Archiwum miesiąca: czerwiec 2014

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 28

A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska

Łowicz, dnia 3 czer. 1929 r.

26 maja zmarła najstarsza z sióstr moich Stanisława Ruszczykowska, siostra, która mi zawsze matką była. Z powodu choroby na pogrzeb jechać nie mogłam, na pogrzeb, który zawsze będzie przykrym wspomnieniem dla wszystkich co znali, kochali i szanowali tę zacną Polkę i katoliczkę. Została pochowana bez księdza na skutek zatargu księdza z jej zięciem, nie tyczącego się wcale jej osoby. Sam ksiądz, to przyznał, że nie miał zmarłej nic do zarzucenia. Kto winien był, wyjaśni biskup, o którego sprawa się oparła. Niemniej jakie to bolesne dla nas, że taka katoliczka, która całe życie była przykładem dla innych, która za cały majątek, wartości kilkadziesiąt tysięcy rubli, kupiła długoterminową pożyczkę zwaloryzowaną później do minimum, oddała wszystkie srebro i złoto na skarb państwa, – nie odprowadził ksiądz na wieczny odpoczynek. Nie mam już żadnej siostry. Teraz na mnie już kolej.

Łowicz, 7 grudnia 1929 r.

Czwartoklasistka z gimnazjum państwowego opowiadała dzisiaj, że idąc z koleżanką odludną ulicą, schwycił ją pijak i ledwo zdołała mu się wyrwać, a koleżanka zostawiła ja i czym prędzej uciekła. Myślę, że rodzice nie będą mieli z dziewczynki tej pociechy, bo charakter dziecka przebija się od najmłodszych lat. Syn mój Ignaś nie miał więcej jak trzy lata, przed samym dworem w Żdżenicach od strony ogrodu zostawiła go piastunka z maleńką Zosią, która jeszcze nie chodziła i siedziała na kocu na ziemi. Nie wiem jakim sposobem dostało się stado gęsi do ogrodu, które mogły dziecko poszczypać, a nawet oka pozbawić. Mały Ignaś miał krok tylko aby wejść do pokoju. Nie uciekł jednak, krzyczał pomocy i zasłaniał siostrę Zosię, małym tylko patyczkiem się broniąc, póki nie nadbiegłyśmy z moją starszą siostrą na ratunek dzieciom. Tak, ale to samo dziecko, będąc dorosłym mężczyzną, było człowiekiem, który nie zawahał się bronić ojczyzny z narażeniem własnego życia.

W dziecku taki odruch prawego charakteru przypomina mi też zdarzenie na ulicy, jak szłam z najwyżej dziesięcioletnią Wandzią Kokczyńską. Jechał chłop z furą siana. Podbiegł jakiś wysoki bardzo mężczyzna, zwyczajny złodziej i wyciągnął z tyłu fury siana całą wiązkę. Wtedy momentalnie, kiedy wyciągał, Wandzia mała schwyciła go za kurtkę i krzyknęła: „Co pan robi”, a ów „pan” wyrwał się dziecku i uciekł ze sianem na skręcie ulicy. Nie doczekam już tego, ale myślę, że taka dziewczynka z poczuciem prawości wyrośnie na prawą kobietę, która nigdy nie postąpi niezgodnie z sumieniem.

Łowicz, 5 stycznia 1930 r.

z 22 na 23 grudnia 1929 r. zmarła Aleksandra Pawłowiczowa pod Górą Kalwarią w willi Olesinek, kupionej przez męża jej i nazwanej od żony imienia[1]. Św. p. Olesia Pawłowiczowa miała charakter bardzo szlachetny. Wiem, że przed śmiercią sprzedała willę siostrzeńcowi (właściwie ciotecznemu wnukowi), ale jestem pewna, że pamiętała w testamencie o siostrzenicy Mystkowskiej, to jest Zofii z Gorczyckich. Swoich dzieci nie miała, ale pomagała materialnie rodzinie męża, gdyż wzięła jednego chłopczyka, parę lat kształciła i kiedy przebywał w jej domu, była mu drugą matką. Straciłam w Olesi serdeczną stryjeczną siostrę.

Nie ma jeszcze dwóch lat, jak razem byłyśmy z Olesią w Częstochowie, na Piaskach i Koniecpolu. Nigdybym wtedy nie pomyślała, że ja taka cierpiąca przeżyję Olesię, ale ja mieszkam z córką, która mnie pielęgnuje z całym poświęceniem. Olesia umarła podobno bez cierpień z braku sił i słabego serca, po prostu zasnęła.


[1]              W 1923 r. byłem w Olesinku. Miałem wtedy zaledwie 4 lata. Brat mój Jerzy tam się nauczył chodzić. Drugi raz byłem w Olesinku w 1970 r. lub coś w tym rodzaju. Jest to teraz własność zakonnic, którym Olesinek zapisała ostatnia właścicielka Aleksandra z Wichlińskich Niewiadomska (żona Stefana, syna Eligiusza). Olesinek to mały dworek, którego fotografia się zachowała. Miał kilka pokoi, ganek, były zabudowania i duży sad. Razem kilka zdaje się hektarów. Od zakonnic otrzymałem stary samowar, w którym babka Aleksandra Pawłowiczowa gotowała herbatę – przyp. E.T.

 

Udostępnij na:

Franciszek Gorczycki „Notatki z Opoczyńskiego” cz. 10

Oto kolejna część wspomnień z powstania styczniowego Franciszka Gorczyckiego, czyli brata mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej. Wspomnienia zostały opublikowane w 1967 r. książce „Spiskowcy i partyzanci 1863 roku”.

franciszek Gorczycki

Franciszek Gorczyczki
zdjęcie z okresu powstania styczniowego

W ostatnich dniach września 1863r., dokładnie daty nie pamiętam, przyjechał Kurowski, pełniący wówczas godność komisarza Rządu Narodowego, z Krakowa do Drochlina (wieś położona pomiędzy Koniecpolem a Lelowem). Tu od 2 dni stał oddział Chmieleńskiego. Oddział iskry (Sokołowskiego) stał za Koniecpolem w stronę Włoszczowy. Z Drochlina wyprawiono do Iskry 2 oficerów z 20 kawalerzystami w celu sprowadzenia do Drochlina Iskry, co im się udało. Tu zaaresztowali go. Na drugi dzień sprowadzono tu też cały jego oddział, który składał się wówczas z 50 kawalerzystów i około 350 ludzi piechoty. Czy Kurowski przyjechał do Chmieleńskiego już z wyrokiem albo też czy go dopiero w Drochlinie sądzono, dobrze nie wiem; skazany on jednak został na karę śmierci przez rozstrzelanie.

Iskra rzeczywiście zaniedbywał się okropnie, nie wiem, czy pił, ale podobno oddział jego wyprawiał najohydniejsze nadużycia.

Sam Iskra zgwałcił pannę R. i pozwalał na podobne rzeczy nie tylko oficerom, ale i żołnierzom swoim. Żołnierze jego zapuścili ogień w stodole we wsi w okolicy Włoszczowy. Stodoła się spaliła, a w niej znaczna część broni i amunicji, a ustawione w stodole karabiny w czasie pożaru wybuchały i nie można było do nich przystąpić.

Iskra został rozstrzelany w Drochlinie na błoniu od strony Koniecpola i tam pochowany. W kilka lat szczątki iskry zostały naruszone przez okolicznych owczarzy-guślarzy. 

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 21

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Wypadków nocy z 18 na 19 sierpnia nie zapomnę do końca życia. Pomimo że od tego czasu minęło tyle lat, zdarzenia i osoby stoją mi jeszcze dziś przed oczami jak żywe, z fotograficzną niemal dokładnością.

Gdy obudzono mnie nagle, było prawie ciemno, tylko z rogu, od drzwi piwnicy, docierało światło jakiegoś kaganka. Dopiero po dłuższej chwili uświadomiłem sobie, gdzie jestem. Ubrałem się i wybiegłem szybko na korytarz. W innych piwnicach i na korytarzu paliły się świece i kaganki. Wszędzie panował gorączkowy ruch. Wszyscy byli podnieceni w oczekiwaniu jakichś wypadków. Przygotowywałem się psychicznie do ewentualnej ucieczki w razie przyjścia Niemców. Wybiegłem ostrożnie do ogrodu rozejrzeć się. Przed klatką schodową stała grupka znajomych, którą w mroku zdradzały ogniki papierosów i prowadzona półgłosem rozmowa. Wszyscy byli podnieceni i poruszeni. Od strony Wilanowa dochodziły najwyraźniej odgłosy walki. Można było rozróżnić serie karabinów maszynowych, bezładną strzelaninę broni ręcznej i pojedyncze wybuchy granatów. Zza kopuły wilanowskiego kościoła wystrzeliwały raz po raz kolorowe rakiety. Nie było wątpliwości — tam walczono. Serca nasze, nie widzów, ale słuchaczy tej walki, zaczęły bić szybciej. Przecież walczyli tam nasi! A może Rosjanie przerwali front? Różne domysły jak błyskawice przelatywały mi przez głowę.

Po kilkunastu minutach natężenie ognia zmalało. Słychać było jeszcze odgłosy pojedynczych strzałów i serii, jeszcze kilka rakiet błysnęło w tamtej stronie i zapanowała cisza. Walka się skończyła, ale kto zwyciężył? Wszyscy snuli najrozmaitsze domysły: może Rosjanie przerwali front, może nadchodzi odsiecz z lasu kabackiego i nasi się przebijają, może Niemcy rozstrzeliwują ludność Wilanowa i będziemy musieli uciekać? Przypomniała mi się nasza nocna ucieczka w 1939 roku za Jezioro Czerniakowskie, do willi państwa Kossakiewiczów, kiedy zaspani wlekliśmy się z walizkami. Zaniepokojony okropnymi przewidywaniami sąsiadów — jak zwykle, kiedy stałem wobec jakiegoś problemu, którego sam nie mogłem rozwiązać — pobiegłem szukać ojca. Nie było go w piwnicy. Strapiony jego nieobecnością, wybiegłem do ogrodu. Zacząłem się bezradnie rozglądać. Nagle do moich uszu doszedł jakiś szmer, który stawał się coraz to wyraźniejszy, aż zamienił się w całkiem wyraźny odgłos tupotu nóg biegnącej dużej grupy ludzi. Tupot był ciężki, szybki. To chyba nasi, myślałem. Niemcy, pomimo że Sadyba nie była jawnie opanowana przez powstańców, nie odważyliby się pewnie w nocy jej zajmować. Obawa walczyła z radością. Tupot zbliżał się coraz bardziej, słychać było nawet chrzęst rynsztunku. Niebawem rozróżniłem głuche uderzenia podków końskich o ziemię. Pomimo strachu, świadom, że jeżeli się okaże, iż są to jednak Niemcy, na ucieczkę może być za późno, podkradłem się bliżej siatki ogrodzenia, żeby móc dojrzeć, żeby móc usłyszeć i odgadnąć wreszcie zagadkę tej sierpniowej nocy. Odgłosy kopyt końskich były już całkiem wyraźne. Nagle do uszu moich doszedł głos. Były to słowa polskiej komendy. Jakiś spazm chwycił mnie za gardło. Po tylu latach ustawicznego wysłuchiwania ryku syren i warkotu aut gestapo, krzyków żandarmów i głuchych morderczych serii pistoletów maszynowych na ulicach, po piwnicznych snach w napięciu, w ciągłej gotowości do ucieczki — słowa polskiej komendy były jak cudowne zaklęcie. Nie zapamiętałem nawet, jak ona brzmiała. Nie miało to znaczenia. Komenda była polska.

Gdyby ukryty za chmurami księżyc oświetlił nagle wówczas ziemię, zdziwiłby się mocno ktoś, kto obserwowałby fort czerniakowski i jego najbliższą okolicę. Roiło się od ludzi. Nikt nie spał. Wszyscy wiedzieli o przybyciu powstańców i każdy spieszył, żeby ich przywitać. Żołnierze byli nieludzko zmęczeni. Tak jak przyszli w pełnym rynsztunku, położyli się na ziemi pokotem. W ciągu dwóch i pół godziny zrobili przeszło dwanaście kilometrów, przedzierając się przez morderczy ogień niemieckich cekaemów. Udało się.

Gdy w dwa lata później z biwakiem harcerskim obozowaliśmy w Kabatach, przykuł moją uwagę duży drewniany krzyż na zbiorowej mogile. Była to mogiła tych chłopców, którzy krwią okupili tamto przebicie. Salutując do daszka harcerskiej czapki, szedłem wzdłuż mogiły i liczyłem, notując w pamięci nazwiska poległych. Naliczyłem ich przeszło pięćdziesiąt.

Gdy tamtej pamiętnej nocy sierpniowej wbiegłem z radosną nowiną na schody, równocześnie ktoś inny wszedł na klatkę schodową drugimi drzwiami i skierował kroki za mną do piwnicy. Uderzenia jego podkutych butów odbijały się głośnym echem po klatce schodowej. Zrobiło mi się nieswojo, obejrzałem się mimo woli i stanąłem jak wryty. Przede mną stał powstaniec. Nie pamiętam już, co go sprowadziło do naszej piwnicy. W migotliwym świetle kaganka wyglądał tajemniczo i potężnie jak któraś z postaci Grottgera. Na jego ogorzałej twarzy malowało się zmęczenie. Na głowie zamiast hełmu miał pilotkę, na której rozpościerał skrzydła duży biały orzeł w czerwonym polu. Ubrany był w lotniczy niemiecki kombinezon. Za pasem tkwiły granaty, a z szyi zwieszał się angielski sten ze zrzutów, jak się potem dowiedziałem od niego. Obraz tego żołnierza tkwi mi głęboko w pamięci do dnia dzisiejszego.

Zmęczony wypadkami tej nocy, niebawem zasnąłem. Zasypiałem spokojnie, z poczuciem pełnego bezpieczeństwa po raz pierwszy od pięciu lat. Wiedziałem, że snu mego strzeże ten żołnierz.

Udostępnij na:

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 27

A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska

Łowicz, 27 maja 1928 r.

Przejrzałam notatki[1] brata mego Franciszka, w których wylicza bitwy i miejscowości. W bitwach był podczas powstania 1863 r. i gdzie kto dowodził:
1863 r. 9 lutego pod Sosnowicami[2], Kurowski[3]
1863 r. 17 lutego, w Miechowie[4], Kurowski
1863 r. 2 marca w Małogoszczy[5], Langiewicz[6], Jeziorański[7]
1863 r. w marcu w Pieskowej Skale[8], Langiewicz, Jeziorański
1863 r. w marcu pod Grochowiskami[9], Langiewicz, Jeziorański
1863 r. w marcu pod Grochowiskami, Bentke[10]
1863 r. w kwietniu, 1 dzień Wiel. Nocy Szklary[11], Gregowicz[12]
1863 r. 10 maja, Igołomia[13] Mierosławski[14], Krzykawka[15], Nullo[16]
1863 r. 27 października, przejazd przez Wisłę
1863 r. 29 paźdź. Hanke[17]
1864 r. w czerwcu pod Wodziłowem[18], Mycielski[19]
1864 r. w czerwcu Bodzechów[20], Hanke
1864 r. w czerwcu Opatówek[21],
16 lutego powrócił do rodziców do domu[22]

Wyszedł ze szkół do powstania 1863 r. 20 stycznia. Brat mój urodził się w 1846 r. 23 listopada. Nie miał zatem jeszcze siedemnastu lat skończonych, jak poszedł do powstania. Pamiętam, jak Matka nasza opowiadała, że jak przyjechał raz do domu, to był tak znużony, że przez trzy dni prawie nic nie jadł, tylko co trochę spał. W notatkach swych pisze, że pierwszym jego guwernerem był Tuliński (kaleka) były oficer Wojsk Polskich z 4 pułku piechoty, ranny kartaczem w nogę pod Grochowem.[23]

Łowicz, 30 czerwca 1928 r.

Wróciłam od mojej Wanduchny z Sokołowa gdzie tak bardzo miło czas spędziłam z mojemi Antkami. Widziałam, że zżyli się z sobą i łączy ich uczucie prawdziwe. Coraz większa tęsknota mnie ogarnia za siostrą Marylą, świat zdaje mi się o tyle smutniejszy, że trudno mi to nawet wypowiedzieć.

Łowicz, 3 października 1928 r.

Choroba, która mi dokucza od lat kilku, coraz więcej daje mi się we znaki. Szczęśliwa, że mogłam odwiedzić jeszcze moją siostrę Ruszczykowską i moich Ignasiów. Takie bardzo miłe wrażenie dla serca matki wywiozłam z ich domu. Ani razu nie uczułam tego, że jestem z synową, tylko z najbardziej kochającą i kochaną córką.


[1]              Notatki, o których pisze Jadwiga Tyblewska, znajdowały się na końcu almanachu rodzinnego, założonego przez Franciszka Gorczyckiego. Po śmierci Franciszka Gorczyckiego almanach był w posiadaniu Stefana Skawińskiego i był przez niego kontynuowany. Almanach ten spłonął w Powstaniu Warszawskim w 1944 r. na ul. Bagatela, gdzie  Stefan Skawiński miał mieszkanie. Na pewno chodziło o ten sam almanach, ponieważ sama go przeglądałam i czytałam i dobrze pamiętam, że sformułowania są dosłownie przepisane w pamiętniku Jadwigi tymi samymi słowami – przyp. S.K.

[2]              Powinno być: Sosnowcem, bo już wtedy tak brzmiała nazwa miasta – przyp. MKP.

[3]              Apolinary Kurowski herbu Nałęcz III (ur. 1818, zm. 11 maja 1878 w Baden) – pułkownik powstania styczniowego – przyp. MKP.

[4]              Bitwa pod Miechowem – jedno ze starć powstania styczniowego, do którego doszło 17 lutego 1863 pod Miechowem w Małopolsce.

[5]              Bitwa pod Małogoszczem – jedna z największych bitew powstania styczniowego, miała miejsce 24 lutego 1863 roku. Generał Marian Langiewicz, będący dowódcą województwa sandomierskiego, przeprowadził w Górach Świętokrzyskich udaną koncentrację sił mających iść na Warszawę – przyp. MKP.

[6]              Marian Melchior Antoni Langiewicz (ur. 5 sierpnia 1827 w Krotoszynie, zm. 10 maja 1887 w Konstantynopolu)[1] – generał i dyktator powstania styczniowego – przyp. MKP.

[7]              Antoni Jeziorański, ps. Antoni Jovanovic (ur. 29 maja 1827 w Warszawie, zm. 16 lutego 1882 we Lwowie) – generał polski powstania styczniowego – przyp. MKP .

[8]              Bitwa pod Pieskową Skałą – miała miejsce 4 marca 1863 roku pod Pieskową Skałą w Małopolsce – przyp. MKP.

[9]              Bitwa pod Grochowiskami – miała miejsce 18 marca 1863 pod Grochowiskami, przysiółku zlokalizowanym pośród lasów, w połowie odległości między Pińczowem a Buskiem. Była to jedna z najkrwawszych w powstaniu styczniowym, całodniowa bitwa, zakończona zwycięstwem Polaków – przyp. MKP.

[10]            Powinno być Bentkowski, bo chodzi o Władysława Bentkowskiego (ur. 24 września 1817 w Warszawie, zm. 2 października 1887 w Poznaniu) – uczestnik obu polskich powstań narodowych w XIX wieku i rewolucji na Węgrzech w roku 1848 – 1849, dziennikarz i polityk Poznańskiego, oficer pruski – przyp. MKP.

[11]            Bitwa pod Szklarami – miała miejsce 5 marca 1863 r. – przyp. MKP.

[12]            Powinno być Grekowicz, bo chodzi o Józefa Adama Grekowicza. Ps. Gronostajski (ur. 13 lipca 1834 w Michalewie koło Mińska, zm. 26 lipca 1912 we Lwowie) – polski pułkownik, dowódca w powstaniu styczniowym, naczelnik sił zbrojnych województwa krakowskiego – przyp. MKP

[13]            Bitwa pod Igołomią – potyczka stoczona 21 marca 1863 pomiędzy powstańcami styczniowymi generała Józefa Śmiechowskiego a wojskami rosyjskimi – przyp. MKP.

[14]            Ludwik Adam Mierosławski (ur. 17 stycznia 1814 w Nemours – zm. 22 listopada 1878 w Paryżu) – polski generał, pisarz i poeta, działacz polityczny i niepodległościowy, a także historyk wojskowości – przyp. MKP.

[15]            Bitwa pod Krzykawką – jedna z bitew powstania styczniowego, rozegrana 5 maja 1863 na pograniczu wsi Krzykawka i Krzykawa koło Olkusza – przyp. MKP.

[16]            Francesco Nullo (ur. 1 marca 1826 w Bergamo, zm. 5 maja 1863 w Krzykawce) – pułkownik włoski. Przyjaciel i powiernik Giuseppe Garibaldiego, dowódca ochotników włoskich, tzw. garibaldczyków, którzy wzięli udział w powstaniu styczniowym 1863 – przyp. MKP.

[17]            Powinno być Hauke, bo chodzi o Józefa Hauke-Bosaka herbu Bosak. Hrabia, (ur. 19 marca 1834 w Petersburgu – zm. 21 stycznia 1871 pod Dijon) – generał broni, uczestnik powstania styczniowego – przyp. MKP.

[18]            Powinno być: pod Radziłowem. Ostatnie walki powstańcze miały miejsce w dniu 3 marca 1864 roku, właśnie wtedy pod Radziłowem miała miejsca jedna z ostatnich potyczek wojsk powstańczych z Rosjanami. – przyp. MKP.

[19]            Rotm. Ludwik hr. Mycielski (ur. 14 września 1837 w Chocieszewicach, powiat krobski, zm. 4 listopada 1863 koło wsi Bojanówka niedaleko Chełma) – polski ziemianin, uczestnik powstania styczniowego – przyp. MKP.

[20]            Bitwa pod Bodzechowem – 16 grudnia 1863 miała miejsce ostatnia bitwa oddziału Zygmunta Chmieleńskiego z wojskami rosyjskimi podczas Powstania Styczniowego – przyp. MKP.

[21]            Bitwa Opatowska miała miejsce 21 lutego 1864 w czasie powstania styczniowego – przyp. MKP.

[22]            Daty i nazwy nie zgadzają się z faktami z pamiętnika Franciszka Gorczyckiego. Jadwiga przepisywała zbyt pospiesznie lub nie umiała odczytać notatek brata – przyp. MKP.

[23]            Franciszek Gorczycki (syn Józefa Faustyna i Konstancji z Nieszkowskich) napisał pamiętniki, których niestety nigdy nie widziałem, ale wiem, że były u jego najmłodszego brata Józefa w Warszawie. Józefa Gorczyckiego znałem osobiście i kilka razy byłem u niego na ul. Szczyglej – przyp. E.T. (SPROSTOWANIE: Dziadkowie Józefostwo Gorczyccy mieszkali cały okres międzywojnia ul. Śliska 27 IIIp. Po zburzeniu mieszkania we wrześniu 1939 r. zamieszkali na ul. Miedzianej. – nru mieszkania nie pamiętam. Tam umarł Dziadek Józef  w r. 1940, a wkrótce po jego śmierci babcia Ada opuściła Warszawę, przenosząc się do swej rodziny gdzieś na południe Polski – przyp. S.K.) Mówił mi o tych pamiętnikach i o innych i twierdził, że ponieważ sam dzieci nie ma, odda je któremuś z wnuków, którego te sprawy będą interesowały. Niestety wszystkie te pamiętniki spłonęły w powstaniu warszawskim – przyp. E.T. (SPROSTOWANIE: Istotnie spłonęły, ale we wrześniu 1939 r. – przyp. S.K.) Początkowo myślałem, że zapisek Jadwigi Gorczyckiej dotyczący Franciszka jej brata jest jedynym mówiącym o jego walkach. Tymczasem w 1967 r. wyszła w druku praca zbiorowa p.t. „Spiskowcy i partyzanci 1863 r.” pod red. Stefana Kieniewicza. W książce znalazł się obszerny fragment pamiętnika Franciszka Gorczyckiego (28 stron druku) bardzo ciekawy. Jak do tego doszło, piszę w innym miejscu – przyp. E.T. Nie wiem gdzie jest to inne miejsce, w którym Eugeniusz Tyblewski napisał o pamiętniku Franciszka Gorczyckiego, bo na pewno nie w przypisach do pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej – przyp. MKP. 

 

Udostępnij na:

O Konstancji co łysego ogrodnika chciała

W najnowszym numerze tygodnika „Chwila dla Ciebie” jest mój tekst o babci Konstancji. Trochę okrojony i na skutek drobnych poprawek redakcyjnych nastąpiły w nim niestety drobne przekłamania historyczne, ale mimo wszystko zapraszam do lektury.

chdc

DSC_5175

Udostępnij na:

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 26

A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska

Łowicz, 25 maja 1924 r.

Napisałam, że testament po ciotecznej siostrze mojej Józefie z Kosseckich Połkotyckiej został zniszczony. Otóż można by wnioskować, że zrobiła to jej przybrana córka Rebczyńska, a zatem powinnam wyjaśnić, że nie ją miałam na myśli, gdyż jak się coraz więcej przekonuję, to zrobiła osoba bardzo przewrotna, ale na szczęście obca naszej rodzinie.[1]

Drugie wyjaśnienie dać powinnam, dlaczego ciotka mojej Matki Paulina Nieszkowska wyszła za mąż za Rosjanina, będąc Polką i patriotką. O tym dowiedziałam się szczegółów bardzo niedawno. Była bardzo ładna, wykształcona i bogata. Miała wielu starających się, między nimi był jeden Moskal, jenerał Sobolew, o którym zupełnie nie myślała, gdyż zajęta była Polakiem. Dwóch pojedynkowało się o nią Suchorski i Suchorzewski, o taki błahy powód, że siadając do karety podała rękę nie temu, który się uważał, że będzie wybranym i rzeczywiście był kochany. Pojedynek skończył się śmiercią tego, którego kochała ciotka mojej matki. Odtąd przestała bywać na balach. Jenerał się wściekał, że był od drzwi odprawiony, aż w końcu przyszła delegacja Polaków z Kalisza, prosząc, żeby go przyjęła, iż wiele przez niego w owe straszne czasy dla Polski zrobić może, dlatego, że był gubernatorem ziemi kaliskiej. To ją skłoniło ostatecznie, że wyszła za Sobolewa. Dzięki temu bardzo dużo Polaków zostało przez nią w 1863 r. wyratowanych od Sybiru. Podczas wojny czytałam w „Gazecie Polskiej” wydawanej w Moskwie, w którym to piśmie był nekrolog ks. Elizy Teniszewowej starszej córki Sobolewowej.

31 maja 1924.

Syn ukochany mojej ciotki ksiądz kanonik Tadeusz Stawowski zmarł na raka. W Giżycach pochowany, był zawsze prawym człowiekiem i najprzykładniejszym księdzem.

17 sierpień 1924 r.

Byłam w kościele u panien Bernardynek, po raz pierwszy od 45 lat usłyszałam pieśń do Przenajświętszego Sakramentu, której mnie uczyli, jak przystępowałam do pierwszej Komunii Świętej. Zrobiło to na mnie duże wrażenie, nie mogłam od łez się powstrzymać, tak mi stanęła w pamięci miniona już przeszłość. Czy to jest żal za minioną młodością? Nie, to jest żal za tymi, co już odeszli.

9 grudzień 1924 r. Łowicz

18 października urodził się w Łowiczu Tadzio, syn Wandzi Trzebuchowskiej, która przyjechała tu na czas słabości. Dziecko to niezmiernie mi miłe. Przypomina mi moje dzieci, szczególnie Ignasia. Jak patrzę na małego Tadzia, mam takie chwile, że zapominam o wszystkim i zdaje mi się, że ukochany mąż mój wejdzie i zapyta: „I cóż tam nasz mały modraczek?” – tak zawsze nazywaliśmy Ignasia.

Łowicz, 5 kwietnia 1925 r.

Dziś mija 40 lat, jak po raz pierwszy przyjechał do nas mąż mój było to pierwsze święto Wielkiej Nocy. Nie ma jeszcze pół wieku, a już wiele obyczajów zmieniło się w Polsce od tego czasu. Nie było przyjęte jeździć z wizytami w pierwsze święto Wielkiej Nocy ani Bożego Narodzenia, jeździło się tylko do kościoła, przynajmniej na wsiach tak było. To też z tego przyjazdu jakiś czas później miałam komiczną rozmowę z jedną z naszych służących. Upatrzyła chwilę, kiedy byłam sama i zaczęła się bardzo nieśmiało tłumaczyć, abym nie chciała iść za mąż za mego męża i w ogóle, żebyśmy go nie przyjmowali. Po długich omawianiach powiedziała w końcu, że musi być Żydem, a zrobiła ten wniosek dlatego, że przyjechał w pierwsze święto Wielkiej Nocy i był silnym brunetem, choć nie miał w twarzy nic wschodniego, tylko prędzej do Włocha był podobny.

Przyszedł rano list od Tadzia Kokczyńskiego, a niedawno od jego żony z Rzymu. Oboje tak bardzo serdecznie zapraszają do siebie do Szczekanicy. Jest to jeden z tych domów polskich (dworów) znanych z takiej prawdziwej staropolskiej gościnności. Pisząc o domu Tadziów, przyszedł mi na myśl mąż mój, jak nie mógł zrozumieć, że ktoś może być niegościnny[2]. Raz w ostatnich latach przed wojną był zaproszony z prałatem Płoszajem do Staszkowa[3] do Stawowskich na polowanie z Giżyc[4] do Sadowskich[5] (Ostrorogów). W Giżycach też polowali. Z nimi jechał Antoś Stawowski, który uprzedził żonę swoją, że przywiezie w wilią polowania tych dwóch starszych panów, żeby nie byli zmęczeni drogą. Był duży mróz na dworze i przyjechali koło 10-ej wieczór. Kuzyn nasz Antoś był przerażony, że jak przyjechali, dopiero służąca poszła palić w pokoju gościnnym nieopalonym wcale, a mąż mój był bardzo skłonny do zaziębienia. Prałat zaś miał lat przeszło 70. Ignaś, widząc zaambarasowanie pana domu, uśmiechnął się tylko i powiedział: „nie martw się, Antosiu, zobaczysz, że będzie wszystko dobrze”. Stawowska była z domu Sokołowska z Kujaw i pomimo że dzieci nie mieli, dziwnie była skąpa, nie kazała napalić, licząc, że może co wypadnie i nie przyjadą. Po skończonej kolacji Ignaś wyszedł wcześniej, poszedł do sypialnego pokoju Stawowskich i najspokojniej położył się do łóżka pani domu. Kiedy wszedł pierwszy Antoś do pokoju, szukając mego męża, powiedział mu: „Wybawiłem cię z kłopotu, my starzy tu się prześpimy, a wy młodzi w gościnnym pokoju.” Antoś, zawsze tak serdeczny i gościnny był bardzo zadowolony z pomysłu mego Ignasia. Czy magnifika również, śmiem wątpić. W jakiś czas słyszałam fakt ten powtarzany przez rodzinę Antosia z zadowoleniem i śmiechem, że choć raz Teosi oszczędność się nie udała.

Kuzyn mój Stawowski umarł nagle w Kaliszu; dziś żyje jeszcze siostra i brat jego w Warszawie. Majątek zapisał żonie i do dziś dnia ona tam mieszka w Staszkowie, a siostra u obcych, stara panna. Antos nigdy nie przypuszczał, że umrze tak prędko, był młody i zdrów. A żona zawsze robiła mu sceny, że ją nie kocha, nie myśli o niej, bo ona dawno swój zahipotekowany posag jemu zapisała. Tak go dręczyła, że że usiadł i wszystko jej zapisał. Mam wrażenie, że dla świętego spokoju, bo zawsze mówiła, że chora na serce. Sądził, że go nie przeżyje. Inaczej ta szlachetna dusza nie byłaby zapomniała o swojej rodzonej siostrze. Nadmienił tylko, że oddaje ją w opiekę sercu swej żony, a to serce nie jest bardzo czułe.

Łowicz, dnia 27.IV. 1928 r.

Już trzeci tydzień dobiega, jak umarła najdroższa moja siostra Maria z Gorczyckich Skrzynecka. Zamknęła oczy na zawsze w Wielką Sobotę dnia 7 kwietnia 1928 r. i pochowana w Zagórzu w murowanym grobie obok jej pierwszego męża Ignacego Skawińskiego. Była to anielska istota, z zaparciem siebie umiała kochać bliźnich swoich. Nigdy nie słyszałam skargi z ust Jej, choć ciężkie bardzo miała życie. Ostatnie 9 lat przebyła w domu mojego najukochańszego syna Ignacego.


[1]              Ta notatka jest niestety nieprzekonywująca. Zrobiła ją chyba autorka w swojej dobroci, ale nie podała w sposób  przekonywający nazwiska tej rzekomo obcej osoby – przyp. E.T.

[2]              Szczekanicę znałem i dlatego nie mogę się powstrzymać od krótkiego jej opisania. Była to resztówka zakupiona przez Wuja Tadeusza Kokczyńskiego (właściwie Feliksa). Liczyła ok. 40 ha dobrej ziemi. Wspaniały był dwór. Trudno mi powiedzieć, jaki był stary, bo teraz, kiedy się na tym znam, już go oddawna nie widziałem. W każdym razie składał się z dwóch części. Głównej, starej i bardzo ładnej oraz nowej dobudówki o mniejszych walorach. Częściowo był piętrowy. Na pierwszym piętrze było chyba trzy lub cztery duże pokoje oddawane do użytku tylko gościom przyjezdnym. Domownicy mieszkali zawsze na parterze . Środkowy pokój na górze miał duży frontowy taras. Na parterze, o ile dobrze pamiętam, było 9 pokoi o powierzchni dziś już nie budowanej, w każdym razie ok. 30-40 m2. Był duży hall, w którym się jadało, gdyż był to właściwie pokój jadalny, był gabinet i pokój kredensowy itp. w dobudówce były pokoje gościnne i duża kuchnia. Dwór miał dwa ganki o bardzo dużych rozmiarach. Uroczy był wewnętrzny, obrośnięty gęsto winem dzikim, na którym się przeważnie siedziało  w okresach ciepłych. Były tam leżanki i leżaki. Dwór był bardzo dobrze wyposażony, miał mnóstwo cennych mebli, obrazów, itp. stał w niewielkiej części parkowej ogrodu, z której większa część znajdowała się od strony frontowej, od drogi. W części parkowej wewnętrznej był olbrzymi piękny klomb i rosły trzy lipy olbrzymie chyba trzystuletnie. Ogród warzywny i owocowy, przylegający do parku, liczył kilka hektarów i rosło w nim mnóstwo drzew owocowych. W tym ogrodzie schowaliśmy sporo srebra i innych wartościowych rzeczy, zakopując do ziemi, których później właściciele nie mogli znaleźć. W Szczekanicy byłem ostatni raz w 1939 r. w czasie wojny i żałuję, że obraz jej uciekł mi z pamięci i nie mogę jej dokładniej opisać. Żałuję również, ze nie widziałem nigdy Malanowa, Żdżenic, Lgotki i też nie mogę jej opisać – przyp. E.T.

[3]              Staszków – przysiółek wsi Rychnów w Polsce położony w województwie opolskim, w powiecie namysłowskim, w gminie Namysłów. Miejscowość wchodzi w skład sołectwa Rychnów – przyp. MKP.

[4]              Giżyce – wieś w Polsce położona w województwie wielkopolskim, w powiecie ostrzeszowskim, w gminie Grabów nad Prosną – przyp. MKP.

[5]              Prababcia Jadwigi z Gorczyckich był z domu Sadowska – przyp. MKP.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 20

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

Na pierwszy rzut oka nasz blok i Sadyba były ogołocone z młodych ludzi. Powstanie ich wymiotło i wciągnęło w swój wir. Wszyscy bądź walczyli w Śródmieściu, bądź przebywali gdzieś na zakonspirowanych kwaterach. Do tych, którzy pozostali, należał między innymi jeden z najserdeczniejszych przyjaciół Antka, Janio Boczar. Nie wiedziałem o tym, że został. Myślałem, że walczy razem z Antkiem w Śródmieściu, toteż gdy go zobaczyłem któregoś dnia na klatce schodowej, byłem bardzo zdziwiony. Jak mi opowiadał Janio, spotkał Antka 1 sierpnia w południe na przystanku tramwajowym na Sadybie, przed odjazdem na koncentrację. Antek namawiał Jania, żeby szli razem, i zaofiarowywał mu nawet jeden z dwóch pistoletów, które miał ze sobą. Zdziwiłem się, bo przecież Antek wychodził z domu bez broni, więc te dwa pistolety musiał wyfasować gdzieś po drodze z mieszkania na przystanek. Nie wiem, skąd je miał, i chyba na zawsze pozostanie to dla mnie nie wyjaśnione.

Janio nie poszedł z Antkiem, ponieważ terenem działań jego jednostki była Sadyba. Jak się potem okazało, spośród wielu kolegów i rówieśników Antka pozostawało ich jeszcze kilku na Sadybie i później niektórzy pozostali tu, niestety, na zawsze. Tymczasem całe życie bloku, rodzinne, towarzyskie i sąsiedzkie, skupiło się w piwnicach. Właściwie należałoby powiedzieć — życie rodzinne, bo wszyscy żyli jak jedna wielka rodzina: każdy dzielił się z drugim, czym miał, jeden drugiemu pomagał, jeden drugiego pocieszał.

Punkt sanitarny urządzony w piwnicy pod numerem 7, w pralni, miał już jednego rannego. Był nim wysoki, może dwudziestoletni Janusz, który został ranny podczas ataku na koszary SS na Służewcu czy Ochocie. Pokaleczone miał całe nogi od drutów kolczastych, a na lewej łopatce ranę od odłamka. Biedak, nie miał szczęścia. Po wyleczeniu poszedł do akcji i po dwóch dniach znowu go przynieśli z poharatanymi nogami — dostał serię z pistoletu maszynowego[1].

Któregoś dnia, bodajże 11 sierpnia, pod wieczór na forcie coś się zaczęło dziać. Zrobił się jakiś ruch. Zajechały samochody. Wszyscy więc obserwowali fort — najpierw z ciekawością, a potem z obawą, czy Niemcy nie zechcą nas wymordować. Nie podzielałem tych obaw. Trudno mi było wyobrazić sobie jako morderców tych starych poczciwców, z których w większości składała się załoga fortu, a którzy nieraz zachodzili do nas, do bloku, po wodę.

Rano sprawa wieczornego rozgardiaszu wyjaśniła się. Po prostu Niemcy zwiali. Fort był wolny. Na jego szczycie błyszczał hełm strażaka, który teraz pełnił tam służbę. Wszyscy członkowie Straży Ogniowej z Sadyby siedzieli po uszy w konspiracji, a ponieważ Straż Ogniowa była organizacją jawną, uznawaną przez Niemców, więc —jak mi powiedział ojciec — na razie pozory legalności służby strażaków na forcie na wszelki wypadek zostały zachowane. Powstańcy czekali dalej rozkazów, rozlokowani na kwaterach. Jeszcze się nie dekonspirowali. Tylko tu i ówdzie snuły się pojedyncze patrole z bronią ukrytą po kieszeniach lub pod płaszczami.

Po opuszczeniu fortu przez Niemców na Sadybie nastąpiło lekkie odprężenie. Jeżeli całkiem nie byliśmy swoi, to w każdym razie byliśmy bezpańscy. Dnie piękne i słoneczne dodawały otuchy. Mimo wieści pełnych grozy, nadchodzących z Woli i z Ochoty, każdy dzień witaliśmy z nadzieją na pełną wolność, która niebawem powinna przyjść.

Życie w całym osiedlu zaczęło przybierać bardziej zorganizowane formy. W willi przy ulicy Godebskiego zorganizowano prowizoryczną kaplicę, gdzie wielu mieszkańców co rano ciągnęło na mszę, którą odprawiał jeden z braci zmartwychwstańców, ksiądz Przybyła. Ksiądz ten zawsze kojarzył mi się w myślach z postacią wojskowego kapelana. Ksiądz Przybyła nie miał nogi poniżej kolana. Pewnie proteza powodowała, że jego ruchy były jakby zautomatyzowane i przypominały wojskowego. Kiedy odwracał się od ołtarza twarzą do wiernych, robił zwrot jak oficer lustrujący front swojej kompanii, a kiedy klękał, wysuwał sztywną nogę ze stuknięciem do tyłu jak chorąży ze sztandarem. Później msze odbywały się w bloku na klatce schodowej numer 7, gdzie na oknie na pół-piętrze zaimprowizowano polowy ołtarz. Spowiedź odbywała się na dworze, przed klatką schodową. Kratkę konfesjonału zastępowała siatka furtki prowadzącej do ogródka generałowej od strony fosy. Dopiero pod koniec sierpnia, kiedy ostrzał artyleryjski uniemożliwiał przebywanie na dworze, ksiądz Przybyła spowiadał w piwnicy.

Pierwszego ranka po opuszczeniu fortu przez Niemców spędziłem kilka godzin z Jędrkiem i jakimś tajemniczym młodym chłopcem w jego wieku na grze w szachy. Z ich lakonicznych rozmów wywnioskowałem, że chłopiec ten przeszedł już jakąś walkę, chyba na Ochocie, a teraz jest jakby w rezerwie i oczekuje dalszych rozkazów. Cały czas myślałem o Antku, gdzie się podziewa, co robi. Bo że żyje, w to nie wątpiłem ani na chwilę. Mimo śmierci Wojtka Chróścickiego, Kostka Millo i Kitalli powstanie nie poraziło mnie jeszcze groźbą śmierci.

Zaraz tego samego dnia po południu zaczęto w budynku szkolnym organizować szpital wojskowy. Znalazły się skądś drewniane prycze i nawet sporo noszy. Na dachu szkoły wymalowano ogromny, kilkumetrowej wielkości, czerwony krzyż na białym polu, widoczny z daleka dla lotnika symbol azylu i nietykalności rannych i chorych. Na drugi dzień rano szpital już działał. Ulokowano w nim nawet jednego rannego, młodego strażaka, o jasnej bujnej czuprynie. Pamiętam, jak chciwie chłonąłem wszystko, co mówił. Oddział jego przedzierał się w nocy przez las, chyba w Kabatach. W jakiejś porębie natknął się na grupę Niemców i rozpoczęła się bezładna strzelanina i gonitwa po ciemku. W pewnej chwili chłopak poczuł, jak by coś go uderzyło w piersi czy jak by o coś zawadził, i upadł. Podniósł się szybko i biegł dalej. Był spocony. Koszula i bluza lepiły się do ciała. Wkrótce poczuł, że jest mu okropnie mokro, że pot przecieka na zewnątrz i jest dziwnie lepki. Na domiar złego schwycił go nagle kaszel i poczuł w ustach smak krwi. Kiedy dotknął ręką koszuli, rozpoznał krew i dopiero wtedy zorientował się, że jest ranny. W tym momencie siły go opuściły. Był bardzo pogodny, kiedy mi o tym opowiadał.

Funkcję komendanta szpitala pełnił dr Uliszewski, bardzo znany na Sadybie lekarz, który leczył kiedyś moją babkę. Z podziwem patrzyłem, jak zręcznie zmieniał opatrunek i czyścił ranę długonogiemu Januszowi, który w pierwszych godzinach powstania został ranny podczas ataku na koszary SS i był pierwszym pacjentem naszego punktu sanitarnego w piwnicy. Biedak, wystawiał nieszczęsną lewą łopatkę i zerkał przez ramię, jak doktor grzebie szczypcami w dziurze po odłamku.

Wokół szpitala ustawiono kilka dyskretnych posterunków, które miały meldować o nadejściu Niemców czy innym niebezpieczeństwie. Na tych posterunkach tkwili ludzie młodzi, często ubrani półwojskowo, wielu z nich nosiło długie buty. Ci, którzy stali w pobliżu samego szpitala, mieli na rękawach opaski Czerwonego Krzyża. Między innymi Jędrkowi przypadło w udziale pilnowanie szpitala.

Na Sadybie panował na razie spokój, tylko z miasta dochodziły odgłosy strzelaniny i eksplozje, a z daleka widoczne były dymy i łuny licznych pożarów.

Któregoś dnia po południu do szkoły zawitało dwóch żołnierzy niemieckich. Wszyscy byliśmy poruszeni, a oni sami przerażeni i uprzejmi. Wypytywali się, gdzie jest ich kolumna, która w ostatnich dniach lipca kwaterowała w szkole. Narzekali na wojnę i jej okropność, chcąc stworzyć wokół siebie atmosferę przychylności. Nikt jakoś nie rozbroił ich i nie zatrzymał. Wskazano im drogę do Wilanowa i cześć.

W dwie godziny potem właśnie z tej strony dał się słyszeć warkot nadjeżdżającego samochodu i po chwili na moście ukazała się maska osobowego hanomaga. Wszyscy jak staliśmy na narożniku ulicy koło szkoły, prysnęliśmy na podwórze, kryjąc się za domkiem dozorcy i za blokiem. Przez prześwit między blokiem a domkiem obserwowałem ulicę. Warkot samochodu zbliżał się i po chwili hanomag mignął. Na tylnym siedzeniu spostrzegłem niemieckiego żołnierza w hełmie, ubranego w panterkę. Przez okno samochodu wystawała wysunięta do przodu lufa karabinu. Gdy samochód minął domek dozorcy, rozległ się strzał, a kiedy znów się znalazł w mym polu widzenia, dostrzegłem, jak żołnierz pospiesznie repetuje karabin. Hanomag pomknął w kierunku kościoła czerniakowskiego. Gdy znajdował się już daleko, wybiegliśmy na ulicę. Okazało się, że strzał nie był skierowany do człowieka. Niemiec strzelał tylko dla postrachu lub dodania sobie animuszu.

Po przejeździe tego patrolu mieliśmy się bardziej na baczności. Okazało się to zupełnie słuszne, ponieważ po kilkunastu minutach samochód powracał spiesznie do Wilanowa.

W ciągu tych kilkunastu dni pozornej ciszy wielokrotnie ze strychu obserwowałem miasto, w którym szalały pożary. Nad Starym Miastem, Śródmieściem i Wolą nurkowały też samoloty. Po każdym locie nurkowym następowały eksplozje i nieraz widać było słup dymu unoszący się nad tym miejscem. Równocześnie dolatywał daleki grzechot karabinów maszynowych. Byłem wstrząśnięty, gdy stwierdziłem, że Niemcy zastosowali do walki z powstańcami lotnictwo. Nie mogłem pojąć swoim chłopięcym umysłem, jak można walczyć z kimś taką bronią, której przeciwnik nie może się przeciwstawić. Przy zwartej zabudowie bezkarne bombardowanie z małej wysokości powstańców nie posiadających broni przeciwlotniczej i bezbronnej ludności było morderstwem. Bezsilnie zaciskałem zęby, miotając najgorsze przekleństwa i wyzwiska pod adresem lotników. Jakże mimo wszystko nie znałem jeszcze Niemców.

Na Sadybę przybywało coraz więcej uciekinierów z miasta. Do państwa Rzepeckich przedostała się z Mokotowa szwagierka z dwiema córkami i sąsiadką z kilkunastoletnim synem. Szwagierka wraz z sąsiadką wybrały się zaraz na Mokotów, żeby ocalić nieco dobytku. Wróciła tylko szwagierka. Sąsiadka pozostała na jednej z ulic Mokotowa na zawsze i syn jej już nigdy nie zobaczy, podobnie jak nie zobaczą swej matki nigdy moje koleżanki, Wanda

i Ewa, oraz ich brat, Marek, dzieci doktora Ostaszewskiego. Ich matka, przekradając się w pierwszych dniach sierpnia wraz ze swą siostrą koło ulicy Grottgera, przez kartoflisko na terenie parku „Morskie Oko”, otrzymała śmiertelny postrzał z pałacyku Szustra na skarpie. Jej siostra została również ranna. Doktorowa była do końca przytomna. Rozumiejąc, że umiera (sama była lekarzem dentystą), oddała swej siostrze biżuterię i pieniądze, które miała przy sobie. Siostra przeżyła doktorową tylko o kilka tygodni. W końcu trzeciej dekady sierpnia zginęła pod gruzami Gmachu Opatrzności Bożej, dawnej szkoły, w której podczas powstania znajdował się szpital.

Któregoś dnia nad Sadybą rozszalał się ogień zenitówek, tak dobrze mi znany z września 1939 roku, kiedy polska artyleria przeciwlotnicza ostrzeliwała z szosy wilanowskiej niemieckie samoloty. Wybiegłem na dwór. Ze wschodu, znad Marysinka, wyłoniła się eskadra samolotów. Były to dwupłatowce. Szły w szyku skrzydłowym, na tak niskim pułapie, że ogień zenitówek przenosił i pociski eksplodowały nad samolotami. Gdy nadleciały bliżej nas, dostrzegłem na skrzydłach czerwone gwiazdy. „Radzieckie kukuruźniki”, stwierdził fachowo któryś z sąsiadów. Raz po raz nad samolotami wykwitały szare obłoczki dymu. Każdemu obłoczkowi towarzyszył huk, jak by ktoś w sali akustycznej tłukł za jednym uderzeniem tysiące żarówek. Na ogród zaczęły się sypać odłamki. Gdy podniosłem ich kilka, były jeszcze gorące.

W ogromnym napięciu obserwowaliśmy samoloty. Obawa, żeby któryś nie został strącony, ustępowała na przemian uczuciu radości, że przecież nie tylko Niemcy mają lotnictwo, że teraz oni są atakowani, że wreszcie za barbarzyńskie naloty na bezbronnych ktoś im bombami odpłaca.

Mimo gęstego ostrzału zenitówek samoloty leciały spokojnie na pełnych obrotach silników i śmiało przebijały się przez zaporę ogniową. Na wysokości fortu zatoczyły lekki łuk w kierunku północno-zachodnim i zniknęły z naszych oczu za narożnikiem bloku. Baterie zenitówek, ustawione gdzieś nad Wisłą, grzmiały jeszcze chwilę, ale ponieważ obłoczki pocisków wykwitały coraz dalej od umykających samolotów, po chwili umilkły.

Nalot radzieckich samolotów bliskiego zasięgu był szeroko komentowany. Wszyscy twierdzili zgodnie, że dowodzi on, iż front na pewno znajduje się na linii Wisły, więc za kilkanaście dni Rosjanie udzielą nam pomocy i wkroczą do Warszawy.

Dzień 17 sierpnia był wyjątkowo bogaty w emocje. Po południu Janio Boczar wyruszył na rowerze w kierunku Wilanowa na rozpoznanie. Gdy przypadkiem dowiedziała się o tym jego matka, przeżywała nieludzkie męki oczekiwania. Pocieszaliśmy ją wszyscy, ale od momentu, gdy usłyszeliśmy strzały koło Wilanowa, byliśmy przekonani, że Janio poległ. Rozpacz matki nie miała granic. Na szczęście niebawem ujrzeliśmy Jania, jak raźno maszerował ku blokowi, lecz pieszo, bez roweru. Z dużą ulgą i ogromną emocją słuchaliśmy jego relacji. Na wszelki wypadek przed wyjazdem Janio został ucharakteryzowany na dziewczynę. Wyjechał Morszyńską i skierował się ku figurze Św. Jana Nepomucena, po lewej stronie drogi do Wilanowa. Zanim dojechał do Ojcowskiej, Niemcy z obsługi reflektora otworzyli do niego ogień z karabinu maszynowego z czerwonego domu za figurą Św. Jana. Ci sami, którzy 2 sierpnia strzelali do Jędrka. Janio ledwie zdążył zeskoczyć z roweru i przypaść do rynsztoka, wycofując się powoli z pola ostrzału. Rower zostawił, pewny, że padnie łupem Niemców. Ostatecznie jednak Niemcy nie okazali się tak odważni. Rower przeleżał spokojnie do wieczora i dopiero pod osłoną ciemności ściągnął go prawowity właściciel, nasz dozorca, Czesław Zachewicz.


[1] Po powstaniu Janusz Kosacki — „Bohdanowicz” znalazł się w szpitalu w Milanówku. Gdy opuścił szpital, trafił na łapankę i został wywieziony do obozu w Stutthofie, gdzie ślad po nim zaginął.

Udostępnij na: