Archiwa tagu: pamiętnik Jadwigi Tyblewskiej

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 22

A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska

Łowicz, dnia 30 października 1921 r.

Syn mój Leonek wrócił z rodzina do Kraju, za parę dni, może mi Pan Bóg da, że dożyję i zobaczę go w domu Franusiów w Łowiczu, gdzie obecnie mieszkamy już trzeci miesiąc. Podobno wrócił Leonek zdrowy i nie w nędzy, jak dużo naszych powracało. Jego nieszczęście to jest brak ręki. Uratowało go to od okradzenia w drodze. Poodkręcał sprężyny i w sztucznej ręce schował brylanty i biżuterię, którą kupował, aby nie przywozić pieniędzy rosyjskich czy sowieckich, które u nas nie mają wartości. Leonek jechał z Irkucka 2 i pół miesiąca. Ignaś w Warszawie był wczoraj i miło mi bardzo, że po tylu latach obaj bracia niespodziewanie się zobaczyli. Mam już wszystkie moje dzieci w Kraju, to jest w naszej wolnej Polsce, brak tylko mego ukochanego męża. On jeden samotny został na obczyźnie.

Łowicz, dnia 24 listopada 1921 r.

21 listopada minęło 3 lata od śmierci mego męża. W ten dzień Franuś z Zosią chcieli prosić o Mszę św. za dusze Ojca, ale z powodów niezależnych od nas, dziś dopiero ksiądz odprawił w kolegiacie i byliśmy na tym nabożeństwie wszyscy troje. Leonkowie przyjechali z dziećmi do Franusiów, byli jakiś czas, a wczoraj wyprowadzili się do miasta, gdzie czasowo mają pokój. Dzieci mają dwoje, są zdrowe i ładne. Oni oboje też dobrze wyglądają, żeby mogli tylko się jakoś ustalić i on znaleźć pracę, bo zwłaszcza oni przy niepraktyczności Mani dużo potrzebują. Tak dobrze wychowana, a tak nieprzywykła do zajęć kobiecych żona Leonka, cóż robić, kiedy inaczej być nie może, żeby choć oduczyła się palić papierosy. Palenie to nie tylko zajmuje czas, powoduje wydatek, ale rujnuje zdrowie palącemu i otaczającym. Teraz kiedy jest taka wielka trudność w dostaniu mieszkania i z musu nieraz trzeba się mieścić z rodziną w jednym pokoju lub dwóch, to palenie jest krzywdą dla dzieci.

Brak mieszkań u nas w Polsce zrobiła ochrona lokatorów, za mieszkania najęte przed wojną nie wolno właścicielom podwyższać samowolnie czynszu, co do czynszów późniejszych są także ograniczenia tak, że pieniądze za lokale nie pokrywają podatków i utrzymania kamienicy w porządku To nie zachęca do budowy nowych domów, dlatego św. pamięci Niemojewski pisał w „niepodległej myśli”: „Król Kazimierz zastał Polskę drewnianą, a zostawił murowaną, my zaś nieopatrzną gospodarką doprowadzimy, ze będzie zrujnowaną.” obecnie czytałam, że kwestia płacenia za lokale ma być do sejmu wniesiona i taksa zwiększona. My mieszkamy w dwóch pokojach tylko znaleźliśmy szczęśliwym trafem w pałacyku wdowy pani Strzeleckiej. Jest to prawie już za miastem, w ogrodzie. Idzie się długa aleja orzechową do samej nieledwie werandy. Pałacyk[1] ten z niewielką wieżyczką budował przed studwudziestu laty generał Klicki[2] z cegieł biskupiego pałacu. Na dole była tylko biblioteka, gdzie obecnie mieszkamy Na górze, to jest pierwszym piętrze, było mieszkanie jenerała, kuchnia opodal w oddzielnym domku, a dalej jeszcze kaplica, dziś przerobiona na mieszkanie, znać dotychczas gdzie był dzwonek. W ogóle miłe mamy otoczenie, zwłaszcza dla nas, co pochodzimy z rodziców, których rodzina z pokolenia na pokolenie mieszkała na wsi, to też ten dom w ogrodzie, przypominający stary dwór polski na wsi ma zawsze dla nas pewien urok.

Łowicz, 25. XI. 1921 r.

Od jakiegoś czasu czuję się niedobrze ze zdrowiem. Być może, że jeszcze długo pożyję tak kwękając jak obecnie, a może to już zbliża się koniec. Jak umrę, kochani moi, nie płaczcie za mną i nic sobie nigdy nie wyrzucajcie. Nie mam najmniejszego żalu do żadnego z mych dzieci ani własnych, ani przybranych, ani tez mego rodzeństwa. Otaczaliście mnie zawsze nieprzebraną dobrocią serc waszych. Pisze o tym umyślnie, gdyż jak tracimy drogą nam osobę, to zapominamy wszystko złe od niej, a pamiętamy tylko dobre, ogarnia nas żal, że nie możemy już okazać jej serca, że jesteśmy dłużni względem niej moralnie, ogarnia nas tęsknota i wyrzut sumienia. Otóż pragnę, by żadne z mych dzieci tego po mojej śmierci nie doznało, bo to jest wynik przeczulenia. Szczególniej byłoby to aktualne względem mej osoby, gdyż przez całe życie byłam nerwowa i dlatego chociaż nie przez zła wolę, ale mogłam komuś wyrządzić przykrość. Dlatego nie ja Wam, ale WY mnie przebaczcie.


[1]              Pałacyk istnieje do dziś i mieści się w nim Muzeum – przyp. MKP.

[2]              Stanisław Klicki herbu Prus I (ur. 16 listopada 1775 w Drążewie, zm. 23 kwietnia 1847 w Rzymie) – polski kawalerzysta, generał dywizji Królestwa Polskiego, baron Cesarstwa Francuzów – przyp. MKP.

Udostępnij na:

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 21

A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska

Mińsk mazowiecki, 30 maja 1921 r.

8 maja wyjechałam z Siąszyc. Zostało mi najmilsze wspomnienie z mojego tam pobytu. Ostatnie dni byłam bardzo wzruszona. Miałam wrażenie, że wyjeżdżam nie tylko od Stasi, ale z domu mojej Wandzi, tak każdy przedmiot mi ja przypominał, bo tak drobiazgowo, jak o dziecku o mnie, kiedy mnie w Siąszycach zostawiała. 9 maja przyjechałam do Świerzyn[1] i zobaczyłam najmłodszą moją wnusię Zosię. Tak mi to miło było to maleńkie bobo, zdaje mi się, że podobna do rodziny Trzebuchowskich.

14 maja Franuś przywiózł mnie do Mińska z małą Wandzią. Mieszkamy w maleńkim domeczku, ale jest nam tu bardzo dobrze i miło, tak cicho, spokojnie. Dzisiaj oboje Franusiowie pojechali do Warszawy po różne sprawunki. Bardzo im wdzięczna jestem, że widzę jak oboje się starają, abym nie czuła tego, że nie jestem u siebie w domu i rzeczywiście jestem jak w domu, bo czuje ich serca na każdym kroku, tak ze strony Zosi, jak i Franusia. Nie zapomnę nigdy wizyty siostry Franusia u nas w Mińsku Anielki, dał mi tak dowód przywiązania przy niej względem mnie, jakiego mogłam  się spodziewać po rodzonym synu. Tak on już dawno zajął miejsce między moimi dziećmi w mym sercu i znów teraz muszę powtórzyć, że niczym nie zasłużyłam sobie na tak bardzo dobre przybrane dzieci.

Niepokoję się znów polityką, na Górnym Śląsku powstanie, znów nasi przeleją krew, niepodobna, żeby koalicja nie przyznała nam Szląska. Samo powstanie dowiodło, że Szląsk jest polski, a Europa nie może patrzeć spokojnie na walkę naszą, bo to znów groziłoby europejską wojną. W nas Polakach jest patriotyzm i miłość Ojczyzny z zaparciem się siebie.

W przeszłym miesiącu byłam w Warszawie i dowiedziałam się, że jedyna już dziś moja ciotka, rodzona siostra Matki, Paulina z Nieszkowskich Maleszewska przyjęła katolicyzm. Jadąc, myślałam o tym, aby jej pastora kalwińskiego sprowadzić. Wiedziałam, że jest protestantką aż do fanatyzmu.  Pamiętam, że nie wybaczyła naszej Matce, iż została katoliczką – wreszcie, ze miała żal za to do mnie i do mojego męża, że to co się stało za naszą namową. Dlatego, jak się dowiedziałam  ze jest chora i prawie na łasce bratowej, zagorzałej, jak to mówią katoliczki, chciałam dopomóc ciotce w sprowadzeniu do domu pastora Tymczasem, jak przyjechałam, powiedziała mi wujenka Hieronimowa Nieszkowska, że ciotka Maleszewska parę dni temu przyjęła katolicyzm. Czy jest szczęśliwa, nie wiem, przez delikatność nie chciałam zapytać, a do mnie się w tej kwestii nie odezwała. Prosiła mnie, abym się modliła się za nią: „żebym długo nie żyła, cierpię tak bardzo, że pragnę już śmierci.” Nie spytałam, czy ciotka cierpi fizycznie, czy tylko moralnie Jestem pewna, że cierpiała i fizycznie i moralnie, dlatego nie pytałam. Taka samotna, nikogo nie ma z bliskich sercem. Żyje jeszcze brat (wuj Hieronim), ale jest nieprzytomny, umysł ma tak przemieniony, że chwilami nie poznaje obecnych. 


[1]              Świerzyny – wieś w Polsce położona w województwie łódzkim, w powiecie zduńskowolskim, w gminie Zapolice przyp. MKP.

Udostępnij na:

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 20

A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska

10 kwiecień 1921 r. Siąszyce

Parę dni temu 5 kwietnia Wanduchnie mojej przybyła córeczka. Urodziła się o 8 rano. Mnie przy Wandzi zastąpiła Zochna. Ciągle jestem myślą z tymi moimi ukochanymi córkami. Jak ja powinnam Panu Bogu dziękować, że mi dał takie kochające dzieci. Ignaś jak córka myślał o moich potrzebach, kazał mi przyrzec, że mu napiszę, jak tylko mi będzie czego trzeba, okazał mi tyle serca, one obydwie myślały o tym, abym nie była przy chorobie Wandzi, nie męczyła się niespaniem nocami. Tak nie wszystkie dzieci umieją myśleć o starej matce. Żeby Bóg raczył zna,c na nich wszystkie swe łaski i błogosławił wszystkim mym dzieciom i wnukom. Synowie moi i córki kochają się również między sobą. Dla mnie to taka wielka przyjemność, że i przybrane dzieci są z sercem dla siebie.

Parę tygodni temu matka Antosia kupiła za kilka tysięcy marek dwa sznurki rżniętych korali dla mojej Wandzi. Kupiła z oszczędzonych dla siebie pieniędzy. Te korale leżą tu jeszcze, bo nie było okazji, aby je Wandzi przesłać. Dziś spojrzawszy na nie powiedziałam, że będzie miała wnusia prezent, na co mi Stasia Trzebuchowska odpowiedziała: „O, nie, to wcale nie dla wnusi naszej, ona może sobie kiedy nosić je w przyszłości, ale kupiłam to dla naszej Wandzi, nie z myślą dla wnuczki.” Tak to z akcentem powiedziała i z taką miłością o Wandzi, że nieraz jak rozmawiamy sobie obydwie matki, to widzę to, że kocha ją na równi ze swojemi córkami. Chciałabym, aby to kiedyś wiedziała w przyszłości ta mała kruszynka Wandzi, córuchna, że matka jej przez babkę taką zacną była kochana. Piszę dzisiaj o uczuciach rodzinnych w naszej rodzinie, bo dla mnie to bardzo dużo znaczy. Nie rozumiem tych ludzi, którzy nie umieją kochać, nie starają się o uczucie dla siebie osób sobie bliskich i przejdą przez życie zimni i obojętni. 

Udostępnij na:

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 19

A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska

Siąszyce, 4 kwietnia 1921 r.

Wpadł w rękę referat kandydata praw bar. P. Nikolai o Chrystusie Panu, pisany w rosyjskim języku, a wydany w 1909 r. przez Petersburski Związek Chrześcijański Studentów. Prócz pierwszego rozdziału, pisanego ze zrozumieniem protestanckim, wszystkie inne wykazują historyczne bóstwo Pana Jezusa. Wykazuje dawność i prawdziwość ewangelii naszych. Prawdziwość cudów potwierdza to, ze nawet Żydzi w Talmudzie więcej jak w 40 miejscach wspominają o Chrystusie, Matce Jego i uczniach, piszą, że czynił cuda, nie przeczą temu, tylko mówią, że czynił je nieczystą siłą, boć to byli wrodzy Chrystusa, więc samym tym twierdzeniem o sile nieczystej potępiają siebie, bo wszystkie cuda wypływały z miłości bliźniego, z samej dobroci. Chrystus Pan był Bogiem-Człowiekiem, bo jako syn Człowieczy był jedynym, który przez życie przeszedł bez grzechu, nikt go nigdy Mu nie mógł zarzucić, nawet Faryzeusze. Ci ostatni zarzucali mu jedynie, że mienił się Bogiem, ale Nim był. Tylko Bóg mógł nas nauczyć niezrównanej modlitwy „Ojcze nasz”, tej pokory, tej miłości bliźniego, który nawet na krzyżu w katuszach wyrzekł: „panie, dopuść im, bo nie wiedzą, co czynią”. Jasno też bardzo dowodzi faktu Zmartwychwstania i przy dowodach o bóstwie Jezusa tłumaczy odpowiedź na zapytanie, czy jest Bogiem. Chrystus odpowiedział: „Tyś wyrzekł.” Nigdy nie rozumiałam tej odpowiedzi, zdawała mi się nie dość jasna, po raz pierwszy przeczytałam, że była najwyraźniejszą forma potwierdzenia, bo język grecki i łaciński nie miał specjalnego słowa „tak” i „nie”, tylko formę twierdzenia „dicis” – „mówisz, rzekłeś”. Czem dłużej żyję, to głębszą mam wiarę. Uważam, że tylko ona może nam dać szczęście. Bogu dzięki, że dzieci moje, synowie i zięciowie są religijni, to było zawsze największe pragnienie mojego męża, sam był dla nas przykładem pod względem wiary i zgadzania się z wolą Boską. 

 

Udostępnij na:

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 18

A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska

Jest już późno. Mietek, syn Stasi Trzebuchowskiej, dawno śpi u matki w pokoju. Ona odmawia pacierze, a ja również zasnąć nie mogę, gdyż codzień słyszy się o jakimś napadzie. Kilka dni temu o drugiej w nocy weszlo do nas przez okno czterech złodziei Nie zdążyli nas okraść, bo ich spłoszyli strzałami Mietek Trzebuchowski z kuzynem swoim Ilewieckim (lub Śliwieckim). To najście złodziejskie bardzo niekorzystnie oddziałało na moje zdrowie. Serce mi ciągle dokucza. Była chwila, jak mnie obudził Mietek, mówiąc, że napad złodziei. Byłam pewna, ze to bandyci, a tych się zawsze boję, bo nie mam pieniędzy, mogą mi jednak nie wierzyć i znęcać się. Mogli przy tym zabrać nam wszystkie rzeczy.

Dostałam pensję, jako wdowa po weteranie z 63 roku. Otrzymałam je po raz pierwszy w tym miesiącu. Dziwne wrażenie zrobiło to na mnie. Tak mi boleśnie było, że będę korzystać z pieniędzy za krew wylaną przez mego męża w powstaniu. To jego naród nagrodził, bo przyznali uchwałą na sejmie dożywotnią pensję weteranom 63 r. i ich żonom wdowom. Dlatego, nim grosz użyłam z tej pensji, wydałam 200 marek na mszę św. za duszę mego męża. Nie zobaczył biedny wolnej Ojczyzn, choć walczył o jej swobodę.

O męża mego rodzinie wiem bardzo mało. W papierach dziadka Jana Tyblewskiego, porucznika wojsk polskich, urodzonego 13 czerwca 1777 r. we wsi Lubczu, obwodzie gnieźnieńskim w księstwie poznańskim wyczytałam, że uczęszczał  do szkoły w Bydgoszczy, a potem w Poznaniu. Zaciągnął się do wojska w rewolucją. Okryty ranami dostał się do kasztelana Gozmierskiego[1], gdzie czas jakiś przebywał w gościnie. Potem znów służył pod Księciem Poniatowskim. Następnie dostał w nagrodę zasług wojennych posadę w leśnictwie w Sokolnikach[2] i tam umarł. Jan Tyblewski miał dziesięcioro dzieci, z których syn Ignacy, właściwie Jakub, gdyż było to pierwsze imię, był ojcem mego męża. Teść mój Tyblewski był nadzwyczaj prawym człowiekiem. Całe swe życie przepracował w leśnictwie opatowskim, gdzie został nagrodzony od rodziny księcia Zajączka[3] folwarkiem w Brzezinach[4]. Ostatnie lat kilkanaście był obieralnym sędzią gminnym i na tym stanowisku umarł 21 kwietnia 1885 r. Poprawiłam datę z 19 na 21-ego, choć na razie zapomniałam, ale teraz sobie żywo przypomniałam, że mąż w dzień moich urodzin 20 kwietnia oświadczył mi się, a w parę godzin powiedział: „Nie wierzę w swoje szczęście, że jestem przyjęty, pani mnie pewno odmówi, lub spotka mnie coś bardzo złego, bo czuję taki niepokój”. Powtórzył mi to parę razy. Miał widać przeczucie, na drugi dzień rano ojciec jego zamknął oczy.

Ojca mego męża nie znałam wcale, wiem jednak, że znał czy osobiście, czy ze słyszenia mego ojca i bardzo życzył sobie dla swego syna małżeństwa ze mną. Zawsze wspominał mi mój Ignaś, że ojciec kazał mu podejść do łóżka i szeptem pytał się, czy już mi się oświadczył, był wtedy już bardzo chory.

Ojciec mego męża miał dziesięcioro dzieci: sześciu synów i cztery córki. Dwóch sióstr Ignasia nie znałam wcale: Marii i Czesławy, zdaje mi się, że mój mąż ich nie kochał[5]. Znałam tylko najstarszą Teklę pannę niemłodą już, Henclewską Praksię – ta była z sióstr najmłodsza, miała zacnego męża i dwie córki: Helenę nadzwyczaj sympatyczną i inteligentną. Do tej pory nie wyszła zamąż. Druga córka zamężna, ale nie pamiętam nazwiska[6], biedactwo dostała obłędu i córkę jej wychowuje siostra Helena[7].

Brat Dobiesław młodo bardzo umarł, zostawił żonę i syna. Oboje już nie żyją. Syn był księdzem.

Drugi brat mego męża starszy od Dobiesława, wdowiec z trzema córkami i synem, podczas wojny wyjechał do Mohylewa[8], a później do Saratowa. Imię mu Aleksander. Czterdzieści lat przesłużył w Towarzystwie Kredytowym Ziemskim i wysłużył jeszcze przed wojną europejską 2000 rs. Rocznie, co wtedy było dostatecznym na utrzymanie mając do śmierci taką emeryturę. Czy żyje Aleksander obecnie, nie wiem. Z powodu przerwanej komunikacji z Rosją nic o nim nie wiedzieliśmy.

Trzeci brat Namysł mieszka z rodziną w Warszawie. Najmłodszy Jan w Łodzi. Słyszałam, że ożenił się z osobą inteligentną i dobrą. Jeden ich syn był ochotnikiem w Wojsku Polskim.

Brat Kazimierz był rok czy dwa starszy od Jana. Był to ukochany brat mego męża. Ignaś urzędował już, jak Kazio chodził do gimnazjum i był stale u Ignasia do skończenia nauki w gimnazjum, Potem skończył szkołę Konstantynowską w Petersburgu i poszedł już na drogę wojskową. Do obrania sobie wojskowości przyczyniły się bardzo okoliczności, tj. trudne warunki ówczesne. Przy sześciu synach żaden nie służył w wojsku[9]. Ojciec przez patriotyzm zwalniał ich wszelkimi sposobami. Kiedy przyszło zwalniać piątego z kolei, to jest Kazimierza, było prawie niepodobieństwem do załatwienia. Wysoki, barczysty, więcej nawet jak przystojny mężczyzna z białymi jak perły zębami i świeżą cerą, robił wrażenie samego zdrowia, dlatego Ojciec postanowił oddać go do wojska, tym więcej, ze przebywał w domu rodziców kapitan pogranicznej straży, który mając stosunki, obiecał umieścić w szkole wojskowej w Petersburgu[10]. Stamtąd wyszedł już w stopniu oficera i miał zamiar w myśl zaleceń ojca i brata Ignacego odsłużyć wojskowość i potem iść do jakiegoś urzędu. Jednakże potem o te urzędy coraz trudniej było Polakowi i tak pozostał w wojsku, a że już ze zniszczonym zdrowiem wyszedł w randze pułkownika. Ożenił się z wdową Kokczyńską z domu Rudnicką z Zagaja. Wanda Rudnicka była moją cioteczną siostrą, a córką przyrodniej siostry mego Ojca Emilii z Doruchowskich Rudnickiej. Za pierwszym mężem była za swoim rodzenie ciotecznym bratem Julianem Kokczyńskim. Dzieci z nim nie miała, dopiero z Kazimierzem trzy córki: Kazimierę za Tańskim, Annę za inż. Falęckim i wandę obecnie młodziutką pannę, bardzo ładną, przypominającą w każdym rysie twarz ojca. Kazimierz miał dobry charakter, ale mało bardzo subtelny i w końcu życiem wojskowym i długą chorobą cukrową tak spaczony, że w końcu zdawało mi się, iż Kazimierz nie był zupełnie normalny. Umarł w szpitalu w Kursku[11] 1 kwietnia[12] 1918 r. i tam pochowany. Wojna go tam zagnała z rodziną, jak również mego ukochanego męża, obaj bracia leżą na obczyźnie.

Matka mego męża była z domu Głowacka. Bardzo młodo wyszła zamąż i biedna była nadzwyczaj wątłego zdrowia. Słyszałam, że ciągle chorowała. Widziałam raz jej fotografię, była bardzo przystojna, to też i dzieci, szczególnie synowie, odznaczali się urodą. Mąż mój, Kazimierz i Dobiesław byli najładniejsi.

Dalszej rodziny mego męża nie znałam wcale, bywaliśmy przeważnie u mojej rodziny, do której Ignaś się przywiązał i oni byli też z sercem dla niego[13].

Do mojej najbliższej rodziny zaliczam dzieci po braci mego Ojca Cyprianie. Miał pięcioro dzieci. Syna Antoniego ożenionego z Marią Królikowską. Oboje nie żyją, została tylko ich córka Zofia Gorczycka za Kazimierzem Mystkowskim, obecnie posłem w sejmie. Do wojny miał piekarnię pieczywa i fabrykę pierników. Był krociowym panem. Przez wojnę stracił wszystko, została mu opinia człowieka prawego, czego wybór na posła jest najlepszym dowodem[14].

Dzisiaj[15] syn mego stryja Cypriana Gorczyckiego Józef ożenił się z Julią Popielawską, zacną i ładną panną, nadzwyczaj pracowitą i lubiącą ład w domu, przywiązałam się do niej bardzo i kocham również jej córkę Halinę. Mam wrażenie, że jest mi bliższa, niż reszta jej rodzeństwa. Jest też daleko subtelniejsza i z takim sercem była jak jej matka dla mego męża.

Córek miał stryj dwie z drugiego małżeństwa i jedną z trzeciego. Najstarsza Natalia była za Janem de Tilly. Miała dwie córkę, młodszą Lilę[16] i starsza Marię za malarzem Niewiadomskim.

Druga córka Aleksandra wyszła za Franciszka Pawłowicza i była bezdzietna. Najmłodsza Maria za Zygmunta Rowińskiego.

Brat mego Ojca miał trzy żony. Pierwszą Jasińską Zofię, rodzenie cioteczną siostrę, drugą Korzeniowską Walerię, a trzecią Józefę Rudnicką. Z ciotecznym rodzeństwem po przyrodnich siostrach Ojca mojego miało się już dziś spotykam, a z dziećmi nic mnie już nie łączy, jedni tylko chłopcy Kokczyńscy są mi bardzo mili, szczególnie Zygmunt i dwóch Marcelich, bo ich po Adolfie syn robi wrażenie krewnego i życzę mu szczęścia z całego serca.

Mam wiadomości od zięcia Franusia, że jest nadzieja, iż dostanie w Mińsku Mazowieckim mieszkanie dla rodziny i sprowadzi zonę, dzieci i mnie starą i że nareszcie będziemy znów razem.  Skończy się może ta tułaczka Zosi, bo ciągle była u rodziny swego męża, gdyż zaraz po powrocie naszym z Rosji tak się składało, ze Franusiowie nie mogli być razem. Franuś najpierw pojechał narażony na niebezpieczeństwo na posadzie rządowej na Ukrainie, później poszedł do wojska po skasowaniu posad na Ukrainie, a po powrocie z wojska nie mógł znaleźć mieszkania dla swojej rodziny, gdyż w Polsce jest obecnie wielki brak mieszkań w miastach. Niedługo zatem prawdopodobnie wyjadę z Siąszyc, gdzie tyle serca od Stasi Trzebuchowskiej i jej dzieci doznałam, zostanie mi bardzo miłe wspomnienie z jej domu. Chciałabym, aby moje dzieci wiedziały, jakie kuzynostwo mnie łączy ze Stasią Trzebuchowską. Na początku pisałam, że pradziad miał trzech synów: Antoniego, Leona i Tadeusza, jestem wnuczką po Antonim, a Stasia tak samo w prostej linii po Tadeuszu. Tadeusz Gorczycki ożeniony był z Antoniną Jasińską, rodzona siostrą żony mego dziadka Antoniego. Tadeuszowie Gorczyccy mieli czworo dzieci, z których tylko wychował się Jan Gorczycki ksiądz i Stanisław ożeniony z Antoniną Kłokocką ze Smarzewa i z tego małżeństwa jest Stanisława z Gorczyckich Trzebuchowska, matka mego zięcia Antoniego.

Wspomniałam, że Wandzia przywiozła mnie do Siąszyc, gdzie chwilowo byli oboje z Antosiem. Napisałam to, nie wyjaśniwszy, dlaczego nie mieli swojego domu. Otóż wynikło to z przewrotu finansowego u nas w Polsce. Antos Trzebuchowski sprzedał rodzicom Siąszyce. Zdaje mi się, że chwilowo miał część swoich pieniędzy u swego szwagra i nim je odebrał i następnie szukał coś dla siebie odpowiedniego, to tak w tym czasie pieniądze szybko spadły, że za to co miał nie był w stanie nic kupić. Tym sposobem wiele naszych polskich rodzin zubożało, ponieważ sprzedali realności,a  nie kupili zaraz innych. Trudno, to jest wynik wojny, rzecz trudna do przewidzenia naprzód. Na to trzeba być politykiem i przewidzieć, ze mogą być takie bardzo nagłe zmiany; na wojnie są zawsze ofiary, tracą nie jednostki, a często kraj cały, my zaś Polacy zyskaliśmy w tej wojnie wolność Ojczyzny. Zięć mój Antoś, nie mogąc nic kupić, choćby niedużą wioskę, przyjął miejsce administratora w Świerzynach[17] u krewnej Haliny Kokczyńskiej, gdzie słyszę, że ma opinię dobrego gospodarza i również uznanie swej pracy ze strony Haliny.



[1]              Walenty Godzimirski, (Gozimirski) herbu Bończa (zm. po 1796 roku) – kasztelan elbląski od 1787 roku, stolnik wschowski od 1782 roku, wojski mniejszy wschowski, wojski większy wschowski, skarbnik wschowski od 1769 roku, szambelan Stanisława Augusta Poniatowskiego od 1776 roku, prezes komisji porządkowej gnieźnieńskiej – przyp. MKP.

[2]              Sokolniki – wieś w Polsce położona w województwie wielkopolskim, w powiecie gnieźnieńskim, w gminie Mieleszyn – przyp. MKP.

[3]              Józef Zajączek książę herbu Świnka (ur. 10 marca 1752 w Kamieńcu Podolskim, zm. 28 lipca 1826 w Warszawie) – polski i francuski generał, jakobin polski, członek Rady Najwyższej Narodowej w czasie insurekcji kościuszkowskiej, pierwszy namiestnik Królestwa Polskiego, senator wojewoda Królestwa Polskiego w 1815[1]; wolnomularz – przyp. MKP.

[4]              Brzeziny – wieś w Polsce położona w Kotlinie Grabowskiej, w województwie wielkopolskim, w powiecie kaliskim, w gminie Brzeziny, w odległości około 23 km na południowy wschód od Kalisza – przyp. MKP.

[5]              Zdaje mi się wniosek zbyt pochopny. Cała ta sprawa stosunków Ignacego Tyblewskiego z jego rodzeństwem jest skomplikowana dwiema sprawami. Piszę o tym obszerniej w innym miejscu.

[6]              Winno być: Kazimiera za Mieczysławem Klubińskim, dwoje dzieci Barbara i Włodzimierz – przyp E.T..

[7]              Wedle kompetentnych wyjaśnień Marii z Tyblewskich Piątkowskiej (córki Jana i Leonii Działyńskiej) wiadomość ta jest mylna. Helena nigdy w ten sposób nie chorowała – przyp. E.T.

[8]                Mohylew (biał. Магілёў, Mahiloŭ; ros. Могилёв, Mogilow; jid. מאָלעוו, Molew) – miasto na Białorusi, nad Dnieprem, blisko granicy z Rosją, siedziba administracyjna obwodu mohylewskiego i rejonu mohylewskiego – przyp. MKP.

[9]              Mowa o wojsku rosyjskim – przyp. E.T.

[10]            Należy dodać, że dziadek Kazimierz miał również piękne ręce. Raz salutował, jak przechodziła caryca rosyjska, a ta zwróciła uwagę na jego ręce i kazała sobie je pokazać – przyp. E.T.

[11]            Kursk (ros. Курск) – miasto w Rosji, stolica obwodu kurskiego – przyp. MKP.

[12]            Zdaje mi się, że 14-go – przyp. E.T.

[13]            Bez porównania więcej szczegółów o rodzinie Tyblewskich zawiera pamiętnik wyżej wymienionej Marii Piątkowskiej – przyp. E.T. (Gdzie się znajduje ów pamiętnik na razie nie wiadomo – przyp. MKP.

[14]            Kazimierz Mystkowski jeszcze przed I wojną światową ubiegał się w Kaliszu o znaczną pożyczkę wraz z jakimś konkurentem u niemieckiego przemysłowca Fibigera. Fibiger nie był zdecydowany komu pożyczkę dać, a obu nie mógł. Wstał więc bardzo rano i poszedł do warsztatów pracy obu ewentualnych pożyczkobiorców i zastał przy pracy tylko Kazimierza Mystkowskiego. Wobec tego jemu dał pożyczkę, która uczyniła z niego człowieka bogatego.  Ów Fibiger miał w Kaliszu wspaniałą willę, czy tez pałac z okazałym frontowym wejściem. Wejście to było jednak stale zamknięte, a domownicy i goście używali tylko wejścia zapasowego. Fibiger twierdził, że frontowe wejście otworzy tylko dla niemieckiego cesarza Wilhelma.

[15]            Powinno być nie „dzisiaj” a „drugi” – przyp. S.K.

[16]            Walerię – przyp. S.K.

[17]            Świerzyny – wieś w Polsce położona w województwie łódzkim, w powiecie zduńskowolskim, w gminie Zapolice – przyp. MKP.

 

Udostępnij na:

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 17

A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska

Siąszyce, dnia 29.III.1921 r.

Niedawno wróciłam z kopalni „Czeladź” od Ignasia. Pobyt tam zostawił mi najmilsze wspomnienia. W synowej mojej znalazłam prawdziwą córkę, patrzałam na ukochaną siostrę Skrzynecką, na wnuka, na szczęście syna, że mu Pan Bóg dał żonę z sercem i że wrócił z wojny szczęśliwie z krzyżem walecznych na piersiach. Był w potyczkach nad Bugiem. 6 sierpnia przepłynął Bug w całym uzbrojeniu. W tym mokrym ubraniu cały dzień stał pod kulami bolszewickimi, z całym patriotyzmem bił się narażony ciągle na śmierć i Pan Bóg go ocalił, bo jakież to prawdziwe, że bez woli Boskiej włos człowiekowi z głowy nie spadnie. Ignaś poszedł na wojnę z takimi słabymi płucami, wychudzony po odbytej parę miesięcy temu chorobie płucnej, a wrócił po niewygodach wojennych w pełni sił[1]. Poszedł na ochotnika, tak samo zięć mój Franuś Kokczyński podczas inwazji bolszewickiej na Polskę. Obaj jednakowo wolni od służby wojskowej dla zdrowia słabego, nie wahali się rzucić żonę i dzieci i iść na obronę naszej wolnej Ojczyzny. Nigdy nie zapomnę tych strasznych dni podczas pochodu bolszewickiego na Warszawę. Byłam wtedy w Kaliszu. Polacy zgnębieni snuli się, milcząc, po ulicach. Często można było zobaczyć, jak idąc czytali gazety. Na twarzach przechodniów nie można było wyczytać radości. Tę tylko widziałam u Żydów, którzy przez wieki żyjąc z nami i innymi narodami, nie zżyli się i zlali z nimi, a tylko wyodrębnili i ściślej jeszcze zsolidaryzowali się ze sobą.

Byłam tak silnie zdenerwowana położeniem Kraju, że chwilami myśli zebrać nie mogłam. Ciągle widać było, po przyjściu każdego pociągu, całe rodziny uciekające od strony Warszawy. To zestawienie tej grozy utraty Ojczyzny, przelania krwi naszych rodaków w porównaniu z tymi śladami barbarzyństwa niemieckiego w Kaliszu, przez zbombardowanie i spalenie Kalisza, było straszne. Ruiny Kalisza przypominały Pompeję. Był to w swoim rodzaju niezwykły widok, imponujący swą grozą. Dla mnie Kalisz ma tyle wspomnień, że każda bytność wiele nerwów kosztuje. Czasem jak widzę w ruinach odkryte ściany pokoi, gdzie kiedyś z mężem mieszkałam, nie mogę oczu oderwać, czuję po prostu ból fizyczny w sercu, a pomimo tego patrzę i pastwię się sama nad sobą, bo mam wrażenie, że tam są mego męża myśli, słowa, a może i dusza, za którą tęsknię.

Koło drugiego mieszkania, gdzie mieszkaliśmy lat 20 oboje i wychowali nasze dzieci, również przejść obojętnie nie jestem w stanie. Czasem, jak nikogo nie ma, wejdę od strony podwórza i patrzę na ogród, na drzewa sadzone ręką mego męża. Patrzę na okna, schody, a wtedy kiedy zdaję sobie sprawę, że tam w pokoju, poza tymi drzwiami dawniej były najbliższe memu sercu osoby, a dziś tylko obcy ludzie, tłumię łkanie i uciekam, by ukryć łzy cisnące się do oczu[2].

Takie to życie ludzkie, więcej w nim łez niż radości.  Jadąc do Siąszyc cieszyłam się, że zobaczę Stasię Trzebuchowską, za którą tęskniłam. Tak zżyłam się z nią, tak przyzwyczaiłam do niej, do twarzy zawsze pogodnej i dziwnie troskliwej dla mnie i dla jej dzieci. Zastałam Stasię skamieniałą z bólu po stracie syna Bolesława. Nic ją dziś już nie cieszy. Straciła dziecko, które może nie więcej od innych ją kochało, ale najwięcej okazywało tego serca, którego tak w życiu pragnęła, a tak mało miała okazywane. Boleś Trzebuchowski skończył szkołę realną we Włocławku, chorążówkę w Warszawie. Był ochotnikiem w wojsku polskim od przeszło dwóch lat, walczył na frontach, a zginął w domu przez nieostrożność od kuli przy czyszczeniu rewolweru. Zapomniał wyjąć kulę i ta przez oko przeszła mózg. Tak się nie spodziewał wystrzału, że nawet oka nie zmrużył, powieka była nieprzestrzelona. Ksiądz zdążył przyjechać, dał mu rozgrzeszenie i ostatnie olejem świętym namaszczenie. Pochowany w grobie familijnym w Siąszycach. Miał lat 24.



[1]              Do dziś mam książeczkę do nabożeństwa, którą miał przy sobie mój Ojciec, kiedy przepływał przez Bug w czasie walki. Każda stroniczka książeczki była obwiedziona czerwoną ramką. Po wyjściu z wody Ojciec zauważył, że obwódki się rozpłynęły częściowo, w sposób widoczny – przyp. E.T.

[2]              W 1972 r. kiedy byłem w Kaliszu, dom dziadków Tyblewskich, to znaczy dom, w którym mieszkali wraz z dziećmi, stał jeszcze. Jego obecny stan jest już opłakany, ponieważ dom nie jest od szeregu lat restaurowany. Podobno jest przeznaczony do rozbiórki. Budował go architekt Thurner. Dom był urodziwy. Mam jego różne zdjęcia. Stał dawniej przy ul. Ogrodowej 7. Obecnie ta ulica nazywa się Kościuszki 7 – przyp. E.T.
W google maps jest streetwiev z tym domem. Dom stoi i straszy. Ma okna zabite dechami – przyp. MKP. 

 

Udostępnij na:

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 16

A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska

Szczegółów z życia swojego z mężem moim nie będę opisywać, bo nie jestem w stanie pisać o nim bez łez. Dziś mamy 21 listopada 1920 jest to druga rocznica śmierci mego ukochanego męża, nie umiem opisać tęsknoty, jaka mnie za nim ogarnia, dlatego przejdę niedługo w swoich wspomnieniach do dnia dzisiejszego. Napisałam, ze w Kaliszu mieszkałam stale, tam też przyjechała do mnie Matka moja i po dwóch latach zmarła 2 marca 1901 r. pochowaliśmy ją obok mojego Ojca w Malanowie. Ignaś zajął się całym pogrzebem, a syn mój Ignaś pojechał z ciałem, bo mąż mój był zaziębiony, a żaden z synów przyjechać nie mógł. Przed śmiercią za moją namową przyjęła katolicyzm, ale do dziś dnia nie wiem, czy jej to szczęście dało. Odczułam bardzo śmierć Matki, tym więcej, że nie byłam względem niej taką córką, jak być powinnam.

W roku 1914 Wandzia była narzeczoną i miał być ślub. W parę tygodni wybuchła wojna 1 sierpnia i Niemcy zburzyli Kalisz. Przebyliśmy ten straszny tydzień ciągłego strzelania w mieście. Strzelano z karabinów i z armat, a kiedy Kalisz był już prawie pusty i w czterech miejscach już się palił, wyszliśmy we troje, to jest mąż mój, Wandzia i ja 8 sierpnia 1914 r. wyszliśmy pieszo w jednych rzeczach z dwoma walizkami i węzełkami na plecach i odtąd straciłam już dom swój i zaczęło się dla mnie życie tułacze. Wprawdzie pojechaliśmy do Rosji do Franusiów i tam jeszcze lat parę przebyliśmy spokojnych u nich, gdzie Franuś był wicedyrektorem, a później dyrektorem w charkowskiej guberni w Rohoźnej[1], ale z ciągłym przeczuciem rewolucji, która nas w Rosji zastała. Jeszcze za życia Ignasia był pogrom obywateli przez chłopów. [2]Ja z chorym już wtedy mężem byłam wysłana najprzód do miasta, a dzieci na parę godzin przed najściem chłopów zostały przysłane do nas do Sum ze służącą. Franusiowie zaś zostali do ostatniej chwili. Pogrom chłopski był 17 stycznia 1918 r.

Rano przysłali Franusiowie trochę mebli. Ani stolarz Polak, ani fornal nie powiedzieli im nic o niebezpieczeństwie w Rohoźnie. Jeszcze nie ustawiło się dobrze mebli, kiedy spienionymi końmi saniami zajechały dzieci ze służącą Frasyną Małoruską. Jak zobaczyłam, że niesie jakiś zawinięty tobół, domyśliłam się zaraz całego położenia. Juleczek rozpłakał się i powiedział, że rodzice zostali, a jego wysłali, kiedy on nie chciał jechać, tylko z nimi być razem, choćby w niebezpieczeństwie W tym dziecku widać było tyle serca i odwagi, że było mi boleśnie patrzeć na łzy jego. Nie wiedzieliśmy nic o Franusiach. Przyjechał jeszcze Niemiec kucem (jeniec) i przywiózł owiniętego kołdrą i derką świeżo zabitego wieprza, ale i ten Niemiec nie umiał nas nic objaśnić o Franusiach, mówił tylko to, co i foczpan, austriacki poddany, że poszli do jakiejś chałupy. Wanduś nasza była wtenczas z nami. Przebyliśmy kilka godzin z mężem, Wandzią i Julkiem strasznego niepokoju o Franusiów. Dopiero o 8-ej pod wieczór przyjechali przebrani oboje. Franuś po żołniersku, Zosia w chustce z jakimś chłopem. Mieli zamiar nie wychodzić wcale. Franuś za jakimś interesem poszedł do kantoru, a Zochna za nim, bojąc się o niego, bo powiedzieli, że tego dnia będzie pogrom, gdy tymczasem nadeszła cała horda z przeciwnej strony i zaraz zaczęli strzelać do okien i rabować mieszkania. Wobec tego Franusiowie postanowili wyjechać. Jednak straże chłopskie koni im nie dały i wyszli pieszo do sąsiedniej wsi. Takiej dzikości, jaka okazał lud rosyjski, to trudno sobie wyobrazić, rabowali co mogli, a co nie mogli – niszczyli. Mieszkanie po pogromie było straszne. Zostały tylko papiery i książki porozrzucane, pokrwawione, bo jedno drugiemu wydzierało przy rabunku i jak się domyślam, wchodząc oknami, by prędzej rabować, pokaleczyli się szkłem. Styczeń i luty przeszły względnie spokojnie, mieszkaliśmy wszyscy w Sumach. Znać już było straszne chłopów ze wsi rozpasanie, zdawało im się, że świat do nich należy. Widziałam raz chłopa, który rozłożył się na saniach z głową do koni i w ten sposób jechał przez miasto kłusem, nie myśląc, że kogo rozjedzie lub swój własny łeb roztrzaśnie.

W marcu byli już bolszewicy w Sumach i zaczęło się znęcanie nad inteligencją. Były ciągłe areszty. 22 marca aresztowali moc właścicieli domów. 24 tegoż miesiąca zaaresztowali kilkaset osób, między innymi mego zięcia Franusia i sołdaci ze sztychami i kulomiotami zapędzili ich na dworzec.  Mieli niby być wzięci do kopania okopów, ale tak naprawdę po co i na co ich aresztowali, nikt nie wiedział. Szaro już było, gdy ich prowadzili na dworzec. Obydwie moje córki wybiegły, ale sołdaci na koniach zmusili je do wejścia do domu. Do jednej z nich wycelował żołnierz. Straszna to była chwila, kiedyśmy wypatrywali oknem Franusia między prowadzonymi. Z małą Wanduchną na rękach wyszłam do drugiego pokoju i siłą woli stłumiłam płacz, aby Julek nie domyślał się, że w tej chwili jego ojca prowadzą koło nas w takim niebezpieczeństwie. Po jakiejś chwili Zosieńka i Wandzia znów wybiegły. Wandzia wróciła po chwili zmuszona i przekonana przez Zosię, że nic jej pomóc nie może. Tymczasem Zochna poszła na dworzec dowiedzieć się cokolwiek o Franusiu i zanieść mu coś do jedzenia. Zostałam z chorym mężem, nie poszłam za Zosią, choć była w równym Franusiowi niebezpieczeństwie, musiała iść przez puste pole wieczorem na dworzec, w czasie, gdzie zakazane było wychodzić z domu, gdyż ogłoszony był stan wojenny. Według mnie Zosia powinna była pójść tam, gdzie jej mąż był w niebezpieczeństwie. Na dworcu z trudem dotarła do Franusia, może dzięki temu, że sztab był niemiecki i usłyszawszy, że mówią tym językiem, odezwała się do nich tak samo i uzyskała pozwolenie zobaczenia się z mężem. W drodze powrotnej spotkała dwóch żołnierzy bolszewickich, którzy okazali się być także Niemcami, nie wyzutymi jeszcze ze czci i wiary, czy tez mądrzy prowokatorzy między Rosjanami, z kulturą europejską dość, że zlitowali się nad samotną kobietą i odprowadzili wieczorem do samego domu. Rozmawiałam z nimi i pytałam, czy im nie żal ojczyzny, do której nie będą mogli powrócić, że się złączyli z wrogami swymi. Na to mi odpowiedzieli: „My wrócimy do Niemiec, jak już tam będzie bolszewizm”. Franusia szczęśliwie wypuścili z aresztu, a w parę dni przyszło wojsko niemieckie 2 kwietnia do Sum. W wilię dnia, to jest 1 kwietnia bolszewickie wojsko wyszło, ograbiwszy mieszkańców z czego się dało. Zatrzymali się koło stacji Bachmacz[3] i tam do nich strzelały wojska niemieckie. W tym czasie byłam w mieście z małym Juleczkiem, jak usłyszał huk armat, tak posmutniał i powiedział: „Tak mi żal babciu”. Dziwna rzecz, ale momentalnie domyśliłam się jego myśli, jednak spytałam czego. Odpowiedział mi: „Tych dwóch Niemców, może ich teraz zabili, tych którzy odprowadzili mamusię”. Ta wdzięczność dziecka za przysługę oddaną matce zrobiła mi duża przyjemność. W tym moim wnuku i chrześniaku jest serce, a jak jest serce, to i sumienie i prawość.

18 sierpnia tegoż roku wyjechała Wandzia nasza do Kraju na ślub swój z Antosiem Trzebuchowskim i wyjechała biedactwo bez nas. Wyprowadziliśmy ją z Franusiem, jak mogliśmy najlepiej, pod opieką przyjaciół z Sum i kuzyna Dzierżawskiego.

Po wyjeździe Wandzi mąż mój żył jeszcze parę miesięcy. Chorował ciężko w Sumach, skąd przyjechał do Rohoźny i tam ten zacny człowiek, Polak, mąż i ojciec zakończył życie 21 listopada 1918 roku o godzinie czwartej po południu. Przed śmiercią Ignasia przyszedł list, że Wandzia szczęśliwie zajechała do Warszawy. Przyjechał Antoś i wzięli ślub 10 września 1918 r. na Koszykach. Zacna to ciotka Kazimiera Wyganowska, pobłogosławiła im i nie dała uczuć braku najbliższych, którym wojna i choroba przeszkodziła być razem ze swymi dziećmi. Ten list o ślubie był ostatnią pociechą Ignasia na ziemi. Życzył sobie zawsze tego małżeństwa i tego jeszcze doczekał. Umarł w czasie niepokoju na Ukrainie, Niemcy zbierali się już do opuszczenia Rosji; mieszkańcy oczekiwali anarchii. W dzień pogrzebu mego męża Franuś wywiózł dzieci, do miasta, to jest małą Wandzię, dla bezpieczeństwa. Idąc za trumną, miałam chwilę jakby ulgi, że już nie żyje, nie cierpi, że jest bezpieczny, że żaden chłop ruski krzywdy mu zrobić nie może. Pochowaliśmy go na ruskim cmentarzu. Tam biedak został na obcej ziemi, nie ujrzał wolnej Ojczyzny, tej Ojczyzny swojej, za którą krwią walczył. W 63 r. był w powstaniu, służył pod Oksińskim[4], ranny był 8 maja[5] pod Rychłocicami[6], w majątku Trepki[7] w ziemi sieradzkiej.

Jeśli kiedy które z dzieci odwiedziłoby grób ojca swego, to wiedzcie, że leży w Sumach w Charkowskiej guberni na miejskim cmentarzu na końcu ulicy Petropawłowskiej, około korpusu kadetów. Wszedłszy na cmentarz idzie się prosto główną aleją około 400 kroków. Następnie na lewo, tam leży obecnie kilku Polaków. Grób wewnątrz kazał Franuś wymurować bardzo głęboko. Na wierzchu ogrodzona mogiła drewnianymi sztachetami. Stoi tu duży krzyż dębowy z napisem na tarczy dębowej. Wszystko to pomalowane na kolor popielaty jasny. Na tablicy krzyża napisałam: „Ignacy Tyblewski b. radca prawny Rzędu Gub. Zamęt dziejowy powrotu mu wzbronił do Kraju swego, którego krwią bronił. Służył zawsze wiernie Bogu i Ojczyźnie i za nią stęskniony umarł na obczyźnie. Ur. 1.VIII.1845 r. um. 21 listopada 1918 r. w Rohoźnej[8].

Jak tylko mogłam odwiedzałam grób jego na cmentarzu, zawsze myśląc, że znów go zobaczę, a tylko ta myśl mnie przerażała, jak przyjdzie mi żegnać ten grób przed wyjazdem z Rosji po raz ostatni, może już na zawsze. Wyjęłam raz notes i napisałam te kilka wierszy:

Mogiła męża taka mi droga
Pośród obcych w otoczeniu wroga.
I tę mogiłę pożegnać muszę,
Tak jak żegnałam za życia duszę.
Cóż na to robić, taka ma dola
I taka widać Boska jest wola.”

I jednak stało się inaczej. Wyjechałam, nie poszłam pożegnać mego ukochanego męża nad jego mogiłą, choć konie zadysponował mi Franuś na cmentarz na trzecią godzinę po południu, a o 12 godz. w południe były już tak alarmujące wieści, że bolszewicy nadciągają, iż wyjechaliśmy natychmiast na dworzec kolei, a na drugi dzień 21 listopada w rocznicę śmierci mojego męża, o 4-ej godzinie po południu wyruszył pociąg z nami do Charkowa. Zabrali nas, naszego właściciela cukrowni Prianisznikowa i plenipotenta Otto, oficerowie Denikina. Odtąd myśleliśmy tylko, jak się wydostać do Kraju, gdyż już uciekaliśmy nieraz, ale powrót do Kraju nie był taki łatwy. Na pociąg biletu dostać nie było można. Po tygodniu blisko siedzenia w Charkowie, wyruszyliśmy do Polski, nie wiedząc, którą drogą się dostaniemy. Podróż ta trwała kilka tygodni i była ona dla mnie czyśćcem na ziemi. Cały czas patrzyłam na straszne umęczenie fizyczne i moralne tak drogich mi osób. Oboje Franusiowie myśleli tylko o dzieciach i o mnie. Sami byli zawsze na ostatnim planie. Franuś kilka tygodni literalnie się nie położył, spał siedząc. Zochna to samo. Dzieci oboje byli ciężko chorzy, w zimie, w niewygodzie, zadymionym wagonie towarowym, gdzie nas było 23 osoby, a  jednej strasznej nocy jeszcze kilkunastu opryszków owszawionych, przypominających katorżników.

Nigdy nie zapomnę tej chwili, kiedy dojechaliśmy do granicy polskiej. Wszyscy przejęci wdzięcznością dla Boga, zaczęliśmy się modlić. Zdawało mi się to niemożliwe, że to już Polska i nasze polskie wojska. Ja tym więcej byłam przerażona, że myślałam, iż moim dzieciom zrobię na wstępie przyjazdu do Polski kłopot i zmartwienie swoją śmiercią Jechaliśmy bowiem do Wołoczysk[9] szosą brukowaną dużymi kamieniami i tak mnie serce rozbolało, iż byłam pewna, że nie dojadę do Polski.

Najpierw  z naszymi dziećmi, nawet z naszą maleńka kruszyna w gorączce – Wandzią, zajechaliśmy do Ignasia 24.XII.1919 r. przyjechał do nas do Sosnowca i zabrał na Piaski[10]. Tam dostałam tyfusu plamistego, którym zaraziłam się w drodze i moja ukochana siostra Maryla pielęgnowała nas z zaparciem siebie. Było ze mną bardzo źle. 7 stycznia ksiądz dał mi ostatnie olejem św. namaszczenie. Obok mnie równocześnie leżał Ignaś na zapalenie płuc i hiszpankę. Byłam b. chora, ale pamiętam każde krwią splunięcie jego. Później zachorowała Gienia i mały ich Gieniuś na zapalenie oskrzeli. Zawsze sobie to mówię, że jeśli przywieźliśmy im hiszpankę, to w tym mieszkaniu było jeszcze nasze szczęście, bo u Ignasia nikt do nas nie miał pretensji. Ignasiowie byli wdzięczni, żeśmy do nich najpierw przyjechali. Teraz strach mnie przejmuje, że mogłam się rozchorować gdzieś u kogoś innego i komuś narobić strachu i ambarasu.

Zaraz po chorobie Wanduś moja przywiozła mnie z czeladzi na wieś do Siąszyc[11] , do matki jej męża, gdzie oboje Antosiowie jeszcze chwilowo po sprzedaży Siąszyc mieszkali. Stachna Trzebuchowska, stryjeczna siostra moja, a matka mego zięcia, serdeczny list do mnie z zaproszeniami napisała, i u niej jestem już przeszło rok z przerwami. Wandzia, jak matka o dziecko, tak myślała o mnie, abym na świeżym powietrzu na wsi przyszła do siebie i biedactwo, nie mając już własnego domu, przywiozła mnie do drugiej swej matki, takiej osoby, jakich niełatwo w dzisiejszych czasach spotkać można. Jest to jedna z tych cichych i szlachetnych istot, wychowanych w tradycjach naszych polskich matek, która w cichości przechodzi przez życie, rozlewając wokół siebie spokój. Daje wszystko z siebie: serce, swą pracę, myśl ciągłą o innych, nie żąda nic dla siebie. Często przychodzi na myśl, że może dlatego dopiero teraz mieć będę stałe lokum, abym Stasię z Gorczyckich Trzebuchowską mogła poznać bliżej i porównać ze sobą. Zobaczyć jej wyższość duchową nad sobą i ten zupełny brak egoizmu. Może Bóg chciał, abym zobaczyła, że są istoty na świecie, które w zupełności mogą się wyrzec swojego „ja”. Tacy ludzie bywają zwykle niedoceniani, nawet przez bliskie im osoby, choćby najlepsze, a pozbawione subtelności.


[1]               Rohizne – ukr. Рогізне wieś na Ukrainie k. Sum. patrz. przyp. 2. – przyp. MKP

[2]              Sumy (ukr. Суми) – miasto w północno-wschodniej części Ukrainy nad rzeką Psioł, przy granicy z Rosją, stolica obwodu sumskiego – przyp. MKP.

[3]              Bachmacz (ukr. Бахмач) – miasto na Ukrainie w obwodzie czernihowskim, siedziba władz rejonu bachmaczackiego. Miasto zostało założone w latach 60.-70. XIX wieku, w związku z budową Kolei Kursko-Kijowskiej i Libawsko-Romieńskiej – przyp. MKP.

[4]              Józef Oxiński h. Oksza (ur. 19 marca 1840 w Płocku, zm. 13 listopada 1908 we Lwowie), polski inżynier, dowódca oddziału powstańczego w powstaniu styczniowym w województwie kaliskim – przyp. MKP.

[5]              8 maja 1863 r. doszło pod Rychłocicami do potyczki, w której po stronie polskiej dowodził Józef Oxiński. Zginęło 38 powstańców. Kapelan oddziału o. Zefiryn Maria Strupczewski, bernardyn z Piotrkowa Trybunalskiego, podczas udzielania sakramentu na polu walki był wzięty do niewoli, torturowany i stracony. Na skraju wsi, przy szosie w 1983 r. odsłonięto obelisk na kurhanie z tablicą ku czci powstańców 1863 r. Obelisk ten jednak obecnie znajduje się na miejscowym cmentarzu – przyp. MKP.

[6]              Rychłocice – wieś w Polsce położona w województwie łódzkim, w powiecie wieluńskim, w gminie Konopnica. Wieś letniskowa nad Wartą – przyp. MKP.

[7]              Kalwińska rodzina Trepków h. Topór – przyp. MKP.

[8]              Jadwiga Tyblewska pisze czasem w „Rohoznej”, a czasem w „Rohoźnej”, natomiast ja pamiętam, że mówiło się potocznie w „Rohoźnej” – przyp. E.T..

[9]              Wołoczyska (ukr. Волочиськ, trb. Wołoczyśk) – miasto na Ukrainie w obwodzie chmielnickim, siedziba władz rejonu wołoczyskiego. Miasto leży na lewym brzegu Zbrucza, na Wyżynie Wołyńskiej – przyp. MKP.

[10]            O tym przyjeździe opowiadała mi Matka następująco: `Na Piaskach odbywała się właśnie Pasterka w domu zbornym kopalni, ponieważ nie było jeszcze na Piaskach kościoła, kiedy do Ojca mojego podszedł jakiś człowiek, który dopiero co wszedł do prowizorycznego kościoła i coś mu powiedział do ucha. Matka zauważyła, że Ojciec się cały zmienił na twarzy i natychmiast wyszedł wyjaśniając matce sytuację. Okazało się, że Jadwiga Tyblewska wraz z wujostwem Frankami przyjechali i czekają na Ojca na stacji kolejowej w Sosnowcu. Ojciec natychmiast wziął konie z kopalni i pojechał po swoich. Zastał ich w wyjątkowo opłakanym stanie, w złym zdrowiu i fatalnie wyglądających Ponieważ wtedy wszyscyśmy chorowali i wymagali opieki, a z drugiej strony chodziło o to aby choroba zaraźliwa nie przedostała się na zewnątrz naszego domu, kopalnia dała nam specjalna pielęgniarkę oraz w ostrożny sposób zorganizowała dostarczanie dla nas żywności.

 

 

Udostępnij na:

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 15

A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska

Mieszkaliśmy w Żdżenicach, dawnym majątku matki mojego Ojca. Tam umarł mój Ojciec w 1880 r. 12 grudnia. Nie miałam jeszcze wtedy siedemnastu lat. Byłam jeszcze w gimnazjum. Pamiętam, jak gdyby to było dzisiaj, ten dzień, kiedy po raz ostatni widziałam swego Ojca, to jest 9 grudnia. Przyszedł w Kaliszu do Państwa Drobniewskich, gdzie stałam na stancji, aby mnie odwiedzić. Pan Drobniewski był nauczycielem muzyki i czasem urządzał koncerty. Udał się zatem do ojca mego z prośbą, aby Antoni Skrzynecki, mąż mojej siostry Marii, zechciał deklamować na tym koncercie. Ojciec zgodził się poprzeć jego prośbę, usiadł i zaczął pisać list do Antosia. Nie mogłam oderwać oczu od Ojca. Patrzyłam z takim zajęciem na tę twarz szlachetną i typowo polską z taką miłością córki, jakby z przekonaniem, że to ostatni dzień go widzę. Ojciec nerwowo przerwał swe myśli, przegarnął ręką siwe bujne włosy i powiedział: „Przyglądasz się, moje dziecko, moim siwym włosom, tak, jestem już stary, 60 lat mija i teraz każdy dzień życia jest już darowany.” zaambarasowałam się bardzo, nie wiedziałam, co odpowiedzieć, bo rzeczywiście patrzałam z myślą, żeby utrwalić w pamięci te rysy mi drogie i że niedługo już na nie patrzeć będę. Na koncercie byłam z rodzina państwa Drobniewskich. Ojciec umyślnie przyszedł, żeby się ze mną zobaczyć. Siedział cały czas obok mnie. W antraktach  przychodził redaktor „Kaliszanina” Witkowski, zręcznie się przymówił Ojcu o artykuł do swojego pisma, gdyż co jakiś czas pisał ojciec do gazet w kwestiach ziemiańsko-społecznych. Po koncercie, było to w sali u Wernera, w parku pożegnał mnie Ojciec i więcej go już nie zobaczyłam. W trzy dni już nie żył. Zmarł w niedzielę o wpół do 12 w nocy na serce w Żdżenicach w powiecie tureckim w ziemi kaliskiej. O tej samej godzinie, kiedy życie skończył, śnił mi się, że umiera. Widziałam go we śnie na łóżku w tej samej pozie, nawet z przechyloną w tył głową, co później okazało się z wypowiedzi Matki, że rzeczywiście tak było. Z wrażenia obudziłam się, poleżałam chwilę i zegar wybił 12. Pani Drobniewska uspokajała mnie na drugi dzień, że Ojciec długo żyć będzie, kiedy mi się śni, że umarł, ale na drugi dzień brat konstanty przyjechał po mnie na pogrzeb. Ojciec pochowany jest w Malanowie razem z matką swoją i Ojczymem. Później w lat kilkanaście obok trumny Ojca złożyliśmy ciało naszej Matki. Napisałam „kilkanaście”, gdy tymczasem Matka moja przeżyła 20 lat swego męża i umarła w 1901 r. 2 marca. Od śmierci Ojca zaczęły się u nas kłopoty materialne. Rządcę mieliśmy bardzo niesumiennego. Majątek Żdżenice był obciążony długami, to jest schedami rodzeństwa przyrodniego naszego Ojca. Wymagania mieli duże, pomimo że mój Ojciec kupił ten majątek z procesem, który wiele pieniędzy pochłaniał. Biedna moja Matka wiele ciężkich chwil przeżyła, byłaby oczyściła majątek z długów, gdyby nie ten niesumienny rządca, a później niedoświadczony brat Kostuś gospodarował. Dość, ze po kilku bardzo ciężkich latach została na starość bez dachu i musiała pojechać do najstarszego brata Frania, gdzie także pojechał chory na umyśle Bronisław. Na niecały rok przed utratą domu Matki ja wyszłam za mąż za mojego męża Ignacego Tyblewskiego. Nie byłam ładna, ani bogata, nie miałam wielu starających, raz tylko odmówiła Matka młodemu człowiekowi przez dumę, że przywiózł go człowiek, który był kiedyś rządcą u matki i naszego Ojca, a później miał wieś obok dzierżawy owego mego konkurenta. Potem Matka żałowała, bo to był uczciwy człowiek, a ja lat parę nie miałam starającego. Nareszcie złożył wizytę matce niemłody już człowiek i czas jakiś mi asystował. Brat Ojca mego Doruchowski, nasz opiekun, życzył sobie tego małżeństwa, mnie zaś strach ogarniał, nie tylko dlatego, że mogłabym być jego córką, ale jeszcze w dodatku miał śmieszne nazwisko. Były jednak chwile, że decydowałam się wyjść za niego, bo był bogaty, a ja byłam jedynie panna na wydaniu, bez posagu i bez możności zarabiania na siebie, aby istnieć samodzielnie w świecie, gdyż pracę w domu lubiłam zawsze. Dlatego byłabym wyszła za człowieka 30 lat starszego od siebie, tym więcej, ze widziałam, iż matka widząc opłakany stan naszych interesów majątkowych, pragnęła wydać mnie za niego. Ale widocznie była jakaś Opatrzność Boska nade mną, bo tamten dowiedział się od pani Drobniewskiej, że mąż mój chce starać się o mnie i szuka mego towarzystwa ile razy jestem w Kaliszu i powiedział jej: „Nie pojadę z panią do Żdżenic, nie będę rywalizował z 10 lat młodszym od siebie”. W tym samym czasie mąż mój wybrał się do nas i niedługo zostałam jego narzeczoną. Kiedy dałam mu słowo, pierwsza myśl moja była o Matce mojej, że będzie zadowolona, że wyda mnie za mąż. Mąż mój miał wtedy niedużą posadę, ale pracował jeszcze poza biurem. Nie liczę folwarku po ojcu jego, bo ten folwark dał mu tylko kłopoty. Ignaś miał rok czterdziesty, jak się żenił ze mną, ale wyglądał zaledwie na lat 30 i był bardzo przystojny. Charakteru jego nie znałam wcale. Dziwnym się to wydać dzisiaj może, ale ja w takich warunkach wychodziłam za mąż, nie kochałam wcale, ale uczucie mojego męża przywiązało mnie do niego głębiej, aniżeli te uczucia, jakie inne kobiety mają, wychodząc za mąż. Ja kochałam przez wdzięczność za serce, okazywane mi stale, przez cały ciąg naszego pożycia byłam tak kochana, tak bardzo kochana, ze dziś wyrzucam sobie ciężko, że nie umiałam dostatecznie cenić mego męża za życia i dać mu szczęście na jakie zasłużył.

( W tym miejscu w pamiętniku jest wklejone ogłoszenie, względnie drukowana notatka następującej treści:

Wczoraj, dnia 22 b.m. W kościele parafialnym we wsi Malanów (pow. turecki, gub. Kaliska) przez miejscowego proboszcza ks. jackowskiego pobłogosławiony został związek małżęński panny Jadwigi Gorczyckiej, córki niezyjącego Józefa, obywatela ziemskiego i Konstancji z Nieszkowskich z panem Ignacym Tyblewskim, buchalterem rządu guberialnego w Kaliszu. Po skończonym obrzędzie liczne grono krewnych i przyjaciół podejmowane było ze staropolską gościnnością w domu matki panny młodej we wsi Żdżenice. Nieobecny, a bliski sercu, składa nowożeńcom krótkie lecz szczere życzenia: Szczęść Wam Boże”. A.S.

Na druku u dołu jest ręczny dopisek autorki pamiętnika 22 sier. 1885 skrót „A.S.” oznacza Antoni Skrzynecki (szwagier Jadwigi Gorczyckiej-Tyblewskiej), który był pisarzem i redaktorem różnych pism. W dalszym ciągu treść pamiętnika.

Umieściłam to ogłoszenie o swoim ślubie wraz z życzeniami szwagra mego Werytusa Skrzyneckiego. Ogłoszenie to umieścił w kilku pismach warszawskich i pamiętam, jak mąż mój, przeczytawszy, schował to ogłoszenie do biurka. Tyle rzeczy zginęło podczas wojny, a to znalazłam w szpargałach.

Ileż to osób już nie żyje, co było na moim ślubie. Najpierw umarł brat Franuś, mój chrzestny Ojciec, potem drugi brat Kostuś, wuj Feliks Doruchowski (z urzędu nasz opiekun), stryjenka Cyprianowa Gorczycka, nasza Matka, szwagier Rowiński (mąż stryjecznej siostry), Henclewski (szwagier mojego męża), pułkownik Lange, nasza kochana ciocia Punia i nasi sąsiedzi państwo Bednarkiewicze z synem. Ten ostatni zaczęła starać się o mnie, ponieważ myślał, że będę mieć posag, bo w tym czasie moja Matka brała duża pożyczkę Towarzystwa Kredytowego. Brat mój Kostuś wręcz mu powiedział, żeby się o mnie nie starał, bo jestem kim innym zajęta. Pomimo tego miał do mnie nieuzasadnioną pretensję, zwłaszcza, że nie szlo mu o mnie, a o posag, którego nie miałam. Nie żyje też jeszcze cioteczny brat mój Antoni Kokczyński. Ten ostatni był dla mnie w tym czasie, jak nie z urzędu w radzie familijnej, ale jak prawdziwy opiekun. Brat mój bardzo niegościnnie przyjmował mojego męża i chciał abym odmówiła. Antoś przeciwnie, jako starszy i doświadczony, ocenił lepiej mego Ignasia i był bardzo za tym małżeństwem[1].

Przeżyliśmy z sobą z górą lat 33. W Kaliszu, gdzie mąż mój był później radcą prawnym w rządzie guberialnym, a później emerytem, mieszkaliśmy stale do 1914 roku. W Kaliszu wychowaliśmy czworo dzieci: Ignacego, Zofię, Leona i Wandę. Życie nasze było ciężkie z ciągłą troską o jutro[2]. Wiem, że jedno z moich dzieci miało mi za złe, że lubiłam grać w karty. Otóż chciałabym aby wiedziano, że nie rujnowaliśmy tym dzieci. Mąż mój umyślnie zapisywał i okazało się, że roczna różnica wynosiła kilka lub kilkanaście rubli, a ta rozrywka była jedyną w naszym ciężkim życiu. To samo dziecko zarzucało mi lenistwo, a wiedziałam o tym od zacnej zakonnicy w Kaliszu. Być może, że nie byłam tak pracowita, jak inne matki. Będąc młodą, byłam też bardzo osłabiona do tego stopnia, że pękały mi naczynia krwionośne. Krew rozlewała się pod skórą, ale pomimo tego sama obszywałam dzieci. Wszystkie sama przygotowałam do szkół  i lat kilkanaście trzymałam uczni na stancji. Była mi zawsze pomocną nasza Paulinka, ale ona tez już była stara i każda koszulę i suknię miała szytą moją ręką. Jedno sobie tylko wyrzucam, że powinnam odprawić służącą, dom zamknąć, a wtedy miałabym na kształcenie Leonka, pracując fizycznie. Tymczasem, nie mogąc mu dawać i równocześnie Ignasiowi, napisałam do brata z prośbą, aby mu postarał się o posadę, lub dał mu u siebie na kolei. Leonek poszedł do wojska na Kaukazie, jako ochotnik 18-letni i w krótkim czasie stracił rękę w wojsku. Był to najstraszniejszy dzień w moim życiu. Tej strasznej chwili, kiedy przeczytałam, że odjęli mu rękę, nigdy nie zapomnę. Zawsze skłonna do płaczu, długo jednej łzy nie uroniłam, a później tyle wypłakałam nad nim, że ten syn mój biedny mógłby się w mych łzach wykąpać. Nie ma dnia, abym o nim z prawdziwą boleścią nie pomyślała, tak mi go bardzo żal i tak sobie wymawiam, ze nie umiałam go wychować i mieć wpływ na niego. Nie umiałam wzbudzić zaufania, aby się dzielił myślami ze mną. To było dobre dziecko, tylko okoliczności od lat najmłodszych składały się na jego nieszczęście. Czy ja go tez jeszcze zobaczę? Obecnie jest w Azji, nie wiem dobrze gdzie, bo wojna europejska oddzieliła nas dawno. Ostatni raz jeden ze znajomych widział go przed rokiem na Dalekim Wschodzie w Charbinie. Ożenił się 30 kwietnia 1912 r. z Marią Złotnicką i mają dwoje dzieci, Halusię urodzoną 30. I. 1913 r. i Stasia 1 listopada 1914 r. Synowa moja jest dobra osobą i przywiązana bardzo do Leonka.

Najstarszy syn mój Ignacy skończył szkołę górnicza w Permie i jest górnikiem w Zagłębiu, ożenił się podczas wojny 18 lipca 1917 r. z bliską memu sercu bratanką, córką mego rodzonego brata Teodora Eugenią Gorczycką. Dał mi Pan Bóg przybrane dzieci tak serdeczne, że nieraz mam wrażenie własnych. Ignaś pragnął na ślub swój naszego błogosławieństwa, ale komunikacja z nami była z powodu wojny przerwana, bo byliśmy wtedy w Rosji i nie wiedzieliśmy o jego ślubie. Zawsze mi się jednak zdaje, że ten mój syn powinien być bardzo szczęśliwy, bo tak mu zawsze ojciec do śmierci błogosławił za jego przywiązanie do rodziców i nigdy w życiu, nawet kiedy był dzieckiem, nie słyszałam przykrego słowa z ust jego. Co prawda nie mogę się skarżyć na żadne z moich dzieci, córki dały mi też tyle dowodów serca, jak mało matek doznało w życiu. Ignaś jest obecnie w wojsku. Zostawił żonę i synka małego ur. 14 września 1919 r. i poszedł bronić Ojczyzny. Poszedł jako ochotnik. Wstąpił w ślady swego Ojca i pradziada, który był w wojsku podczas rewolucji, a potem służył jeszcze pod ks. Józefem Poniatowskim i z jego własnoręcznym podpisem dostał zwolnienie, że służyć dalej nie może z powodu ran odniesionych podczas rewolucji.

Zosia wyszła zamąż dnia 1 sierpnia 1908 r. za Franciszka Kokczyńskiego, inżyniera chemika. Zosia była pierwszym dzieckiem, które wyszło z domu, aby stworzyć swój dom oddzielny. Zdawało mi się, że ja już tracę tę córkę, która z dziecinnych lat była mi nie tylko córką, ale i przyjaciółką.  Ostatnią noc przepłakałam całą. Mąż miał mi za złe tę moją rozpacz, że ona już wyjeżdża, bo przecież wydawałam ja bardzo dobrze, ale to rozstanie było mi tak przykre. Nie wiedziałam wtedy, że ja nie tracę, ale zyskuję drugie dziecko w jej mężu. Franuś Kokczyński jest najlepszym mężem i ojcem, a dla mnie i mego męża synem. Nigdy nie zapomnę, jaka opieka otaczał nas kilka lat podczas wojny. Jakim był anielskim zięciem dla mojego męża i dla mnie. Ten człowiek nie ma cienia egoizmu. Jego „ja” jest zawsze na ostatnim planie. Nieraz w życiu przychodziło mi na myśl, że jeśli są na świecie święci, to on jest jednym spomiędzy nich. Jakiż on ma spokój, jaka wyrozumiałość dla innych i co dobroci w sercu. Franusiowie mają dwoje dzieci: Juliusza urodzonego 5 maja 1909 r. i córeczkę Wandzię ur. 7 lutego 1917 r.

Najmłodsza moja córeczka Wandzia była ukochanym dzieckiem męża. Umiała zawsze wzbudzać dla siebie serca bliskich i obcych. Nie znałam kobiety drugiej, któraby była tyle razy otoczona prawdziwym sercem. Myślę, że najmniej ośmiu mężczyzn kochało się w niej. Ona nie wywoływała umyślnie ich uczuć Nieraz widziałam, że płakała nad odrzuconym kochankiem. Wyszła za mąż za Antoniego Trzebuchowskiego, który ją kocha bardzo i postępowaniem swoim zasłużył sobie na prawdziwe uczucie z jego strony.


[1]              Na ślubie babki Jadwigi miał miejsce bardzo ciekawy wypadek. Otóż tak wypadło, że na wesele miał być zaproszony wysoki rangą oficer rosyjski, który w swoim czasie tłumił powstanie 1863 r. i służył w pułku niżowskim, a więc w tym, z którym potykał się dziadek Franciszek Gorczycki. W rozmowie wyszło to na jaw i obaj przeciwnicy zawzięcie się sprzeczali. Po weselu spodziewano się, że Rosjanin wyciągnie jakieś konsekwencje wobec Franciszka Gorczyckiego, ale ten zachował się przyzwoicie i wszystko puścił w niepamięć. Nadmienić należy, że w późniejszym czasie w pułku niżowskim służył dziadek Kazimierz Tyblewski – przyp. E.T. 

[2]              Tego określenia nie trzeba chyba rozumieć tak, jakbyśmy dzisiaj oceniali „ciągłą troskę o jutro”. U Ignacostwa Tyblewskich nie przelewało się, ale nie było i biedy lub wyjątkowo trudnej sytuacji. 

Udostępnij na:

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 14

A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska

Mieszkaliśmy w Żdżenicach, dawnym majątku matki mojego Ojca. Tam umarł mój Ojciec w 1880 r. 12 grudnia. Nie miałam jeszcze wtedy siedemnastu lat. Byłam jeszcze w gimnazjum. Pamiętam, jak gdyby to było dzisiaj, ten dzień, kiedy po raz ostatni widziałam swego Ojca, to jest 9 grudnia. Przyszedł w Kaliszu do Państwa Drobniewskich, gdzie stałam na stancji, aby mnie odwiedzić. Pan Drobniewski był nauczycielem muzyki i czasem urządzał koncerty. Udał się zatem do ojca mego z prośbą, aby Antoni Skrzynecki, mąż mojej siostry Marii, zechciał deklamować na tym koncercie. Ojciec zgodził się poprzeć jego prośbę, usiadł i zaczął pisać list do Antosia. Nie mogłam oderwać oczu od Ojca. Patrzyłam z takim zajęciem na tę twarz szlachetną i typowo polską z taką miłością córki, jakby z przekonaniem, że to ostatni dzień go widzę. Ojciec nerwowo przerwał swe myśli, przegarnął ręką siwe bujne włosy i powiedział: „Przyglądasz się, moje dziecko, moim siwym włosom, tak, jestem już stary, 60 lat mija i teraz każdy dzień życia jest już darowany.” zaambarasowałam się bardzo, nie wiedziałam, co odpowiedzieć, bo rzeczywiście patrzałam z myślą, żeby utrwalić w pamięci te rysy mi drogie i że niedługo już na nie patrzeć będę. Na koncercie byłam z rodzina państwa Drobniewskich. Ojciec umyślnie przyszedł, żeby się ze mną zobaczyć. Siedział cały czas obok mnie. W antraktach  przychodził redaktor „Kaliszanina” Witkowski, zręcznie się przymówił Ojcu o artykuł do swojego pisma, gdyż co jakiś czas pisał ojciec do gazet w kwestiach ziemiańsko-społecznych. Po koncercie, było to w sali u Wernera, w parku pożegnał mnie Ojciec i więcej go już nie zobaczyłam. W trzy dni już nie żył. Zmarł w niedzielę o wpół do 12 w nocy na serce w Żdżenicach w powiecie tureckim w ziemi kaliskiej. O tej samej godzinie, kiedy życie skończył, śnił mi się, że umiera. Widziałam go we śnie na łóżku w tej samej pozie, nawet z przechyloną w tył głową, co później okazało się z wypowiedzi Matki, że rzeczywiście tak było. Z wrażenia obudziłam się, poleżałam chwilę i zegar wybił 12. Pani Drobniewska uspokajała mnie na drugi dzień, że Ojciec długo żyć będzie, kiedy mi się śni, że umarł, ale na drugi dzień brat konstanty przyjechał po mnie na pogrzeb. Ojciec pochowany jest w Malanowie razem z matką swoją i Ojczymem. Później w lat kilkanaście obok trumny Ojca złożyliśmy ciało naszej Matki. Napisałam „kilkanaście”, gdy tymczasem Matka moja przeżyła 20 lat swego męża i umarła w 1901 r. 2 marca. Od śmierci Ojca zaczęły się u nas kłopoty materialne. Rządcę mieliśmy bardzo niesumiennego. Majątek Żdżenice był obciążony długami, to jest schedami rodzeństwa przyrodniego naszego Ojca. Wymagania mieli duże, pomimo że mój Ojciec kupił ten majątek z procesem, który wiele pieniędzy pochłaniał. Biedna moja Matka wiele ciężkich chwil przeżyła, byłaby oczyściła majątek z długów, gdyby nie ten niesumienny rządca, a później niedoświadczony brat Kostuś gospodarował. Dość, ze po kilku bardzo ciężkich latach została na starość bez dachu i musiała pojechać do najstarszego brata Frania, gdzie także pojechał chory na umyśle Bronisław. Na niecały rok przed utratą domu Matki ja wyszłam za mąż za mojego męża Ignacego Tyblewskiego. Nie byłam ładna, ani bogata, nie miałam wielu starających, raz tylko odmówiła Matka młodemu człowiekowi przez dumę, że przywiózł go człowiek, który był kiedyś rządcą u matki i naszego Ojca, a później miał wieś obok dzierżawy owego mego konkurenta. Potem Matka żałowała, bo to był uczciwy człowiek, a ja lat parę nie miałam starającego. Nareszcie złożył wizytę matce niemłody już człowiek i czas jakiś mi asystował. Brat Ojca mego Doruchowski, nasz opiekun, życzył sobie tego małżeństwa, mnie zaś strach ogarniał, nie tylko dlatego, że mogłabym być jego córką, ale jeszcze w dodatku miał śmieszne nazwisko. Były jednak chwile, że decydowałam się wyjść za niego, bo był bogaty, a ja byłam jedynie panna na wydaniu, bez posagu i bez możności zarabiania na siebie, aby istnieć samodzielnie w świecie, gdyż pracę w domu lubiłam zawsze. Dlatego byłabym wyszła za człowieka 30 lat starszego od siebie, tym więcej, ze widziałam, iż matka widząc opłakany stan naszych interesów majątkowych, pragnęła wydać mnie za niego. Ale widocznie była jakaś Opatrzność Boska nade mną, bo tamten dowiedział się od pani Drobniewskiej, że mąż mój chce starać się o mnie i szuka mego towarzystwa ile razy jestem w Kaliszu i powiedział jej: „Nie pojadę z panią do Żdżenic, nie będę rywalizował z 10 lat młodszym od siebie”. W tym samym czasie mąż mój wybrał się do nas i niedługo zostałam jego narzeczoną. Kiedy dałam mu słowo, pierwsza myśl moja była o Matce mojej, że będzie zadowolona, że wyda mnie za mąż. Mąż mój miał wtedy niedużą posadę, ale pracował jeszcze poza biurem. Nie liczę folwarku po ojcu jego, bo ten folwark dał mu tylko kłopoty. Ignaś miał rok czterdziesty, jak się żenił ze mną, ale wyglądał zaledwie na lat 30 i był bardzo przystojny. Charakteru jego nie znałam wcale. Dziwnym się to wydać dzisiaj może, ale ja w takich warunkach wychodziłam za mąż, nie kochałam wcale, ale uczucie mojego męża przywiązało mnie do niego głębiej, aniżeli te uczucia, jakie inne kobiety mają, wychodząc za mąż. Ja kochałam przez wdzięczność za serce, okazywane mi stale, przez cały ciąg naszego pożycia byłam tak kochana, tak bardzo kochana, ze dziś wyrzucam sobie ciężko, że nie umiałam dostatecznie cenić mego męża za życia i dać mu szczęście na jakie zasłużył.

( W tym miejscu w pamiętniku jest wklejone ogłoszenie, względnie drukowana notatka następującej treści:)

Wczoraj, dnia 22 b.m. W kościele parafialnym we wsi Malanów (pow. turecki, gub. Kaliska) przez miejscowego proboszcza ks. jackowskiego pobłogosławiony został związek małżęński panny Jadwigi Gorczyckiej, córki niezyjącego Józefa, obywatela ziemskiego i Konstancji z Nieszkowskich z panem Ignacym Tyblewskim, buchalterem rządu guberialnego w Kaliszu. Po skończonym obrzędzie liczne grono krewnych i przyjaciół podejmowane było ze staropolską gościnnością w domu matki panny młodej we wsi Żdżenice. Nieobecny, a bliski sercu, składa nowożeńcom krótkie lecz szczere życzenia: Szczęść Wam Boże”. A.S.

Na druku u dołu jest ręczny dopisek autorki pamiętnika 22 sier. 1885 skrót „A.S.” oznacza Antoni Skrzynecki (szwagier Jadwigi Gorczyckiej-Tyblewskiej), który był pisarzem i redaktorem różnych pism. W dalszym ciągu treść pamiętnika.

Umieściłam to ogłoszenie o swoim ślubie wraz z życzeniami szwagra mego Werytusa Skrzyneckiego. Ogłoszenie to umieścił w kilku pismach warszawskich i pamiętam, jak mąż mój, przeczytawszy, schował to ogłoszenie do biurka. Tyle rzeczy zginęło podczas wojny, a to znalazłam w szpargałach.

Ileż to osób już nie żyje, co było na moim ślubie. Najpierw umarł brat Franuś, mój chrzestny Ojciec, potem drugi brat Kostuś, wuj Feliks Doruchowski (z urzędu nasz opiekun), stryjenka Cyprianowa Gorczycka, nasza Matka, szwagier Rowiński (mąż stryjecznej siostry), Henclewski (szwagier mojego męża), pułkownik Lange, nasza kochana ciocia Punia i nasi sąsiedzi państwo Bednarkiewicze z synem. Ten ostatni zaczęła starać się o mnie, ponieważ myślał, że będę mieć posag, bo w tym czasie moja Matka brała duża pożyczkę Towarzystwa Kredytowego. Brat mój Kostuś wręcz mu powiedział, żeby się o mnie nie starał, bo jestem kim innym zajęta. Pomimo tego miał do mnie nieuzasadnioną pretensję, zwłaszcza, że nie szlo mu o mnie, a o posag, którego nie miałam. Nie żyje też jeszcze cioteczny brat mój Antoni Kokczyński. Ten ostatni był dla mnie w tym czasie, jak nie z urzędu w radzie familijnej, ale jak prawdziwy opiekun. Brat mój bardzo niegościnnie przyjmował mojego męża i chciał abym odmówiła. Antoś przeciwnie, jako starszy i doświadczony, ocenił lepiej mego Ignasia i był bardzo za tym małżeństwem[1].

Przeżyliśmy z sobą z górą lat 33. W Kaliszu, gdzie mąż mój był później radcą prawnym w rządzie guberialnym, a później emerytem, mieszkaliśmy stale do 1914 roku. W Kaliszu wychowaliśmy czworo dzieci: Ignacego, Zofię, Leona i Wandę. Życie nasze było ciężkie z ciągłą troską o jutro[2]. Wiem, że jedno z moich dzieci miało mi za złe, że lubiłam grać w karty. Otóż chciałabym aby wiedziano, że nie rujnowaliśmy tym dzieci. Mąż mój umyślnie zapisywał i okazało się, że roczna różnica wynosiła kilka lub kilkanaście rubli, a ta rozrywka była jedyną w naszym ciężkim życiu. To samo dziecko zarzucało mi lenistwo, a wiedziałam o tym od zacnej zakonnicy w Kaliszu. Być może, że nie byłam tak pracowita, jak inne matki. Będąc młodą, byłam też bardzo osłabiona do tego stopnia, że pękały mi naczynia krwionośne. Krew rozlewała się pod skórą, ale pomimo tego sama obszywałam dzieci. Wszystkie sama przygotowałam do szkół  i lat kilkanaście trzymałam uczni na stancji. Była mi zawsze pomocną nasza Paulinka, ale ona tez już była stara i każda koszulę i suknię miała szytą moją ręką. Jedno sobie tylko wyrzucam, że powinnam odprawić służącą, dom zamknąć, a wtedy miałabym na kształcenie Leonka, pracując fizycznie. Tymczasem, nie mogąc mu dawać i równocześnie Ignasiowi, napisałam do brata z prośbą, aby mu postarał się o posadę, lub dał mu u siebie na kolei. Leonek poszedł do wojska na Kaukazie, jako ochotnik 18-letni i w krótkim czasie stracił rękę w wojsku. Był to najstraszniejszy dzień w moim życiu. Tej strasznej chwili, kiedy przeczytałam, że odjęli mu rękę, nigdy nie zapomnę. Zawsze skłonna do płaczu, długo jednej łzy nie uroniłam, a później tyle wypłakałam nad nim, że ten syn mój biedny mógłby się w mych łzach wykąpać. Nie ma dnia, abym o nim z prawdziwą boleścią nie pomyślała, tak mi go bardzo żal i tak sobie wymawiam, ze nie umiałam go wychować i mieć wpływ na niego. Nie umiałam wzbudzić zaufania, aby się dzielił myślami ze mną. To było dobre dziecko, tylko okoliczności od lat najmłodszych składały się na jego nieszczęście. Czy ja go tez jeszcze zobaczę? Obecnie jest w Azji, nie wiem dobrze gdzie, bo wojna europejska oddzieliła nas dawno. Ostatni raz jeden ze znajomych widział go przed rokiem na Dalekim Wschodzie w Charbinie. Ożenił się 30 kwietnia 1912 r. z Marią Złotnicką i mają dwoje dzieci, Halusię urodzoną 30. I. 1913 r. i Stasia 1 listopada 1914 r. Synowa moja jest dobra osobą i przywiązana bardzo do Leonka.


[1]              Na ślubie babki Jadwigi miał miejsce bardzo ciekawy wypadek. Otóż tak wypadło, że na wesele miał być zaproszony wysoki rangą oficer rosyjski, który w swoim czasie tłumił powstanie 1863 r. i służył w pułku niżowskim, a więc w tym, z którym potykał się dziadek Franciszek Gorczycki. W rozmowie wyszło to na jaw i obaj przeciwnicy zawzięcie się sprzeczali. Po weselu spodziewano się, że Rosjanin wyciągnie jakieś konsekwencje wobec Franciszka Gorczyckiego, ale ten zachował się przyzwoicie i wszystko puścił w niepamięć. Nadmienić należy, że w późniejszym czasie w pułku niżowskim służył dziadek Kazimierz Tyblewski – przyp. E.T. 

[2]              Tego określenia nie trzeba chyba rozumieć tak, jakbyśmy dzisiaj oceniali „ciągłą troskę o jutro”. U Ignacostwa Tyblewskich nie przelewało się, ale nie było i biedy lub wyjątkowo trudnej sytuacji. 

Udostępnij na:

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 13

A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska

Teraz mam pisać o trzeciej siostrze Saluni, która wstąpiła do klasztoru pod imieniem Marii Salomei. Póki żyła w świecie, to życie jej całe było jedną myślą o rodzinie. Dla niej swoje „ja” nie istniało nigdy. Dla obcych, dla służby była zawsze z sercem. Umarła w Galicji w Jazłowcu[1], pielęgnując chorych na tyfus plamisty. Zaraziła się spełniając obowiązek swój. Zmarła w 1919 r., mając lat 64, a zakonnica donosząc o jej śmierci, napisała: „Umarła na tyfus nasza ukochana niezastąpiona siostra Maria Salomea.”

salomea gorczycka

Wśród takiego rodzeństwa wyrosłam, z siostrą Salunią byłam w domu najdłużej, swoją dobrocią psuła mnie nieraz.

W dwunastym roku poszłam na pensję do pani Krzywickiej i to, co do dziś umiem, zawdzięczam temu, że mnie tam matka odwiozła. Potem byłam jeszcze w gimnazjum w Kaliszu, bo rodzice moi przeprowadzili się w kaliskie i za daleko było odwozić mnie do pani Krzywickiej do Piotrkowa. Uczyłam się zawsze bardzo dobrze, zdaje mi się, że zawsze byłam pierwszą w klasie uczennicą. Przed pójściem na pensję do Piotrkowa przygotowywałam się w domu, a jeden rok byłam u ciotki Teodory Chrzanowskiej, gdzie uczyłam się razem z córką ciotki Zosią. Pamiętam, jak ciotka Chrzanowska przyjechała do moich rodziców prosić, aby mnie dali, żeby się Zosia lepiej uczyła, jak nas dwie będzie. Z przyrodnich sióstr Ojca tylko ciotkę Chrzanowską lubiłam bardzo, dwóch nie pamiętam, a trzy inne, które znalazłam, były mi zupełnie obojętne. Ciotka Teodora nie tylko ten rok u siebie, ale zawsze okazywała mi dużo serca. Niewiele jednak u niej skorzystałam na naukach, bo nauczycielka była młoda, nie miała żadnej rutyny, wymagała od nas czasem nadmiernie, a kiedy płakałyśmy, że nie jesteśmy w stanie się nauczyć lekcji, ciotka zabierała nas na wizytę do któregoś z synów, ale nie mogła się zebrać na odwagę, aby nauczycielce zwrócić w czymkolwiek uwagę, wolała kazać zaprzęgać konie do karety i wyjechać z nami, abyśmy miały wymówkę, że nie mogłyśmy się nauczyć lekcji. Ciotka Chrzanowska nie była szczęśliwa. Wydali ją bardzo młodo za mąż za człowieka znacznie starszego, który żonę zawsze traktował, jak niedoświadczone dziecko. Majątek nie dał jej szczęścia. Miała dwie wsie, dzieci dziedzicami dużych tez majątków, ale mi raz biadała na swoje złamane życie. Lubiła bardzo czytać i jeździć, domem nie zajmowała się nigdy. Ostatnie lata męczyła się bardzo z powodu raka. Byłam u niej z wizytą na parę miesięcy przed śmiercią. Była już po dwóch operacjach. Obydwie piersi miała odjęte, a rak rozwijał się dalej pod pachą. Zawsze wyrzucałam sobie, że nie zostałam u niej dłużej, miałam czas po temu, bo już skończyłam swoją edukację i tak serdecznie prosiła mnie ciotka, abym dłużej u niej została, ale po paru tygodniach wróciłam do domu, bo panicznie bałam się rakiem zarazić, a kochana ta ciotka przez swoją gościnność raz np. zrobiła taką rzecz. Wypiła szodon[2] w filiżance, a ja z jej c orkami jadłam obiad, zupę szczawiową, ciotka czym prędzej rozbiła żółtko w wypitej przez siebie filiżance szodonu i wlała mi do zupy w mój talerz ze słowami: „masz moje dziecko, będzie ci lepiej smakować”, użyłam całej siły, aby nie pokazać jej, że ja się boję wziąć do ust tej zupy, aby się nie zarazić. Zjadłam, ale niedługo wyjechałam, gdyby nie ta moja obawa, byłabym bawiła dłużej u ciotki, jedynej z przyrodnich sióstr Ojca, którą bardzo lubiłam. Miałam wtedy lat 18.  


[1]              Jazłowiec (ukr. Язловець) – wieś (do 1934 miasto) na zachodniej Ukrainie w obwodzie tarnopolskim, na południe od Buczacza – przyp. MKP.

[2]              Szodon – biały, gęsty, słodki sos kuchni francuskiej (franc. chaudeau). Sporządzany z ubitych żółtek i gorącego białego wina, z dodatkiem skórki cytrynowej lub pomarańczowej. Podaje się do deserów – przyp. MKP.

 

Udostępnij na: