Archiwum miesiąca: wrzesień 2014

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 39

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

W domu zastałem stryja. Zjawił się u nas niespodziewanie. Przyjechał z Krakowa na parowozie za pół litra bimbru. Kilka dni temu urodził mu się syn, Andrzej (o dwa miesiące przed terminem).

Losy stryja w ostatnich dniach sierpnia nie były nam znane. Gdy Niemcy wkroczyli na Sadybę, stryjowi i kilkunastu żołnierzom udało się rozmundurować i uciec. Pozostawiając broń na stanowiskach, w oknach, wyszli z tobołkami w grupie uciekinierów w kierunku Ojcowskiej i przez Wilanów na Piaseczno. Dzięki temu ominęli fort i Pruszków. Na trzeci dzień, idąc szosą w kierunku Piaseczna, stryj został zatrzymany przez żandarmów jako bandyta. Gdy go legitymowano i rozpytywano, do żandarmów podszedł jeden ze stojących w pobliżu żołnierzy niemieckich, który cały czas przyglądał się bacznie stryjowi. Jego twarz wydała się stryjowi dziwnie znajoma. Nagle zdrętwiał. Ten żołnierz to przecież jego niedawny jeniec, wzięty w bagnach na tyłach Okrężnej. Dla stryja stało się jasne, że teraz nadszedł koniec. Żołnierz odwołał jednego z żandarmów na bok, rozmawiali przez chwilę jakby sprzeczali się, zapalili papierosy, a stryj stał pod skierowaną w twarz lufą bergmanna. Wreszcie żandarm podszedł znów do stryja i kazał mu odejść. Oddalając się powoli szosą w kierunku Piaseczna, stryj czekał na strzał. Strzał nie padł.

Z Piaseczna udało się stryjowi dotrzeć do majątku jednego z przyjaciół, do Sędziszowa.

Moment wyzwolenia zastał stryja w wiejskiej chałupie, w drodze ze Skawiny do wsi, w której mieszkał z rodziną.

Niemców w okolicy nie było. Docierały tu tylko odgłosy detonacji zbliżającego się frontu. Stryj wracał ze szpitala, gdzie leżała stryjenka. Ponieważ zmarzł, zaszedł rozgrzać się do stojącej na uboczu chałupy. Zasiadł przy stole, a gospodyni postawiła mu szklankę bimbru. Nagle w pobliżu zaterkotał karabin maszynowy, padło kilka pojedynczych strzałów i po chwili do chałupy weszło trzech rosyjskich żołnierzy. „Germanca niet?”, zapytał jeden. „A niet!”, odpowiedział stryj. Krótkie serdeczne powitanie i żołnierze zaproszeni przez gospodynię zasiedli do stołu. Gdy wznieśli toast: „Za pobiedu!”, stryj dostrzegł przez okno sylwetki kilku przekradających się Niemców. Trącił jednego z Rosjan w ramię i powiedział szeptem: „Wot i German-cy.” Starszyna nie wstając z krzesła, chwycił leżącą na ławie pepeszę i przez szybę okienną wyładował całą serię. Gospodyni podniosła lament, a żołnierz, odkładając pepeszę, powiedział: „Wot i Germancow niet. Tiepier jeszczo za pobiedu!” Za zniszczoną szybę jeden z Rosjan przyprowadził gospodyni niemieckiego „trofiejnego” konia.

Stryj miał fantazję i dar opowiadania. Nie wiem, czy tak się zdarzyło w istocie, w każdym razie słuchałem opowiadania z rozdziawionymi ustami. Stryj wpadł tylko na jeden dzień dowiedzieć się, co słychać, zorientować się w sytuacji i możliwościach powrotu do Warszawy. Częstochowa była przecież bliżej.

Teraz codziennie wychodziłem na miasto. Usiłowałem sprzedawać zdobyczne papierosy. Nie szło mi, ale zawsze zarobiłem trochę grosza na jedzenie. Mogłem też do woli gapić się na wszystko. Coraz więcej ludzi wracających z tułaczki i obozów zatrzymywało się w Częstochowie. W tłumie przechodniów widać było nierzadko ludzi w łachmanach i w pasiakach. Były to postacie-szkielety. Na niektórych pasiakach rzucały się w oczy różnokolorowe kokardki w barwach francuskich, włoskich, jugosłowiańskich. To więźniowie z różnych obozów koncentracyjnych szukali drogi do swoich domów. Najwięcej jednak było pasiaków z czerwonymi trójkątami z literą „P”.

Pewnego dnia wracając do domu, zastałem miłego gościa. Odnalazła się ciotka Mela. Lubiłem ją zawsze bardzo. Była nie sama, przyszła z Genią (dla mnie panią Genią) Molak, jedną z naszych dalszych sąsiadek z Sadyby. Wracały ze Śląska.

Z ciotką rozstaliśmy się w dniu 1 sierpnia rano. Ojciec nie zdążył jej uprzedzić o wybuchu powstania. Zastało ją w Śródmieściu. Usiłowała przedrzeć się do nas. Ostatecznie utkwiła w kamienicy przy ulicy Czerniakowskiej 204 i tam została do końca. Przeszła Pruszków i Wywieziono ją do pracy u Bauera koło Brzegu na Śląsku. Teraz chciała za wszelką cenę dostać się do Warszawy. Ta sama myśl ożywiała panią Genię. Jej rodzinę również rozdzielili Niemcy w Pruszkowie. Ojca zabrali chyba do jakiegoś obozu. Był to miły i dobry człowiek. Pamiętam, że nigdy nie tracił humoru. Miał na Sadybie skład opałowy i często tam posyłała mnie mama po drzewo, brykiety lub lofiks. Niestety, nie wrócił — jak szewc Bronisław Burno, cukiernik Czesław Kmiecik oraz nasi najbliżsi sąsiedzi, inżynier Konstanty Rago i pan Kazimierz Topczewski, i wielu, wielu innych.

Parę dni potem odbyła się u nas „narada wojenna”. Były też panie: Michalkiewiczowa, Sochacka i Jaroszyńska. „Obrady” toczyły się na temat, kto, kiedy i jak wraca do Warszawy. W tym zgromadzeniu ojciec był jedynym mężczyzną. Oczy wszystkich zwróciły się więc na niego. Miał najpierw pojechać sam.

Zaopatrzony w zezwolenie władz miejskich, w bimber i nasze zdobyczne papierosy jako walutę oraz w dziesiątki zleceń od pań Michalkiewiczowej, Jaroszyńskiej i Sochackiej, wyruszył wreszcie ojciec do Warszawy. Byli z nim jeszcze dwaj znajomi warszawiacy. Ciotka Mela i pani Genia też dołączyły do nich.

Baliśmy się wprawdzie o ojca, przecież jeszcze trwała wojna, Niemcy mogli zbombardować pociąg. Chodziły też plotki o niedobitkach esesmanów, włóczących się i atakujących Polaków, nie chcieliśmy jednak dłużej pozostawać w Częstochowie. Warszawa była wolna.

Gdy wracałem z dworca po odjeździe ojca, zauważyłem przy słupie z ogłoszeniami gromadę ludzi. Zatrzymałem się. Plakat głosił, że „4 lutego o 10.30 odbędzie się na Jasnej Górze nabożeństwo dziękczynne za oswobodzenie Narodu Polskiego od Niemców”.

Wyjazd ojca, perspektywa szybkiego powrotu do Warszawy tak mnie absorbowały, że wszystko inne przestało być ważne i interesujące. Niewiele też z tego okresu zapamiętałem. Tylko jedno zdarzenie wryło mi się w pamięć. Po raz pierwszy od sześciu lat poszedłem do kina.

Filmy z przedwojennych, dziecinnych lat przesłoniła najpierw królewna Śnieżka i krasnoludki. Przeżywałem wówczas ten film bardzo. Na wycieczce zuchowej z Antkiem w lesie koło Tłuszcza szukałem nawet krasnoludków, ale od 1 września 1939 roku przestałem w nie wierzyć. Teraz oglądałem radziecki film Niemcy pod Moskwą. Również bardzo go przeżyłem. Nie potrzebowałem jednak wysilać wyobraźni jak przed sześcioma laty. Wszystko było dla mnie proste, jasne i znajome. Gdy na filmie radziecki żołnierz przykładał się do cekaemu, przed oczami stawał mi obraz samotnego powstańczego karabinu maszynowego na przedpolach ulicy Okrężnej.

W kinie „Bałtyk”, gdzie poszedłem wraz z babcią, spotkałem kolegów ze szkoły na Krótkiej. Przyszli na film, jak za przedwojennych czasów, parami, z nauczycielem historii. Siedzieliśmy niedaleko od siebie. Kolega, z którym właśnie o kino się biłem, zaczepił mnie: „No i co, Maciek, już świnie nie siedzą w kinie? Kiedy wracasz?” Do szkoły wówczas — wobec rychłego powrotu do Warszawy — już nie chodziłem. A ponadto po wyjeździe ojca byłem jedynym mężczyzną w domu.

Tego dnia przyszedł list od pani Ireny Symonowiczowej:

„Przez cały czas nie mogłam znaleźć adresu państwa. Byłam w kontakcie z panią Szczerkowską, ale i ona nic nie wiedziała. Po wyjeździe z Pruszkowa miałam wyrzuty sumienia, że nie trzymaliśmy się razem, ale już na forcie usadowiliśmy się oddzielnie, oddzielnie wyszliśmy, a potem z Pruszkowa. Byłam już taka zrezygnowana, że moją główną troską było jak najszybsze wydostanie się z obozu. Widziałam, że po rozstaniu się z panem Bronkiem nie ma Pani ochoty ruszyć dalej (i może dobrze się złożyło). I gdy tylko padła wiadomość: transport, ruszyłyśmy przed siebie, żeby tylko prędzej z tego gnojowiska. Nie dawało mi spokoju sumienie, że nie pociągnęłyśmy Pani ze sobą. Jest mi przykro bardzo, że nie odnaleźliście się jeszcze z Antkiem. Może teraz, gdy zakończą się sprawy wojenne, będzie łatwiej skomunikować się. Ani na chwilę nie przypuszczam, że mu się coś stało. Miałam lekcje w młynie, więc mam trochę mąki. Kto rok temu przypuszczał, że takie zmiany zajdą, że rozproszymy się po świecie…”

Wkrótce też nadszedł tak oczekiwany list od ojca z Warszawy, z datą 14 lutego 1945 roku:

„Drogę mieliśmy nadspodziewanie wygodną. W Skierniewicach zatrzymaliśmy się we trójkę. W sobotę o godzinie 11.30 wyjechaliśmy do Pruszkowa, stąd wozem dostaliśmy się do Warszawy. Na razie zatrzymaliśmy się w mieszkaniu pana O. na Nowogrodzkiej 44 m 14, które ocalało i najzupełniej po sprzątnięciu nadaje się do zamieszkania. Mamy nawet jeden materac, jeden fotel i jedno łóżko. Śpimy więc po dwóch (gdyż jest jeszcze z nami kuzyn p. O.). W niedzielę rano poszedłem na Sadybę. Blok stoi. Antka nie zastałem. Nikt na Sadybie nic o nim nie wie. We wtorek widziałem się z p. Rzepeckim, który jest już w Warszawie. Widział on Antka w połowie września całego i zdrowego. Humor miał dobry i mówił, że ma zamiar udać się na Czerniaków. Pan Rzepecki wątpi jednak, czy mu się udało ze względu na znaczne trudności w drodze. Raczej sądzi, że jeżeli nie jest w niewoli, może być gdzieś pod Warszawą. Na Sadybie mieszkają już pp. Szczerkowscy, u których nocowałem. P. Szczerkowski wyjechał jeszcze do Opoczna. Widziałem się z p. Kuźniarową. Jędrek jest na wsi pod Krakowem. Wyjazd do Lublina jest nieaktualny, gdyż z Hanką Zawadzką był Edek. Edek był na Sadybie, ale nie rozmawiała z nim pani Szczerkowska i nic wskutek tego nie dowiedziała się o Antku. Mieszkanie nasze zastałem całe, ale w stanie opłakanym. Brak dachówek doprowadził do tego, że prawie w całym mieszkaniu kapie z sufitu. W mieszkaniu nieopisany bałagan. Meble są prawie wszystkie. Brak tylko jednej małej (tej z szybkami) półki w gabinecie, łóżeczka Maćkowego i stolika Antka (szuflada od stolika jest). Nadto w stołowym zabrano materac z otomany. U mamy skradli maszynę. Drzwi do szafy są wyłamane (jedno skrzydło) i rozbite na kawałki. Zabiłem nimi otwór w drzwiach wejściowych. W całym mieszkaniu rozrzucone są papiery, listy i fotografie oraz gałgany, które nie posiadały żadnej wartości dla złodzieja. Garnki, naczynia, szklanki itd. całkowicie rozkradzione. Obraz nędzy i rozpaczy. Książki w leju gniją i zaledwie odnalazłem parę sztuk, i to w rozpaczliwym stanie. Książki Mamy rozkradziono i częściowo to, co zostało, zniszczono. Szyby są prawie wszystkie. Tylko w niektórych oknach są poprze-bijane kulami karabinowymi lub odłamkami pocisków. Po uprzątnięciu, na co nie miałem czasu, w mieszkaniu można będzie mieszkać. Mieszkanie Rodziców jest w lepszym stanie, jednak więcej brak mebli. U Ojca z gabinetu skradziono półkę dużą, półkę małą, komplet mebelków stalowych i fotel do biurka. W stołowym brak mebelków wyściełanych, kredensu i stołu. Szafa w przedpokoju stoi cała i nie uszkodzona. Możliwe jest, iż część rzeczy jeszcze się odnajdzie w innych mieszkaniach. Oczywiście, jak wszędzie, i tu pełno papierów na ziemi w gabinecie i w pokoju pp. Symonowiczów (który się znalazł, jest z panią Ireną w majątku; pod Krakowem). Portrety na ścianach wiszą; brak tylko części obrazków. Zabiłem okna w mieszkaniu Rodziców, tekturą i dyktą. Skrzydeł zewnętrznych brak, są tylko wewnętrzne, które były w pokoju Leona. Czesiek podobno był na Sadybie w okresie, gdy do bloku nie wpuszczało nikogo wojsko. Rozmawiał z nim przez ogrodzenie Sieradzki, ale o czym mówili, nie wiem, gdyż jeszcze widziałem się z Sieradzkim. Na Sadybie będę jeszcze i wtedy postaram się o uporządkowanie mieszkania i dowiedzieć się bliższych szczegółów. We wtorek przez 15 minut byłem na Saskiej Kępie. Będę tam jeszcze. Byłem u cioci Nadzi. Na razie jest bądź już na Kępie, bądź na wsi. Żórawski wrócił. Zmarł tylko Wujo Józio w listopadzie.

Udostępnij na:

70 lat temu zginął mój stryj

Miał 16 lat. Zginął dokładnie 70 lat temu przy ul. Zielnej 4. Dziś w tym miejscu stoi Pałac Kultury i Nauki. Oto antkowy akt zgonu, napisany ołówkiem i podpisany przez porucznika Robaka z oddziału mjr. Barry’ego.

IMG_9068

Tu tenże akt zgonu, a także krzyż z pierwszego grobu Antka, tego z ulicy Zielnej 4. Antka hełm, taśma z karabinu. Jest tu też dokument nadający Antkowi Krzyż Armii Krajowej. Jest i symboliczny obrazek Artura Grottgera pt. „Pierwsza ofiara” oraz obrazek antkowej prababki Emilii Wróblewskiej, który dostała ona od powstańca styczniowego, o czym tu już była mowa. Jest i karabin z tegoż powstania, jest i ładownica z powstania listopadowego, taka jaka opisał w „Reducie Ordona” Adam Mickiewicz. Jest symboliczny krzyżyk, nawiązujący wzorem do krzyżyków z okresu powstania listopadowego. Jest też wreszcie ryngraf z Matką Boską Częstochowską pochodzący ze sklepu z dewocjonaliami, prowadzonego przez Franciszka Piekarskiego, przyrodniego brata pradziadka Ludwika Piekarskiego. 

DSC_3524

I oto sam Antek – żywy i szczęśliwy. Prawdopodobnie w tych zielonych wojskowych bryczesach, w których został pochowany i w kieszeni których w czasie ekshumacji znaleziono schowany w pustej w butelce ten napisany ołówkiem akt zgonu.

antos_piekarski4

Udostępnij na:

Maciej Piekarski „Dzieje rodziny Tchórzow” – cz. 11.

Dalszy ciąg niepublikowanego reportażu wspomnieniowego mojego Ojca. Powojenne dzieje jego adoptowanego brata – dziecka Zamojszczyzny.

janek

Jan Tchórz na zdjęciu zrobionym zaraz po otwarciu wagonu kolejowego na stacji Warszawa Wschodnia

ODWIEDZINY U WALERKI

Do Chomęcisk wybraliśmy się dopiero po obiedzie. Tam gospodarzy teraz Walerka ze swym mężem – Kazimierzem Kołodzie­jem – szwagrem i najmłodszym synem Krzysiem.
Szliśmy od lasu, dobrami, w których piątego grudnia 1942 roku kryli się „chomenscy” – od lasu, którego tak bał się Kulman. Powoli zbliżaliśmy się do Chomęcisk.
W 1964 jak byłem ostatni raz w Chomęciskach to szwagier (przecież mój wojenny szwagier) wykańczał właśnie piękny murowany dom. Już wówczas usunął miny moździerzowe, którymi była zasypana studnia. Już po wodę nie trzeba było chodzić do Szymalów. Obórka stanowiąca przedłużenie chaty Mamy Tchórzyny była już rozebrana, a sama chałupina zamiast strzechy była pokryta papą. Jak teraz znajdę Chomęciska? – Nie pytałem o to Janka.
Gdy wyszliśmy z lasu najpierw dostrzegłem dom szwagra. Wówczas w 64 wydawał mi się bardzo olbrzymi, a teraz to już w ogóle gigant.
Dopiero po chwili zorientowałem się, że wrażenie to powoduje fakt, że stara chałupina Mamy Tchórzyny jest już do połowy rozebrana. Faktycznie pozostała z niej tylko połowa. Z każdego boku tylko jedno okno i drzwi, które stykały się teraz z narożnikami. Obórka stanowiła teraz oddzielny maleńki budynek przesunięty w głąb pola.
Jak wygląda teraz Walerka?! Jak ją pamiętam jeszcze w 1947, a potem w 1964, mimo przeżyć, była to młoda ładna roześmiana dziewczyna.
Gdy weszliśmy do domu, Walerki nie było. Wyjechała gdzieś do Izbicy z najmłodszym synem – Krzysiem. Przywitał nas szwagier. Była również Halinka, która przyjechała z Zamościa do lasu na poziomki i maliny. Jak ostatni raz ją widziałem w czterdziestym siódmym miała wówczas niespełna półtora roku. Teraz przywitała mnie śliczna zgrabna dziewczyna. Szwagier się trochę jakby postarzał. Praca, przeżycia wojenne – przesiedział przecież w obozach od kampanii wrześniowej aż do końca wojny – sześć długich lat.
To robi swoje, to osobny temat i rozdział. Teraz pracuje w Zamościu jako portier, a w miarę sił i czasu wykorzystując swoje umiejętności para się stolarką.
Ucałowaliśmy się serdecznie i zmęczeni drogą usiedliśmy w izbie na ławie zajadając świeże czereśnie. Nadszedł stryj Stacho – wyszliśmy na zewnątrz, zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia. I tak wywędrowaliśmy w las. Jeszcze w czterdziestym siódmym był tu austriacki cmen­tarz wojenny z pierwszej wojny światowej, który Niemcy podczas drugiej wojny uporządkowali. Jak wówczas w czterdziestym siódmym opowiadał Stary Szymala, który kopał na tym cmentarzu groby, chowano ich po kilkunastu. Dziś po niemieckich grobach nie ma ani śladu. Pozostała tylko jeszcze jakaś jedna samotna mogiła partyzanta – leśnego człowieka z ostatniej wojny. Wróciliśmy do chałupy. Popatrzyłem w okno w kierunku wsi. Z dala drogą zmęczona upałem zbliżała się Walerka z Krzysiem. Nie będę opisywał powitania. Już po pierwszym dniu pobytu w Borowinie: wiedziałem, że muszę napisać reportaż. Sprężyłem się ostro. Włączyłem magnetofon.
– Walerka. Jak to było podczas wojny?!

c.d.n.

Udostępnij na:

Drugi notes z wierszami Stefanii z Ruszczykowskich Krosnowskiej cz. IV

Oto kolejna część drugiego notesu po mojej ukochanej Cioci Steni (właściwie powinnam pisać: babci). Ciocia, na cześć kuzyna Eligiusza Niewiadomskiego miała na drugie Eligia, chętnie podpisywała tym imieniem wiersze…

scan0025 scan0026 scan0027 scan0028 scan0029 scan0030 scan0031

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 38

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

WYZWOLENIE I POWRÓT DO WARSZAWY

Rano, gdy tylko zbudziłem się, wyszedłem na zewnątrz. Był dzień 16 stycznia. Naokoło panowała cisza. Detonacje dochodziły z bardzo daleka, ledwo słyszalne. Wyszedłem na ulicę. Brama koszar była na oścież otwarta, wartownika nie zobaczyłem, ale gacie na sznurze wisiały. Po dziedzińcu przebiegali w różne strony jacyś cywile niosący toboły. Zrozumiałem, że Niemców już nie ma. Wszedłem przez bramę, podbiegłem do sznura i zacząłem z niego zdejmować zamarznięte na deskę kalesony. Z trudem dały się oderwać od sznura. Musiałem je połamać, żeby zwinąć przynajmniej w rulon. Pobiegłem w kierunku wartowni. Po naciśnięciu klamki drzwi ustąpiły. We wnętrzu panował nieład. Stojaki po karabinach były puste, na podłodze walały się puste skrzynki po granatach i amunicji. Na parapecie okna leżała manierka, a tuż pod parapetem chlebak. Chwyciłem manierkę, zawijając ją w kalesony. Sięgnąłem po chlebak. Był ciężki. Stropiło mnie to na chwilę. Odchyliłem klapę chlebaka i zrobiło mi się gorąco. Spod klapy wystawały niebieskie guziczki zawleczek niemieckich granatów jajowych. Były poodkręcane. Sznurki zawleczek tkwiły w granatach, a jedna była zapięta na dziurkę od guzika pod klapą. Całe szczęście, że nie uniosłem chlebaka. Stałem chwilę bezradnie. Wyjąłem manierkę, odkręciłem korek i podsunąłem szyjkę pod nos. Poczułem zapach wina. Popatrzyłem na chlebak i na manierkę i na wszelki wypadek wylałem wino na podłogę.

Po wyjściu z wartowni zajrzałem do bunkra. Całe jego wnętrze było wyładowane niemal pod sufit amunicją karabinową. Ruszyłem w kierunku dziedzińca. Grupki ludzi z baraku, w którym znajdowała się kuchnia, wynosiły jakieś worki. Pobiegłem tam. W pomieszczeniu, gdzie musiał być magazyn, kilku ludzi ładowało do worków, co się dało. Wziąłem i ja z kąta pusty worek po mące, wrzuciłem do niego zdobyte kalesony i manierkę i zacząłem się rozglądać. Na dużym masarskim stole leżały jakieś kawałki mięsa. Wrzuciłem szybko jeden do worka. Gdy sięgałem po drugi, wyrwał mi go jakiś mężczyzna. W głębi na stole stała waga. Gdy sięgnąłem, jakaś ręka również sprzątnęła mi ją sprzed nosa. Między stołem a ścianą spostrzegłem skrzynki z pudłami kartonowymi. W kartonach znajdowały się brązowe paczuszki oklejone celofanem z nalepkami i napisem: „Roggen Eintopfessen”. Zrozumiałem, że są to zupy konserwowe w kostkach. Ukryty za stołem, w pośpiechu zacząłem ładować je do worka. Z trudem mogłem go teraz udźwignąć. Wychodząc z baraku, schwyciłem jeszcze menażkę leżącą na pieńku do rąbania mięsa i ruszyłem żwawo do domu. Bojąc się, żeby mi ktoś zdobyczy nie odebrał, omijałem krążących po dziedzińcu innych szabrowników.

Gdy wszedłem do mieszkania i wyładowałem worek, mama była oburzona. „Jak mogłeś? To kradzież!” Ale ojciec przyszedł mi w sukurs, odpowiadając: „Jaka kradzież?! A oni co? Skąd to mają? Myśmy dawali im podarunki?” Układałem więc spokojnie kostki, potem je policzyłem i gdy ojciec przetłumaczył przepis, okazało się, że dzięki mojej zdobyczy mamy zapewnione zupy co najmniej na dwa miesiące. Byłem bardzo zadowolony z siebie. Tylko ojciec trochę mnie potem zgasił: „Manierka wojskowa to rozumiem, zdobycz wojenna, ale te gacie to cię, Maćku, kompromitują.” Jednakże za dwa dni ojciec tę „kalumnię” odwołał, bo okazało się, że kalesony, w których wyszedł z Warszawy, rozlazły się całkiem w praniu i były jeszcze bardziej dziurawe niż te, które ja „zdobyłem”.

Głód mogliśmy teraz jako tako zaspokoić. Gorsza była sytuacja rodziców, jeżeli chodzi o palenie. Od dwóch dni papierosów nie można było dostać, a zapasów żadnych nie mieli. Ojcu wpadła do głowy genialna, jak się później okazało, myśl, żeby spróbować coś kupić w składach Monopolu Tytoniowego. Znajdowały się one niedaleko nas, za wąwozem. Poszliśmy tam obaj. Gdy znaleźliśmy się w pobliżu, do uszu naszych doszedł charakterystyczny chrzęst gąsienic i równocześnie zobaczyliśmy czołg z czerwoną gwiazdą na wieży. Jego lufa zwrócona była do tyłu. Wyglądało to jak by ktoś czapkę z daszkiem założył tyłem na przód. Czołg staranował bramę ogrodzenia Monopolu i wjechał do środka, a za nim zaczęli się wlewać ludzie. „Zdaje się, że kupimy bardzo dużo papierosów, i to za darmo”, powiedział ojciec. Po lewej stronie znajdował się duży, długi, ceglany magazyn z wysoką rampą. Czołg stanął przy rampie, a czołgiści w myszatych mundurach i futrzanych hełmofonach ładowali do wieży kartony z papierosami. Ojciec uśmiechnął się do nich i krzyknął głośno: „Zdarowo, bojcy!” „Zdarowo!”, odkrzyknęli uśmiechając się od ucha do ucha.

Magazyn roił się od ludzi. Momentalnie rampa, jeszcze przed chwilą pusta, została zapełniona skrzyniami z papierosami, wyciąganymi z magazynu. Trudno nam było udźwignąć dużą skrzynię. Mniejsze kartony, po 40 tysięcy sztuk machorkowych i haudegenów, były też ciężkie i niewygodne do niesienia. Ojciec został więc przy papierosach, a ja pobiegłem pożyczyć od sąsiadów sanki. Po kilku minutach byłem z powrotem. Czołgiści szykowali się właśnie do odjazdu. Nagle dał się słyszeć warkot nadlatującego samolotu i w chwilę potem klekot karabinu maszynowego. Dostrzegłem kątem oka załamane skrzydła sztukasa. Uskoczyłem za skrzynię z papierosami, ojciec przyciągnął mnie do siebie, a żołnierze przylgnęli do wieży czołgu od strony rampy. W tym momencie ze ściany magazynu zaczęły się sypać jak po sznurku odpryski cegieł. Jedna ze skrzyń na rampie rozprysła się w drobny mak, aż tytoń z papierosów utworzył obłok kurzu.

Samolot przeleciał nisko nad dachem, ogłuszając nas warkotem. Zamknięta klapa wieży czołgowej uchyliła się i najpierw ukazała się lufa kaemu, a potem żołnierz opierający długą podpórkę karabinu o wywietrznik wieży, ale samolot już zniknął i warkot ucichł. Czołgiści wgramolili się do wieży, na której szczycie pozostał tylko żołnierz z kaemem, czołg wykonał efektowny zwrot w miejscu, rozwalając przy okazji kawałek rampy, i ruszył w kierunku bramy. Pomachaliśmy żołnierzowi ręką, odkiwnął przyjaźnie i poprawił się na swoim miejscu, spuszczając nogi do wnętrza włazu.

„No, Maciek, nie ma osłony przeciwlotniczej, wracamy do domu”, powiedział ojciec. Wrzuciłem jeszcze do torby, którą przyniosłem, kilkadziesiąt paczek klubów, damskich i extrapłaskich i przytrzymując ją na sankach, które ciągnął ojciec, ruszyliśmy do domu.

 

Zdobycz była cenna, ale też trochę kompromitująca. Cóż było w owym czasie jednak robić — sytuacja wojenna. Dola wysiedleńców trochę nas w naszym sumieniu rozgrzeszała. Okazało się przy tym, że kartony po papierosach to wspaniałe łóżko dla Bronka, którego dotychczas mama układała nisko, na małej walizeczce. Teraz leżał w becie na kartonach na poziomie łóżka i był w nocy w każdej chwili w zasięgu matczynej ręki.

Ku zmartwieniu mamy postanowiliśmy z ojcem znów wyjść na miasto. Gdy przechodziliśmy koło szpitala, ojciec zdecydował się zajrzeć do środka. Weszliśmy do dużego hallu, kierując się na piętro. Na półpiętrze leżały na podłodze otwarte skrzynki z granatami o poodkręcanych zawleczkach, związanych do kupy drutem. Minęliśmy ostrożnie niebezpieczną pułapkę. W salach szpitalnych panował straszny bałagan: łóżka stały porozsuwane w nieładzie, pozbawione pościeli lub zarzucone brudną, nierzadko pokrwawioną bielizną. Na łóżku pod oknem leżał nowiutki mauzer z wylotem lufy zasłoniętym zielonym kapturkiem. Chwyciłem go, odryglowując zamek. W magazynku tkwiły trzy naboje. Wprowadziłem do lufy nabój, oparłem karabin na parapecie, kierując lufę w niebo

i przykładając kolbę do ramienia. W tym momencie ojciec chwycił za szyjkę kolby i przekręcił bezpiecznik. „Nie strzelaj! — krzyknął. — Zostaw to! Pomyśli ktoś, że tutaj są jeszcze Niemcy, i można w głupi sposób zginąć w dniu wyzwolenia.” Z żalem przyznałem ojcu rację, rozładowałem karabin, zabierając amunicję i kapturek z lufy na pamiątkę. Mauzera zostawiłem na łóżku.

Z sali zeszliśmy na dół. W przyziemiu znajdował się warsztat ślusarski. Ojciec załadował imadło, dwie laubzegi, kilka mesli, pilników, obcęgi i młotek do skądś wygrzebanego worka. „Po co?”, zapytałem. „W Warszawie przydadzą nam się te narzędzia bardzo, przecież teraz będziemy mogli już wrócić”, powiedział.

Odnieśliśmy zdobycz do domu i powtórnie wyszliśmy na miasto. W alei Wolności panowały pustki. Nieliczni przechodnie sunęli pod ścianami domów. Skierowaliśmy się ku II Alei. Gdy dochodziliśmy do ulicy Biegańskiego, poczuliśmy zapach spalenizny, a po chwili zobaczyliśmy dym wydobywający się z wypalonego wnętrza, gdzie mieścił się Soldatenheim. Jeden z mijanych przechodniów prawie biegł. Ostrzegł nas, żebyśmy uciekali w kierunku Jasnej Góry, bo na dworcu stoi pociąg z amunicją, który za chwilę może wylecieć w powietrze. Zastanawialiśmy się chwilę, czy nie lepiej szybko przejść ku alei Panny Marii i tamtędy od tyłu wrócić do domu, gdy nagle powietrzem wstrząsnęła potężna detonacja. Na ulicy zrobiło się ciemno. Po tej detonacji nastąpiła seria następnych eksplozji. Czy to pociąg wyleciał w powietrze, czy Niemcy nie dają jeszcze za wygraną i walą z armat? Jeżeli pociąg wyleciał, to nam już nic nie grozi. Eksplozje ucichły, więc ruszyliśmy dalej.

Przed bramą jednej z kamienic za Domem Księcia stała na chodniku skrzynka pełna konserw. Ważyła z kilkadziesiąt kilo. Podnieśliśmy ją i rąbnęliśmy kantem o chodnik. Rozleciała się na kawałki, a puszki rozsypały się aż na jezdnię. W tym momencie z bramy wyskoczyła jakaś elegancka kobieta i uderzając ojca pięścią w plecy, zaczęła krzyczeć: „Złodzieje! Złodzieje!” Wrzasnąłem na damę:

„Samaś złodziejka! To takie twoje, jak i nasze! Niemieckie!” Gdy ja kłóciłem się z babskiem, ojciec zdołał podnieść jedną puszkę. W tym czasie z bramy wyskoczyła kilku ludzi i puszki momentalnie zostały rozchwytane. Baba, klnąc jak nie przystoi damie, została sama nad deszczułkami po skrzynce. Przechodnie, których detonacje zapędziły do bramy, znikali teraz szybko, dzierżąc w dłoniach po kilka puszek baraniny. Nam, niestety, trafiła się tylko jedna.

Szliśmy dalej. Gdy byliśmy niedaleko ulicy Waszyngtona, zza węgła wyjechał odkryty samochód pancerny. Zza tarczy wystawała lufa karabinu maszynowego, a spoza niej widać było postacie dwóch radzieckich żołnierzy. Pokiwali nam rękami i samochód skręcił w kierunku Stradomia.

Na rogu alei Wolności i II Alei stał wbity w narożnik kamienicy wrak olbrzymiego tygrysa z lufą smętnie spuszczoną do dołu. W II Alei pośrodku stała dla odmiany wypalona pantera, obok której leżał z jednej strony na wpół spalony i częściowo rozjechany gąsienicą trup niemieckiego czołgisty, a kilkanaście metrów dalej — drugi wrak czołgu z wychylonym z górnego włazu trupem. Musiało tu być gorąco. Idąc w kierunku klasztoru, jeszcze kilkakrotnie mijaliśmy niemieckie trupy. Lokal obok fryzjera, w którym niedawno jeszcze mieściła się siedziba NSDAP, ział wypalonymi oczodołami okien. Spojrzałem w kierunku Jasnej Góry. Na wieży klasztoru łopotała na wietrze biało-czerwona chorągiew. Częstochowa była wolna.

Na drugi dzień sam wyszedłem na miasto. Zaskoczył mnie niesamowity ruch na ulicach. Sklepy były otwarte, choć towarów w nich nie widziałem. Poszedłem ulicą Orlicz-Dreszera. Na placu koło Katedry stał spalony niemiecki czołg. Na kamiennej barierze schodów katedralnych dostrzegłem gotową do strzału pięść przeciwpancerną, pod którą na trotuarze leżał trup niemieckiego żołnierza. Nie zdążył wystrzelić. Radziecki żołnierz był szybszy, prędzej pociągnął za spust. Na Małym Rynku znów niemieckie trupy. Jeden z nich leżał w zejściu do schronu przeciwlotniczego, jakich wiele w okresie okupacji Niemcy pobudowali pod Rynkiem.

Nagle poczułem dziwny skurcz w sercu. Na Rynku stało trzech ludzi w cywilnych ubraniach, z pistoletami maszynowymi, z biało-czerwonymi opaskami na ramionach. Czyżby powstańcy? Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że w Częstochowie wojna już się skończyła, Niemców nie ma, a ci trzej mężczyźni z opaskami i pistoletami to patrol miejskiej milicji.

Dużych zniszczeń na mieście nie było poza spalonym budynkiem „Renomy”, lokalem NSDAP i Domem Księcia, i oczywiście niemieckimi czołgami. Z satysfakcją odnotowałem, że nie ma zniszczonych czołgów radzieckich. Niemcy w mieście musieli zostać całkowicie zaskoczeni, tak jak ten strzelec przy pięści pancernej.

Niestety, byli i radzieccy polegli. Na placu Pierackiego na wprost cerkwi Św. Jakuba, po zachodniej stronie I Alei, widniało kilkanaście świeżych mogił z drewnianymi obeliskami i pięcioramiennymi gwiazdami. Tabliczki z dykty zapisane były rosyjskim alfabetem. Na każdej z mogił leżały świeże kwiaty. To mogiły tych, którzy swoim życiem okupili naszą wolność.

Wracałem do domu ulicą Pułaskiego i Sobieskiego. Za Domem Księcia skręciłem w kierunku ulicy Biegańskiego. Na tyłach Domu, za niskim parkanem, w ogrodzie, leżał na śniegu rozkraczony trup niemieckiego oficera, ubranego w elegancki wyjściowy mundur i nowiutkie buty z cholewami, lśniące, jak by były przed chwilą pastowane. Spojrzałem na swoje buty, w których wyszedłem z Warszawy — były szare ze zniszczenia i nie miały prawie wcale zelówek. Zapragnąłem tych oficerków. Ale przecież on nie żyje, tłumaczyłem sobie w myślach. Nie Nie zedrę ich z trupa!

Ruszyłem do domu, ciągle myśląc o tych pięknych butach. Chyba uporczywa myśl spowodowała, że poczułem iż w nogi jest mi bardzo zimno. Przecież tamtemu są nie-potrzebne. Ale co mama powie? Co ja powiem mamie?

Ale buty są tak piękne! Machinalnie zawróciłem. Przyspieszyłem kroku, wszedłem przez furtkę. Oficer leżał na boku, jego sztywne nogi rozkraczone były już inaczej. Jedna leżała płasko na ziemi, a druga sterczała ku niebu. Trup był bosy i tylko w kalesonach. Do domu wróciłem biegiem.

Jedyną myślą, która nas od 17 stycznia nie opuszczała, był wymarzony powrót do Warszawy.

Warszawiacy zachowywali się w Częstochowie jak mrówki w mrowisku, w które ktoś kij wsadził. Każdemu spotkaniu towarzyszyły pozornie stereotypowe pytania: „Kiedy pan wraca? Kiedy państwo jadą? Czy był już ktoś w Warszawie?”

Ponieważ ofensywa trwała nadal, na przejazd pociągiem trzeba więc było uzyskać specjalne zezwolenie. Przez Częstochowę szły transporty na front, który na szczęście był już poza nami.

Około 20 stycznia, idąc aleją Wolności, zobaczyłem niedaleko Domu Księcia tłum na chodniku. Zaintrygowany pobiegłem zobaczyć, co się stało. Gromada ludzi otaczała oficera w rogatywce i mundurze koloru khaki. Uśmiechnięty, coś opowiadał. Jego rogatywka była nieco inna niż te, które dotychczas widziałem. Była to bowiem rogatywka polowa z usztywnionym denkiem, którego rogi sterczały zawadiacko. Inny był też orzeł. Z szeroko rozpostartymi skrzydłami, bez korony — budził sensację. Gdzieś już tego orła chyba widziałem. Przypomniały mi się obrazki z Ilustrowanych dziejów Polski, które babcia miała w swojej bibliotece. Na jednym obrazku był grobowiec któregoś z królów polskich. Na płycie grobowca rozpościerał skrzydła właśnie taki orzeł.

Trudno się było przebić do tego żołnierza bliżej, tak zwarty tłum tworzyli otaczający go ludzie. Zdawało się, że rozedrą go na kawałki. Każdy bowiem chciał go dokładnie widzieć i niemal dotknąć. Przyznam się, że i ja też. Tłum ustąpił tylko trzem dziewczynom, które skądś zdobyły wiązanką kwiatów. Skorzystałem z okazji i wcisnąłem się bliżej.

Na rogach kołnierza oficer miał czarno-żółte paski artylerzysty, lśniący pas z koalicyjką, a przy pasie w pięknej nowiutkiej brązowej kaburze pistolet, który sobie co chwila wraz z pasem podciągał do góry. Postałem trochę w tłumie i wróciłem szybko do domu powiedzieć, że jest polskie wojsko.

Udostępnij na:

Przemeldowanie prababci Zosi

Po wprowadzeniu w powojennej Polsce przepisów o metrażu, nadmetrażu etc. prababcia Zosia musiała przeprowadzić się do swojego syna, a mojego dziadka Bronisława Piekarskiego, czyli piętro wyżej… przemeldowanie zosi

Udostępnij na: