Archiwum kategorii: Przybytkowscy

O czym szumią listy, czyli wiedza o przodkach tkwi w epistolografii

Listy, które zachowały się po naszych przodkach, krewnych czy przyjaciołach rodziny mogą odkryć przed nami niespodziewane historie. Choć, jak to bywa w przypadku papieru, przyjmie on wszystko. Codzienne rozterki, tęsknota za mamą, babcią czy siostrą. Jaka wiedza wypływa z rodzinnych listów?

O tym, że listy to kopalnia wiedzy o człowieku wiadomo od dawna. Według badaczy list jest prawdopodobnie tak stary, jak stare jest samo pismo. W końcu to po prostu pisemna wiadomość sporządzona wtedy, gdy nie można porozmawiać z kimś twarzą w twarz. Czyż nie listy stanowią dużą część Biblii? Czyż to nie list świętego Pawła do Koryntian czytany jest podczas ślubu i cytowany jako najpiękniejsze słowa o miłości? „Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał, stałbym się jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący. Gdybym też miał dar prorokowania i znał wszystkie tajemnice, i posiadał wszelką wiedzę, i wszelką [możliwą] wiarę, tak iżbym góry przenosił. a miłości bym nie miał, byłbym niczym.”

Fałszerstwa kontra oryginały

Listy to jednak nie tylko wspaniałe słowa, czy historie, ale… kopalnia wiedzy o człowieku i jego stosunkach rodzinnych. Oczywiście pod warunkiem, że… są autentyczne. Historia zna już bowiem kilka fałszerstw. Do najsłynniejszych należy sprawa rzekomych listów Chopina do Delfiny potockiej, którym w swoim czasie Jerzy Maria Smoter poświęcił całą książkę zatytułowaną „Spór o listy Chopina do Delfiny Potockiej”. Udowodnienie fałszerstwa sprawiło zresztą zawód wielu osobom, które chciały wierzyć, że nasz, tak na wskroś polski kompozytor, był nie tylko wrażliwym i umuzykalnionym romantykiem, ale też zwyczajnie jurnym chłopem lubiącym seks. Cóż… fragment jednego z listów brzmiał bowiem: Ty dla mnie wrotami raju jesteś, dla Ciebie sławy, twórczości, wszystkiego się wyrzeknę. Wolę nic nie tworzyć, byle się z Tobą położyć, ja zawsze najwierniejszy Fryc, co mocno tęskni do Twych cudnych cyc!!! Wiem, że kochasz mój dzyndz i jaja, a po tej dysertacji i szanować musisz, bo nie tylko nam rozkosz sprawiają, ale i mojej twórczości są źródłem. Niestety… Paulina Czernicka, która twierdziła, że jest właścicielką listów, poproszona o dostarczenie badaczom oryginałów poinformowała, że zostały one jej skradzione. Listy badano pod kątem autentyczności i stwierdzono, że jedynym faktem, który za tym przemawia jest ich styl, ale ten Czernicka mogła zaczerpnąć z innych listów Chopina. Poza tym nie zgadzają się daty spotkań i inne wydarzenia w listach opisane.

Na szczęście Delfina Potocka była też kochanką Zygmunta Krasińskiego, a ich korespondencja miłosna jest już na pewno prawdziwa. Pełna wzniosłych słów, pokazujących tęsknotę poety do kobiety, która uchodziła za najpiękniejszą niewiastę swojej epoki. Krasiński pisał bowiem: Czymże list Twój każdy, jeśli nie Tobą, ale Tobą pod tym kształtem. Dlaczegóż nie mogłabyś i pod innym mi się objawić? Dlaczego by Twoja postać nie zdołała powtórzyć się tysiąc razy, polecieć do mnie przez fale powietrza jak światło, jak magnetyzm? Dialy, dziś wieczór ja czekam na Ciebie. Czy przyjdziesz w płaszczu błękitnym i białej sukni, czy przyjdziesz do mego pokoju, kiedy ja sam będę, kiedy powiem: „Pokaż mi się, Dialy!” – Ukażesz mi się cicha. Krasiński nie planował z Delfiną, gdyż małżeństwo uważał za grób miłości. Zapewne swój listowny romans z nią traktował jako swoiste „życie pozagrobowe”, gdyż do dziś zachowało się jego 3500 listów do Potockiej, które powstały na przestrzeni 10 lat.

Cztery wersje odpowiedzi Kozaków

Do dziś trwa spór, czy prawdziwym jest list Kozaków zaporoskich do Sułtana. Rzekomo podpisany przez atamana koszowego Iwana Sirkę wraz z „całą Siczą Zaporoską” ma stanowić odpowiedź na ultimatum sułtana osmańskiego Mehmeda IV. Sułtan nakazywał Kozakom poddać się mi dobrowolnie bez żadnego oporu i nie kazać mi się więcej waszymi napaściami przejmować. W odpowiedzi Kozacy napisali mu: Ty, sułtanie, diable turecki, przeklętego diabła bracie i towarzyszu, samego Lucyfera sekretarzu. Jaki z ciebie do diabła rycerz, jeśli nie umiesz gołą dupą jeża zabić. Twoje wojsko zjada czarcie gówno. Nie będziesz ty, suki ty synu, synów chrześcijańskiej ziemi pod sobą mieć, walczyć będziemy z tobą ziemią i wodą, kurwa twoja mać. Kucharzu ty babiloński, kołodzieju macedoński, piwowarze jerozolimski, garbarzu aleksandryjski, świński pastuchu Wielkiego i Małego Egiptu, świnio armeńska, podolski złodziejaszku, kołczanie tatarski, kacie kamieniecki i błaźnie dla wszystkiego, co na ziemi i pod ziemią, szatańskiego węża potomku i chuju złamany. Świński ty ryju, kobyli zadzie, psie rzeźnika, niechrzczony łbie, kurwa twoja mać.

O tak ci Kozacy zaporoscy odpowiadają, plugawcze. Nie będziesz ty nawet naszych świń wypasać. Teraz kończymy, daty nie znamy, bo kalendarza nie mamy, miesiąc na niebie, a rok w księgach zapisany, a dzień u nas taki jak i u was, za co możecie nas w dupę pocałować!

Historycy skłaniają się do tego, że jest to najprawdopodobniej znacznie później napisana mistyfikacja. Do dziś zachowała się bowiem tylko kopia pochodząca z XVIII wieku. Ukraińcy w opracowaniach podają zresztą cztery wersje treści listu, z których każda w tym języku w pewnych fragmentach przezabawnie się rymuje. Na szczęście całość, nawet jeśli jest mistyfikacją, pokazuje jak wymyślne przekleństwa stosowano przed wiekami.

O czym pisał Król

Prawdziwa jest natomiast korespondencja Jana III Sobieskiego do Marysieńki. Tu widzimy prawdziwą miłość i pożądanie, gdy król pisze: Teraz dlaczego mię rozłącza z Wcią sercem moim, trudno się jego świętej badać woli, mam jednak w Nim nadzieję, że widząc wszystkie skrytości serca mego. nie dopuści na mnie tego, czego bym znieść nie mógł bez obrazy podobno Jego samego. Nie zabijajże mię tym, moja duszo jedyna, więcej; bo o tym myśląc, przed czasem najokrutniejszą przyszłoby umierać śmiercią. Ja, jeślim kiedy zgrzeszył przeciwko Wci memu sercu, przepraszam uniżenie, całując milion razy w śliczne nóżki. Z listów dowiadujemy się też co nieco o rodzinie i stosunkach w niej panujących. Pewnym jest, że Fanfanik – stanowił „oczko w „głowie” monarchy: Fanfanowi nieborakowi wszyscy kłaniają, a ja go z duszy obłapiam i całuję. Niech mu P. Bóg da zdrowie, jeśli to będzie z chwałą jego świętą.

Sporo jest o kontaktach dyplomatycznych z obcokrajowcami. Jednym z nich był Jerzy Fryderyk ks. Waldeck, który w 1683 dowodził wojskami bawarskimi w bitwie pod Wiedniem. Król pisał o nim: Waldeck przyjechał także w godzinę jakąś po księciu lotaryńskim. (…) Naprzód nie chciał pić inszego wina, jeno mozelskie z wodą, i to wody bardzo siła; jakoż cale nie pija. Rozochociwszy się jednak, pił i węgierskie. Ów Taff, co był posłem od niego na mojej elekcji, był też z nim, i zda mi się, że jest we wszystkim Robakowskim, i często mu do ucha szeptał i aby był nie pił, przestrzegał; ale się zaś i sam stróż upił, i samże potem ochoty dodawał. Gdy już sobie tedy podpił książę, po różnych komplementach pytał, jako się zowie po polsku ojciec i brat. Powiedziano mu. Tedy (jako owo ks. arcybiskup gnieźnieński zwykł czynić) powtórzył to z pięćset razy, pokazując na mnie: „To ojciec, a ja syn, a wy bracia moi”. Na Fanfanika zaś coraz, że „ten wprzód i tamci trzej, a ja piąty”. To znowu w moment zapomniał, jak ojciec po polsku. To tak tego było przez kilka godzin.

Listy ze szkoły

Myliłby się jednak ktoś, kto by myślał, że tylko listy wielkich przynoszą wiedzę o świecie, historii czy dawnych obyczajach. W 2005 roku z posiadanych przeze mnie listów do rodziców pisanych w latach 1922-24 przez Zbigniewa Piekarskiego powstała książka „Dziewiętnastoletni marynarz”. To opowieść o Szkole Morskiej w Tczewie uważanej za kolebkę polskich nawigatorów. Czytając je poznajemy rzecz jasna autora i jego rodzinę, ale przede wszystkim życie w szkole morskiej oraz dalekomorskie podróże pierwszym historycznym polskim statkiem szkolnym „Lwów”. Listy są jednym zachowanym zbiorem epistolograficznym dotyczącym szkoły morskiej i stanowiącym komplet obrazujący codzienne życie w nowej placówce edukacyjnej na odrodzonych ziemiach polskich. Ich autor pisał: Mamy tu takiego drugiego kapitana Maciejewicza, który przez nas jest pospolicie zwany „Macają”, wydziera się on od rana do nocy przez tubę, która bardzo przypomina rurę od samowara. Zdarzył tu się taki wypadeczek. Jeden z uczni siedział na pokładzie i zwijał linę w kółka, a tymczasem „Macaja” nastąpił mu z tyłu na linkę tak, że ten nie mógł jej wyciągnąć, nieodwracająca się więc krzyknął: „Złaź z linki gówno sobacze”, a „Macaja” na to: „Ty sam gówno sobacze” i poszedł sobie dalej.
Dziś trzech jegomości dostało karne roboty. Jeden wymył WC, drugi umywalnie, a trzeci oczyścił dzwon co wcale do przyjemnych rzeczy nie należy. Wszystko tylko za to, że spóźnili się na zbiórkę.

 

(…) Od tygodnia z górą, jak to pewnie wiadomo Tatusiowi z moich pocztówek, jestem na „Lwowie”. W podróży od Gdyni do Dunkierki widziałem wiele rzeczy nieprawdopodobnych, jak na przykład, pranie bielizny w naczyniach, w których w czasie obiadu roznoszą zupę dla emigrantów, lub rzyganie do tych samych naczyń, których miedzy innymi tak samo jak i talerzy, kubków i łyżek nigdy nie myją tylko wprost opłukują, tak że siadając do stołu można już wiedzieć co będzie na obiad lub kolację. Tak samo niewiarygodną rzeczą może się wydawać wydanie nam żywności na dwie doby w postaci ½ bochenka chleba i kawałka surowej i słonej jak pies kiełbasy długości 6-7 centymetrów. Po drodze z Dunkierki do Cherbourga zatrzymywaliśmy się w Arras, Amiens, Rouen, Medizon i Serqigny mogliśmy zwiedzić to miasto gdyż w każdem zatrzymywaliśmy się na 3-5 godzin. W Rouen mieliśmy na przykład możność obejrzenia sławnej katedry z grobami Joanny D’Arc i Ryszard Lwie Serce i wielu innych sławnych kardynałów i monarchów. W Dunkierce jest wspaniały port cały podzielony na oddzielne baseny odgrodzone jeden od drugiego ruchomymi mostami, które przy nadejściu statku bez szumu powolutku się przekręcają i pozostawiają wolne przejście dla statku.

Od razu po przeczytaniu tych fragmentów widać jak zmieniła się obyczajowość. Gdyby dziś na szkolnym statku odbywało się „pranie bielizny w naczyniach, w których w czasie obiadu roznoszą zupę dla emigrantów, lub rzyganie do tych samych naczyń” natychmiast wkroczyłby Sanepid.

 

Jednym z bohaterów listów jest Mamert Stankiewicz, któremu Karol Olgierd Borhardt poświęcił książkę „Znaczy kapitan”. U Zbyszka Mamert był bohaterem historii, która miała miejsce po przybyciu statku do portu w Londynie: Zdarzył się na „Lwowie” ciekawy wypadek. Mianowicie znaleziono na statku parę butelek koniaku w czasie rewizji celnej, a że groziło to grubą karą (którą już statek zapłacił), więc komendant chciał się dowiedzieć czyj to koniak. Na ogólnej zbiórce odezwał się do nas kandydatów i załogi w ten mniej więcej sposób: „Celnicy chcą znaczy wiedzieć, kto to chował koniak, więc proszę się do mnie zgłosić i powiedzieć mi znaczy jego nazwisko. Jeśli się znaczy nikt nie zgłosi, to będę musiał wyznaczyć.” Kogo to on chciał wyznaczyć nie wiem, ale my zrozumieliśmy, że to on chce zwalić na kogoś całą winę. Zaczęły się rozmowy na ten temat, doszły one do uszu Mamerta, a ten, nie chcąc widocznie z nami zadzierać (już były dwa strajki), zapłacił sam karę.

Listy to także zagadka dla genealoga, kim są postaci, które wymienia? Zbyszek w jednym z listów pisał: Ukłony Bankowcom, Jagusi i Pelci. Pannie Waci szczególne ukłony. Niech się raz ucieszy! Co tam! Dopiero inne rodzinne listy pomogły mi odkryć, że Jagusia i Pelcia były córkami znajomych moich pradziadków. Niestety kim była panna Wacia – nie wiem do dziś.

Listy z więzienia

Listy pisano nie tylko ze szkoły, czy pola walki, jak w przypadku Jana III Sobieskiego, ale tez i z więzienia (i do więzienia), choć pamiętać należy, ze to zawsze osobliwa korespondencja, gdyż zawsze podlega cenzurze! Z takiej korespondencji między moją stryjeczno-stryjeczną babką Stefanią z Ruszczykowskich Krosnowską, a jej matką Zofią ze Skrzyneckich Ruszczykowską mogłam ułożyć całą historię więziennej odsiadki tej pierwszej, która trafiła do Fordonu jako wróg narodu. Była powstańcem warszawskim – żołnierzem Armii Krajowej i powstańcem warszawskim. Stefania pisała do matki z więzienia w Fordonie: Dostałam zezwolenie na złożenie listowne zeznań w sprawie wymordowania przez Niemców moich rannych w szpitalu – sprawiło mi to przyjemność, bo czułam, że biorę żywy udział w życiu społecznym, że nie jestem wyrzucona poza nawias. (…) Martwię się Tobą Tusieńko – wiem, że zawsze biedniejsi są ci, co zostają. Uwiezioną w Fordonie córkę Zofia Ruszczykowska starała się wszelkimi siłami uwolnić. Zachowała się nawet wizytówka inżyniera Zasława Malickiego, do którego najwyraźniej zwróciła się z prośbą o pomoc, gdyż na odwrocie wizytówki widnieje odręczny list (a więc znów list!) skierowany do „Ob. Mjr. Inż. Aleksandra Wolskiego”, ówczesnego dyrektora Departamentu IV Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego.

Kolego! Proszę was bardzo, abyście zechcieli łaskawie przyjąć i w miarę możliwości przychylnie załatwić ob. Ruszczykowską, moją znajomą, która ma zmartwienie rodzinne. Łączę pozdrowienia i serdeczny uścisk dłoni. Z. Malicki. Nie wiadomo jednak jak wyglądała rozmowa z Wolskim, ani nawet czy Zofii Ruszczykowskiej udało się do niego trafić. 9 marca 1946 roku śmiertelnie potrącił ją przejeżdżający ulicą Rakowiecką samochód. W ostatnim liście do brata, napisanym i wysłanym na dzień przed śmiercią, opisała swoją wizytę u córki w więzieniu. Sprawa Steni jest na dobrej drodze i wiem, że wywiezienie nie wpłynie gorzej na pomyślne jej zakończenie. Meczę się jednak, że tak się jeszcze ciągnie. Gdy się dowiedziałam gdzie jest, zaraz wyszykowałam solidną paczkę i wyjechałam. Droga była szalenie męcząca – w wagonie byłam 16 godzin. Z Bydgoszczy do Fordonu jest blisko i jechałam wygodnie w jedną stronę koleją, w drugą wspaniałym autobusem. Stenię widziałam. Jest dobrej myśli, trzyma się dzielnie. W drugą stronę 

jechałam znów nocą, było zimno, więc jeszcze dziś kaszlę i mam silną chrypkę. Paczki można wysyłać pocztą, więc jeszcze dziś wysłałam dwie… Gdy jej córka pisała do niej list i donosiła, jak bardzo martwi się o matkę nie wiedziała, że matka zwana przez nią Tusieńką już nie żyje. Zresztą obie paczki dotarły do niej do Fordonu już po śmierci matki. To o nich wspominała w liście Stenia pisząc dwa miesiące później: Paczkę świąteczną dostałyśmy w porządku. Byłyśmy wzruszone sercem – palemka i baranek do dziś dnia stoją na stole w celi.

Listy z podróży sanatorium

Najczęstszą przyczyną pisania listów jest… rozłąka. A tak to już jest, gdy ktoś wyrusza w podróż. W 2013 roku z listów pradziadka Antoniego Adamskiego do prababci Leokadii Karoliny z Przybytkowskich stworzyłam z mężem Zacharjaszem Muszyńskim, który jest aktorem, spektakl „Listy do Skręcipitki”. Spektakl opowiada nie tylko o miłości nadawcy do adresatki, ale jest też opowieścią o tęsknocie za ojczyzną i postrzeganiem jej przez autora. Grany wielokrotnie, w 2018 roku z okazji stulecia odzyskania przez Polskę niepodległości, był lekcją historii dla rzeszy gimnazjalistów i licealistów, którzy przez pryzmat opowieści o parze zwykłych ludzi uczyli się, ile dla przeciętnego Polaka znaczyła kiedyś ojczyzna i jak stawał w obronie jej imienia. Pradziadek pisał bowiem:

Towarzystwo marne, sami Kacapi – kolejarze. Zdążyłem już jednemu nawymyślać. A stało się tak: jest tu jedna panna dosyć inteligentna, z którą ja się zaznajomiłem. Otóż spacerowałem z nią, ja rozmawiałem po polsku, ona zaś pytała się o wyrazy, których nie rozumiała. Po drodze przyłączył się do nas jakiś drab, zaczął rozmawiać z nami po rosyjsku i słysząc, że ja mówię po polsku, odzywa się do tej panny, że on ze wstrętem słucha polską mowę! Karolciu! Szatan mnie od razu opanował! Wiesz jaki ja jestem gwałtowny. Zwymyślałem go strasznie! Plunąłem mu w oczy i w końcu namówiłem wszystkich, co koło mnie siedzą przy obiedzie, żeby nie chcieli z nim siedzieć. I trzeciego dnia Kacap sam przeniósł się na inny stół. (lipiec 1913)

Po wybuchu I wojny światowej pradziadek trafi do Kaługi. Wojna uniemożliwiała mu powrót do Polski. Wtedy pisał: Staram się wszelkimi siłami wrócić jak najprędzej. Lecz kiedy to nastąpi – nie wiem. Może w sierpniu, a może we wrześniu. Napiszcież na rany boskie Was proszę list do mnie! Czyście się mnie wyparli? Nasi robotnicy, których rodzina czytać i pisać nie umie, to otrzymują listy z Warszawy. Kolega, z którym mieszkam od czasu wyjazdu wczoraj otrzymał list z Warszawy od matki, a ja nic! Jakbym był sierotą i w kraju nie miał jednego serca, które by za mną westchnęło. W ostatnich czasach czuje się słabszy i drżę na myśl o poważniejszej chorobie. (5 lipca 1918) (…) Posiwiałem, zgarbiłem się, kaszel mój nieodstępny przyjaciel, coraz gorzej mnie męczy, więc choć w lipcu pewno wrócę do domu, pociechy ze mnie mieć nie będziecie. Ale trudno. Głównie cieszę się tym, że wrócę, zobaczę was wszystkich, Warszawę, Wisłę, Kępę… Przez cały ten czas wygnania, gdym się tylko czuł gorzej, a to było bardzo często, gdyż zima tutejsza mroźna, mróz tu dochodził i do trzydziestu stopni i więcej, jednego strasznie się bałem: umierać na wygnaniu. Tutaj dużo naszych umarło… (18 lipca 1918).

Żadne inne dokumenty nie mówią tyle o tęsknocie i miłości, także tej do ojczyzny, jak robią to właśnie listy. To z nich budujemy sobie obraz społeczeństwa i jego dziejów. Ale też przez nie najlepiej poznajemy autorów i ich charakter. Wiemy jaką mają wrażliwość. Dla rodzinnego genealoga listy przodków to wskazówka na ile jesteśmy do nich podobni.

Do chwili wynalezienia telegrafu, a później telefonu i internetu list stanowił jedyny sposób na porozumiewanie się ludzi na odległość. Dziś, gdy listy wyparły e-maile z pewną obawą myślę, czy coś zostanie po pokoleniach epoki cyfryzacji?

Udostępnij na:

Akt ślubu Pradziadka Antoniego i prababci Karolci

Pradziadek Antoni Adamski i prababcia Leokadia Karolina z Przybytkowskich, zwana w rodzinie Karolcią, pobrali się z miłości, a nie jak to drzewiej bywało z rozsądku. Mieli tylko jedno dziecko – moją babcię Janinę, która wyszła za mojego dziadka Bronisława Piekarskiego.

Oto ich akt ślubu z ksiąg metrykalnych Archiwum państwowego. Podpisali się pod nim i ojcowie państwa młodych i nawet dziadek panny młodej, która choć była ewangeliczką – wyszła za katolika. Choć ślub wzięto (wg opowieści rodzinnych) na Solcu to akt jest z MB loretańskiej. To była parafia ojca panny młodej, który był katolikiem. Ona wiarę przejęła po matce – luterance. Do końca życia jeździła na plac Małachowskiego.

Udostępnij na:

Grób siostrzenicy prababci…

Na cmentarzy w Marysinie Wawerskim leży siostrzenica mojej prababci Leokadii Karoliny z Przybytkowskich Adamskiej, czyli córka Heleny z Przybytkowskich Chodkowskiej i jej męża Wacława Chodkowskiego. Leży tu wraz z mężem i jego rodzicami oraz swoimi dziećmi.

Leżą tu:
Helena z Chodkowskich Przytulska i jej mąż Stanisław Przytulski. Jego rodzice: Jan Przytulski i Teodora Przytulska. Oraz dzieci Heleny i Stanisława, czyli Andrzej Przytulski, Tadeusz Przytulski i Anna z Przytulskich Kawecka wraz z mężem Krzysztofem Kaweckim.

 

Udostępnij na:

Grób szwagierki prababci

Oto grób szwagierki mojej prababci Leokadii Karoliny z Przybytkowskich Adamskiej, czyli Berty Przybytkowskiej z domu Lange. Znajduje się na cmentarzu w Marysinie Wawerskim. Leży w nim wraz z matką – Anną z Ranców.

 

Udostępnij na:

Grób Wacława i Heleny Chodkowskich

Wreszcie trafiłam na grób rodzonej siostry mojej prababci Leokadii Karoliny z Przybytkowskich Adamskiej. Znajduje się na Cmentarzu Bródnowskim. Leży w nim jej siostra Helena z Przybytkowskich Adamska i jej mąż, który był malarzem – Wacław Chodkowski. Na grobie, który nie jest w najlepszym stanie, napisane jest „artysta plastyk”.

adres grobu: kw. 14 E II 6

Udostępnij na:

„Odkrywanie własnych korzeni”, czyli artykuł na XXV-lecie Warszawskiego Towarzystwa Genealogicznego

Odkrywanie własnych korzeni

Dla mnie genealogia to nauka o tym kim jesteśmy przez pryzmat zdobywania informacji o tym skąd przychodzimy. Genealogią własnej rodziny zajmuję się właściwie od dziecka. Teraz doszło zajmowanie się rodzinami byłego i nieżyjącego już męża oraz obecnego małżonka. Odkrywam niesamowite historie, a te zawsze skłaniają do różnych refleksji.

Poznawanie historii rodzinnych pozwoliło mi przede wszystkim zrozumieć jak złożona jest historia każdego człowieka i jak wiele czynników wpływa na to, że mamy taką a nie inną osobowość. Im dłużej w tym siedzę, tym bardziej widzę, co mam po kim. Natomiast stwierdziłam, że im dalej w las tym więcej drzew i żeby zgłębić to co zaczęłam nie starczy mi życia. Pewne jest, że takie zajęcie rozwija pamięć. Gdy jakiś czas temu na konfirmacji kuzynki rozmawiałam z jednym dalekim krewnym i z głowy rzucałam nazwiskami przodków, kto z kim jakie miał dzieci itd., to on oczy wytrzeszczył i spytał, jak ja to pamiętam. Stwierdziłam, że nie wiem jak, ale… pamiętam. Kiedyś bym nie pamiętała, jednak lata praktyki, czyli grzebania w tym drzewie zrobiły swoje. Sporą część drzewa, i to z gałęziami na boki, jestem w stanie otworzyć z głowy. A to tylko pokazuje, że to świetne ćwiczenie pamięci.

W 2013 roku zdecydowałam się uruchomić własny genealogiczny portal. Dałam mu adres: piekarscy.com.pl i… popłynęłam. Wszystko dlatego, że założyłam, że codziennie będzie na nim nowy wpis. To zmusza do rzucania wszystkiego i raz na jakiś czas zajmowania się tylko i wyłącznie genealogią. Ale przynosi też konkretne owoce. Jakie?

Wędrówki, czyli spacer śladami przodków

Na przykład odbyłam kilka fascynujących wycieczek. Najpierw po różnych cmentarzach. Początkowo szłam śladami przodków, ale potem także krewnych i powinowatych. I tak obeszłam wszystkie warszawskie cmentarze. Chodziło nie tylko o sfotografowanie nagrobków, ale i znalezienie tych, których wcześniej nie znałam. Odbyłam więc kilkanaście spacerów po Powązkach, Bródnie, Woli, Sadybie, a także cmentarzach luterańskim czy kalwińskim. Dzięki informacjom na pomnikach poszerzyłam swoją wiedzę.

Odbyłam też kilka podróży po Polsce śladami rodzinnych pamiętników. Między innymi pojechałam do Kalisza, gdzie Leon Nieszkowski, stryj mojej cztery razy prababki Joanny Nieszkowskiej, był w XIX wieku prezydentem, a z jego córką Pauliną tańczył Fryderyk Chopin, co sam opisał w jednym z listów do swojego przyjaciela Tytusa Wojciechowskiego. Podróż była jedną z bardziej wzruszających. Nawet nie dlatego, że znalazłam jego grób na miejscowym cmentarzu, ale powędrowałam po mieście śladami pamiętnika rodzonej siostry mojej praprababki – Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Była to osoba niezwykle wrażliwa, a jej pamiętnik wielokrotnie bardzo mnie wzruszył. W czasie kaliskiej podróży najpierw odwiedziłam Kościół pod wezwaniem Świętego Józefa, czyli bazylikę mniejszą. Wszystko dlatego, że Jadwiga pisała: „Modląc się u św. Józefa na Mszy za Leonka, podniosłam oczy i przez chwilę wydawało mi się, że go widzę, tego mojego syna biednego, zdala od swoich i kraju.” Leon był jej synem i wtedy, gdy Jadwiga była w kościele wiedziała o nim tylko tyle, że gdzieś tam bierze udział w wojnie polsko-bolszewickiej. Pisała też: „Byłam w Kaliszu podczas odpustu św. Józefa, wyspowiadałam się, pomodliłam za wszystkie moje dzieci i z takim żalem, taką tęsknotą żegnałam wychodząc cudowny obraz św. Józefa, z myślą, że pewno więcej go nie zobaczę. Ileż tam opieki tego świętego doznałam. Ile tam razem z ukochanym mężem gorąco się modliłam za nasze dzieci. Teraz jeździłam, aby podziękować za łaskę doznaną, że kiedy Wandzia, wnuczka, ciężko chorowała i spodziewana była operacja, przyrzekłam sobie rok pościć środy do św. Józefa i Pan Bóg za przyczyną tego świętego raczył mnie wysłuchać. Gorączka spadła i niebezpieczeństwo minęło. Odpust w Kaliszu ośmiodniowy przypada na opiekę św. Józefa w trzecią niedzielę Wielkiej Nocy. Raz w młodych latach pamiętam jak na 19 marca zjechały się siostry mego Ojca do Kalisza Chrzanowska i Rudnicka, a później z moim Ojcem pojechały do nas. Wiele osób przyjeżdżało z Poznańskiego, teraz coraz mniej widzimy osób z inteligencji na tym odpuście, czyżby tak wiara zaniknąć miała w tego cudownego świętego, o którym św. Teresa pisze „nie pamiętamy, bym go o cobądź w święto Jego nadaremnie błagała.”

To z kolei skłaniało do refleksji jak kiedyś byliśmy religijni, a jak dziś mało w nas tej religijności. W Kaliszu zajrzałam też do budynku Rady Miasta, bo jak to dalej w pamiętniku pisała Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska: Niedawno byłam w Kaliszu. Wszystko przypominało mi męża na każdym kroku, tego ukochanego i niezapomnianego nigdy w mym sercu człowieka. W parku spotykałam ciągle jego kolegów, w gmachu (obecnie starostwa) jak byłam i widziałam te pokoje i schody, po których 40 lat chodził, zdawało mi się, że mi serce pęknie.”

Odwiedziłam też dom, w którym mieszkała autorka pamiętnika, a na którym teraz jest tabliczka, że jest do rozbiórki. To był najbardziej wzruszający moment, bo w pamiętniku napisała: „Dla mnie Kalisz ma tyle wspomnień, że każda bytność wiele nerwów kosztuje. Czasem jak widzę w ruinach odkryte ściany pokoi, gdzie kiedyś z mężem mieszkałam, nie mogę oczu oderwać, czuję po prostu ból fizyczny w sercu, a pomimo tego patrzę i pastwię się sama nad sobą, bo mam wrażenie, że tam są mego męża myśli, słowa, a może i dusza, za którą tęsknię. Koło drugiego mieszkania, gdzie mieszkaliśmy lat 20 oboje i wychowali nasze dzieci, również przejść obojętnie nie jestem w stanie. Czasem, jak nikogo nie ma, wejdę od strony podwórza i patrzę na ogród, na drzewa sadzone ręką mego męża. Patrzę na okna, schody, a wtedy kiedy zdaję sobie sprawę, że tam w pokoju, poza tymi drzwiami dawniej były najbliższe memu sercu osoby, a dziś tylko obcy ludzie, tłumię łkanie i uciekam, by ukryć łzy cisnące się do oczu.”

Chodząc śladami pamiętnika Jadwigi myślałam o tym, że dziś wychodzimy za mąż z miłości, a często rozwodzimy się z nienawiścią. Zaś autorka pamiętnika wyszła za mąż z rozsądku, a tęsknota za zmarłym mężem, którego musiała zostawić na cmentarzu w Sumach na Ukrainie uciekając przed bolszewicką nawałą pokazuje, że jednak go pokochała.

Film, czyli co mogłam pokazać

Nakręciłam też film o Warszawie mojego prapradziadka Michała Franciszka Piekarskiego. Zatytułowałam go „Sto lat w Warszawie”, gdyż prapradziadek żył dokładnie lat 97, czyli prawie sto. W rodzinnych dokumentach zachował się opis jego życia i to w dwóch wersjach, a ponieważ podane tam były różne adresy, nazwiska i fakty, więc przespacerowałam się po Warszawie wyobrażając ją sobie taką, jaką on widział ją wtedy, kiedy żył, czyli w latach 1841-1938. Potem wzięłam ze sobą telewizyjną kamerę, bo jeszcze wtedy pracowałam w TVP. Przecież to za jego czasów upowszechniono fotografię, kolej, powstały tramwaje elektryczne, prąd, pralka, telefon, lodówka, radio, a nawet telewizja. W filmie pokazałam wszystkie miejsca, które się z nim wiązały zaczynając od ulicy, na której się urodził i wychował, czyli Koźlej poprzez rynek Nowego Miasta, gdyż jak opisał 15 sierpnia 1850 roku staliśmy się ofiarą ognia, który powstał w fabryce Braci Evans przy ulicy Świętojerskiej, sąsiadującej z posesją Haselberga, od 2-go podwórza, budynek cały był drewniany, prędko więc uległ spaleniu, tak że niewiele można było uratować z mienia i pracowni. Noc przepędziliśmy na placyku pod kościołem S.S. Sakramentek na Nowem Mieście. Lokalu tymczasowo użyczył rodzicom Jakób Przewoziński, majster murarski zamieszkały na Nowem Mieście z pracowni kowalskiej Franciszek Schilling, mój chrzestny ojciec.” Pokazałam też miejsce gdzie zamieszkał potem i gdzie jego ojciec miał warsztat kowalski – ulica Podwale, gdzie chodził do szkoły, czyli teren dziś należący do klasztoru O.O. Dominikanów, a także kościół Wizytek gdzie brał ślub, miejsce gdzie pobudował kamienicę, czyli okolice dzisiejszych Złotych Tarasów, a wreszcie jego grób. Film był okazją do opowiedzenia jak wyglądał pogrzeb w czasach stanu wojennego po powstaniu styczniowym, czemu po śmierci żony mógł ożenić się z jej rodzoną siostrą i jak wyglądała nauka w szkole w XIX wieku.

Spacery bez celu, czyli co przede mną

Przede mną podróże śladami pamiętnika Jadwigi Gorczyckiej po innych miejscach niż Kalisz. A także wędrówka śladami pamiętnika z powstania warszawskiego Zofii ze Skrzyneckich Ruszczykowskiej, czyli siostrzenicy mojej praprababci i jednocześnie jej synowej, bo przecież tak to kiedyś było, że cioteczne rodzeństwo żeniło się między sobą. Chciałabym też odwiedzić miejsca opisane w wielu listach moich przodków. Wiem jedno: mieszkam na Saskiej Kępie i codziennie chodzę śladami moich saskokępskich przodków, a jest ich trochę. W genealogicznych poszukiwaniach tych gałęzi dotarłam do początków XIX wieku. Wiem, że moja praprapraprababcia Eufrozyna Jops potomkini holenderskich osadników, którzy w okresie kontrreformacji przybyli na ziemie polskie miała kilkanaścioro dzieci. Jej córka Karolina z Szenków Neumann zmarła podczas porodu i to po niej mam swoje drugie imię przekazywane z pokolenia na pokolenie jako drugie. Jej córka – moja praprababcia Anna z Neumanów Przybytkowska nadała swojej córce, a mojej prababci Leokadii z Przybytkowskich Adamskiej imię Karolina jako drugie, by nie powtórzyła losu swojej imienniczki i przy porodzie nie zmarła. Potem moja prababcia dała swojej córce Janinie z Adamskich Piekarskiej imię Karolina znów jako drugie. I tak to się ciągnie. Jestem Małgorzata, a Karolina mam na drugie, by zgodnie z życzeniem prababci długo żyć. Ale nie tylko o imię tu chodzi. Jopsowie, Neumannowie oraz skoligaceni z nimi Wolframowie i Szenkowie posiadali pół Saskiej Kępy (jeśli nie całą). Świadomość, że tak jest daje mi silne poczucie bycia tu, gdzie mieszkam naprawdę u siebie. Nie tylko dlatego, że mieszkam w domu wybudowanym przez prababcię Leokadię Karolinę z Przybytkowskich Adamską i to tuż obok domu jej matki Anny z Neumannow Przybytkowskiej, gdzie urodziła się moja prababcia, ale też i jej córka – moja babcia Janina z Adamskich Piekarska. Po prostu, ilekroć przemierzam ciasne uliczki tylekroć towarzyszy mi uczucie, że cienie przodków snują się za mną. Wynika to z powtarzanych przez epoki i przekazywanych z pokolenia na pokolenie legend, ale też i listów, które zostały w rodzinnych zbiorach, a w których Kępa została opisana. To dlatego ilekroć siedzę w Parku Skaryszewskim na Jeziorkiem Kamionkowskim na piwie tylekroć myślę o prapradziadku Władysławie Przybytkowskim, który podobno po piwku (lub czymś mocniejszym) wchodził do jeziorka i przepływał je wpław, by dostać się do domu rodziców stojącego w miejscu dzisiejszej fabryki Wedla. Podobno praprababcia Anna z Neumannów Przybytkowska stawała wtedy na brzegu i złorzecząc mu krzyczała, że narobił jej dzieci i zaraz uczyni wdową i żeby natychmiast wracał. A on wracał, gdyż zmarł dopiero w 1933 roku, gdy wszystkie jego dzieci były już dorosłe i obdarzyły go wnukami. Jako katolik spoczął na cmentarzu Bródnowskim. Jego żona jako ewangeliczka na cmentarzu luterańskim, a dzieci na wielu różnych cmentarzach.

Literatura, czyli co znalazło się w książkach

Jako dziecko rysowałam z tatą drzewo, bawiliśmy się spisami mieszkańców Warszawy i odszukiwaliśmy „naszych” w tych spisach. Tak wyglądały moje genealogiczne „zabawy” w dzieciństwie. Jednak te „zabawy” w dorosłym życiu zaowocowały sporo liczbą tak zwanych przedsięwzięć artystyczno-literackich. Już jako nastolatka zainteresowałam się listami przodków. Dzięki temu powstała potem książka „Dziewiętnastoletni marynarz”, która właściwie zapoczątkowała to, co teraz urosło do rozmiarów portalu, bo dokumenty związane z książką były pierwszymi, które skanowałam. Najpierw jednak przez 19 lat gromadziłam wiedzę potrzebną do napisania, a w końcu wydania książki „Dziewiętnastoletni marynarz”, której osią są listy Zbigniewa Piekarskiego, czyli brata mojego dziadka, pisane do rodziców ze szkoły morskiej w Tczewie. W książce zmierzyłam się z rodzinną tajemnicą jaką była samobójcza śmierć autora listów. Uznałam jednak, że niewydawanie tego drukiem to zgoda na umieranie historii. Jeśli ktoś uważa, że ona powinna umrzeć – niech takich rzeczy nie wydaje. Ja jednak uważam, że historia w znaczeniu przeszłość jest częścią naszego wspólnego życia. A taka „niefajna”, taka mroczna i niezbyt poprawna pokazuje, że ludzie zawsze przeżywali tragedie. Gdy odkryłam listy tegoż brata mojego dziadka ze Szkoły Morskiej w Tczewie miałam 19 lat, a więc dokładnie tyle ile on. Byłam tuż po maturze, nie dostałam się na studia i podjęłam prace w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego. Po dwóch miesiącach pracy w słabo ogrzewanym BUW-ie rozchorowałam się i leżąc z temperaturą w pościeli przypomniało mi się, że na półce u ojca widziałam książkę „Znaczy Kapitan” Karola Olgierda Borchardta. Koleżanka z pracy polecała mi ją kiedyś, jako rewelacyjną lekturę na chorobę z gorączką, kaszlem i katarem do pasa. Pobiegłam do obszernej, ojcowskiej biblioteki. Gdy wieczorem Tata wrócił do domu, a ja z wypiekami czytałam opowieść o Mamercie Stankiewiczu, rozpoczęliśmy rozmowę. Usłyszałam wtedy, że na „Lwowie” pływali Czesiek i Zbyszek – stryjowie mojego ojca. Po młodszym – Zbyszku zostały piękne listy. Pochłonęłam je w godzinę. Czytałam potem znajomym przez telefon. Wszyscy się zachwycali i mówili, że musiał to być fajny gość. Pozostało tylko pytanie: Co się z nim stało?! Wiedziałam, że ślad urywa się przed wojną, bo w innym przypadku opisałby go Tata w swojej książce „Tak zapamiętałem” wydanych przez PIW w 1979 roku wspomnieniach z czasów wojny. I tak po nitce do kłębka odkryłam rodzinną tajemnicę z nieszczęśliwą miłością i samobójstwem w tle. Gdy książka wyszła, kilka starych ciotek się wściekło, że wyprałam rodzinne brudy, ale dziś… nikogo to nie gorszy. Zgorszone ciotki zmarły i swoje święte oburzenie zabrały do grobu, a ich potomkowie są zachwyceni, że poznali tę historię, w której brat dziadka odbiera sobie życie, bo kocha się w mojej babci, a jego rodzony brat prowadzi ją do ołtarza.

Listy Zbyszka, o którym do dziś nie umiem pisać, ani myśleć „dziadek”, bo ciężko tak nazywać dziewiętnastoletniego chłopca, zapoczątkowały u mnie pragnienie dzielenia się rodzinnymi historiami z innymi. Wszystko dlatego, że spotkały się z żywą reakcją czytelników, a nawet odezwał się do mnie ktoś, kto podzielił się zachowanymi w swoich archiwach rodzinnych wspomnieniami z tego okresu opisującymi samobójstwo mojego przodka.

Ale „Dziewiętnastoletni marynarz” to nie jedyna moja książka, która wyrosła z genealogicznych poszukiwań i zainteresowań.

W 2015 roku opublikowałam książkę zatytułowaną: „Czucie i Wiara, czyli warszawskie duchy” będącą zbiorem opowiadań, w których pomieszałam prawdę z fikcją. Książka to 18 opowiadań kryminalnych ze zjawiskami paranormalnymi o poszczególnych dzielnicach Warszawy. Oto jest sobie biuro detektywistyczno-historyczne, prowadzone przez ojca i syna, czyli panów Krosnowskich (nazwisko wzięłam zresztą ze swojej rodziny), które rozwiązuje zagadki kryminalno-historyczno-paranormalne. Znajomi nazwali to „warszawskim archiwum X”. W książce znalazło się sporo historii zaczerpniętych z moich genealogicznych badań. Na przykład w rozdziale poświęconym Pradze Południe jest historia z Leonidem Piaseckim, którą wzięłam z odkrycia jego dwóch listów do mojej prababci Leokadii Karoliny z Przybytkowskich Adamskiej. Widziałam je od zawsze, ale zawsze tez myślałam, że są pisane w jakimś obcym języku. Nagle się w nie zagłębiłam. Koperta, w której były nosiła tytuł: „Leonid Piasecki – junkier kijowskiej roty”. W środku była fotografia młodego, przystojnego człowieka ze zgrabnym krótkim wąsem. Miał niezwykle szlachetne rysy twarzy, wskazujące ambitnego i pełnego nadziei na lepsze jutro młodzieńca. Tym razem odczytałam listy. Treść była napisana łacińskim alfabetem, ale tak, jak Rosjanie zapisują rosyjski. Były więc to kompletnie pomieszane języki. Z treści pocztówki i listu wynikało, że kiedy pradziadek Antoni Adamski nie dawał znaku życia, w prababci zakochał się nadawca tych listów Leonid Piasecki – żołnierz carskiej armii. Musiał szaleńczo ją kochać pisał bowiem: „Twój głos brzmi w moich uszach, obraz twój zawsze przede mną. Straszny dla mnie czas. Tak przykro (w oryg. pchikro) nie było nigdy. (…) Kochana, złota Karolciu co ze mną będzie? Łzy u mnie na oczach. To co dałaś mi przeczytać na karteczce przed odjazdem pociągu nie daje mi spokoju. Rozpacz mnie ogarnia. Nie mogę sobie znaleźć miejsca w wagonie (…) Napisze więcej z Kijowa. Napisz mi, czy zrozumiałaś coś z listu?”. Czyli autor zdawał sobie sprawę z tego, że trudno będzie odczytać jego słowa. W następnym liście pisze: „Wstyd mi, że nie umiem dobrze pisać po polsku.” Myślałam, że skoro mu wstyd, to musiał być Polakiem, ale być może trochę zrusyfikowanym. Dziś domyślam się, że to zapewne był syn Piaseckiego, który ożenił się Heleną – córką Marii z Szenków Żernoklejewowej, a więc daleki kuzyn prababci, której babka też była z domu Szenk. List był rozpaczliwy. Leonid pisał: „Moja droga jakbyś wiedziała co ze mną dzieje się (w oryg. deeche). Zostały się jedno wspomnienie o Kempę, no w myślach i sercu jedna tylko ty. Niedobrze jest mi tak daleko od ciebie, tak smutno (…) Dobrze jest mi tylko w nocy, kiedy nikt nie widzi mojej rozpaczy i łzy mogą same płynąć. Każdego dnia patrzę na Twoją fotografię, przyciskam do serca i czuję, że jesteś mi bliska. Tak mi jest niedobrze, jak nie było nigdy. Nie opiszę na papierze wszystkiego, co w sercu. Jedno mnie pociesza, że zobaczymy się. Nie na zawsze mnie wysłali tak daleko od Ciebie. Nie zapomnij moja złota Karolciu, że gdzieś daleko jest Twój Lenia, który cię kocha aż po sam grób. (…) Boję się co będzie, żeby prędzej się zobaczyć i złączyć w jedną radość i jedną rozpacz. Proszę cię moja kochana nie rozpaczaj, nie płacz, nie marnuj się. Modlę się do Boga by pomógł nam i by nas złączył. Oh! Nie mogę więcej o tym pisać. Módl się za mnie, a ja modlę się (w oryg. modleche) za Ciebie. Bóg nam pomoże. (…) Chciałem jedno napisać, ale boję się. Nie gniewaj się. Przyjadę. Powiem. Pocałuj Janinkę ode mnie.” Janinka to Janina z Adamskich Piekarska, czyli moja babcia. Na końcu listu były jedyne słowa napisane cyrylicą, czyli jego kijowski adres: „КіевъКіевскоевоенноеучилище. Юнкеру1ротыЛеониду JосифовичуПясецкому”. Pewnego dnia wpisałam je cyrylicą w wyszukiwarkę i… dokonałam wielkiego odkrycia.

Do tej pory byłam przekonana, że Piasecki musiał zginąć albo w czasie I-szej wojny światowej albo w czasie rewolucji październikowej, gdyż niemożliwe jest, by mężczyzna, który tak kochał kobietę, więcej się do niej nie odezwał. Ale Google przekierowały mnie do strony Memorial.ru. Znalazłam na niej jeden dokument, od którego serce zaczęło bić niezwykle mocno, bo towarzyszyła dokumentowi fotografia. Na niej znajoma twarz, ale trochę starsza. Te same brwi, te same uszy, te same oczy i tylko spojrzenie smutne. Strona była poświęcona wszystkim, którzy kiedykolwiek zostali zesłani do sowieckich łagrów. I tak dowiedziałam się, że „mój” Piasecki, urodzony w 1890 roku w Warszawie, jako Polak, syn Józefa w latach 20-tych mieszkał w Jenisiejsku. Później został mianowany szefem biura transportu w obszarze operacyjnym GUSMP (główna dyrekcja północno-morskiej floty) w porcie Igarka. W listopadzie 1937 roku został aresztowany i skazany z trzech paragrafów na 10 lat łagrów. Jeden z zarzutów brzmiał: „przynależność do oficerskiego spisku powstańczego”. Był w obozie inwalidów w Kaczy. Został zwolniony w 1946 roku. Po zwolnieniu pracował w Jenisiejsku. Za życia nie został zrehabilitowany. To dokonało się dopiero w październiku 1989 roku na wniosek jego córki – Mai Leonidowny Karadinoj. Wtedy zrozumiałam czemu nie pisał do prababci, no i zrozumiałam też, że wywołany przeze mnie dla potrzeb książki duch Piaseckiego, domaga się po prostu rehabilitacji. Pozostała we mnie jednak duża ciekawość. Jaki właściwie był Leonid Piasecki? Zdecydowałam się napisać list do autorów strony i koniec końców trafiłam na jego wnuka. Siergiej Smolkin, który dziś ma 57 lat i mieszka w Krasnojarsku, gdy dostał ode mnie skan fotografii swojego dziadka przyznał, że zaniemówił z wrażenia, bo w rodzinnych zbiorach miał tylko jedno zdjęcie Leonida. To ze strony „MEMORIAL”, które, jak sam napisał „zawdzięcza” archiwom FSBJednak na przysłanej przeze mnie fotografii bez problemu rozpoznał dziadka i napisał: „Ciągle słyszałem, że jestem podobny do dziadka, zwłaszcza z tego, jak się poruszam. Podobno, jak typowy Polak. Ale aż do 1994 roku nie miałem pojęcia, jak dziadek wyglądał. A do dziś nie wiem, co jest takiego polskiego w tym moim chodzie. (…) nic nie wiem o jego życiu sprzed 1917 roku, bo nigdy nie chciał o tym mówić.” – napisał Siergiej w e-mailu, w którym przysłał mi rodzinny pamiętnik ciotki i skany dokumentów, z których wynikało, że Piasecki – kuzyn i miłość prababci zmarł w 1962 roku jako mężczyzna, któremu szkorbut jakiego nabawił się podczas kolejnego pobytu w łagrze odebrał wzrok.

W tej samej książce znalazł się pomysł, który wzięłam z notatek ciotki Steni z Ruszczykowskich Krosnowskiej o jej dziadku Antonim Skrzyneckim. Zrealizowałam go w rozdziale o Wilanowie, w którym opisałam wizytę w XIX-wiecznej Warszawie Szacha Perskiego o skomplikowanym imieniu Naser ad-Din Szah Kadżar, którego Antoni Skrzynecki oprowadzał po wilanowskim pałacu informując, że Polska była wielka, bo „od morza do morza”.

Także z notatek tej samej ciotki wzięłam pomysł na rozdział dotyczący dzielnicy Wola, gdzie duch mojego przodka nawiedza cmentarz kalwiński. Przeczytałam kiedyś opisaną przez nią historię o grobie Hieronima Nieszkowskiego h. Kościesza, brata mojej praprapraprababki Joanny z Nieszkowskich h. Kościesza Nieszkowskiej i w sposób naturalny postanowiłam się nad tym pochylić. Zwłaszcza, że znalazłam na tym cmentarzu rodzinne groby i faktycznie nie ma na żadnym wyrytego jego nazwiska, a na pewno tam leży, bo zachował się w prasie jego nekrolog i z tegoż nekrologu tak wynika. Anegdota spisana przez Stefanię z Ruszczykowskich Krosnowską brzmi natomiast tak: Po powrocie z Rosji w 1921 r. moja matka postanowiła odwiedzić swego ciotecznego dziadka, u którego mieszkała jego siostra Paulina Maleszewska. Licząc się z tym, że widok schorowanych starców może zrobić przykre wrażenie na ośmiolatce, dziecku, jakim wtedy byłam, zamierzała iść sama. Wuj Skawiński zaprotestował:
– Zabierz Stefulkę (tak mnie wtedy nazywano) przecież to są rodzinne relikwie.
Przyszłyśmy wieczorem. Prababcia Józefa Nieszkowska – młodsza wiele od męża przyjęła nas jakąś herbatką w oświetlonym stołowym pokoju – obok w ciemnym pokoju, do którego tylko sączyło się światło z jadalni leżało schorowane rodzeństwo. Poszłyśmy do nich. Oboje pamiętali moją matkę. Prababcia Maleszewska rozmawiała serdecznie, ale zwyczajnie, natomiast pradziadek Nieszkowski powiedział do mojej matki:
– Widzisz Zosiu, jaki się ze mnie stary niedołęga zrobił, a wszystkiemu winna ta Ojczyzna ukochana.
Przeszły mię mrówki. Po zakończeniu wizyty już na ulicy moja matka odezwała się:
– Co Ojczyzna winna, że dziadek jest stary…
Poczułam się jakaś rozczarowana.
W kilka miesięcy potem pradziadek zapadł na zdrowiu jeszcze poważniej. Wuj Skawiński, będąc na cmentarzu kalwińskim zauważył w kwaterze rodzinnej wykopany grób, zapytał cmentarnika, dla kogo.
– A to pani Nieszkowska kazała dwa tygodnie temu wykopać dla męża.
Tymczasem mąż nie tylko wówczas nie umarł, ale nawet na tyle wydobrzał, że chciał się ubrać. Okazało się, że wszystkie jego garnitury zostały sprzedane.”

Ta historia to nie tylko ciekawa anegdota, ale też żywy dowód na to, jak zmieniają się czasy i obyczajowość. Nie tylko dziś nikt nie sprzedałby garniturów, ale jeszcze trudno by było znaleźć chętnych na zakup używanych.

Do rodzinnych historii nawiązałam w powieści dla młodzieży „Tropiciele”, której bohaterowie idą tropem pocztówek Wacława Chodkowskiego. To warszawski malarz, ale też i szwagier mojej prababki, czyli mąż Heleny z Przybytkowskich Chodkowskiej. Dla potrzeb powieści zmieniłam mu życiorys, bo beletrystyka rządzi się innymi prawami, ale… wrzuciłam do książki treść kilku rodzinnych dokumentów.

Między innymi karteczki, którą napisała praprababka Stanisława Anna Sabina z Gorczyckich Ruszczykowska do przyjaciółki, a z której to karteczki wynika, że jej mąż a mój prapradziadek Bronisław Ruszczykowski był dość frywolny, gdyż praprababcia karteczki dokończyć nie może, ponieważ wyznaje: „siedzę na kolanach i będąc gryzioną i łechtaną nie mogę więcej pisać”.

Ostatnią książką, która jest owocem moich genealogicznych fascynacji jest napisana do spółki z nieżyjącym ojcem dokumentalna książka „Syn dwóch matek”. W książce, której napisanie przypłaciłam zresztą pobytem w sanatorium. To historia mojego stryja Jana Tchórza, czyli Dziecka Zamojszczyzny, które moi dziadkowie Bronisław i Janina Piekarscy wzięli z Domu Dziecka w czasie okupacji hitlerowskiej. Ale to tez historia o mojej zamojskiej części rodziny, czyli… rodzinie mojej mamy Haliny ze Steców Piekarskiej, która urodziła się w Zwierzyńcu nad Wieprzem. To najbardziej osobista książka, bo pochyliłam się w niej nie tylko nad rodzinnymi historiami, ale nad własnym lękiem przed wojną. Dziś już wiem, że traumę się dziedziczy, ale zanim o tym przeczytałam w mądrych psychologicznych książkach musiałam się sama z nią zmierzyć. W „Synu dwóch matek” sięgnęłam do wspomnień Ojca, jego reportażu, ale też i do nagrań, listów oraz rodzinnych dokumentów. Dla wielu genealogia to sucha nauka o tym, kto z kim miał dzieci, dla mnie to coś więcej, to także wiedza o tym co kto przeżył, co myślał i co czuł. A ta książka jest takim dzieleniem się uczuciami.

Spektakl, czyi co można wykreować

Rodzinne listy były tym, co fascynowało mnie od zawsze. Po listach brata mojej dziadka ze szkoły morskiej w Tczewie, które zaowocowały książką „Dziewiętnastoletni marynarz”, przyszedł czas na listy pradziadka do prababci. Niby znałam je od zawsze, ale gdy rozwiodłam się i zmarli mi rodzice, a ja zostałam zupełnie sama te listy stały się pewnego rodzaju odtrutką na samotność i zwątpienie. Były i nadal są namacalnym dowodem na to, że prawdziwa miłość to nie wymysł poetów. Że ona istnieje. Zaś psychologowie, którzy w różnych kobiecych pismach piszą, że trwa 2 lata, bo liczy się tylko chemia, raczej się mylą. Bo jak inaczej niż miłością nazywać to co pradziadek pisał do prababci w 10 lat po ślubie: „Bez ciebie mi szczeniaczku źle. Sam nie myślałem, że taka pchła, jak ty, tak mi potrzebna jest. Ale, że tak jest, to lepiej, sam się teraz przekonałem, że bez cipuchny cienko by kogutek piał. Gdy będziesz do mnie pisać list, to napisz, który numer pantofli nosisz. Może mi się uda ładne, tureckie pantofle kupić. No i nie smuć się, za dużo nie pracuj, wysypiaj się dobrze, odżywiaj się dobrze, bo gdy zbrzydniesz, gdy przyjadę, i schudniesz, to grzanie!” Jest w tym i erotyzm i tęsknota i rozczulające uczucia, których nie sposób nie nazywać miłością. Najpierw na podstawie listów napisałam artykuł o miłości pradziadków do jednej z gazet. Ten artykuł przeczytał mój mąż – Zacharjasz Muszyński, który jest z zawodu aktorem i zapragnął z listów zrobić monodram. Udało się i monodram grany jest do dziś, bo ciągle znajdują się chętni do poznania prawdziwej historii prawdziwej miłości wplątanej w losy wielkiej światowej wojny niszczącej Europę. Zwłaszcza, że jest to historia, w której miłość do kobiety przeplata się z miłością do ojczyzny. Pamiętam, że bardzo płakałam, gdy po śmierci rodziców, jako dorosła i mocno samotna wtedy osoba przeczytałam pisany przez niego z wygnania fragmenty listów: „Wiesz co Karolciu, chwilami mi się zdaje, że to niemożebne żebym ja kiedyś wrócił do kraju, że to za dużo szczęścia, żeby to marzenie moje ziściło się. Mój Boże ileż to dni przez te trzy lata takich przeszło, w które zbieraliśmy się w rodzinnym kole, każdy z takich dni czy to były imieniny rodziców, czy sióstr, czy twoje lub moje, chodziłem jak krzyża zdjęty i żadna siła ludzka nie mogła mnie rozweselić. Co się z Janką dzieje, czy ona mnie pamięta? A matczysko biedne i ojciec niejedną gorzką łzę wyleli przez ten czas, lecz choć czy aby żyją? (…) Napiszcież na rany boskie was proszę list do mnie, czyście się mnie wyparli? Nasi robotnicy, których rodzina czytać i pisać nie umie, to otrzymują listy z Warszawy, kolega, z którym mieszkam od czasu wyjazdu wczoraj otrzymał list z Warszawy od matki, a ja nic jakbym był sierotą i w kraju nie miał jednego serca, które by za mną westchnęło.”. Litery listu były rozmazane przez łzy, które wsiąkły w niego wtedy, gdy odebrała go adresatka. A ja płakałam jakbym była nią. Ta moja reakcja pokazała mi, że historia moich przodków jest częścią mnie.

Artykuły, które powstały potem, a w których pisałam m.in. np. o dzienniczkach szkolnych i o tym, czego można się dzięki nim dowiedzieć o przodkach, czy o dowodach osobistych i zawartej w nich informacji o antenatach – to teksty powstające z suchych faktów. Listy i pamiętniki są w przeciwieństwie do nich tym, co lubię najbardziej, bo dają pełny obraz człowieka. To w nich jak w lustrze przeglądam się odpowiadając na pytanie, czy jestem z was moi antenaci czy nie? I coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że tym co dziedziczymy w genach są nie tylko kolor oczu, włosów czy kształt paznokci, ale też i wrażliwość, zdolności lub ich brak oraz zainteresowania. Nie bierzemy się znikąd. Jesteśmy skądś, bo jesteśmy częścią naszych przodków i ja codziennie tę ich część staram się ocalić od zapomnienia. A że przodków dużo, odziedziczonych części dużo to wiem jedno… życia mi nie starczy.

Powyższy tekst został opublikowany w biuletynie Warszawskiego Towarzystwa Genealogicznego „Quaerenda” w nr 5/2018, którego uroczysta promocja miała miejsce w Sejmie 1 czerwca 2018 roku.

Udostępnij na:

O macierzyństwie moich prababek, czyli artykuł w majowym Mieszkańcu

W 10 numerze Mieszkańca ukazał się mój artykuł pt. „Matki, zony obywatelki, czyli… praca na kilkanaście etatów”. Dla potrzeb gazety trzeba było go skrócić. Tu pełna wersja.

Matki żony, obywatelki, czyli praca na kilkanaście etatów

Przeciętna polska rodzina składa się dziś z rodziców, a często jednego rodzica i dwójki a bywa, że jednego dziecka. Tymczasem jeszcze sto lat temu standardem były rodziny wielodzietne. Bywało, że miały dzieci nie kilkoro, ale… kilkanaścioro. W takich rodzinach matki pracowały na pełny etat i to nie jeden. Działo się tak nawet w szlacheckich, bo bycie niemal non stop w ciąży na przemian z połogiem to też ciężka praca. Zajrzałam do swojego drzewa genealogicznego, by pokazać takie matki-heroiny i zapewniam: były one w każdej rodzinie: i chłopskiej i mieszczańskiej i szlacheckiej.

Przy cudzych dzieciach…

Michał Piekarski – osierocony, gdy miał lat 8

W XIX wieku i wcześniej śmiertelność kobiet w czasie porodów była dość częsta. Podobnie ze śmiertelnością dzieci. Dzieci rodziły się martwe albo umierały podczas porodów lub chwilę później. Moja 3 razy prababcia, Julianna z Dobrzańskich Piekarska (1812-1849) zmarła, gdy mój prapradziadek Michał miał osiem lat. Zanim skończyła 36 lat zdążyła urodzić 3 razy pradziadkowi Pawłowi Piekarskiemu (1799-1865) siódemkę dzieci, z których dwójka zmarła w niemowlęctwie. Jednak ona wychować nie zdołała żadnego, bo gdy składano ją do grobu na Powązkach najstarsze osierocone dziecko miało zaledwie lat 10. Po jej śmierci 3 razy pradziadek ożenił się ponownie, by zapewnić osieroconym dzieciom kobiecą opiekę. Wszystko dlatego, że w tamtych czasach samotny mężczyzna, warszawski kowal, nie poradziłby sobie z pracą zawodową i wychowaniem dzieci. Jego nową żoną została Agata z Kasperkiewiczów, która nie urodziła mu dzieci, ale zajęła się jego potomstwem tak, że pilnowała, by się uczyły i zdobyły fach. Dlatego gdy sama owdowiała, wdzięczne a dorosłe już dzieci zmarłego męża postanowiły o nią zadbać i… wydały ją za mąż, by teraz to ona miała opiekę w postaci męskiego ramienia. Było to bowiem w czasach, gdy nie istniał system emerytalny, a ludzie całe życie odkładali na to, by na starość mieć z czego żyć. Życie wdów, często bywało wtedy zresztą bardzo smutne. Zdarzało się, że wdowy lądowały w przytułkach albo wprost na ulicy wyrzucane niczym niepotrzebny mebel na śmietnik nie tylko przez pasierbów, ale czasem nawet przez własne dzieci. Oczywiście rzecz dotyczyła ludzi prostych i niepiśmiennych, którzy nie wiedzieli, że mogą dochodzić swoich praw do zachowku w sądzie.

Twoje dzieci to moje dzieci

Zofia ze Stalskich Piekarska, druga żona Michała Piekarskiego

Syn wspomnianego już 3 razy pradziadka Pawła, czyli mój prapradziadek Michał Franciszek Piekarski (1841-1938), tak jak i ojciec warszawski kowal, był dwukrotnie żonaty. Z pierwszego małżeństwa z moją praprababcią Julią ze Stalskich (1843-1873) miał troje dzieci. Ich pierwsze dziecko Kazio zmarło zaraz po porodzie, drugim był mój pradziadek Ludwik (1869-1945), a trzecim siostra Maria (1873-1899), której przyjście na świat zabiło matkę. Praprababcia Julia miała bowiem niespełna trzydzieści lat, gdy zmarła osierocając dwójkę dzieci i zostawiając prapradziadka wdowcem. By życie dwójki pociech nie wyglądało jak np. w bajce o Kopciuszku, gdzie straszna macocha znęcała się nad półsierotą, prapradziadek ożenił się z rodzoną siostrą zmarłej żony. Gdy pobierał się z moją praprababcią ta miała 24 lata, a jej obecna na ślubie rodzona siostra lat 11. Potem, gdy ona stawała na ślubnym kobiercu z wdowcem miała 17 lat. Wchodziła w związek z dorosłym człowiekiem i na wstępie „dostawała” w darze dwójkę dzieci. Na ślub trzeba było wprawdzie załatwić zgodę z samego Watykanu, ale udało się. Zofia ze Stalskich (1856-1935) została drugą żoną prapradziadka i urodziła mu jedenaścioro dzieci, z których dwójka zmarła. Tak więc młoda druga żona na głowie miała jedenastkę dzieci z czego „tylko” dziewiątka była jej, a dwójka to siostrzeńcy. Różnica między najstarszym a najmłodszym dzieckiem wynosiła… 30 lat. Z dat urodzenia i zgonu małżonków wynika, że choć druga żona prapradziadka była o 14 lat młodsza od swojego małżonka, jednak to ona odeszła pierwsza. Prapradziadek zmarł jako 97-letni starzec przeżywając obie żony, trójkę dzieci, a nawet kilku wnuków. Ze zdjęć jakie zachowały się w archiwach rodzinnych wynika, że druga żona wyglądała w pewnym momencie znacznie starzej od swojego starszego męża. Ale jak wynika z opowieści rodzinnych całe życie pracowała w pocie czoła, by wychować wszystkie dzieci, które miała pod opieką. Starała się wraz z mężem wykształcić synów (wszyscy skończyli studia), a córki wydać dobrze za mąż. Była to praca na… 11 etatów matki plus 1 etat żony.

Stryj, szwagier i mąż w jednym!

Joanna Nieszkowska h. Kościesza

Śluby z wdowcami żonatymi wcześniej z rodzonymi siostrami były dość powszechne, zwłaszcza w rodzinach szlacheckich. Nie mając tej wiedzy na temat genetyki, którą mamy teraz, ludzie szlachetnie urodzeni wierzyli, że wchodząc w małżeństwa z osobami spokrewnionymi zachowują cenną „błękitną krew”. Ponadto rodzina żony była im już rodziną znaną. Dla rodziny żony też było to dobre, bo drugi posag, dla drugiej córki nie musiał być już tak rozbudowany jak dla pierwszej, a jednocześnie ten pierwszy posag nie był tak do końca zmarnowany. W końcu druga córka korzystała z tego, co w posagu wniosła pierwsza. Jednak częste małżeństwa między krewnymi prowadziły przede wszystkim do genetycznego osłabiania potomstwa, a genealogicznie do niespotykanie wręcz dziwnych koligacji. Na przykład moja 4 razy prababka Joanna Nieszkowska h. Kościesza (1791-1886) wyszła za mąż za swojego stryjecznego stryja Stanisława Nieszkowskiego h. Kościesza (1776-1841), który wcześniej był mężem jej rodzonej siostry Karoliny. Jednak Karolina zmarła przy porodzie swojej jedynej córki Elżbiety Nieszkowskiej. Dlatego Joanna została nie tylko ciotką, ale i przybraną matką nowonarodzonej córki własnej siostry i stryjecznego stryja, który dopiero co był jej szwagrem, a chwilę potem sama została jego żoną i matką kolejnych dzieci, tym razem biologicznych. (Ale skomplikowana koligacja, prawda?) 4 razy prababka Joanna najbardziej jednak związana była z pasierbicą i to z nią spoczęła w jednej kwaterze na warszawskim cmentarzu kalwińskim. Podobno stało się tak dlatego, że jak napisała w pamiętniku jej wnuczka Jadwiga z Gorczyckich h. Jastrzębiec Tyblewska, Babka moja (…) była postacią nadzwyczaj świetlaną. Była najlepszą obywatelką, matką i żoną, chociaż dziadek mój miał charakter nadzwyczaj arbitralny i despotyczny, przy tym poszła za mąż więcej dla dziecka siostry, aniżeli z miłości, gdyż w młodym wieku kochała człowieka, który nie mógł wyliczyć swoich antenatów z karmazynów, a dawniej uważali brak szlachectwa za taki mezalians, że rodzice babki mojej nie zgodzili się na to małżeństwo. (…) przez pasierbicę Elżbietę z Nieszkowskich Kossecką była babka bardzo kochana”.

Albo w ciąży albo w połogu, byle byłby mąż

Konstancja z Nieszkowskich h. Kościesza, Gorczycka h. Jastrzębiec

Życie szlachcianek nie wyglądało jednak lepiej niż życie żon i córek warszawskich kowali jeśli chodzi o liczbę rodzonych dzieci. Najstarszą córką Joanny Nieszkowskiej była moja 3 razy prababka Konstancja Gorczycka h. Jastrzębiec (1826-1901). Jej córka Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska tak napisała o matce: „Matka moja z Nieszkowskich Konstancja Gorczycka była bardzo starannie wychowana. Kończyła pierwszorzędną pensję, mówiła płynnie do śmierci językami: francuskim, niemieckim i po części, choć gorzej, rosyjskim. Miała 18 lat, jak wyszła za mąż za mojego Ojca. Miała 15 dzieci, z których dziesięcioro się wychowało. (…) Powiedziane jest: „błogosławiona niewiasta, która rodzi w Panu” prawda, bo rodzić, zwłaszcza tyle razy, równa się męczeństwu. Ostatnie dzieci Matka moja miała bliźnięta, jedno żyło tydzień, drugie dwa tygodnie.”

Anna z Neumannów Przybytkowska na tle domu na Saskiej Kępie

W rodzinie opowiadało się, że 3 razy prababka była niemal non-stop w ciąży. Podobnie było jednak i z innymi moimi prababkami. Ta, która była panią na Saskiej Kępie, czyli moja 4 razy prababka Eufrozyna z Jopsów Szenk (1800-1893) miała… 17 dzieci. Wprawdzie jej córka, a moja 3 razy prababka, czyli Karolina z Szenków Neumann (1845-1962) miała tylko jedno i zmarła przy jego porodzie mając zaledwie 17 lat, ale już to jej jedyne dziecko, czyli moja 2 razy prababka Anna z Neumannów Przybytkowska (1862-1953) urodziła ósemkę. Była kobietą majętną, o wiele majętniejszą niż jej mąż Władysław Przybytkowski (1851-1933) obywatel m. Warszawy rodem z Kamionka. A jednak, gdy on po kielichu wskakiwał do Jeziorka Kamionkowskiego, by w przypływie ułańskiej fantazji płynąć wpław do domu rodziców, który stał w miejscu dzisiejszej fabryki Wedla, Anna stawała na brzegu krzycząc, by wracał, bo narobił jej dzieci i ma wobec niej obowiązki. Jakie? Po prostu być. W XIX wieku wdowa z dziećmi nawet, gdy miała pieniądze była narażona na szereg nieprzyjemności. A sępy pragnące naciągnąć ją na inwestycje, które mógłby doprowadzić ją do ruiny krążyły wokół czyhając, że w naiwności da się oskubać.

Rodzina Przybytkowskich

Kiedyś miłość i szczęście narzeczeńskie, jeśli nawet były, choć trzeba pamiętać, że pobierano się nie z miłości, a z rozsądku, to trwały krótko. Na dodatek macierzyństwo zaczynało się wcześnie i powtarzało wypełniając kobietom niemal całe życie.

Cały numer można pobrać tutaj: http://mieszkaniec.pl/Archiwum/PDF/2018/10.pdf

Udostępnij na:

List pradziadka Antoniego do prababci Karolci cz. 39 i ostatnia

Przez kolejne dni będę publikować listy pradziadka Antoniego Adamskiego do prababci Karolci, czyli Leokadii Karoliny z Przybytkowskich Adamskiej. Część z nich stała się potem kanwą monodramu mojego męża Zacharjasza Muszyńskiego pt. „Listy do Skręcipitki”.

To listy z wygnania w Rosji, gdy nie mógł wrócić do Polski.

Udostępnij na:

List pradziadka Antoniego do prababci Karolci cz. 38

Przez kolejne dni będę publikować listy pradziadka Antoniego Adamskiego do prababci Karolci, czyli Leokadii Karoliny z Przybytkowskich Adamskiej. Część z nich stała się potem kanwą monodramu mojego męża Zacharjasza Muszyńskiego pt. „Listy do Skręcipitki”.

To listy z wygnania w Rosji, gdy nie mógł wrócić do Polski.

 

Udostępnij na:

List pradziadka Antoniego do prababci Karolci cz. 37

Przez kolejne dni będę publikować listy pradziadka Antoniego Adamskiego do prababci Karolci, czyli Leokadii Karoliny z Przybytkowskich Adamskiej. Część z nich stała się potem kanwą monodramu mojego męża Zacharjasza Muszyńskiego pt. „Listy do Skręcipitki”.

To listy z wygnania w Rosji, gdy nie mógł wrócić do Polski.

Udostępnij na: