Archiwum miesiąca: lipiec 2014

Maciej Piekarski „Dzieje rodziny Tchórzow” – cz. 3.

Dalszy ciąg niepublikowanego reportażu wspomnieniowego mojego Ojca.

janek

Jan Tchórz na zdjęciu zrobionym zaraz po otwarciu wagonu kolejowego na stacji Warszawa Wschodnia

Ostre „prr prr” Teścia i wóz zatrzymał się obok okrytej ziemią piwniczki, której betonowe wejście przypominało mi wejście do schronu przeciwlotniczego.
Rozejrzałem się ciekawie wokół. Na wprost stała długa, potężna drewniana stodoła – to chyba ta, którą Janek jeszcze w sześćdziesiątym czwartym stawiał w Chomęciskach. Po środku obejścia drewniana szopa, a tuż przed nami studnia z betonową cembrowiną, z kręgów i z kranem. Z lewej w głębi murowana obora z dużych cementowych pustaków, z tyłu zaś piękny murowany dom. Dopiero teraz spostrzegłem z tyłu z lewej strony tuż przy domu ogródek pełen kwiatów, otoczony jasnymi sosnowymi sztachetami.
Zza obory szła ku nam prowadząc za rączkę maleńkiego chłopczyka Mama Tchórzyna.
Popatrzyłem na nią z daleka.
W tej chwili stanął mi przed oczami jej obraz sprzed 32 lat; gdy przyjechała do nas i podczas spaceru prowadziła Janka za rączkę przez ogród. Dziś była jakby mniejsza, przy­garbiona, tylko ten sam blask oczu, co wówczas.
Popatrzyłem na chłopczyka, na jego roześmianą buzię. Mniejszy niż Janek wówczas. To pewnie Tomek, ma teraz dwa lata. Płowa czupryna i niebieskie, przejrzyste oczka niczym nie przypominały Janka z tamtych lat. To chyba dobrze. Tamte lata nie mogą się już powtórzyć!
Ucałowałem Mamę Tchórzynę w rękę, uniosłem jak Małgosię do góry i przytuliłem jak Małgosię do policzka. Po chwili poczułem w ustach smak jej łez.
W tym momencie jakiś blond chłopak zlazłszy z czereśni z umazaną buzią, w której trzymał palec patrzył zaskoczony na rozgrywającą się scenę. To pewnie Marek. Tadzio miał chyba wtedy rok więcej – pomyślałem. Z domu wyszła młoda, ładna dziewczyna o niewspółmiernie do swego wieku spracowanych rękach. Wiedziałem już – to Krysia, żona Janka. Przy niej stała najstarsza latorośl, dziewięcioletnia Elżbieta w eleganckiej różowej sukience w kwiatki. Miała czarne jak Janek włosy splecione fikuśnie w dwa warkoczyki jak Pipi ze szwedzkiego serialu filmowego. Od pola zbliżała się ku nam Teściowa Janka w letniej sukience w niebieskie kwiaty, przepasana fartuchem. Marek w tym momencie pobiegł w przeciwnym kierunku, na pole, do ojca, który szedł stamtąd powoli ociężałym krokiem spracowanego człowieka.
Długo trwały powitania. Halinie podczas tych powitań rozpuścił się na policzkach cały makijaż. Ma oczy w mokrym miejscu. Urodziła się zresztą niedaleko stąd – w Zwierzyńcu nad Wieprzem. Zna dobrze tragedię i bohaterstwo Ziemi Zamojskiej. Zwykle na dźwięk słów Zamojszczyzna w zestawieniu z datami 1943, 1944 czuje jak w jej żyłach pulsuje szybciej krew uderzając do głowy.
Zmierzchało. Weszliśmy do domu.
Dom w niczym nie przypominał dawnej chałupiny z Chomęcisk. Z sieni prowadzi wejście do olbrzymiej kuchni. Z kuchni po prawej stronie wejście do pokoju, z którego znów drzwi do następnego pokoju. Z lewej strony pieca kuchennego wejście do tego trzeciego pokoju, który zajmują Teściowie. Z tyłu za kuchnią łazienka i ubikacja dostępna z obydwu pokojów zamieszki­wanych przez Janka, Krysię, dzieci i Mamę Tchórzynę.
Janek ożenił się w sześćdziesiątym siódmym. Ani Janek, ani Krysia nie noszą obrączek. Krysia niegdyś nosiła obrączkę, jak miała jeszcze serdeczny palec. Kiedyś prowadziła z pola szosą do zagrody jałówkę. Przejeżdżał traktor. Jałówka spłoszyła się, a Krysia chciała ją ujarzmić. Nagle hak od łańcucha zaczepił się za obrączkę i Krysia się potknęła. Jałówka była silniejsza od Krysi, silniejsza niż staw Krysinego palca, który zaczepio­ny na obrączce i na haku spłoszona jałówka wlokła po drodze znacząc krwawy ślad.
Gdy zaraz po wypadku dojechała do szpitala lekarz tylko zaszył ścięgna i naczynia, oraz skórę na kikucie. Nie trzeba było używać piły. Obrączka oderwała kość równo w stawie. Lekarz nie zatrzymywał w szpitalu i Krysia chętnie wróciła do domu, bo przecież praca, a i mała w domu. Dopiero na drugi dzień ręka spuchła i Krysia dostała wysokiej gorączki. Znów pojecha­ła do szpitala. Tym razem lekarz za trzymał w szpitalu na kilka dni. Od tego dnia Krysia nie nosi obrączki. Okazuje się, że nawet tak symboliczna biżuteria nie jest dla ludzi ciężkiej pracy.
Po ślubie Janek wspólnym wysiłkiem z teściem wybudowali dom, oborę, instalowali miejscowy wodociąg, wbudowali w łazience obok pieca bojler. Janek przeniósł z Chomęcisk swoją stodołę. Lodówkę – studwudziestolitrowy Mińsk ustawili w kuchni pod oknem. Telewizor jest w tym pokoju, do którego niekrępując dzieci mają dostęp i teściowie i Mama Tchórzyna i Janek z Krysią. W lecie jednak bardzo rzadko oglądają telewizję, tyle roboty w polu. Obrabiają wspólnie rolę Teścia, dolę Janka i resztówkę mamy Tchórzyny. Jest im wszystkim ze sobą dobrze. Mają trzy krowy, dwie jałówki, konia, źrebaka i – jak wszędzie na wsi – stado kur. Na podwórzu gulgoce stara indyczka. Ptasi drobiazg rozłazi się po całym obejściu. W stodole w oddzielnym pomieszczenia stoją niezbędne dla dzisiejszego rolnika maszyny:
Janek od piętnastu lat pracuje w fabryce mebli w Zamościu.
Pracuje w dziale kontroli.
„Wiesz Maciuś! Ja jestem chłoporobotnik — i mruga na mnie.
Ja też mrugam, wiem swoje. Janek jest też działaczem społecznym. Od lat pełni odpowiedzialną funkcję sędziego ławnika w Sądzie Karnym w Zamościu, Janek zna dobrze życie. Od jego chłopsko-robotniczego sumienia zależą czasem losy ludzi.
Na dworze wschodzi księżyc, krowy po wieczornym udoju porykują. Mama teściowa poszła zaprowadzić je do obory, a Janek z teściem wyszli sprawdzić obejście i pozamykać drób. Małgosia z Elżbietą bawią się lalkami, Krysia szykuje kolację.
Marek ugania się za szczeniakiem Muszką, który swój tłusty brzuszek na krótkich nóżkach wlecze niemal po ziemi, a Tomek podjada z zadowoleniom świeże czereśnie. Halina odurzona wraże­niami usiadła zmęczona na ławie.
Mama Tchórzyna usiadła przy stole oparta plecami o lodówkę, ja naprzeciw. Czekałem na tę chwilę długie lata. Dzieliły nas setki kilometrów i praca, która się nigdy nie kończy.
Wyjąłem magnetofon, włożyłem kasetę, nacisnąłem klawisz.
– Mamo, jak to było wtedy?

c.d.n.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 26

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

Posterunek żandarmerii znajdował się na ulicy Goraszewskiej. Był zbyt oddalony od naszego bloku, więc tam nie chodziłem, ale znałem wielu powstańczych żandarmów. Wśród nich znajdował się znany warszawski aktor, Władysław Walter, oraz jego syn, Wawrzyniec, niezwykle sympatyczny osiemnastoletni chłopak. Władysław Walter, starszy już pan „z brzuszkiem”, zawsze tryskał humorem. Wawrzek był odbiciem ojca. Utkwił mi w pamięci moment ich spotkania na forcie po kilku dniach niewidzenia. Wawrzek, wyciągając dłoń do ojca, na powitanie ryknął tubalnym głosem: „Jak się masz, stara glino” — po czym rzucili się sobie w ramiona. Po raz pierwszy zobaczyłem Wawrzka podczas powstania, jak jechał na rowerze, prowadząc przed sobą jakiegoś mężczyznę. Obok mnie stała Karna Burczyk i zawołała Wawrzka, żeby podjechał. Odkrzyknął jej, że nie może, równocześnie wskazując pistoletem mężczyznę, który kroczył szybko przed rowerem ze smętnie spuszczoną głową. Pewnie był to volksdeutsch.

Oddziały, które przyszły z lasu w nocy z 18 na 19 sierpnia, jak również następne, przyniosły wiadomość, iż w pobliżu lasów kabackich stacjonuje węgierska dywizja honwedów. Węgrzy byli podobno przychylnie ustosunkowani do Polaków. Spotkania z nimi, aczkolwiek bardzo ostrożne, miały charakter przyjacielski. Nie kryli swojej niechęci do Niemców. W ostatnich dniach sierpnia dowództwo rejonu nawiązało z Węgrami kontakt. Przyjechało ich kilku na fort bryczką taczanką z ciężkim karabinem maszynowym, który w dowód przyjaźni zostawili w prezencie naszym. Kontakty te różnie były komentowane na Sadybie. Jedni, ufni w tradycje przyjaźni polsko-węgierskiej, twierdzili, że koniec Niemców bliski, że zwyciężymy, że Węgrzy na pewno przejdą na naszą stronę, no, a cała dywizja z artylerią to przecież siła. Inni, bardziej sceptyczni i nieufni, obawiali się, że to podstęp i że byli to pewnie przebrani Niemcy, ponieważ szpiedzy niemieccy są wszędzie. Ja przeżywałem tę wizytę pełen radości i najlepszej wiary. Przypomniały mi się zdjęcia z gazet z marca 1939 roku, na których nasi żołnierze na przełęczy w Karpatach ściskali węgierskich żołnierzy, ustalając krótkotrwałą granicę polsko-węgierską. Teraz nie miałem wątpliwości, że Węgrzy, którzy przybyli na fort, byli autentycznymi sojusznikami.

Po wojnie na cmentarzu wojskowym w Wilanowie, w kwaterze powstańców, był jeszcze ślad bytności wojsk węgierskich w czasie powstania w tym rejonie: dwa krzyże z dwoma tabliczkami metalowymi, zdobnymi w herb Królestwa Węgier, na grobach dwóch żołnierzy dywizji honwedów, których ciała przyjęła polska ziemia. Nie wiem, czy umarli oni śmiercią naturalną, czy też polegli i z czyich rąk. A może to ofiary zemsty Niemców za solidarność z nami? Te dwa węgierskie żołnierskie groby na polskim cmentarzu były dla mnie symbolem sympatii naszych narodów i polsko-węgierskiego braterstwa broni.

Ranek 24 sierpnia był względnie spokojny, postanowiłem więc wymknąć się do willi stryja, na ulicę Okrężną. Chciałem zobaczyć nasze okopy i linię frontu. Nie zdążyłem jednak wejść do środka willi, kiedy nagle od wschodu, od bagien pomiędzy ulicą Ojcowską a Okrężną, rozpoczęła się strzelanina. Niemcy przypuścili szturm. Na ścianie domu stryja białe obłoczki odpryskującego tynku zaczęły znaczyć ślady kul. Rzuciłem się na ziemię tuż przy siatce i obserwowałem w napięciu, poprzez liście dzikiego wina, przedpole rozpościerające się poza siatką. Na połowie długości przedpola, nieco w lewo, było okopane gniazdo polskiego cekaemu. Cekaem milczał. Widziałem, jak obsługa gorączkowo się z nim mocuje. Pot kroplisty wystąpił mi na czoło, a strach zjeżył włosy na głowie. Cekaem wciąż milczał. Tymczasem niemiecka tyraliera poderwała się do walki wręcz: siedem postaci w mundurach feldgrau biegło w kierunku naszego cekaemu. Zdębiałem.

Usłyszałem obok siebie czyjś krzyk: „Boże, wybiją cekaem!” Niemcy byli już około dwudziestu metrów od naszego karabinu, gdy nareszcie zaterkotał długą serią. Dostrzegłem, jak obsługa przywarła do cekaemu, a postacie w mundurach feldgrau walą się bezwładnie na ziemię. Równocześnie zorientowałem się, że spoza moich pleców, z ogrodu willi stryja, też padają strzały. Potem wybiegło stamtąd kilka skulonych postaci do kontrataku. Przez dziurę w płocie zacząłem się wycofywać na ulicę Morszyńską, żeby wrócić do domu i nie denerwować matki, która słysząc strzały i nie widząc mnie w pobliżu, na pewno rozpacza. Właśnie nadjeżdżał furą ojciec. Zgromił mnie, że oddaliłem się od domu. Kazał mi zostać przy furze, a sam wraz ze swym towarzyszem pobiegł przez dziury w parkanach w kierunku willi stryja. Czekałem w napięciu. Po kilkunastu minutach, które wydały mi się wiekiem, nastąpiła cisza. Słyszałem tylko różne przekleństwa, podniesione głosy i okrzyki: „Nosze!” „Sanitariusz!” Zdrętwiałem z trwogi o ojca. Po chwili ojciec zjawił się zdrów i cały. Za nim dwóch powstańców niosło nosze, na których leżał człowiek w mundurze feldgrau zalany krwią w okolicach pasa. Ranny cicho jęczał. Był to żołnierz niemiecki. Załadowano nosze na furę i powoli ruszyliśmy do bloku, do szpitala. W trakcie drogi ojciec opowiadał mi, że Niemcy przypuścili szturm, że naszym zaciął się karabin maszynowy, że jego obsługa poza granatami nie miała żadnej broni i gdy Niemcy poderwali się do walki wręcz, nasi z uwagi na bliską odległość nie mogli użyć nawet granatów. W ostatniej chwili uruchomili jednak cekaem i właśnie ten, którego wieźliśmy, to jeden ze ściętych serią polskiego karabinu. Ściągnął go z przedpola patrol sanitarny, gdy jęcząc wzywał pomocy. Słuchałem i milczałem, gdyż bałem się przyznać, iż byłem bezpośrednim świadkiem całego wydarzenia.

Ze względu na rannego jechaliśmy bardzo powoli. Pod koniec drogi ojciec wymienił z Niemcem kilka zdań. Gdy zajechaliśmy pod szpital, ojciec wraz ze swym towarzyszem zdjęli nosze i zanieśli rannego do sali opatrunkowej, a ja przywiązałem konie do drzewa i pobiegłem powiadomić matkę, że jestem. Aby uniknąć bury, wyrzuciłem z siebie prędko: „Tatuś przed bramą na mnie czeka” — i wybiegłem. Gdy ojciec wrócił do fury, zapytałem go o treść rozmowy z Niemcem. Ojciec uspokoił rannego, że nic mu się nie stanie, że wieziemy go do szpitala, gdzie go opatrzą. Ranny podziękował i powiedział, że mimo bólu cieszy się, iż już nie będzie musiał walczyć, że wojna się niedługo skończy i wróci do swojej rodziny. Słuchając tych słów o szczęśliwym powrocie do domu i rodziny, musiałem mieć zadowolony wyraz twarzy, bo ojciec popatrzył na mnie badawczo i po chwili wtrącił jakimś innym już, matowym głosem, jakby karcąco: „On do rodziny nie wróci. Jest śmiertelnie ranny w brzuch. Najdalej jutro umrze.”

Następnego dnia kopałem wraz z sąsiadami grób na podwórku. W innym miejscu niż dla powstańców, których chowaliśmy w ogródku generałowej, wśród zieleni. Było mi przykro i smutno, gdy składaliśmy do grobu owinięte w krwawe prześcieradło zwłoki. Jedna z sanitariuszek złożyła do grobu różaniec, z którym ranny skonał. Sąsiad nasz wykonał tabliczkę z dykty i wypisał imię, nazwisko i stopień wojskowy zmarłego. Zapamiętałem tylko stopień: Obergefreiter.

Rzadko w tych ostatnich dniach zaglądałem na górę, do mieszkania. Ze względu na ostrzał artyleryjski było to niebezpieczne. Któregoś dnia poszliśmy jednak z ojcem zobaczyć, czy szyby są całe. Chodziliśmy po pokojach, rozglądając się po sprzętach, które pokrył przeszło trzytygodniowy kurz. W łazience ojciec zobaczył zachowaną w misce wodę i zdecydował się ogolić. Ja tymczasem przywarłem do okna sypialni. Od strony Wilanowa poprzez korony drzew widoczna była barykada przy moście, a na forcie jak na dłoni na przedpiersiu zewnętrznego wału artyleryjskiego — stanowiska naszych utwierdzone pakami papieru i falistą blachą z dawnych rosyjskich umocnień. Z okna kuchennego rozciągał się widok na miasto. Ponieważ dom nasz był najwyższy w dzielnicy, z trzeciego piętra dymy pożarów i ogień z płonących domów Ochoty, Woli, Śródmieścia, Starego Miasta i Czerniakowa widoczne były jak na dłoni. Zachowane niektóre wieże kościołów i budynek Prudentialu pozwalały rozeznać się w topografii poszczególnych dzielnic. Z prawej strony zamglona dymami widoczna była kratownica istniejącego jeszcze mostu kolejowego średnicowego. Nad Śródmieściem pikowały sztukasy. Po każdym zniżeniu lotu nasze zachowane cudem szyby drżały w nie domkniętych oknach, ja odczuwałem lekki wstrząs, do uszu dochodził odgłos detonacji, a w miejscu pikowania samolotu wykwitał ku górze słup czarnego dymu. Nagle rozległ się terkot karabinu maszynowego, a za nim huk eksplodujących granatów. Spojrzałem w kierunku jeziora, skąd można było się spodziewać ataku Niemców. Od strony Siekierek dochodziły odgłosy tej kanonady. Nasza ulica, na której zwykle panował dość duży ruch, była całkowicie pusta. Z bloku wybiegł patrol sanitarny: dwie sanitariuszki z opaskami Czerwonego Krzyża dźwigały złożone nosze. Szczególnie utkwiła mi w pamięci blondynka ubrana w niebieską sukienkę w białe groszki. Dobiegły ulicą Świerkową i zniknęły mi z oczu za rogiem ulicy Zielonej, w którą skręciły.

Nagle usłyszałem przeraźliwy sześciokrotny zgrzyt, jak gdyby ktoś w pustym pomieszczeniu skrobał po szybie metalowym grzebieniem. Do kuchni wpadł ojciec z na wpół namydloną twarzą, krzycząc: „Miotacz min! Natychmiast na dół!” Rzuciliśmy się obydwaj do drzwi i błyskawicznie zjechaliśmy po poręczy. Z podziwem spojrzałem na ojca, który mając już czterdzieści cztery lata, zjechał za mną po poręczy jak sztubak. Jego twarz ogolona do połowy, a do połowy namydloną czyniła całą sytuację groteskową. Ledwie stanęliśmy na nogach, gdy domem wstrząsnęła seria piekielnych podmuchów, drzwi na klatce schodowej zaczęły trzaskać, a futryny trzęsły się w posadach. Rozległo się sześć szybko następujących po sobie detonacji. Niemcy obłożyli Sadybę po raz pierwszy ogniem moździerzy salowych. Ojciec kazał mi zostać w piwnicy. Sam zmył mydło z twarzy, założył furażerkę, zarzucił na ramię sztucer i ruszył na fort.

Usiadłem w korytarzu piwnicznym, wśród leżących wzdłuż niego rannych, i w milczeniu przysłuchiwałem się odgłosom kanonady. Około piątej po południu ogień artyleryjski zmalał, potem ucichł. Dochodziły tylko odgłosy dalekiej strzelaniny z miasta. W piwnicy zaczęto nawoływać sanitariuszki. Wyszedłem na zewnątrz.

Słońce spadało ku zachodowi. Na podwórku od strony kuchni zaczęli się pojawiać ludzie. Ku klatce schodowej numer 7 zdążały patrole sanitarne z rannymi.

Z mieszkania generałowej, w którym była sala operacyjna, dochodziły jęki jakiejś kobiety. Spojrzałem w tamtym kierunku i dostrzegłem przez okno lekarza z gazą na twarzy, pochylającego się nad kimś leżącym na stole. Nie mogłem oderwać wzroku. Przysunąłem się bliżej do okna. Siostra ubrana w biały fartuch, starsza już kobieta, podawała doktorowi kolejno najpierw zakrzywiony jak kosa nóż, a po chwili piłę, która przypominała mi bukfel do cięcia rur. Lekarz pochylił się jeszcze bardziej nad leżącą postacią i rozległ się nieludzki, przejmujący do szpiku kości skowyt. Krzyki i jęki kobiety mieszały się z czyimiś przekleństwami. Zrozumiałem — amputacja. Nie wiem, dlaczego przypomniała mi się przeczytana przed paroma tygodniami książka Axela Munthego Czerwony krzyż i żelazny krzyż. Zrobiło mi się słabo.

Przeszedłem do ogrodu, błądząc bez celu. Właśnie szła gromada żołnierzy z kierunku fortu. Wśród nich rzuciła mi się w oczy wysoka postać rotmistrza[1], co poznałem po trzech gwiazdkach na berecie i proporczykach kawalerii na kołnierzu. Ubrany był w czarny beret, angielską bluzę, polskie bryczesy i buty z cholewami. Przy boku na pasie w kaburze tkwił pistolet. Widząc, że pożeram go oczami, mrugnął do mnie wesoło i skręcił do mieszkania doktora Szczubełka.

Postać rotmistrza przesłoniła mi na chwilę w pamięci przerażający widok operacji, który powrócił znów ze-wzmożoną siłą. Usiadłem na skarpie nad fosą. Parę metrów dalej jeden z powstańców moczył w fosie nogi, a jego pistolet leżał obok zzutych przed chwilą, pięknych oficerskich butów. Przysunąłem się do niego i zacząłem najpierw cicho, a potem głośno podziwiać parabellum. Powstaniec dał się wciągnąć w rozmowę, a ja słuchając o zaletach pistoletu, byłem wniebowzięty. Z niechęcią spojrzałem więc na młodą blondynkę, która do nas podeszła. W tej samej granatowej spódnicy i białej bluzce, z biało-czerwoną opaską na ramieniu, widywałem ją niejednokrotnie wędrującą z fortu przez ogród i z powrotem. Aczkolwiek zawsze patrzyłem na nią, a raczej na jej opaskę, z zazdrością, w tej chwili poczułem do niej nieprzepartą niechęć. Była starsza, miała opaskę, a ponadto „mój żołnierz” zachowywał się tak, jak byśmy przed chwilą w ogóle nie rozmawiali. Zrezygnowany poszedłem w kierunku naszej klatki schodowej.

Przed klatką schodową, obok słupka ogrodzenia osłaniającego trawnik, ktoś mnie zaczepił: „Dzień dobry, Maciek, co z Antkiem?” Dopiero po chwili w powstańcu ubranym w niebieski kombinezon i dzierżącym w dłoni pięknie oksydowanego zrzutowego stena poznałem Józia Wardeckiego z Czerniakowa, starszego o kilka lat od Antka chłopca, którego moja babka w pierwszych latach okupacji uczyła niemieckiego. Ucieszyłem się i poczułem się dumny z tej znajomości, zwłaszcza że moi rówieśnicy widząc rozmowę prowadzoną ze mną jak równy z równym przez powstańca o „takim uzbrojeniu i żołnierskim moderunku”, rozdziawili gęby z zazdrości. Powiedziałem Józiowi, co wiem, a właściwie, że nic nie wiem o Antku, zapytałem o Genka, młodszego brata Józia, z którym Antek chodził do szkoły. Józio również nic o nim nie wiedział. Tymczasem podszedł do nas jakiś kolega Józia, z zawiniętą bandażem głową, ubrany w niemiecki mundur i polski frencz. Miał pseudonim „Bystry”. Dostał na forcie odłamkiem w głowę podczas ostrzału artyleryjskiego. Pytanie Józia o Antka tak mnie wówczas wyrwało z rzeczywistości, że nie słuchałem dalej ich rozmowy, myślałem o bracie… Ocknąłem się, gdy Józio zaczął się żegnać. Spieszył się. Szedł na stanowisko nad jeziorem.

„Bystry” powiedział mi, że leży w szpitalu pod siódemką i że gdybym mógł skombinować papierosów, to byłby mi bardzo wdzięczny, mogę go odszukać w sali po lewej stronie od wejścia. Pobiegłem pędem do matki i wyłuszczyłem swą prośbę, akcentując: „To dla «Bystrego», który jest ranny.” Dostałem kilka haudegenów i pobiegłem żywo do mieszkania generałowej. W drzwiach zatrzymała mnie jakaś siostra. „Dokąd?”, zapytała. „Do «Bystrego»„, odpowiedziałem. Mruknęła niechętnie i wpuściła mnie. W dawnym salonie generałostwa, o dwóch oknach, stało kilka tapczanów i łóżek, na których leżeli ranni. „Bystry” siedział na tapczanie. Z uśmiechem wziął ode mnie papierosy, dziękując i dzieląc się nimi z towarzyszami niedoli. Ciekawie rozglądałem się po sali. Znów przypomniała mi się książka Axela Munthego i opisany tam szpital polowy. Musiałem zaraz wyjść, bo akurat był czas posiłku. „Bystry” na pożegnanie zachęcał mnie do następnych odwiedzin.

Wróciłem przed naszą klatkę schodową. Na stopniach wejściowych matka z babcią i panią Szczerkowską oraz nianią małej Tereski obierały jabłka na marmoladę dla żołnierzy. Tereska o dwa kroki dalej dreptała niezdarnie, trzymając się drutu ogradzającego trawnik. Stanąłem w odległości jakichś trzech metrów od klatki, znów wracając myślą do oglądanej operacji. W ogrodzie panował ruch, przechodzili wciąż żołnierze, łącznicy, sanitariuszki. Nagle za figurą Matki Boskiej w ogródku generałowej dostrzegłem obłok ziemi i dymu. Powietrze wokół pociemniało, równocześnie rozległa się potężna detonacja i prąd sprężonego powietrza uderzył mnie z taką siłą, że aż zachwiałem się na nogach. W sekundę później usłyszałem rozdzierający krzyk dziecka, który umilkł nagle, ustępując krzykom kobiet. Obejrzałem się. Przed klatką była kotłowanina. Babcia niezdarnie podnosiła się z ziemi i ciągnęła za rączkę wyrywającego się Janka. Niania Tereski krzyczała rozpaczliwie, podnosząc dziecko. Z otwartej buzi Tereski sączyła się wąska strużka krwi. Ktoś pobiegł do klatki numer 7 po sanitariuszkę. Przybiegła natychmiast siostra o czarnych, siwiejących włosach, ubrana w granatowy tenisowy żakiet. Wzięła delikatnie „lejące się przez ręce” dziecko i pobiegła w kierunku sali operacyjnej. Niania Tereski zanosiła się szlochem.

Tymczasem powietrze raz po raz przeszywały eksplozje pocisków. Z fortu wybiegło kilku żołnierzy z bronią w rękach, kierując się ku Jezioru Czerniakowskiemu. Niemcy przypuścili powtórny szturm czołgami na oddziały broniące brzegów jeziora. Patrząc na naszych żołnierzy, byłem spokojny — wiedziałem, że odeprą atak.

Zszedłem do piwnicy. Detonacje nie robiły na mnie żadnego wrażenia. Myślałem o Teresce — szpital tuż, tuż, pomoc natychmiast, na pewno wyzdrowieje. Niestety, za półtorej godziny przyniesiono z powrotem ciało Tereski. Odłamek, który ją uderzył w plecy, przebił opłucną — krwotok i koniec.

Gdy wyszedłem potem przed klatkę, na stronę ogrodu, zobaczyłem szereg noszy, na których leżały nieruchome postacie. Po chwili dopiero zdałem sobie sprawę, że to polegli czekają w kolejce na pogrzeb. Rząd noszy ciągnął się wzdłuż muru aż do narożnika domu, w głąb ogródka generałowej. Wzrok mój padł na pierwsze nosze. Coś na nich było znajomego. Buty z cholewami? Wielokrotnie takie widziałem. Niemieckie bryczesy? Też. Już wiem. Brązowy golf i żylasta ręka. Tak, to ten, jak go w myślach nazwałem, robotnik z pogrzebu kapitana „Korwina”. Tak stalowo wówczas trzymał i prezentował broń. Chłód mnie przejął. Spojrzałem na następne nosze, nakryte białym zakrwawionym prześcieradłem. Leżące ciało było jakieś krótkie, drobne, dziecinne. Odkryłem prześcieradło — granatowa sukienka w białe groszki i wystające spod niej dwa krwawe kikuty, a obok koszyk i dwie stojące ludzkie stopy z odpiłowanymi kośćmi podudzia.

Boże! Przecież ja tę dziewczynę widziałem dziś dwukrotnie. Tak! Jak biegła z noszami, a później —tak, chyba to ona — jak na stole krzyczała, gdy doktor… Skamieniałem.

Z odrętwienia wyrwał mnie stuk młotka. W lewo od klatki numer 7, pośrodku trawnika, jeden z naszych młodych sąsiadów, Henryk Cypel, szykował trumnę dla swego młodszego brata, Marka. Na krótkim rękawie jego koszuli lśniła czerwień powstańczej opaski. Twarz miał postarzałą o kilkanaście lat. Nie śmiałem do niego podejść. Gardło mi się jeszcze bardziej ścisnęło. Millo, Kitalla, Majewski, teraz Marek. Ginęli w obronie własnego domu. Tu się wychowali, kopali piłkę na szkolnym boisku. Przecież jeszcze na początku okupacji zjeżdżaliśmy razem na nartach z fortowych wałów. Przypomniał mi się wczorajszy wieczorny apel na dziedzińcu fortowym. Stojąca w dwuszeregu kompania śpiewała: „Twierdzą nam będzie każdy próg…”

Wróciłem wzrokiem do rzędów noszy. Obok przed siatką oddzielającą ogródek, nieco z prawej strony, stały nosze, na których leżały jakieś zwęglone niby krokwie czy belki. Po co na noszach jakieś krokwie? W drzwiach klatki schodowej zobaczyłem kątem oka dwie kobiety — wnioskując po rozmowie, sanitariuszki. „Ile jest jeszcze do pochowania?”, słyszę i nie słucham dalej, co mówią. Myśl moja powraca do wszystkich okropności, których dzisiaj byłem świadkiem. W pewnej chwili wpada mi w ucho głos jednej z sanitariuszek: „… ten spalony sierżant za jeziorem w willi.” Spoglądam na nosze przy siatce. A więc to te spalone „krokwie”? Straszne.

Rano wyszedłem do ogrodu. Pani Władzia, wychowawczyni dzieci państwa Rzepeckich, i zięć pani Morawskiej szli z łopatami. Poszedłem i ja, choć mnie odpędzali. Nie pomogło. Wiedziałem, że muszą się zmęczyć. Zmęczyli się i kopaliśmy razem. Najpierw pogrzebaliśmy sanitarniuszkę. Nogi też złożyliśmy do grobu. Trumny nie było. Zięć pani Morawskiej zatknął tabliczkę z dykty z napisem: „Halina z Hercogów Zagrodzka, sanitariuszka «Scarlett», lat 22, poległa dnia 25.VIII.1944 r.”

Po południu ojciec przyniósł z fortu skrzynię po pancerfaustach. Mocna była, okuta metalowymi płaskownikami. Poszliśmy do mieszkania państwa Szczerkowskich. W ostatnim pokoju na wprost korytarza leżała na tapczanie Tereska. Jak duża lalka z wosku. Na umytej buzi nie było już krwi. Ciałko spowijał wokół pasa i piersi bezużyteczny teraz bandaż. Otworzyliśmy skrzynię. Młotkiem i obcęgami wyrwaliśmy drewniane łożyska po pancerfaustach. Ktoś wyścielił dno jakimś prześcieradłem. Ojciec w milczeniu ułożył w skrzyni Tereskę. Wieko nie domykało się, bo skrzynia była za płytka, więc wrzasnął na mnie, bym przyniósł kawałek drewna, to się podłoży pod wieko. W milczeniu pobiegłem do kuchni. Miałem żal do ojca, że na mnie krzyczy. Bezradnie szukałem odpowiedniego drewna za piecem, gdy nagle z pokoju, gdzie była Tereska, doszedł mnie szloch. Stanąłem w drzwiach. Ojciec, klęcząc nad skrzynią, z trudem opanowywał łkanie. Nie pamiętam, kto prócz mnie i pani Szczerkowskiej był przy tym.

Grób dla Tereski kopaliśmy jak zwykle z panią Władzią. Był to już drugi rząd grobów. Kopaliśmy pomiędzy dwoma krzakami bzu.


[1] Był to rotmistrz „Jeżycki” — Lech Głuchowski, dowódca Dywizjonu „Jeleń”. 15 września ciężko ranny przy ulicy Chełmskiej, nie chcąc wpaść w ręce Niemców, odebrał sobie życie.

Udostępnij na:

Z czworaków do własnego domu z ogrodem

To historia miłości mojej babci i dziadka opublikowana w tygodniku „Chwila dla Ciebie”, ale pozbawiona skrótów i ingerencji redakcyjnych.

DSC_5175

Babcia Konstancja z domu Kurzyńska urodziła się w 1898 roku w czworakach w Zwierzyńcu nad Wieprzem w rodzinie chłopskiej. Była podobno najładniejszą z córek mojej prababci Katarzyny Czochry. Prababcia zresztą, zanim wyszła za mąż, miała już jedną córkę. Panieńskim dzieckiem była Anna, bo jak głosiła rodzinna legenda – prababcię ktoś zgwałcił. Czy tak było naprawdę? Nie wiem. Wiem natomiast, że Stanisław Kurzyński, mój pradziadek wziął sobie pannę z dzieckiem i miał z nią kolejne pięcioro dzieci. W tym moją ukochaną babcię Konstancję, zwaną Kocią. Z rodzinnych przekazów wiem, że niezbyt szanował swoja żonę. Miał ciężką rękę zarówno dla niej, jak i dzieci. Żona miała być posłuszna mężowi. Dlatego jak coś pradziadkowi nie pasowało – lał! Obrywało się też dzieciom. Zwłaszcza córkom! Babcia dostała kiedyś lanie za to, że przyniosła do domu jeża. Jako kilkulatka marzyła o własnym zwierzątku. Takim tylko dla siebie. Udało się jej złapać w lesie jeża. Schowała go do pudełka i przyniosła do domu. Niestety w nocy jeż strasznie tupał. To obudziło pradziadka, który odkrywszy zwierzę sprał córkę na kwaśne jabłko za głupie pomysły, a jeża kazał odnieść z powrotem do lasu.
Mieszkali na Roztoczu, a dokładnie w Zwierzyńcu nad Wieprzem. Był to folwark rodu Zamojskich. Tu zwyczaj był taki, że hrabina trzymała do chrztu dzieci „swoich” folwarcznych chłopów. Dlatego została chrzestną matką mojej babci. Dla dzieci organizowała w pałacu ochronkę. Tam uczyła je pisać i czytać. Nauczyła tego również moją babcię. Pradziadek niestety wolał zaglądać do kieliszka. „Na wódkę w domu było zawsze. Na dzieci nigdy!” – Powiedziała mi po latach ciotka, najmłodsza córka babci Konstancji. Dlatego do szkoły babcia chodziła podobno tylko miesiąc. Marzyła jednak o innym życiu.
Rodzina babci była niezwykle biedna. Posagu więc babcia nie miała, ale jako jedna z najładniejszych dziewczyn w Zwierzyńcu miała wielu starających. Wybrała jednego. Niestety wybuchła I wojna światowa i ukochany – legionista Piłsudskiego – zginął w okopach. Konstancja była tak zrozpaczona, że nawet myślała o samobójstwie. Od pomysłu odwiodła ją ukochana siostra Mania. Na szczęście nie odpuszczali też starający się o jej rękę kolejni kawalerowie. Babcia chodziła z nimi na spacery i wysłuchiwała komplementów. Zdecydować się jednak nie umiała. A czas płynął. Miała 25 lat, co wtedy oznaczało staropanieństwo. Jej matka Katarzyna z Czochrów uparcie powtarzała: „Kostuniu, ślepy, garbaty, stary i pijak, ale bierz!” Być może mówiąc to, miała na myśli własne małżeństwo? W końcu ona sama, jako panna z dzieckiem, nie mogła przebierać w kawalerach. Starający się o rękę babci nie odpuszczali. Pewnego razu, gdy była z jednym z nich na spacerze, nadbiegł drugi z rewolwerem w dłoni:
– Jak mnie nie wybierzesz zastrzelę i jego i ciebie i siebie! – wykrzykiwał wymachując bronią.
Tę historię babcia opowiadała mi potem wielokrotnie. Mocno przy tym gestykulując i mówiąc, że wtedy strasznie się bała. Wyrwała jednak rewolwer i wyrzuciła do przydrożnego rowu, a potem uciekła do domu. Kiedyś nawet pokazała mi to miejsce, ale dziś już bym go nie poznała, a spytać nie ma już kogo.
Wśród starających się o jej rękę był pewien sporo od niej straszy, bo o lat 14, i na dodatek mocno łysiejący ogrodnik – Julian Stec. Urodzony w 1886 roku, osierocony w dzieciństwie przez matkę, wychowywany był przez złą macochę. Taką, jak z bajek o „Kopciuszku” czy „Jasiu i Małgosi”. Julian był wykształcony, inteligentny, niezwykle kulturalny, z dobrą pracą, obeznany w świecie, znający języki, no i… bohater wojenny. Nie tylko brał udział w I wojnę światowej, ale jeszcze zgłosił się na ochotnika na wojnę polsko-radziecką w 1920 roku. Był w 22 pułku podkarpackich strzelców konnych w stopniu plutonowego. Brał udział w ofensywie znad Wieprza. Ranny w nogę pod Chodorowem został odznaczony przez marszałka Józefa Piłsudskiego. Babcia jednak nie chciała na męża łysego. Nie tak wyobrażała sobie tego jedynego, z którym ma spędzić resztę życia. Ten mężczyzna wydawał jej się po prostu nieładny. Wargi miał tłuste, włosów prawie wcale i jeszcze jak patrzył na nią, to tak, jakby wzrokiem pożerał. Umówiła się na randkę z rudym młodzieńcem z Poznania. Podczas spaceru usłyszała:
– Panno Konstancjo! Pani z tym chodziła na spacerki, z tamtym chodziła i za żadnego pani nie wyszła…
O! To Konstancję doprowadziło do szału! Dlatego konkurent od razu dostał reprymendę:
– A co mi tu pan będzie wypominał starających się? Za pana też nie wyjdę! – Odpowiedziała babcia i zostawiwszy osłupiałego Poznaniaka na środku drogi, pobiegła do żony ciotecznego brata. Mocno zdenerwowana decyzję podjęła natychmiast. Do domu kuzynostwa wpadła jak po ogień wołając od progu:
– Korzeniowska! Biegnijcie po łysego ogrodnika.
Żona kuzyna pobiegła i po chwili wróciła z moim dziadkiem.
– Panie Stec – powiedziała babcia. – Zdecydowałam się wyjść za pana. Ślub możemy brać natychmiast.
– Bardzom kontent panno Konstancjo, ale nie mam odpowiedniego ubrania – odparł mocno zaskoczony dziadek.
– Ja za pana mogę wyjść tak, jak pan stoi.
No i pobrali się. Ślub był w zwierzynieckiem kościele na wyspie, tym ufundowanym przez Marysieńkę Sobieską. Najpierw małżonkowie zamieszkali w Zwierzyńcu. Tam na świat przyszła czwórka ich dzieci. W kolejności: Stefan, Zosia, Halina (moja mama) i najmłodsza Danusia. W rok po ślubie, z okazji urodzenia pierworodnego syna Stefana, babcia dostała od męża ostatni prezent. Zachwycony dzieckiem i wdzięczny za obdarzenie potomkiem Julian, rzucił jej na łóżko belę najdroższego materiału. Sukno miało zjadliwie zielony kolor. Babcia poznała, że Julian, choć z tak dobrej rodziny i taki wykształcony, gustu nie ma za grosz! Dlatego na widok kilkunastu metrów niezwykle drogiego, ale brzydkiego materiału, niemiłosiernie się skrzywiła. Dziadek to spostrzegł i to przesądziło sprawę. Od tej pory dawał żonie już tylko pieniądze. Rozpieszczał ją zresztą strasznie, nie żałując na kapelusze, rękawiczki, biżuterię i podróże.
Niestety w Zwierzyńcu gęb do jedzenia było więcej, niż członków rodziny założonej przez Juliana Steca. Do jego zwierzynieckiego domu codziennie schodzili się krewni żony na darmowe żarcie i obowiązkowo wódkę. Gdy pewnego razu po raz siódmy w tygodniu Konstancja zobaczyła za drzwiami podpitego ojca domagającego się wódki – zaprotestowała. Stanisław Kurzyński ręki na własną córkę, która jest już cudzą żoną, podnieść nie śmiał, więc zaproponował zięciowi:
– Lej babę! Co to znaczy, że pić zabrania?!
To nie spodobało się dziadkowi, który od tej pory zaczął myśleć o wyprowadzce ze Zwierzyńca. Wykształcony w szkole przy przedsiębiorstwie ogrodniczym Jana Krystiana Ulricha w Warszawie, a potem w szkole ogrodniczej na Krymie, miał dobrą pracę ogrodnika kolejowego. Ponieważ zaczął powstawać wielki węzeł kolejowy we Włodawie i Chełmie, więc na początku lat 30-tych pojawiła się okazja wyprowadzki ze Zwierzyńca i zarabiania już tylko na swoją rodzinę. Dziadek dostał propozycję objęcia posady ogrodnika kolejowego w Chełmie. Zabrał żonę z dziećmi, i tak w 1934 roku wszyscy wylądowali w wielkim domu przy Rampie Brzeskiej. Babcia Konstancja z ubogiej dziewczyny z czworaków stała się panią wielkiego domu z ogrodem. Dziadek miał i pomocników do pracy w ogrodzie, a także stać go było na zatrudnienie baby do pomocy przy praniu i gotowaniu. Babcia zaczęła chodzić do krawcowych i fryzjerów, a także… odkryła kino. Wprawdzie zanim wyprowadziła się do Chełma, parę razy widziała film, gdy objazdowe kino przyjechało do Zwierzyńca, ale to nie to samo. W Chełmie Konstancja bywała na niemal wszystkich premierach. Niektóre filmy o miłości oglądała wiele razy – np. „Gehennę”. Dzięki temu wiedziała wszystko o Jadwidze Smosarskiej, Toli Mankiewiczównie czy Aleksandrze Żabczyńskim. Gdy na przełomie lat 70-tych i 80-tych siadała ze mną przed telewizorem, by oglądać w niedzielę cykl „W starym kinie” opowiadała anegdoty o aktorach, rywalizując o moją uwagę z samym Stanisławem Janickim.
Dziadek był filut i żartowniś. Miał ogromne poczucie humoru. Wszyscy opowiadali, że często się z babcią przekomarzał. Uwielbiał ją drażnić i z nią się droczyć. Bywało, że chcąc wzbudzić zazdrość wsadzał pod poduszkę zdjęcie nagich Murzynek, które wyciął z prenumerowanego „National geographic”. (Babcia i tak nie znała angielskiego). Gdy żona go zdenerwowała, wyciągał zdjęcie spod poduszki i mrugając filuternie okiem, śpiewał:
„wyświetlają filma niczem to Afryka
chodzą tam kobity całkiem bez stanika.”
Babcia z reguły pukała się w czoło. Była bardzo zasadnicza i pamiętliwa. Co rano budziła dziadka słowami:
– Julek wstań i chodź zapiąć mi stanik.
Dziadek wstawał. Ale zanim stanik zapiął, to tu pogłaskał, a tam popieścił i pocałował. Pewnego dnia z tym wstawaniem bardzo się ociągał. Babcia powtórzyła prośbę trzy razy. Po trzecim bezskutecznie wypowiedzianym słowie „wstań”, sięgnęła po przybory do szycia. Jednym ruchem rozcięła stanik z przodu i tam zamontowała zapięcie, które z tyłu wycięła, a miejsce po nim zaszyła. Ku rozpaczy dziadka Julka już nigdy więcej nie poprosiła go o zapięcie stanika, bo wszystkie biustonosze tak poprzerabiała, by samej móc je zapinać.
Dziadkowie przeżyli razem ponad 30 lat. Julian przeszedł na emeryturę. Związany z przedwojennym PPS-em Józefa Piłsudskiego przeżył wielkie rozczarowanie PRL-owską rzeczywistością. Rozczarowania się zresztą spodziewał. W końcu walczył z sowietami w 1920 roku, widział 17 września 1939 w Chełmie, kiedy to wraz z całą rodzina musiał chować się do lasu. Słyszał opowieści o wymianie honorów między dowództwem niemieckim a radzieckim. W końcu przez kilka dni w 1939 roku Chełm był we władaniu ZSRR. Dopiero potem nastała tu okupacja niemiecka. Gdy 22 lipca 1944 do Chełma wkraczały wojska radzieckie dziadek rzucił krótko: „jeden skurwysyn wyszedł, drugi przyszedł.” Połączenie ukochanego PPS z PPR i utworzenie PZPR uznał za zdradę tego, o co walczył, jako żołnierz Piłsudskiego. Legitymację PPS wyrzucił. Zostawiając sobie tylko humor. Chorował na serce, ale zawsze mówił, że choroby to nie powód, by nie żartować. Wnukom zawsze proponował na deser tajemnicze „czombarambi w kolorach”.
Pewnego razu kazał babci biec po lekarza, bo, jak oznajmił – umiera. Była niedziela. Zdenerwowana babcia zbiegła pół miasta, ale lekarza nie znalazła. Zrozpaczona wróciła do domu. Dziadek czuł się już lepiej i na jej tłumaczenie, że lekarza nigdzie nie było powiedział machając lekceważąco ręką:
– Już nie ważne. Ważne, że się trochę przeszłaś!
To zdanie funkcjonuje u mnie w rodzinie do dziś. Ja też tak sobie mówię, gdy wyjdę coś załatwiać i nic mi się nie uda. Myślę też wtedy o dziadku, którego nigdy nie poznałam. Julian Stec umarł w 1960 roku. Pewnego dnia do późnego wieczora grał z Konstancją w karty i szczypał ją w tyłek. A wykorzystując momenty nieuwagi oszukiwał, by wygrać. Babcia śmiała się, ale i kłóciła z nim, że taki stary i głupi. Rano obudziła się, ale leżący w łóżku obok mąż nie wstawał. Okazało się, że zmarł we śnie. Wtedy babcia wyrzuciła karty do pieca. Przez wiele lat nie brała do rąk żadnej talii. Dopiero, gdy ja przyszłam na świat, nauczyła mnie wszystkich karcianych gier.
Czy dziadek jej się podobał, czy pożądała go, czy pragnęła, tak, jak on jej? W latach 60-tych moja mama Halina ze Steców Piekarska, już jako mężatka, przyjechała do Chełma do babci i spostrzegła na ścianie babciny portrecik. Znała go z dzieciństwa, ale teraz spojrzała nań zupełnie inaczej. Był to portrecik namalowany czarnym tuszem, na karteczce wielkości pocztówki, z wydrukowanym adresem i nazwiskiem artysty, które brzmiało: „Wacław Chodkowski”. Przez lata to nazwisko mamie nic nie mówiło, ale gdy wyszła za mąż za mojego ojca Macieja Piekarskiego okazało się, że ten warszawski malarz urodzony w Kozienicach, to szwagier mojej prababci Leokadii Karoliny z Przybytkowskich Adamskiej, czyli babci mojego ojca, a matki jego matki. Chodkowski był mężem jej rodzonej siostry Heleny z Przybytkowskich. Należał do mężczyzn, o których się mówi, że żadnej kobiecie nie przepuści. Jak głosiła stugębna plotka żonę zdradzał notorycznie, a miał tak wielkie powodzenie u kobiet, że podniósł znacznie populację Saskiej Kępy.
– Skąd mama to ma? – wykrzyknęła moja mama, odkrywając na nowo znany od zawsze portrecik. – Toż to malował Maćka cioteczny dziadek!
I babcia opowiedziała, że w 1929 roku dziadek Julek zabrał ją do Poznania na Powszechną Wystawę Krajową. Tam zobaczyła na ulicy niezwykle przystojnego mężczyznę, który stał i malował na zamówienie przechodniom portreciki. Zrobił na niej tak wielkie wrażenie swoją urodą, że codziennie chodziła go oglądać. Wzdychając przy tym z żalu, że jej mąż jest taki mało atrakcyjny. Obserwowała więc pięknego malarza ze stolicy i wyobrażała sobie, że to on jest na miejscu dziadka. Biedny dziadek, niczego nie świadom, zaproponował babci, że skoro codziennie patrzy, jak malraz maluje portreciki, to on wspaniałomyślnie ufunduje jej taki portrecik. Babcia przyjęła prezent, bo głupio jej było powiedzieć, wpatrzonemu w nią mężowi, że na portreciku wcale jej nie zależy. Że tak naprawdę wielkie wrażenie zrobiła na niej uroda innego mężczyzny.
Spytałam kiedyś babcię, czy kochała dziadka. Odpowiedziała, że na pewno tak. Że wie to dziś, gdy tak bardzo jej go brakuje. Dodała jednak, że chyba nie była to taka miłość, jaką sobie wyobrażała mając naście lat. Często jednak opowiadała o jego powiedzonkach, żartach i wygłupach. Przechowała też jego książeczkę wojskową, w której odnotowano jego udział zarówno w I wojnie światowej, jak i w polsko-bolszewickiej. Zachowała też notes ogrodniczy, w którym notował przepisy na sałatki, metody walki ze szkodnikami i łacińskie nazwy roślin.
Nigdy też nie wspomniała ukochanego, który zginął w okopach I-szej wojny światowej w Legionach Piłsudskiego. Dlatego po latach nikt z rodziny nie wie, jak miał na imię, a wielu dopiero ode mnie dowiedziało się, że w ogóle kiedyś istniał. Chyba naprawdę dziadek zastąpił go w sercu babci.

stecowiekonstancja1

stceowie nad morzem konstancja i mania kurzynskie skanuj0002 skanuj0030stanis+éaw i Katarzyna kurzynscy julian stec w ogrodzie

Udostępnij na:

Pierwszy notes z wierszami Stefanii z Ruszczykowskich Krosnowskiej cz. III

Oto kolejna część notesu po mojej ukochanej Cioci Steni (właściwie powinnam pisać: babci). Ciocia, na cześć kuzyna Eligiusza Niewiadomskiego miała na drugie Eligia, chętnie podpisywała tym imieniem wiersze… W notesie sporo wklejanek.

okladka

scan0001 scan0002 scan0003 scan0004 scan0005 scan0006 scan0007 scan0008 scan0009 scan0010 scan0011 scan0012

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 25

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

Od tego pierwszego ostrzału artyleria niemiecka już stale nie dawała nam spokoju. Nie było dnia, żeby na Sadybie nie padały pociski. Mimo iż na naszym domu powiewała flaga Czerwonego Krzyża, Niemcy zaczęli również „macać” blok. Chyba 21 sierpnia pierwszy niemiecki pocisk uderzył w nasz dom od strony ulicy Powsińskiej. Trafił w mansardowe mieszkanie trzeciego piętra. Na klatce schodowej pomiędzy drugim a trzecim piętrem ziała duża, około półmetrowej średnicy dziura. Tynk i gruz oraz liczne metalowe odłamki walały się po schodach.

Następne pociski wystrzelone zostały z czołgu, który podjechał od strony Wilanowa pod barykadę przy moście na ulicy Powsińskiej. Uderzyły one w mieszkanie doktora Szczubełka, ale zaraz zjawili się murarze i załatali dziurę w ścianie. Wśród nich z radością zauważyłem pana Zieińskiego, który przed wojną pracował w Nowym Dworze i w Modlinie na budowach mojego ojca.

Gdy patrzyłem na to odbudowywanie świeżego zniszczenia, otucha i nadzieja wstępowały w moje serce. Zdawało mi się, że życie wraca znów do normalnego biegu. Jednakże inne prace budowlane sprowadziły mnie niebawem na grunt powstańczej rzeczywistości, wszystkie bowiem piwnice w bloku zostały ze sobą połączone otworami w ścianach dzielących poszczególne człony budynku, tak że można było obejść cały blok, nie wychodząc na zewnątrz. Nad przekuwaniem otworów czuwał, sam wkładając w to wiele pracy, nasz bohaterski dozorca, Czesław Zachewicz. Przypomniało mi się, jak w roku 1939, podczas oblężenia Warszawy i stałych bombardowań, krążyliśmy z bratem piwnicami pod ulicą Marszałkowską 81 i 81a. Zdawałem sobie więc teraz sprawę, że otwory przekuwano po to, żeby można było przejść do drugiej piwnic cy, jeśli bomby zasypią wejście do jednej. Gdy pomyślałem o takiej ewentualności, włosy zjeżyły mi się na głowie i miałem wrażenie, że słyszę znów gwizd bomb lecących nam na głowę. „Przedsmak” bomb lecących na głową przeżyłem zresztą w tym samym dniu.

Było około południa, kiedy zjawił się w piwnicy jakiś żołnierz dopytujący się o moich rodziców. Matka od razu wybiegła z naszego kojca. Czekała przecież ciągle na wiadomość od Antka, tym bardziej że pani Irena Symonowiczowa już kilkakrotnie otrzymywała wieści od swego męża, który walczył na Mokotowie. Wybiegłem razem z matką. Przed nami stał młody chłopak ubrany w polski frencz oficerski, granatowe bryczesy oraz granatowy beret z białym orłem na czerwonym rombie. Z szyi zwieszał mu się pleciony łańcuszkowo biały bawełniany sznur, na którym zaczepiony był zatknięty za pas pistolet. Żołnierz niestety nie przynosił wiadomości od Antka, tylko od znajomych z Mokotowa, od ciotki Frynki Bagińskiej i jej rodziny. Żyją i pozdrawiają — to wszystko. Matka wpatrywała się bez słowa w granatowe bryczesy chłopca (mój brat w ostatnim roku też chodził w granatowych bryczesach), wreszcie podziękowała za pozdrowienia i zaproponowała mu zupę. Chłopak chętnie przyjął zaproszenie. W pralni, która spełniała rolę wspólnej stołówki, matka szybko postawiła przed nim talerz treściwej kartoflanki. Chłopak dorwał się do jedzenia jak zgłodniały wilk. Głośne siorbanie przerywał opowieścią o Mokotowie, walkach i przeżyciach. Mówił zwięźle. Dłuższa była opowieść chłopca o jego osobistych losach. Przed kilkoma dniami stracił brata. „Byliśmy razem w jednym oddziale. Gdyśmy poszli do ataku, otrzymał postrzał w czoło. Zginął na miejscu. Został mi po nim ten pistolet.” Tu wskazał ręką na tkwiące za pasem parabellum, na którym od kilku minut spoczywały moje oczy. Matka z trudem powstrzymywała łzy, dopełniając talerza, a równocześnie zwracając mi uwagę, żebym zszedł z piwnicznego okna, bo właśnie rozpoczął się ogień artyleryjski i słychać było coraz bliższe gwizdy pocisków i detonacje. Nie zwracałem uwagi na jej napomnienia. Nadszedł właśnie stryj i zaczął wypytywać żołnierza o sytuację na Mokotowie, przekrzykując wybuchy pocisków. Twardo siedziałem dalej na parapecie, pożerając wzrokiem parabellum. Stryj niecierpliwie wysłuchiwał opowieści żołnierza zagłuszanych kolejnymi eksplozjami i pomieszanych z coraz natarczywszymi napomnieniami matki, wreszcie nie wytrzymał i rzucił w moim kierunku: „Do jasnej cholery, złaź z okna!” Przyjąłem to jak rozkaz. Ledwie odszedłem od okna, dał się słyszeć najpierw przejmujący świst, a potem potężny huk. W piwnicy zrobiło się ciemno — z kuchni, na której grzała się kartoflanka, zaczęły się wydobywać kłęby sadzy i dymu. Na miejsce, gdzie przed chwilą siedziałem, posypały się zwały cegieł. Pocisk uderzył w komin.

Po kilku godzinach ostrzał ustał. Stryj wrócił na swój posterunek, a żołnierz pożegnał się i poszedł do Komendy Placu. Ja wyszedłem do ogrodu. Tutaj panował zwykły codzienny ruch, tak jak by przed chwilą nic się nie stało.

Południowe bombardowanie artyleryjskie nie obeszło się bez ofiar. W najbliższym sąsiedztwie, w mieszkaniu państwa Krukowskich, od odłamka czy zbłąkanej kuli zginęła jedna z uciekinierek z miasta, starsza już kobieta. Pochowano ją potem na podwórku, nie opodal miejsca, w którym w 1939 roku znajdowały się mogiły naszych poległych. Wkrótce po tej stronie podwórka przybyła jeszcze jedna, tym razem „pokojowa” mogiła. Pod oknem Leszka Rossowskiego pochowano jego babcię, blisko osiemdziesięcioletnią staruszkę, która zmarła śmiercią naturalną. Wnuk, kapral „Leszek” z Batalionu „Zośka”, przeżył ją tylko kilka dni. Zginął 30 sierpnia, podczas bombardowania na ulicy Zakroczymskiej 7.

Zszedłem nad fosę. Na wprost klatki schodowej numer 3 starszy już powstaniec, około trzydziestki, odłożywszy na bok pepeszę, usiadł na drewnianym mostku wędkarskim, zdjął oficerki, rozwinął onuce, podciągnął do góry rozsznurowane nogawki bryczesów i zanurzył nogi w wodzie. Wkrótce podeszło do niego kilku żołnierzy i łączniczki — wywiązała się rozmowa. Siadłszy skromnie z boku na skarpie, przysłuchiwałem się. Snuł opowieść o walkach na placu Bernardyńskim. Niemcy zaatakowali barykady szerokim frontem, przy użyciu czołgów. Gwałtowność ataków spowodowała panikę wśród obrońców. Zaczęli się wycofywać. Jakiś oficer dał rozkaz wycofania się na fort. Na szczęście odsiecz, w której uczestniczył ów „powstaniec z pepeszą”, jak go zanotowałem w pamięci, nadeszła w porę i uratowała sytuację. A sytuacja była tragiczna, bo tyły Sadyby zostałyby całkowicie odsłonięte i Niemcy bez trudu zajęliby całą dzielnicę. Autor opowieści nie miał słów oburzenia, określając niefortunnych obrońców barykady jako maminsynków, Józików, paniczyków, którzy stchórzyli i usłuchali rozkazu jakiegoś szpiega. „Powinno się ich oddać pod sąd wojenny za opuszczenie stanowisk!”, grzmiał.

Żal mi było tych chłopców, ale równocześnie nie mogłem im darować odejścia ze stanowisk. Walka, odwrót, bohaterstwo, tchórzostwo, szpiedzy — różne myśli zaczęły mi się kłębić w głowie.

Po incydencie z barykadą na Czerniakowie zapanowała psychoza wyszukiwania volksdeutschów i szpiegów, mimo iż zaraz po opanowaniu Sadyby przez naszych powstańcza żandarmeria aresztowała wszystkich miejscowych volks-deutschów, gromadząc ich w jednej z kazamat w południowo-zachodnim narożniku fortu, oraz mimo iż obowiązywał rozkaz Komendanta Placu, nakładający obowiązek meldowania się uciekinierów z miasta u komendantów bloków. Teraz jednak w każdym nieznajomym doszukiwano się volksdeutscha lub szpiega. Ta podejrzliwość naraziła na przykrości kilku cichych i spokojnych, uczciwych mieszkańców Sadyby. Nie obeszło się też bez wypadków nadużycia władzy. Niemniej jednak każdy wnikliwie obserwował otoczenie i wszystkich nowo przybyłych.

U pani Boczarowej zamieszkała jedna z uciekinierek, starsza już kobieta, z maleńką dziewczynką. Wiek uwalniał ją całkowicie od podejrzeń, a jednak… Pewnego dnia ktoś zobaczył, że gdy mała coś zbroiła, „stara”, jak ją nazwałem w oburzeniu, zaczęła bić dziewczynkę otwartą dłonią po buzi. Ponieważ taki brutalny sposób karcenia dzieci nie należy do polskich obyczajów, „stara” z miejsca wydała się wszystkim podejrzana. Doniesiono żandarmerii i zabrano „starą” na przesłuchanie. Nie wiem, jak sprawa ta się zakończyła ostatecznie.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski „Dzieje rodziny Tchórzow” – cz. 2.

Dalszy ciąg niepublikowanego reportażu wspomnieniowego mojego Ojca.

janek

Jan Tchórz na zdjęciu zrobionym zaraz po otwarciu wagonu kolejowego na stacji Warszawa Wschodnia

W planie tegorocznego urlopu, poza Kazimierzem odnotowana była Borowina Starozamojska – odwiedziny u Janka.
W dniu 19 lipca skwarny dzień na przystanku PKS w Kazimierzu wsiedliśmy do luksusowego, klimatyzowanego autobusu pośpiesznego.
Droga wiodła przez Lublin, w którym przed dwudziestukilku laty mieszkałem przez pięć lat.
Nie mogłem teraz poznać miasta. W miejscu gdzie chodzi­liśmy za cmentarz na pola koło starej cegielni przygotowywać się do egzaminów – kompleksy domów LSM i miasteczka Uniwersy­teckiego. Dalej tam, gdzie za moich akademickich czasów była polna wyboista droga, na której nie mogły się wyminąć dwie furmanki, teraz szeroka dwupasmowa wyasfaltowana autostrada lubelskiej trasy „WZ”. Dwa nowoczesne Dworce autobusowe -jeden na targowisku pod „Czwartkiem”, drugi tuż koło nowego dworca kolejowego „Lublin Północny” niczym nie przypominały dawnego przystanku PKS koło baru „Pod koziołkiem” pomiędzy Świętoduską a Lubartowską na małym placyku na tyłach ratusza. Z dworca PKS, nowoczesną, niedawno przebitą arterią, wyjechaliśmy na ul. Kunickiego. Po lewej stronie ulicy Kunickiego, tam gdzie kiedyś wznosiły się stare rudery dziś olbrzymia, nowocze­sna dzielnica mieszkaniowa ciągnąca się aż do Majdanka. Za Majdankiem szeroka, dwupasmowa jezdnia. Jak ostatni raz jechałem tędy była to wąska klinkierowa droga.
Pomyślałem o Krasnymstawie, gdzie Ojciec w czterdziestych latach budował wodociągi, o Chomęciskach gdzie najpierw w czterdziestym siódmym, a później w sześćdziesiątym czwartym odwiedziłem Jasia.
Jak znajduję te miejsca!?
Dojeżdżając do Krasnegostawu dostrzegłem po lewej stronie rząd jednopiętrowych willi, a dalej nowoczesne bloki. Za nowym dziewiętnastowiecznym kościołem autobus skręcił w lewo.
Gdy kiedyś w 1947 pomagając Ojcu dokonywałem przy pomocy niwelatora pomiarów przekroju terenu wzdłuż jezdni pod przyszłe przewody wodociągowe i kanalizacyjne, ulica była wąska a jej nawierzchnię stanowiły tradycyjne kocie łby. Dziś autobus sunął miękko po gładkim asfalcie. Koło dawnego więzienia skręciliśmy w lewo na teren nowoczesnego dworca PKS. Dopiero po dłuższej chwili, gdy autobus przystanął uświadomiłem sobie, że jestem na terenie dawnego targowiska, na którym zawsze śmierdziało końskim i krowim gnojem. Dziś autobus zajechał pod kryte betonowymi płytami nowoczesne perony.
Im bliżej Starego Zamościa stawałem się coraz bardziej podniecony. Moje podniecenie udzielało się także Halinie.
W Izbicy, zaraz za zakrętem wówczas w czterdziestym siódmym stał tu jeszcze wypalony wrak czołgu, który omijając wtedy stary prychający Leyland musiał zwalniać tarasując wąską jezdnię swoim pudłem. Teraz, gdy przejeżdżaliśmy obok tego miejsca minął nas w pełnym biegu równie luksusowy jak nasz autokar wiozący jakąś wycieczkę Polonii.
Byłem cały napięty. Czy dobrze wskażę kierowcy miejsce gdzie chcielibyśmy wysiąść?  Jak teraz wyglądają Chomęciska?
Przypomniała mi się leżąca na skraju wsi tuż pod lasem Chomeńskim, kryta strzechą, budowana „na zrąb” chałupina Tchórzów. „Chata za wsią” – bez światła, bez studni, na dnie której leżały stosy min moździerzowych.
Wówczas w czterdziestym siódmym Tchórzyna przeniosła już chałupę z Borowiny z powrotem do Chomęcisk, na stare miejsce. Pamiętam dobrze tę chałupę. Z sieni wchodziło się do kuchni, w której królował olbrzymi piec z okapem.
W piecu w głębi w chlebowym palenisku Mama Tchórzyna piekła zawsze chleb wkładając go w pieczarę na długiej drewnianej łopacie otaczając następnie żarzącymi się węglami, które zagarniała starą drewnianą kociubą. Za kuchnią była mała izdebka, a po lewej stronie duża izba, zaś po prawej stronie od kuchni obórka, w której wówczas w czterdziestym siódmym ryczały biało-czarna jałóweczka i stara, kilkunastoletnia krowina z wojennym niemieckim metalowym kolczykiem w kłapciastym uchu.
Jak tam dzisiaj?
Dopiero gdy dostrzegłem z lewej strony krzyż przydrożny przy klinkierowej drodze prowadzącej w lewo w głąb wsi, zorientowałem się, że minęliśmy Chomęciska.
Wstałem z fotela, stanąłem obok kierowcy obserwując krajobraz po obu stronach drogi. Autobus zatrzymał się przed drogowskazem skierowanym na wschód z napisem „Udrycze 4 km. Wiedziałem, że jestem na miejscu. Jeszcze tylko 1200 metrów piechotą. Tam dalej za sadem dawnego folwarku Borowina mieszka Janek.
Halina była również bardzo podniecona.
– Zapytaj kogoś, może wysiedliśmy w złym miejscu?!
Wiedziałem, że to tu. Byłem pewien. Tylko droga jest inna, wyłożona klinkierem, nie taka wyboista polna jak kiedyś. Wtedy w czterdziestym siódmym, gdy wędrowałem z Jankiem miała głębokie koleiny i chałup było mniej i wszystkie kryte strzechą. Dziś idąc z Haliną i Małgosią mijaliśmy murowańce, z czerwonej, szarej lub białej cegły. Mimo to byłem pewien swego. Przed sadem po prawej stronie droga prowadząca w prawo i tabliczka informacyjna wskazująca drogę do składów chłodni. Gdy doszliśmy do ogrodzenia sadu usłyszeliśmy z tyłu turkot wozu.
Halina nie wierzyła, że idziemy w dobrym kierunku.
– Musisz zapytać – powiedziała.
W naszym kierunku zbliżał się wóz ogumiony, zaprzężony w kasztana. Siedział na nim czerstwy mężczyzna około sześćdziesiątki w słomianym farmersko-kowbojskim kapeluszu na głowie.
– Proszę pana! Czy do Jana Tchórza to jeszcze daleko? – zapytałem.
– Tego Jana Tchórza to trzeba, gałgana, dobrze wylać. Zaprosił gości, a sam nie wyszedł na ich spotkanie! W polu robi – odpowiedział mężczyzna – Ja jestem jego teść. Siadajcie.
Wgramoliliśmy się na wóz, przywitaliśmy się z Teściem serdecznie. Małgosia nie posiadała się ze szczęścia. Po raz pierwszy w życiu jechała wozem zaprzężonym w konia. Wkrótce wóz skręcił w prawo, osłoniły nas drzewa czereś­niowego sadu, wjeżdżaliśmy w obejścia.

c.d.n.

Udostępnij na:

Pierwszy notes z wierszami Stefanii z Ruszczykowskich Krosnowskiej cz. II

Oto kolejna część notesu po mojej ukochanej Cioci Steni (właściwie powinnam pisać: babci). Ciocia, na cześć kuzyna Eligiusza Niewiadomskiego miała na drugie Eligia, chętnie podpisywała tym imieniem wiersze… W notesie sporo wklejanek.

okladka

wiersze07 wiersze08 wiersze09 wiersze10 wiersze11 wiersze12 wiersze13

Udostępnij na:

Maciej Piekarski „Dzieje rodziny Tchórzow” – cz. 1.

Po moim Tacie – Macieju Piekarskim – został osobliwy utwór literacko dziennikarski zatytułowany „Dzieje rodziny Tchórzów”. Tekst powstał w 1976 roku. Oryginał jest w maszynopisie dlatego nie zamieszczam ani skanu ani zdjęcia.

W czasie okupacji niemieckiej moi dziadkowie, a rodzice Taty – Janina Karolina z Adamskich Piekarska i Bronisław Michał Piekarski adoptowali dziecko z Zamojszczyzny. Mój stryj Jan jechał do Oświęcimia. Kolejarze na Dworcu Wschodnim usłyszeli dobiegający z bydlęcych wagonów płacz dzieci i narażając życie postanowili je uratować. Całą historię Tata opisał w swoich wspomnieniach z czasów wojny zatytułowanych „Tak zapamiętałem”. Ale nie ma w nich wyodrębnionej historii samej Tchórzyny, bo w końcu „Tak zapamiętałem” to książka autobiograficzna.

„Dzieje rodziny Tchórzów”, aczkolwiek z mojego punktu widzenia napisane na tyle emocjonalnie, że brak w nich dystansu, jaki jest konieczny, by tego typu książka lepiej się czytała, to jednak właśnie przez ten brak dystansu pokazują ogromną wrażliwość mojego Ojca. Pokazują, jak on to przeżywał, jak kochał ten temat i jak pokochał całą rodzinę swojego adoptowanego brata.

Tekst jest też rodzajem reportażu z wizyty stryja Janka u nas i naszej u niego. Jestem jedną z bohaterek tego tekstu. Może kiedyś napiszę swoją wersję tamtej wizyty na Zamojszczyźnie.

janek

Jan Tchórz na zdjęciu zrobionym zaraz po otwarciu wagonu kolejowego na stacji Warszawa Wschodnia

Maciej Piekarski
DZIEJE RODZINY TCHÓRZÓW
Z SZUFLADY OJCA

Od dawna nurtowała mnie ta sprawa. Minęło przecież od tamtego czasu 33 lata.
Wielokroć przez ten czas otwierałem szufladę odziedziczonego po ojcu biurka. Wpadała mi w rękę żółta koperta. Znajduje się na niej wykonany ręką Ojca równym, wprawnym pismem: wyblakły już dzisiaj nieco napis: „Listy Tchórzyny”. Częstokroć otwierałem kopertę. Leżą w niej częściowo zaczerwienione od grzyba kartki zapisane niewprawnym pismem. Wśród nich jedna z tekstem zapisanym na maszynie, z nadrukiem w języ­ku niemieckim: „Polnisches Hilfskomitee Hauptausschuss”. Niżej pieczątka w czerwonym tuszu i niemiecki podpis.
Wśród listów są też trzy zdjęcie.
Jedno z nich przedstawia maleńkiego chłopczyka z ogoloną główką leżącego w żelaznym łóżeczku. Jego duże oczy zdradzają jakby przerażenie.
Drugie zdjęcie przedstawia tego samego chłopca. Ma już włosy. Są ciemne, spadają mu grzywką na czoło. Buźka uśmiech­nięta, a w oczach wesoły błysk.
I wreszcie trzecie zdjęcie. Na tle siatki jakiegoś ogro­dzenia siedzi sztywno na krzesełku wiejska kobieta. W spraco­wanych dłoniach trzyma torebkę. Po obu stronach kobiety stoją dwaj chłopcy ubrani w nieco przydługie spodenki sięgające niemal do kolan. Ten chłopiec z prawej strony trochę wyższy, ma około 12 lat. Ten z lewej wygląda na lat siedem. Obydwaj stoją sztywno wyprostowani trzymając przed sobą w dłoniach święte obrazki.
W 1986 roku, któregoś majowego wieczoru znów sięgnąłem po koperty. Wyjąłem listy i zdjęcia. Patrząc na zdjęcia porówny­wałem zdjęcia kobiety i zdjęcia tego maleńkiego chłopczyka z ogoloną główką w żelaznym łóżeczku.
Wspomnienia o tej kobiecie, o jej dzieciach wróciły jak by to było dziś. Postanowiłem napisać artykuł o Janku. Tego samego wieczora usiadłem przy ojcowym biurku. Rano artykuł był gotów. Zatytułowałem go „Syn dwóch matek”, i wysłałem do redakcji „Stolicy”. Ukazał się 20 czerwca.
Musiałem teraz napisać do Janka – wysłać mu „Stolicę”.
Nie widzieliśmy się 12 lat. Czekałem na wolną sobotę 3 lipca. Drugiego lipca naszkicowałem brudnopis listu. Długo go pisałem.
Nie zdążyłem wysłać tego listu.
Trzeciego lipca, gdy wracając z miasta włożyłem klucz do zamka u sąsiadki naprzeciw otworzyły się drzwi.
– Panie Maćku ma Pan gościa! – Zza pleców Pani Hanki dostrzegłem czarną czuprynę Janka.
Długo trwało powitanie. Stojąc w pokoju Pani Hanki, obejmując Janka, trzymany przez niego w ramionach dostrzegłem leżącą na stole „Stolicę”…
Od TAMTYCH DNI przed trzydziestu trzema laty wiele się zmieniło. Odeszli kolejno: Antek, którego żołnierska mogiła pozostała na jednej z płonących ulic śródmieścia w 1944, później Dziadek, Ojciec, Babcia Zosia, Babcia Karolcia i wreszcie na ostatku Matka.
Janek nie znał mego obecnego adresu. Ocalało jednak mieszkanie z tamtego czasu. Mieszka w nim teraz mój młodszy brat Bronek, którego wówczas nie było jeszcze na świecie. Janek skierował swoje pierwsze kroki właśnie tam, do starego mieszkania.
Rozpoznał stare kąty. Piec, za którym razem z naszą matką układał wówczas w 1943 polana. Pokój, w którym stało jego łóżeczko, korytarz piwniczny, z którego wygnali nas Niemcy 2 września.
Halina z Małgosią były u Babci Konstancji. Mieliśmy dwa dni dla siebie.
Wieczorem w piątek, tego samego dnia, co przyjechał Janek zatelefonowałem do Haliny. Telefon odebrała Małgosia. Powiedziałem, że przyjechał Jasio. Małgosia przekazała to Halinie.
W niedzielę wyruszyliśmy z Jankiem obejść jeszcze raz stare wojenne kąty. W międzyczasie, gdy z Jankiem byliśmy „na szlaku” wróciła Halina. Zaszła do Pani Hanki dowiedzieć się, co słychać. Rozmawiały o Janku i jego losach. Małgosia, jak zwykle ciekawska, dopytywała się niecierpliwie:
– Mamusiu! Jak to było z tym Jasiem!
Zniecierpliwiona Halina odpaliła:
– Dla kogo Jasio to Jasio! Dla ciebie Stryjek Janek! Masz dziesięć lat, umiesz czytać, na biurku u Ojca leży „Stolica”, idź do domu, przeczytaj i nie zawracaj głowy!
Małgosia wyszła. Po kilkunastu minutach wróciła szlochając, ładując się Halinie na kolana.
W pierwszych dniach lipca wyjechaliśmy z Haliną i Małgo­sią do Kazimierza nad Wisłą.

(c.d.n.)

Udostępnij na: