A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja.
Strzelce Wielkie, 6 sierpnia 1923 r.
Nie umiem pielęgnować kwiatów, z wielką przyjemnością patrzę na dwie rabaty u Wandzi pełne kwiatów: bratków, goździków itd. Każdy prawie z tych kwiatów budzi inne wspomnienia z lat młodych. Koło płotu wysiały się pewnie z dawnych lat parę żółtych nagietków. Ten kwiat pospolity przypomina mi, kiedy dzieckiem będąc, wymykałam się cichaczem na wieś do piastunki mojej poczciwej Felkowej. Niosłam jej jak zwykle jakiś kawałek placka lub rodzynków i biegłam przez łąkę, kładkę, nad strumień, bojąc się, żeby mnie kto nie spostrzegł w domu. Szczęśliwa byłam, jak się zbliżałam do chaty, przed oknami której aż się żółciło od nagietek. Mieszkali wtedy rodzice moi w Lgocie Gawronnej w Kieleckim. Mogłam mieć najwyżej lat 7, ponieważ pamiętam, że dawna moja piastunka dała mi jakiś barszcz na ławce i stojąc, ledwo jeść mogłam. Zamążpójście tej mojej piastunki i tęsknota za nią to było pierwsze moje zmartwienie w mym życiu. Zdaje mi się, że ta sama piastunka karmiła brata mojego Józika. Pachnący groszek przypomina mi Saluńkę naszą, tę najidealniejszą istotę, jaką znałam w życiu. Ona tak lubiłam ten kwiatek. I siała go dużo. Goździki i astry przypominają mi mój pobyt z Matką w Busku, a duże żółte kwiaty, coś w rodzaju georginii tylko jeszcze wyższe, to męża mojego ukochanego. On je tak bardzo lubił i zachwycał się nimi w Rohoźnie, gdzie na bujnym czarnoziemie rozrastały się wspaniale. W ogrodzie Franusiów tam liście nasturcji dochodziły wielkości deserowych talerzyków. Najmilsze jednak kwiaty to narcyzy, te się nie wiążą z żadnym smutnym wspomnieniem, owszem przeciwnie – przypominają mi Żóraw, gdzie nadzwyczajnie stary dwór z dwoma gankami, werandą obrosłą dzikim winogronem, otoczony klombami, w których aż bielało na wiosnę od narcyzów, roił się gośćmi i rodziną. Tam nasza Marylka wyszła po raz drugi za mąż, tam jeszcze bywał brat mój Cypryś. Później już go więcej nie widziałam. Miałam lat 13 jak wyprowadziliśmy się z Żórawia. Róże przenoszą mnie w czasy narzeczeństwa i młodości mojej. Pamiętam jak snop cały ślicznych pełnych róż narwałam i wiozłam do miasta do koleżanki mojej.
Tak dla nas starych zostały tylko wspomnienia. Z chwilą, kiedy nasze dzieci zostają same ojcami i matkami, powinniśmy umieć wycofać się z życia, nasze zadanie skończone. Młodość moja, a raczej kilka lat przed zamążpójściem po śmierci ojca naszego przeżyłam w ciągłej trosce o byt nasz. Ten czas to była nasza ruina majątkowa. Matka została ze zobowiązaniami na wsi 50 włókowej bez ojca rodziny. Patrzyłam ciągle na jej zabiegi i ciągłe troski samotnej wdowy, tego czasu zatem nie mogę zaliczyć do chwil jasnych w życiu. Mogę śmiało powiedzieć, że mojej młodości nie żałowałam wcale, najszczęśliwszy czas w mojem życiu, to był wtenczas, kiedy mój Ignaś skończył naukę, córki dorosły i żyłam ich życiem. Tym moim dzieciom zawdzięczam najjaśniejsze chwile życia. One dzieliły się ze mną każdą myślą. Przeżywałam z nimi każdą ich radość, patrząc na nich i widząc jak są bardzo kochane. Byłam tak szczęśliwą, że nie mogłam równać nawet tego uczucia z tym, jak widziałam, że sama byłam kochana przez męża. To była dla mnie najpiękniejsza młodość. Teraz chciałabym, aby to samo przeżyły dzieci moje i dlatego przestając z wnukami ciagle kontroluję się sama, abym nie zabierała serc wnuków dla siebie, bo to by była krzywda mych dzieci, tym boleśniejsza, że zadana przez własną matkę. Dlatego napisałam, że czuję, iż powinnam się wycofać z życia Zadanie moje skończone, teraz myśl moja powinna zwrócić się na życie przyszłe Żebym się tylko więcej modlić mogła. Myśli mam tak rozpierzchniętą, że jedynie modlitwa za umarłych skupia myśl moją dłużej.
Łowicz, 24 kwietnia 1924 r.
20 kwietnia 1924 r. zmarła w Kaliszu matka mego zięcia Helena z Dzierżawskich Kokczyńska. Zmarła szczęśliwa, bo otoczona wszystkimi dziećmi i najtroskliwszą opieką kochających ją synów. Pochowana w Malanowie obok męża i jego rodziców.
Łowicz, 18 maja 1924 r.
Najstarsza siostra mego męża Tekla zmarła w Kaliszu. Z dziesięciorga rodzeństwa żyje już tylko czworo. W tym czasie tak wypada mi, że notuje same zgony.
1 maja przyjechała do nas serdeczna przyjaciółka córki mojej Zosi pani Soszyńska i 3 maja skończyła życie. Pękła żyła sercowa. Pani Soszyńska była kobieta z zupełnym zaparciem się siebie, żyła zawsze z myślą o innych bez cienia egoizmu. Franusiowie sprowadzili jej księdza, zdążyła się jeszcze wyspowiadać. Nie miała dzieci, tylko staruszkę matkę przy sobie, o której w godzinie śmierci jeszcze pamiętała, zwróciła swoje śliczne czarne oczęta na męża i powiedziała: „Bądź dobry dla matki”. Było to ostatnie zdanie, jakie wypowiedziała. Potem, pomimo starań doktorów serce coraz słabiej biło, aż w końcu zupełnie zacichło. Śmierć tę odczuliśmy bardzo w całym domu, bo kochaliśmy panią Soszyńską jak bliską krewną. Zosi oczy od łez nie odsychały przez pierwsze te dni. Pochowana jest w Łowiczu. Na pogrzeb zjechała najbliższa rodzina, dwaj doktorzy: Machczyński po rodzonym bracie i Bodnar po siostrze. Mówili u nas podczas obiadu po pogrzebie, że taki koniec był dawno przewidywany przy chorym sercu i szczęście, że się nie przyszło to na ulicy lub w wagonie. Była od najmłodszych lat bardzo uczuciowa. Wyczerpało ją życie i pobyt w bolszewii. Było nam tak przykro, że teraz kiedy dostała się do Polski, kiedy warunki bytu zmieniły się jej na lepsze, to przyszła śmierć. Trudno, takie widać były wyroki Boskie. Najwięcej jest biedna jej ociemniała prawie matka, która przeżyła wszystkie trzy córki.
Byłam w Kaliszu podczas odpustu św. Józefa, wyspowiadałam się, pomodliłam za wszystkie moje dzieci i z takim żalem, taką tęsknotą żegnałam wychodząc cudowny obraz św. Józefa, z myślą, że pewno więcej go nie zobaczę. Ileż tam opieki tego świętego doznałam. Ile tam razem z ukochanym mężem gorąco się modliłam za nasze dzieci. Teraz jeździłam, aby podziękować za łaskę doznaną, że kiedy Wandzia, wnuczka, ciężko chorowała i spodziewana była operacja, przyrzekłam sobie rok pościć środy do św. Józefa i Pan Bóg za przyczyną tego świętego raczył mnie wysłuchać. Gorączka spadła i niebezpieczeństwo minęło. Odpust w Kaliszu ośmiodniowy przypada na opiekę św. Józefa w trzecią niedzielę Wielkiej Nocy. Raz w młodych latach pamiętam jak na 19 marca zjechały się siostry mego Ojca do Kalisza Chrzanowska i Rudnicka, a później z moim Ojcem pojechały do nas. Wiele osób przyjeżdżało z Poznańskiego, teraz coraz mniej widzimy osób z inteligencji na tym odpuście, czyżby tak wiara zaniknąć miała w tego cudownego świętego, o którym św. Teresa pisze „nie pamiętamy, bym go o cobądź w święto Jego nadaremnie błagała.”[1]
[1] Obraz św. Józefa z Matką Boską i małym Panem Jezusem znajduje się nadal w kościele w Kaliszu. Przekonałem się o tym, kiedy byłem osobiście w Kaliszu w 1962 r. widziałem go zresztą po raz pierwszy. Obraz ten miał burzliwe dzieje. Był przed wojną okradziony, ale złodziei złapano i odebrano im cenny łup. Stosunkowo niedawno, bo chyba w 1973 r. miał miejsce pożar w kościele, który strawił cenny bardzo i stary obraz w ołtarzu głównym, ale, jak czytałem, nie uszkodził obrazu św. Józefa – przyp. E.T.