Michał Stalski to nieżyjący już daleki kuzyn. Konkretnie wnuk Kazimierza Stalskiego, rodzonego brata mojej praprababci Julii ze Stalskich Piekarskiej, matki mojego pradziadka Ludwika Rocha Piekarskiego. jego wspomnienia znalazłam w Podkowiańskim Magazynie Kulturalnym (Nr 38). Oto druga i ostatnia część.
Michał Stalski
Podkowa Leśna — nowa metropolia?
Ciężkie śniegowe chmury naznaczone były każdej nocy łuną palącej się Warszawy. Przez Brwinów i Grodzisk każdego dnia przechodziły pociągi towarowe wywożonych do Niemiec mieszkańców ewakuowanej Warszawy. Trasę ruchu kolejki EKG w kierunku warszawskim skrócono do Opaczy, a więc na dziesięć kilometrów przed granicami Warszawy kończyła się komunikacja. Wielkie miasto przestało istnieć. Miasto, wobec którego Podkowa Leśna była przez lata sleeping town’em, odległą dzielnicą willową. To miasto–ogród, przyssane do stolicy, jak mucha do skóry lwa, dzisiaj samo zaczęło nabierać manier małego lwiątka, osieroconego co prawda, ale już samodzielnego. Swoista to była samodzielność i specyficzne maniery.
Jeżeli Podkowa Leśna liczyła w przedwojennym okresie tysiąc mieszkańców, to w listopadzie 1944 roku ilość osób, które tu żyły równała się co najmniej dziesięciu tysiącom. Wszystkie wille, budynki gospodarcze, szopy ogrodnicze pękały w szwach. Wody w studniach nie brakowało, karbid i naftę, z trudem, ale można było kupić. Najgorzej było z opałem. Żeby mieć węgiel, należało go kraść z bocznic kolejowych w okolicznych miasteczkach. Nie każdy miał na to siły, sprzęt pomocniczy i odwagę. Nie było rady; trzeba było wycinać drzewa. Wycinali je właściciele placów zalesionych i kto chciał na placach niegrodzonych. W Natusinie często słychać było jęk padających olbrzymich sosen na sąsiednim pustym placu.
Niewesoło było z żywnością. Pomimo wszystko, a może właśnie dlatego powstawała sieć nowych sklepików, restauracyjek i kawiarenek. Dostawcami artykułów spożywczych byli przeważnie właściciele gospodarstw wiejskich z okolicznych wsi, takich jak Owczarnia, Żółwin, Kanie, Otrębusy. No, i oczywiście zakwitł jak wrzos po ciepłym deszczu handel walutą, złotem i wszelkim dobrem doczesnym koniecznym do okrycia się przed potęgującym się mrozem. Wśród tych dziesięciu tysięcy mieszkańców świeżo upieczonej „metropolii” była garstka osób z bardzo dużymi pieniędzmi w walucie obiegowej i dewizach i znakomita większość posiadająca po jednej walizce jakichś najniezbędniejszych rzeczy i odrobinę pamiątkowej skromnej biżuterii. Zaczęła się rozgrywać rzecz o wyrównanie tego zróżnicowanego stanu posiadania. Stąd wzięły się liczne inicjatywy handlowe i usługowe. Fachowcy w określonym rzemiośle, często właściciele znanych firm warszawskich, zakładali mini warsztaciki zegarmistrzowskie, krawieckie, szewskie. Wszędzie był ruch, każdy miał klientów.
Ponadto wszystkich dręczyła niepewność nawet tego najbliższego jutra. Niemcy doskonale się orientowali co do liczebności uciekinierów z transportów, którzy znaleźli przystań w Podkowie i co do przekroju społecznego tego zbiorowiska. Przeważała inteligencja i to ta „najniebezpieczniejsza”: profesorowie wyższych uczelni, nauczyciele, adwokaci, lekarze, artyści. Toteż mundurowi i niemundurowi Niemcy konsekwentnie penetrowali wille, kawiarnie, restauracyjki, ulice gęsto zastawione straganikami z różnymi częściami garderoby. Miało to często charakter łapanki, rewizji, a niekiedy rekwizycji co cenniejszych obrazów, dywanów i mebli znajdujących się w willach stałych mieszkańców.
Niemcom też nie była obca świadomość przegranej, a więc byli okrutni, bezwzględni i kradli. Od łapanki, najczęściej do kopania rowów obronnych i dołów na stanowiska broni przeciwpancernej, można się było uwolnić wysoką opłatą w gotówce. Gorzej było, albo całkiem źle, gdy akcja przybierała charakter politycznej segregacji i wyłapywania „warszawskich bandytów”. Obciążającym dokumentem była warszawska kenkarta. Był to często wystarczający pretekst do wywiezienia do obozu karnego, szczególnie gdy chodziło o mężczyzn. Ponadto Niemcy przeczesywali Podkowę w poszukiwaniu osób, których nazwiska znali, i o których wiedzieli, że są to działacze polityczni podziemia lub dowódcy Armii Krajowej, lub innych podziemnych organizacji, obojętnie jakiej rangi. A takich osób było wiele. A więc codzienny trud i troska, by było co włożyć do garnka i do pieca, zagęszczone były atmosferą strachu przed trudnymi do przewidzenia wyczynami okupanta, To załamywało niejednego.
Oczywiście, około 90 procent „rezydentów” podkowiańskich miało kenkarty warszawskie. I w tym przypadku polska zaradność znalazła pole do skutecznego popisu. Najpowszechniejszym „sposobem” na zamazanie prawdy był stempel, na nowej kenkarcie, podkowiańskiej gminy, lub którejś z gmin okolicznych, stwierdzających zameldowanie na tutejszym terenie na wiele miesięcy przed wybuchem Powstania. W tym zakresie okazywali wielką pomoc urzędnicy różnych gmin. Jednak, wobec poważniej obciążonych politycznie lub rasowo, należało wykonać bardziej precyzyjny manewr osłaniający. Chodziło tu o wystawienie nowej kenkarty na zmienione nazwisko.
Atmosferę grozy, przynajmniej dla wtajemniczonych, potęgowała świadomość odpowiedzialności i jednoczesnej bezradności wobec dużej grupy rannych i chorych ukrytych po różnych podkowiańskich komyszach. W znakomitej większości byli to młodzi żołnierze Powstania Warszawskiego, przywożeni tu przez chłopskie furmanki, przeważnie z Obozu Pruszkowskiego. Punktem zbornym, który z czasem zyskał miano szpitala, była willa państwa Baniewiczów w Podkowie Głównej. Oczywiście, pięć czy sześć pokojów zamienionych na sale szpitalne nie mogło pomieścić wszystkich potrzebujących opieki lekarskiej. Właściciele większych willi, jeszcze nie do końca wypełnionych uciekinierami warszawskimi, przyjmowali po kilku lżej chorych. Ta zdrowa i czynna część społeczności podkowiańskiej miała trzy problemy do rozwiązania wobec rannych. Jak ich chronić przed Niemcami? Jak ich leczyć? Jak ich urządzić po wyzdrowieniu?
Ten pierwszy problem starano się rozwiązywać przez konspiracyjną komórkę podrabiającą ausweisy. Nie zawsze to zdawało egzamin, szczególnie wobec nieprzytomnych. Bez lekarstw, opatrunków i narzędzi chirurgicznych trudno było skutecznie leczyć, nawet przy tak ogromnym poświęceniu się kilku warszawskich i kilku miejscowych lekarzy. Cięższe przypadki odsyłano do prawdziwego szpitala w Pruszkowie, gdzie niezawodni doktor Stefen i doktor Jonscher przekraczali wszelkie ograniczenia w medycznej sztuce i ludzkiej odporności. Z wprowadzeniem w „normalne” życie ozdrowieńców bywało różnie. Wielu przywołanych z niebytu i wyrwanych z aberracji przegranej walki powstańczej nie uznawało tej krzątaniny podkowiańskiej za życie. Wyłaniał się problem ich psychicznej stabilizacji.
Popowstaniowy Natusin posiadał swoją specyfikę w rozwiązywaniu codziennych trosk trzydziestu stałych jego mieszkańców. Wynikała ona raz ze względnie przestrzeganego reżimu ujmującego w karby 24 godziny egzystencji tej zbiorowości, dwa z indywidualności przebywających tam osób. Reguły codziennego życia i współżycia zaproponowali moi Rodzice, elastycznie przystosowując się do korekt tego programu, wynikających albo ze zmieniających się sytuacji, albo interwencji „silnych osobowości”. Przecież ten cały koszmar trzeba było przeżyć r a z e m. Razem, to znaczy tak, aby pogodzić wszystkie silne, słabe i nieujawniające się osobowości i móc je widzieć, po trudach dnia, zgromadzone przy okrągłym stole i dwóch karbidówkach, względnie pogodne we wspólnej rozmowie.
Osobowości silne mówiły, słabe zadawały pytania, nieujawniające się milczały. Pomiędzy „silnymi” niekiedy zaobserwować można było niezgodność poglądów. Wtedy najczęściej wkraczała w rozmowę moja Matka, posiadająca dar osadzenia rzekomego problemu kpiarskim żartem lub oskrzydlając rzeczywiste dylematy swą ciepłą perswazją. Nie zawsze dawało to pożądany efekt. Ponadto grały tu niepoślednią rolę jedwabne nici sympatii i napięte postronki antypatii łączące poszczególne osoby. Gdzież ich nie ma, gdy przycicha strach, głód i niewyspanie ?!
Prezesem „Klubu Szyderców” był Włodek, mój Brat, nieustępliwie przeciwstawiający się wszelkim rygorom i poważnym debatom. Robił to od niechcenia, mimochodem i zawsze na wesoło. To „motyle” pojmowanie naszej bieżącej egzystencji jednało mu wielu zwolenników, szukających okazji do uśmiechu, choć na chwilę. W ten sposób „Klub Szyderców” często zmieniał swoich członków, a niezachwiany jego „prezes” zawsze był gotów przyjąć nowych adeptów swej filozofii „bez dogmatu”.
Uciążliwość ciasnoty i stłoczenia dawała znać o sobie w różnych sytuacjach. Na przykład kolejność rozbierania się do snu w pokojach męsko–damskich; najpierw panie, później panowie, ale już przy zgaszonej świecy.
Nikt z grona „rezydentów” natusińskich nie ubywał, natomiast zdarzało się, że odwiedzali Natusin przelotni goście na dwie, trzy noce. Każde przywitanie nowego gościa było radosne, bo była to afirmacja uciechy z jeszcze jednego ocalałego istnienia, z jeszcze jednej znajomej twarzy. Na stole pojawiał się chleb pieczony w Natusinie i mleczna kawa. Zaraz potem zaczynały się „ruchy przesiedleńcze”, czyli zacieśnianie dotychczasowych legowisk tak, aby można było ulokować nowy siennik. Po opadnięciu fali podniecenia wynikłego z pierwszego przywitania, dalszy przebieg rozmowy niósł ze sobą często smutek i grozę. Na liczne pytania, nowoprzybyły odpowiadał niekiedy, albo często: „zabity w walce, umarł w piwnicy, zaginął, wywieziony”.
Upamiętniły mi się trzy „wizyty”. Profesor Władysław Kowalenko, dyrektor Instytutu Morskiego, którego byłem studentem, odwiedził nas, a przede wszystkim profesora Ocioszyńskiego, współzałożyciela Instytutu. Nie tyle pytał „co dalej”, ile wlewał w uszy wdzięcznego słuchacza projekty utworzenia nowej uczelni w Gdańsku zaraz po wyzwoleniu. Gmach, skład wykładowców, nowy program nauczania, zasady przyjmowania studentów… Oczywiste było, że należy to właśnie robić, a chodzi tylko o ustalenie szczegółów… Była to dla mnie imponująca lekcja niezachwianej postawy i przemyślanej decyzji.
W parę dni później zjawił się kuzyn mego Ojca, senior rodu Piekarskich, wuj Franciszek. Wielki klerykał, z racji prowadzenia przez dziesiątki lat największego w Warszawie sklepu z dewocjonaliami na Krakowskim Przedmieściu. Miał posturę biskupa i tajemniczość mnicha należącego do kongregacji o najwyższym stopniu wtajemniczenia w sprawy pozaziemskie. Z kamienną twarzą obwieścił nam, kto został zabity, kto umarł z ran i zażądał cichego kąta do modlitwy i snu.
Jego wściekłość, a nasze rozbawienie nie miało granic, gdy rano następnego dnia okazało się, że zginęła jego sztuczna szczęka zawinięta na noc w chusteczkę. Zostałem zaangażowany do poszukiwań. Okazało się, że wcisnęła się pod cudzy materac. Tego samego rana, nikomu nie patrząc w oczy, wuj Piekarski wyjechał, bardziej rozżalony, niż skonfudowany. Oberwało się nam, młodym od Ojca za te niewczesne prześmieszki.
Zjawienie się pana Adama, kolegi Włodka z wojska i z konspiracji było potężnym wstrząsem dla wszystkich. Człowiek z wypalonymi włosami, brwiami, rzęsami i jednym okiem zaklejonym jakąś czarną mazią. Przyszedł na piechotę z warszawskiej Ochoty. Tam właśnie skrył się przed Niemcami w piwnicy jednego z domów. Walczył w Powstaniu. Nie chciał iść do obozu. W nocy, podczas gdy spał, Niemcy podpalili dom. Uciekł, kładąc się w kałuży, by ugasić tlący się kombinezon. Był w szoku, a ponadto świadom swego straszliwego wyglądu, dlatego nie korzystał z żadnego środka lokomocji.
Kąpiel, obmywanie oparzelin, ostrożne karmienie. Aby do następnego dnia. Przyszedł doktor Jonscher. Po zdjęciu ohydnej i tajemniczej grudy zalepiającej oczodół okazało się, że źrenica jest uszkodzona. Na ile? — tego bez odpowiedniej aparatury nie można było stwierdzić. Nie było mowy o oddaniu pana Adama do szpitala. Nie chciał. Bał się. Szok jeszcze nie minął. Został w Natusinie.
Zdarzały się również „odwiedziny” niepożądane i zgoła nieoczekiwane; żandarmeria przetrząsająca dom pod jakimkolwiek pretekstem i w nigdy niewiadomym celu. Nie doświadczaliśmy tego zbyt często, bowiem Natusin położony był na uboczu Podkowy i na najdalszym końcu Brwinowa. Pamiętam jedne z tych „odwiedzin”, które o mały włos, a skończyłyby się tragicznie.
Kontrolne spojrzenie przez okno pozwalało ustalić, kto wszedł na teren posesji. Jeżeli byli to Niemcy mundurowi, pierwszym posunięciem zabezpieczającym było krycie się młodzieży, a szczególnie mężczyzn w rezerwowej piwniczce. (Dziesięciu w wieku „poborowym” to chyba za dużo, jak na jeden dom). Owego dnia byli to żandarmi, a więc młodzież w mgnieniu oka znalazła się w piwniczce, zamykanej klapą w posadce przedpokoju. Klapa zakrywana była grubym dywanem. Tym razem półkolisty uchwyt klapy nie spadł w przeznaczoną dla niego żłobinę. Drzwi otworzyła moja Matka, ubrana jak zawsze w ciągu dnia w gospodarski fartuch. Żandarmów było trzech. Pierwszy z nich, po wejściu do przedpokoju, potknął się o wystający uchwyt klapy. W tym momencie moja Matka ostrym tonem zażądała powrotu Niemców na zewnątrz i wytarcia nóg o słomiankę. „Tu są czyste, wyfroterowane posadzki” — pohukiwała władczo. Niemcy, widząc schludną Hausfrau, zawrócili potulnie na słomiankę. Chodziło właśnie o te pół minuty, żeby móc kopnąć wystający uchwyt i wgnieść go w przypisane mu leże. Niemcy obszukali dom i odeszli, dziwiąc się obecności prawie tylko samych kobiet. „Rodziłam same córki” — wyjaśniła Matka w tonie porozumiewawczego rozgoryczenia.
W czynne życie, dostępne w warunkach listopada 1944 roku, pchnęła mnie moja Matka. Dostrzegła moment zwrotny w moim zachowaniu się i nie wchodząc ze mną w dłuższą pogwarkę zadała mi pytanie: „Pomyśl, jakiego kroku mogłaby się spodziewać z twojej strony pani Drescherowa? Czego by od ciebie oczekiwała, za co mogłaby się pochwalić?”. To było dobre pytanie. Łatwo mi przyszło na nie odpowiedzieć. Szpital! Opieka nad tymi najbardziej potrzebującymi pomocy!
Przełom listopada i grudnia obfitował w sytuacje wymagające zajęcia natychmiastowej postawy. Ten imperatyw nie tyle dotyczył mnie, co bliskich mi ludzi, z którymi się identyfikowałem. Jakże więc nie baczyć, co robią inni i w jaki krąg osądów i działań wciągają mnie samego? Raczej wciągnęliby, gdyby nie…
Jednym z moich podopiecznych w szpitaliku państwa Baniewiczów, gdzie pracowałem jako sanitariusz, był ciężko ranny w Powstaniu pan Antoni T.. Przywieziony w stanie beznadziejnym z racji upływu krwi i gangreny lewej nogi, przeszedł dwie operacje, w tym amputację tejże nogi powyżej kolana. Pan Adam, kolega Włodka z ZWZ w roku 1940 i Włodek często go odwiedzali w szpitalu. Pan Antoni, nazywany w Powstaniu „Wisusem”, bo taki nadano mu pseudonim z racji jego odważnych i nieco łobuzowatych wypadów na Niemców, przestał majaczyć zaledwie od paru dni i można z nim było przeprowadzić wywiad na temat jego rodziny lub przyjaciół, którzy mogliby zaopiekować się nim po wyjściu ze szpitala. Kaleka! — a więc sprawa kul, bo o protezie nie mogło być mowy. Antoś–Wisus niechętnie podejmował temat, twierdził, że jego rodzina mieszka pod Łomżą, bliższych szczegółów nie podawał. Dałem spokój tym rozmowom czekając, aż chory przyjdzie do siebie. Antoś coś ukrywał. Co? — tego nie wiedzieliśmy. Każdy może mieć w swym życiorysie wstydliwe epizody. Wnet Antoś został „przesiedlony” do Natusina za zgodą tutejszego gremium.
Koniec grudnia 1944 roku. Na niebie zaczęły się ukazywać zwiadowcze samoloty, ale o dziwo, nie niemieckie! „Eksperci” posiadający lornetki twierdzili, że to maszyny radzieckie. Pomruk ciężkiej artylerii frontowej stawał się wyraźniejszy. Front zbliżał się ku nam. Zaczęto snuć mnóstwo dociekań i przypuszczeń. Społeczność natusińska zaczęła stopniowo popadać w euforię.
Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Jest to okres rozbudzonych od nowa nadziei, skrytych lub ujawnianych radości, które nachodzą człowieka nawet bez wyraźnej przyczyny, bez określonego powodu. Kobiety natusińskie pod przewodnictwem mojej Matki zajęły się przygotowywaniem uwzniaślającej oprawy wnętrz i odświętnego jadła. Kilkunastu rezydentów natusińskich zostało zaproszonych przez moich Rodziców na wigilijną wieczerzę. O wszystko w zaopatrzeniu było trudno, a o to, co było najłatwiej, to jest o choinkę, wybuchł zażarty spór. Wyłonił się problem, jak daleko można się posunąć w proteście przeciwko zgnojeniu okupacyjnemu, by nie budzić zastrzeżeń wobec… siebie samego? Spalona, pusta Warszawa, dziesiątki tysięcy mogił, a my tutaj…? Tak, obchodzimy święto kościelne, ale nie festyn religijny. Stanęło na tym, że będzie prosty chojak przy stole wigilijnym, ale nieudekorowany i nieoświetlony.
Specyficzny był nastrój tej wieczerzy wigilijnej. Przyszedłem zasiąść do niej nieco spóźniony. W szpitalu musiałem podzielić się opłatkiem z „moimi chorymi”. Już wyzwolony od pierwszego wzruszenia, chłodnym okiem patrzyłem na swych współbiesiadników przy stole natusińskim.
Łamanie się opłatkiem… Matka dzielnie zainicjowała i przebrnęła przez ten symbol religijny i zarazem przez ten akt osobistego przekazu, patrząc każdemu z osobna w oczy i prosząc wzrokiem, by nikt się nie rozpłakał. I wszyscy zdzierżyli, tylko Antoś–Wisus podejrzanie zachlipał, tłumacząc się potężnym katarem. Zaraz potem wszyscy, brnąc poprzez swe zmieszanie, uwzięli się chwalić zupę grzybową z łazankami, czyniąc sztuczny rejwach. A stały trzy nakrycia, przy których nikt nie siedział. Tyle bowiem brakowało osób, należących do najbliższej rodziny tego gremium natusińskiego. Wysoka fala sztucznej swobody, czy nawet wesołości opadła nagle jak na nurcie, na którym otwarto śluzę i wszyscy na się spoglądać zaczęli nieporadnie, bacząc jeden na drugiego, kto wpierw poda nowy obojętny temat do rozmowy.
Odniosłem wrażenie, że cały szereg osób czuje się niezręcznie, żałując uczestnictwa w tym zbiorowym uroczystym posiłku, który miał działać jak katharsis, a pełnił funkcję katalizatora nieodreagowanych stresów.
Wreszcie, po tartym maku i kompocie, które musiały zastąpić wszystkie bakalie, Ojciec ruszył do fortepianu, by zagrać kolędę. I rozległ się zgodny, wyzwalający śpiew o tym, jak to Bóg się rodzi i wszelka moc truchleje… A ja miałem w głowie te moce, co do których pragnąłem, aby jak najszybciej „struchlały”. Czy mogłem wiedzieć, że przyjdzie mi się zetknąć z innymi, nieznanymi mi wtedy mocami, które „truchleniu” łatwo nie będą się poddawać?…