobliwie ten drut z tabliczką i zaczął schodzić w dół. Zdrętwiałem. „Edek, co robisz!”, krzyknąłem. „Daj spokój, ja sam tę tabliczkę zawiesiłem. Tu jest bezpiecznie”, odpowiedział. Jest i nie jest, pomyślałem. Zszedłem jednak za nim. W piwnicy leżały skrzynie po granatach i pancerfaustach, kilka materaców, jakieś butelki, zjedzony przez szczury plecak, a w kącie szpada fechtunkowa. Podniosłem ją z ziemi. Na gardzie widniał wygrawerowany napis: „Zawody szermiercze oficerów 1936, II Nagroda.” W jednej ze skrzynek leżała niewielka oksydowana rura z dwoma dziwnymi zawiasami i krótką żelazną klamką, a obok tej skrzynki jakiś czarny oksydowany kątomierz czy ekierka z libelą. Do ekierki przymocowane były dwa stalowe, również oksydowane pierścienie. Dalej dojrzałem kilka dziwnych granatów: na rękojeściach miały gwinty, tak jak pociski na pierścieniach wiodących po wystrzeleniu, czerepy w formie stożka, zakończone białą głowicą. Inne granaty, żółte cylindryczne, wyglądały jak cygara. Jedne cygara były dłuższe, drugie krótsze. W drugiej skrzyni znajdowało się kilka filipinek i niemieckich granatów trzonkowych, a obok urządzenie przypominające dużą maszynkę do mięsa. Była to maszyna dla elaboracji taśm do karabinu maszynowego. „Zbierajmy ten majdan”, powiedział Edek. „Ale co to jest?”, zapytałem. „Zbieraj, powiem ci w domu.” Wyładowaliśmy chlebak, wzięliśmy szpadę i ruszyliśmy na Sadybę. Po drodze zapytałem: „Po co nam to wszystko?” „Lubisz ryby? — odpowiedział pytaniem i dodał: — Będziemy głuszyć ryby.”

Na drugi: dzień przyszedłem do Edka. Objaśnił mi wszystko. Ta rura z klamką okazała się garłaczem. Zakładało się to na lufę karabinu, ów kątomierz z libelą na szyjkę kolby i karabin stanowił rodzaj granatnika. Do wnętrza garłacza, którego lufa była bruzdowana, wkładało się granat, a do komory nabojowej nabój z pociskiem o stalowym rdzeniu. Libela stanowiła celownik, na po-działce zaś kątomierza naniesione były odległości w metrach. Karabin opierało się o ziemię przy nodze i ustalając względem pęcherzyka powietrza w libeli odległość na podziałce, odpowiednio pochylało się karabin w stosunku do pionu. Donosił do 150 metrów. Zaimponowała mi ta broń. Granaty z białym łebkiem okazały się przeciwpancernymi. Krótkie cygara były przeciw piechocie, a długie to „flary” — rakiety na spadochronach oświetlające przedpole.

Nie mieliśmy jednak karabinu, żeby to wypróbować. Nie mieliśmy karabinu, ale mieliśmy zaprzyjaźnionego milicjanta, pana B. Jego też interesowała skuteczność garłacza, wziął więc karabin i poszliśmy na fort. Edek fachowo uzbroił karabin w garłacz i libelę, załadował odpowiednim nabojem, włożyliśmy granat w garłacz, ten przeciwpancerny z białym łebkiem. Edek przyklęknął, ustawił celownik i wystrzelił. Granat poleciał najpierw do góry, a potem opadł stromym torem, uderzając w rozbite bombami przęsło fortu. Słup ziemi, detonacja i krzyk. Właśnie z kazamaty wychodził mieszkaniec fortu, strażnik Pałka. O mały włos oberwałby odłamkami. Stropiliśmy się wszyscy i resztę granatów garłaczowych wyrzuciliśmy do fosy. Zachowaliśmy tylko rakiety.

Wieczorem popróbowaliśmy rakiet. Widok był fantastyczny. Rakieta przez kilkanaście sekund oświetlała całą okolicę. Pan B. trochę się speszył. W końcu karabin miał nie do zabawy. Przecież kilka dni temu jacyś bandyci napadli na komisariat, raniąc jednego z milicjantów. Jednakże mimo wszystko pan B. poszedł z nami następnego dnia „na ryby” z kolei. Gdy rzuciliśmy zza drzewa filipinkę do fosy, nie eksplodowała. „Za miękkie podłoże — stwierdził Edek. — To granat uderzeniowy.” Rwałem się do głuszenia. Rzuciłem Stielhandgranat, nie odczekując ani sekundy po wyrwaniu zawleczki. Po eksplozji wytrysnął z fosy słup wody, ale ryb nie było — wygłuszyły je niemieckie bomby. Przerzuciliśmy się więc na jezioro. Tam efekt był — kilkadziesiąt krasnopiórek i płoci. Dzięki konspiracyjnemu wyszkoleniu Antka i ja byłem nieco obeznany z materią pirotechniczną. Nie ruszałem żadnych wojennych pozostałości, które budziły wątpliwość. Może dzięki temu żyję i nie jestem kaleką jak wielu wówczas moich rówieśników. Jednakże przeżyłem raz moment strachu. Wędrując po forcie, znalazłem trochę plastyku i kilka spłonek detonujących w kazamacie, w której elaborowano granaty. Według powstańczego przepisu zmontowałem granat woreczkowy. Usadowiłem się na polach nad Wisłą, w leju po bombie, i odliczywszy sakramentalne 121, 122, 123…, do 128 czekałem na wynik. Bez skutku. Gdy wychyliłem się do połowy z leja, nastąpiła eksplozja. Całe szczęście, że był to sam ładunek, bez czerepu.

Przebywanie z Edkiem nie tylko imponowało mi, nie tylko dostarczało emocji. Dowiedziałem się od niego również wielu ciekawych rzeczy o Antku. Większość kolegów i koleżanek Edka walczyła w dwóch staromiejskich batalionach — „Zośka” i „Chrobry”. W Batalionie „Zośka” byli: Jacek Gwiżdż, Leszek Rossowski, Krzysiek Kamiński i starszy od nich Witek Morawski, a w Batalionie „Chrobry” — Niunia Majewska, Lala i Hanka Zawadzkie. Antek trafił do oddziału żandarmerii powstańczej majora Barry’ego właśnie z „Chrobrego”. Edek chciał, żeby Antek wrócił do „Chrobrego”, ale Barry okazał się nieustępliwy. Prośby i nalegania Edka skończyły się wreszcie tym, że wylądował na dobę w powstańczym areszcie. Szarża zawsze wygrywa.

Mimo że żandarmeria miała inne zadania, Antek zawsze rwał się do walki, zgłaszał się na ochotnika, a miał przy tym szczęście. Gdy poszli z odsieczą na ulicę Chłodną, Niemcy nakryli całą barykadę ogniem. Szturm wprawdzie został odparty, ale z oddziału Barry’ego, który przyniósł odsiecz, powróciło na kwatery tylko kilku — wśród nich Antek. Dwukrotnie konwojował niemieckich jeńców kanałami ze Starego Miasta do Śródmieścia. Walczył w rejonie Arsenału, Pasażu Simonsa i Banku Polskiego. Gdy w dniu 29 sierpnia odwiedził ranną Niunię Majewską w szpitalu na rogu Długiej i Miodowej, Niemcy zbombardowali szpital. Antek zleciał z pierwszego piętra na dół. Był potłuczony i ogłuszony, ale cały.

Po upadku Starego Miasta drogi Antka i Edka się rozeszły. Edek przeszedł na Powiśle Czerniakowskie, na przyczółek, skąd w drugiej połowie września z ranną Hanką Zawadzką przepłynął Wisłę.

Po rozmowach z Edkiem Stare Miasto stało się celem moich stałych wędrówek. Miodowa, plac Krasińskich, Długa, Nalewki, Tłomackie, plac Zamkowy, Senatorska, Bielańska, Daniłowiczowska, Hipoteczna, Kapucyńska — znów Senatorska, Miodowa, plac Teatralny. Dziesiątki innych staro- i nowomiejskich uliczek i zaułków. Wszędzie jakby gorące jeszcze gruzy i zgliszcza z barykadami, grobami, nie dopalonymi trupami poległych.

Na Miodowej, na wprost olbrzymiego gmachu z dwoma gankami (dawne Kolegium Pijarów), na środku jezdni leżała na wpół spalona olbrzymia piasta silnika samolotu. Nieco dalej, na rogu Długiej i Miodowej, ruiny powstańczego szpitala. W prawo, w poprzek Długiej, na wprost kościoła Garnizonowego, zasypany częściowo powstańczy okop. W wypalonym narożnym domu na placu Krasińskich i Długiej powyginane metalowe półki, a na ziemi popiół z nie dopalonymi kartkami papieru szeleszczącymi pod nogami jak jesienne liście. Tu było Archiwum Główne Akt Dawnych. Na wewnętrznym dziedzińcu groby z krzyżami i prowizorycznymi tabliczkami. Na krzyżach podziurawione kulami i odłamkami hełmy. Jeden z nich szeroki, z wcięciami jak miska osiemnastowiecznego cyrulika, „kapalin” niemieckiego Luftschutzu. Za Archiwum szkielet pałacu z arkadami podtrzymującymi jakimś cudem ocalałą kopułę. Basen przeciwpożarowy przed pałacem Krasińskich na wpół zasypany gruzem i niewypałami różnych pocisków i moździerzy salwowych. W ogrodzie Krasińskich okopy, rowy dobiegowe, leje po bombach i pociskach i znów groby.

Jeden z rowów dobiegowych prowadził w kierunku Barokowej, drugi w kierunku południowo-zachodniego narożnika ogrodu. Tam, u zbiegu Długiej i Nalewek, widniał z daleka ażurowy szkielet żelbetowej, wielokondygnacjowej, na wpół zawalonej budowli. To Pasaż Simonsa. Wśród zwałów gruzu, pomiędzy płytami rozbitych stropów krzyż z drewnianą tabliczką, informującą, że tu w dniu 29 sierpnia zasypany został punkt sanitarny i cała kompania Batalionu „Chrobry”. To tu zginęła Zosia Boczarówna. Wśród cegieł pogniecione zardzewiałe szyny do składania złamanych kończyn i resztki opatrunków. Takie same szyny w bunkrze na paliwo obok nalewkowskiego oddziału Straży Ogniowej, przy szerokim okopie. Budynek szkoły na Barokowej w połowie zawalony był bombą, a w połowie podziurawiony pociskami, ze śladami odłamków i kul w tynku. Ocalało tylko sgrafitto z wizerunkiem syreny na bocznej ścianie. Na rogu Długiej i Barokowej znów groby. Na małym placyku przed Hipoteką pryzmy zardzewiałych min moździerzowych. Wszędzie gruz, cegły, wśród których wydeptano już ścieżki.

W poprzek Daniłowiczowskiej, przy Bielańskiej, koło Banku Polskiego, barykada. Przed wejściem do Banku zardzewiały pocisk z działa czołgowego.

Kościół Kanoniczek na placu Teatralnym wypalony, bez tynków, i Ratusz z resztkami wieży. Naprzeciw szkielet kiosku i budka dyspozytora Miejskich Zakładów Komunikacyjnych. Na środku placu powyginana od kul i odłamków żelazna balustrada okalająca warszawski południk.

Na Senatorskiej, pomiędzy kościołem Św. Antoniego a pałacem Zamoyskich, szkielet Galerii Luksemburga. Wszędzie te same kaniony wypalonych ścian i morze gruzów.

Ogród Saski ze szkieletem palmiarni i potrzaskanymi koronami stuletnich drzew ział pustką.

Podczas tych pierwszych wędrówek po Starówce nie spotykałem ludzi. Dopiero w Śródmieściu panował ruch — furmanki z woźnicami ogłaszającymi kierunek jazdy, dziesiątki przechodniów. Ale i tu na każdym kroku ślady walk, gruzy i mogiły w podwórkach. Coraz częściej spotykałem też furmanki ze skrzynią, rzadziej trumną, a na skrzyni lub trumnie tabliczka z nazwiskiem i datą śmierci: VIII. 1944, IX. 1944 — były to pogrzeby ekshumowanych, Z końcem kwietnia i na Sadybie rozpoczęły się ekshumacje. Najpierw krążyły patrole Polskiego Czerwonego Krzyża, rejestrujące groby i spisujące dane z tabliczek. Potem kilkuosobowe ekipy przystąpiły do rozkopywania mogił. Ludzie w białych fartuchach i w gumowych rękawiczkach segregowali znalezione przy poległych przedmioty i dokumenty, opisywali je, fotografowali i składali do różnych pudełek. Ciała, złożone do prostych trumien, wywozili na cmentarze — do Wilanowa, na Czerniaków lub na Powązki.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 41

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Gdy nastał świt, wróciliśmy wszyscy do ojca, do naszych manatków. Ojciec poszedł szukać furmanki, a my z Wojtkiem penetrowaliśmy nastawnię. Budynek był podziurawiony pociskami. Podłoga wypaliła się na wylot, aż do piwnicy, z której wydobywały się kłęby dymu. Widocznie ktoś, chcąc się ogrzać, rozpalił na podłodze ognisko i spowodował pożar. Zaraz za nastawnią zaczynały się perony bez dachów, po których pozostała jedynie konstrukcja z żelaznych słupów, wyglądających jak rząd liter Y.

Niebawem wrócił ojciec. Furmanka czekała. Trzeba było tylko do niej dojść przez tory. Znieśliśmy manatki i załadowaliśmy się. Tak rozpoczęła się wędrówka do domu. Kołomyjską, Skalmierską i Sękocińską wyjechaliśmy na plac Narutowicza. Przypomniały mi się opowieści z 1939 roku o tym, jak właśnie tutaj miejscowa ludność zniszczyła pierwszy niemiecki czołg, który wdarł się do miasta. Pomyślałem równocześnie o ciotce Czekańskiej, o wujku Wacku, którzy tu mieszkali. Czy ocaleli? Dom ich był wypalony, a oni gdzie?

Tu z całą ostrością poczułem jakiś dziwny zapach, który nam towarzyszył od dworca. Zwróciłem na to uwagę ojcu. „To zapach zgliszcz i pogorzelisk”, wyjaśnił. Zapach ten towarzyszył nam potem przez wiele miesięcy.

Mimo że wokół były gruzy i zgliszcza, na ulicy panował ruch. W różne strony szli ludzie z torbami, plecakami, tobołkami, niektórzy ciągnęli obładowane sanki. Jechaliśmy kanionem wypalonych i zniszczonych domów ulicy Grójeckiej. Gdy zobaczyliśmy mur Zieleniaka, powiedziałem: „Ta sama droga, którą nas wygnano.” Skręciliśmy w Opaczewską, a następnie polnymi drogami wjechaliśmy w Rakowiecką. Tu ruch był jeszcze większy. Mijaliśmy dziesiątki przechodniów, furmanki, samochody wojskowe.

Wszędzie domy były wypalone. W murze otaczającym więzienie mokotowskie znajdował się olbrzymi otwór. Dojechaliśmy do rogu, skręciliśmy w Puławską, w kierunku Służewca. Spojrzałem na zajezdnię tramwajową: leżała w ruinie. Z domu, w którym mieszkali państwo Piotrowscy, pozostały szkielety wypalonych murów. Przy Puławskiej też domy były wypalone. U wylotu Rejtana tkwił na torach szkielet tramwaju. Koło kościoła Św. Michała skręciliśmy w Dolną. Ze względu na spadek drogi musieliśmy deską hamować tylne koła. Na wprost Konduktorskiej, po prawej stronie, dostrzegłem betonowe stropy jakiegoś budynku, zwieszające się płasko ku ziemi. Na rogu Chełmskiej minęliśmy na wpół rozebrane barykady i skierowaliśmy się w aleję Sobieskiego. Z lewej strony, spoza kościoła Św. Kazimierza, rysowały się kontury gruzów Domu Opatrzności Bożej. Na zakręcie torów kolejki wilanowskiej, koło fosy przy Forcie Legionów, znów resztki barykady. To ta, którą budował Jędrek. Zaraz za barykadą, po lewej stronie szosy, stał wrak samochodu. Dalej na horyzoncie widać było wypaloną kopułę kościoła czerniakowskiego. Wybojami ulicy Bonifacego zbliżaliśmy się ku Sadybie. Widoczny z daleka mur cmentarza czerniakowskiego posiekany był seriami broni maszynowej i odłamkami pocisków. Dom Jurka Sochackiego leżał całkowicie w gruzach, pozostały z niego tylko cudem ocalałe kolumienki ganku, smętnie stojące jak dwaj wartownicy. Jadąc Powsińską, zobaczyliśmy wreszcie nasz blok. Stał. Podziurawiony pociskami jak sito, bez dachówek, z połamanymi krokwiami, ale stał. Szkoła stanowiła stertę desek, z której wystawały dwa białe cylindry żelaznych pieców, ogrzewających niegdyś naszą klasę. Opuszczony fort i jego pusty dziedziniec pokryty lejami przypominał krajobraz księżycowy.

Wjechaliśmy na podwórko. Przed naszą klatką schodową, w miejscu, gdzie pogrzebaliśmy podczas powstania niemieckiego obergefreitra, widniał na wpół zasypany dół. Widocznie zabrali go Niemcy. Wrócił do swoich, tylko nie tak, jak o tym, biedak, marzył. Z prawej strony podwórka na mogile kobiety poległej w mieszkaniu państwa Krukowskich tkwił krzyż jak przed sześcioma miesiącami, a w głębi, pod zachodnim skrzydłem bloku, widoczna była mogiła babci Rossowskiej. Żegnały i witały nas groby.

W RUINACH WOLNEJ WARSZAWY

Nocowaliśmy u państwa Szczerkowskich. Nie mogłem się nagadać z Mirkiem. Nie widzieliśmy się przecież przeszło pół roku.

Na drugi dzień rano poszliśmy z ojcem do naszego mieszkania. Rzeczywiście przedstawiało obraz nędzy i rozpaczy. W każdym pokoju kupa śmieci z zamarzniętymi i zaskorupiałymi ludzkimi odchodami, książki porozwalane z powydzieranymi kartkami. Piec w jednym z pokojów rozebrany do połowy. Zakasaliśmy rękawy i zabraliśmy się do sprzątania.

Dopiero na trzeci dzień mogliśmy zamieszkać u siebie. Na szczęście przewody kominowe były w jakim takim stanie, mogliśmy więc palić w piecach i pod kuchnią. Na pierwszy ogień poszły śmiecie i gałgany, a potem skrzynia od tapczanu, ponieważ materac został wyszabrowany. Problem stanowiła woda, po którą trzeba było chodzić na drugą stronę ulicy Okrężnej, w sumie około 180 metrów tam i z powrotem plus schody na trzecie piętro.

Podstawę naszego wyżywienia przez te pierwsze dni stanowił „mój” roggen. Niebawem jednak na Sadybie pojawił się pierwszy sklep. Otworzył go pan Antoni Gregorczyk, który ocalał i wrócił. Można już było dostać chleb, margarynę, marmoladę, mleko i kartofle. Naszą walutę wymienną stanowiły przede wszystkim zdobyczne papierosy.

Mróz w tym czasie był niesamowity, więc zasób rupieci znajdujących się w mieszkaniu szybko się wyczerpał i mama kazała mi pójść poszukać, czy nie ocalało coś w piwnicy. Drzwi wejściowe do piwnic były szeroko otwarte. W futrynie po lewej stronie dostrzegłem otwór po kuli karabinowej. To od tej, którą skierował Niemiec do wnętrza piwnicy 2 września, pomyślałem. Korytarz był pusty. Nie było już łóżka polowego, na którym leżał powstaniec ranny w płuca, ani legowiska babci Jurka Sienkiewicza. Drzwi do wszystkich piwnic były też pootwierane. Na niektórych dostrzegłem napisy wykaligrafowane kredą: „Fahrradbunker, Feuerwehrgerate, Kraftstoffbunker…” — ślady po Niemcach. Za rurą wodociągową biegnącą pod stropem coś błysnęło. Zaświeciłem świeczką bliżej i sięgnąwszy ręką, wyjąłem nabój karabinowy w mosiężnej łusce. Na denku łuski znajdował się polski orzełek, litery DZ i cyfry 32 oraz 67 — polski nabój karabinowy. Czyżby pozostałość jeszcze 39 roku? A może któryś z rannych w ostatniej chwili 2 września, opróżniając kieszenie, włożył go za tę rurę? Ze wzruszeniem schowałem nabój do kieszeni.

W naszej piwnicy, po prawej stronie od wejścia, stał zawsze kufer. Mama wrzuciła za ten kufer sztucer ojca. Teraz nie było ani kufra, ani sztucera. Stała tylko skrzynia po pancerfaustach, a po zaśmieconej podłodze walały się jakieś rupiecie i sterczały skamieniałe od mrozu „wizytówki” niemieckich Kulturtragerów z pogniecionymi kartkami encyklopedii Orgelbranda z biblioteki ojca. W pralni podobny bałagan i podobne wizytówki Niemców. Pod oknem leżała kwadratowa zielona skrzynka od miny przeciwczołgowej, otwarta, pusta, bez zapalnika i trotylu, wynik ofiarnej pracy saperów. Przez otwór wykuty w ścianie podczas powstania przez naszego bohaterskiego dozorcę wszedłem do korytarza piwnicznego pod następną klatką schodową. Ten sam bałagan, te same śmiecie. Tak idąc, obszedłem piwnicami cały blok. Piwnica pod mieszkaniem pani Perlowej, pod klatką numer 1, należąca do pułkownika Chełmickiego, do połowy zasypana była gruzem. To po tym pocisku, co uderzył 1 września. Szczęście, że wówczas nikogo w niej nie było. W piwnicach pod klatką numer 7 znalazłem resztki opatrunków. Pozbierałem, co się nadawało do spalenia, i wróciłem do domu.

Refleksje, które mi się nasunęły po obejrzeniu piwnic, trwały dłużej niż czas, na który starczyło zdobytego tam opału. A mróz nie ustępował.

Gdy nazajutrz nie można już było wytrzymać z zimna w mieszkaniu, ojciec ni stąd, ni zowąd powiedział: „Maciek! Musisz iść do szkoły!” Spojrzałem na niego z niedowierzaniem. „Do szkoły?!”, zapytałem. „Tak, do szkoły. Po drzewo.” Przypomniała mi się wtedy sterta desek, która pozostała po szkole. Zrozumiałem.

Nie przypuszczałem sześć lat temu, że szkoła może być szpitalem, a ławka szkolna chronić przed zamarznięciem. Gdy przyszedłem do rozwalonej szkoły, sterta desek była już niewielka. Nie pierwszy ojciec odkrył, że nasza szkoła może też pełnić funkcję składu opałowego. Wszedłem do klasy, a właściwie do miejsca, gdzie kiedyś była klasa. Wejście polegało na przekroczeniu resztek niskiej podmurówki. O ile kłopotliwsze było dotarcie do klasy jeszcze przed rokiem, kiedy parę minut po ósmej spóźniony musiał uważać, aby nie dostrzegł go nasz woźny, przemiły skądinąd pan Franciszek, i dla uniknięcia przykrego spotkania przechodzić przez szatnię i salę gimnastyczną, a teraz? Tylko biały piec wskazywał, gdzie była klasa.

Wybrałem kilka desek z resztek parapetu, kawałek pulpitu od ławki z wyrzeźbionym scyzorykiem sercem przebitym strzałą i za radą współszabrowników chyłkiem pobiegłem do domu, bo podobno milicjanci nie pozwalali rozbierać szkoły, a komisariat był naprzeciwko, w bloku. W ciągu kilku dni po szkole pozostała tylko podmurówka i dwa okrągłe żelazne piece.

Potem przyszła kolej na resztki słupów telegraficznych, nie dopalone futryny i klepkę podłogową w sąsiednich zrujnowanych willach.

Wędrowałem wówczas w poszukiwaniu drzewa po całej Sadybie. Willa, w której podczas powstania znajdowała się Komenda Placu, zawalona była bombą aż do piwnic. Willa stryja, pani Czosnowskiej, państwa Bagińskich, Wasilewskich i Jacuńskich, podobnie jak willa pani Tapero-wej, gdzie za okupacji była tajna drukarnia, wypaliły się do szczętu. Barykada przy moście była częściowo zasypana. Pomiędzy Okrężną a Ojcowską, na polu niedaleko miejsca, gdzie znajdowało się stanowisko naszego cekaemu, stała samotna mogiła z krzyżem i tabliczką z kawałka deski. Na tabliczce wyczytałem: „Tadeusz Malinowski, strz. «Bogdański», poległ 2.IX.44.”

Pomyślałem znów o Antku. Gdzie on teraz jest? Pan Tadeusz był jego nauczycielem. Za okupacji uczył go matematyki i fizyki. Ni stąd, ni zowąd przyszła mi na myśl zwrotka Maratonu Ujejskiego:

…w nagłej potrzebie, dla kraju posługi

rzucano skarby, warsztaty i pługi,

nawet uczniowie swych mistrzów odbiegli…

Uczniowie czy mistrzowie, zastanawiałem się. Nie, lepiej o tym nie myśleć. Za wszelką cenę nie pamiętać zakończenia zwrotki.

Na pętli tramwajowej widniały leje po pociskach i leżały niewypały. Na Morszyńskiej za mostem, na wprost Straży Ogniowej, naprzeciw fortu, częściowo w jezdni, a częściowo w skarpie fosy znajdowały się dwa olbrzymie leje po bombach, a wokół nich porozrzucane jakieś deski i kawałki blachy. To schron, w którym zginęli ułani „Jelenia”.

Fort i dziedziniec fortowy były puste. Wśród znanych mi lejów po bombach leżały niewypały i resztki szkieletów końskich. W kazamacie, w której zostało zasypane dowództwo, nie było już poległych. Leżeli chyba w tej długiej zbiorowej mogile na wprost bloku, po lewej stronie jezdni, obok szkoły.

W warsztacie rusznikarskim nie znalazłem wiertarki, nie było również kuźni polowej, pozostały jedynie półfabrykaty magazynków do stenów.

W jezdni Goraszewskiej pomiędzy Waszkowskiego a Godebskiego widniał olbrzymi lej, a żelazny parkan przed willą na rogu Waszkowskiego był wygięty i poszarpany. Na dnie leja leżał „kwiat” od moździerza salwowego. Po moście na Jeziorze Czerniakowskim pozostały jedynie kikuty opalonych pali.

Wróciłem do bloku. Na cmentarzyku w ogródku generałowej przybyło kilka mogił, których 30 sierpnia nie widziałem.

Udostępnij na: