Archiwum kategorii: Gorczyccy

Franciszek Gorczycki „Notatki z Opoczyńskiego” cz. 3

Oto kolejna część wspomnień z powstania styczniowego Franciszka Gorczyckiego, czyli brata mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej. Wspomnienia zostały opublikowane w 1967 r. książce „Spiskowcy i partyzanci 1863 roku”.

franciszek Gorczycki

Franciszek Gorczycki
zdjęcie z okresu powstania styczniowego

W dniu 17 lutego[1] do dnia zawezwano mnie do dowódcy, który oddał mi zapieczętowany rozkaz do oddziału Rosego stojącego w Olkuszu. Był on wysłany uprzednio z Ojcowa, a liczył około 60 koni i 100 piechoty uzbrojonej przeważnie w dubeltówki. Dodano mi pięciu kawalerzystów, z którymi pojechałem z owym rozkazem do Olkusza. Tu stanąłem na 9 rano tj. w chwili, kiedy cały tamtejszy oddział był na mszy ś[wię]tej w kościele parafialnym. Przed Olkuszem nie spotkałem placówki, a po drodze jadący włościanie wiedzieli, iż tam powstańcy, i mówili mi o nich.

Bitwa pod Miechowem

Bitwa pod Miechowem
malował: Walery Eljasz-Radzikowski 
źródło: Wikipedia

Polecił mi on teraz zostać przy nim w charakterze ordynansa-adiutanta. Pięciu kawalerzystów odprowadziłem do plutonu Nałęcza. Przed wschodem słońca 18 lutego[2] (ostatni wtorek) zbliżył się cały oddział Kurowskiego pod Miechów szosą od strony Słomnik, tj. od południa. Na dwie wiorsty przed Miechowem Rochebrun ze swoim oddziałem wysunął się naprzód szosą, za nim w znacznej odległości szli kosynierzy. Piechota uzbrojona w dubeltówki rozsypana w łańcuch tyralierski postępowała po obu stronach szosy. Plutony Nałęcza i Mięty w szeregach zajęły prawe skrzydło z lewego zaś skrzydła postępowała kawaleria z niebieskimi chorągiewkami. Jechałem przy Kurowskim, któremu towarzyszył Grekowicz, i skierowaliśmy się ku gruszce, która stała w polu.

Na niecałe półtorej wiorsty od Miechowa usłyszeliśmy trąbkę i w tej chwili padły pierwsze strzały żołnierzy rosyjskich rozsypanych w tyraliery. Powstańcy przy okrzyku „hura” rzucili się naprzód, wobec tego Rosjanie uciekali biegiem do miasta i tu sformowali się przy szosie i pod kościołem, tu też nastąpiło zacięte starcie z oddziałem Rochebruna. Tymczasem na prawym naszym skrzydle w dołach ukryci jeszcze żołnierze rosyjscy strzelali do naszych, tj. do plutonów Mięty i Nałęcza. Dostałem rozkaz dla nich: „Wyciąć tych Moskali”, o strzelają do dołów”, z tym też pojechałem do naszych plutonów. Na ten rozkaz oba plutony rzuciły się naprzód, a ja z nimi, gdyż mając konia tylko na uzdeczce nie zdołałem na razie go zawrócić i tak galopem wjechaliśmy w Miechów, gdzie nas przyjęła gradem kul piechota ustawiona pomiędzy kozłami używanymi do ustawiania straganów na rynku. Z żołnierzy, których plutony te miały wyciąć, zginęło dwóch tylko, inni zdążyli uciec do domów w Miechowie. Powstańcza kawaleria wystrzelała w tym ataku wszystkie ładunki, jakie miała w rewolwerach, i to nie z wielkim skutkiem, toteż część jej zawróciła i uciekła z powrotem tą samą ulicą, którą wjechała w miasto. Reszta nas, a było nas dziewięciu, wyjechaliśmy drugą stroną miasta, gdzie bez względu na strzały otworzyła nam zamknięty szlaban mała dziewczyna.

Pomiędzy wzmiankowanymi dziewięcioma kawalerzystami byli: Lipczyński, Franc[iszek] Gaszyński, Hubicki, Zachert Wilhelm, jeden taki, który za całą broń miał parasol, innych nie pamiętam. Kiedy z tej łaźni wyjeżdżaliśmy z Miechowa, było już dawno po bitwie. Cześć oddziału znajdowała się na szosie prowadzącej ku Słomnikom w odległości najmniej 2 wiorst od Miechowa; po polach widać było oddziałki po 20 i więcej ludzi, zmierzające także ku Słomnikom, tj. w stronę Krakowa. Nas 9 stępa jechaliśmy teraz przez pola, kierując się do jednego z oddziałków, który spostrzegliśmy, szosą do Miechowa jechało tez kilkunastu kozaków, lecz ci nie strzelali do nas.

Jaki przebieg walki był po drugiej stronie szosy i góry, nie mogę wiedzieć, bo tam nie byłem. Widziałem tylko znakomite ataki oddziału Rochebruna. Cały oddział Kurowskiego, jaki był pod Miechowem, mógł liczyć około 1200 do 1300 ludzi. Oddział Rosego, jakkolwiek na czas przyszedł pod miasto, od strony północnej, bez wystrzału cofnął się przed tymi Rosjanami, którzy sami uciekali już z Miechowa, i rozproszył się. Z oddziału Kurowskiego zostało około 300 ludzi, z którymi on doszedł do Racławic (sławnych z roku 1794). Tam to już w nocy powiedział mi: „Z takim wojskiem, jak powstańcy niepodobna wojować, już wszystko skończone. Jako młody jedź pan do rodziców, a ja muszę udać się za granicę”.

Dałem jeść memu koniowi, napoiłem go, a zmęczony (nie spałem już dwie noce), mody, usnąłem pod żłobem, nie dłużej wszakże jak na pół godziny. Gdym się przebudził, konia mego już nie było. Nie było tez i Kurowskiego. Pozostało tu może jeszcze 15 zmęczonych powstańców, a pomiędzy nimi Zachert.

W Miechowie zginęło około 70 powstańców i znaczna liczba rannych. Otrzymali rany: Grekowicz, Nałęcz, Mięta. Zginęli Muszyński[3], Dobrański[4] i kwiat młodzieży.


[1] Data błędna. W tym dniu Kurowski walczył pod Miechowem. Do faktów niżej opisanych przez Gorczyckiego mogło dojść 16.II, gdyż wówczas Kurowski opuścił Ojców udając się w kierunku Miechowa.

[2] Bitwa o Miechów rozegrała się 17.II.1863

[3] Muszyński, prawdopodobnie hr. Emanuel Moszyński, oficer żuawów.

[4] Dobrański, prawdopowodbnie Michał Dobrzański, podoficer.

Udostępnij na:

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 15

A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska

Mieszkaliśmy w Żdżenicach, dawnym majątku matki mojego Ojca. Tam umarł mój Ojciec w 1880 r. 12 grudnia. Nie miałam jeszcze wtedy siedemnastu lat. Byłam jeszcze w gimnazjum. Pamiętam, jak gdyby to było dzisiaj, ten dzień, kiedy po raz ostatni widziałam swego Ojca, to jest 9 grudnia. Przyszedł w Kaliszu do Państwa Drobniewskich, gdzie stałam na stancji, aby mnie odwiedzić. Pan Drobniewski był nauczycielem muzyki i czasem urządzał koncerty. Udał się zatem do ojca mego z prośbą, aby Antoni Skrzynecki, mąż mojej siostry Marii, zechciał deklamować na tym koncercie. Ojciec zgodził się poprzeć jego prośbę, usiadł i zaczął pisać list do Antosia. Nie mogłam oderwać oczu od Ojca. Patrzyłam z takim zajęciem na tę twarz szlachetną i typowo polską z taką miłością córki, jakby z przekonaniem, że to ostatni dzień go widzę. Ojciec nerwowo przerwał swe myśli, przegarnął ręką siwe bujne włosy i powiedział: „Przyglądasz się, moje dziecko, moim siwym włosom, tak, jestem już stary, 60 lat mija i teraz każdy dzień życia jest już darowany.” zaambarasowałam się bardzo, nie wiedziałam, co odpowiedzieć, bo rzeczywiście patrzałam z myślą, żeby utrwalić w pamięci te rysy mi drogie i że niedługo już na nie patrzeć będę. Na koncercie byłam z rodzina państwa Drobniewskich. Ojciec umyślnie przyszedł, żeby się ze mną zobaczyć. Siedział cały czas obok mnie. W antraktach  przychodził redaktor „Kaliszanina” Witkowski, zręcznie się przymówił Ojcu o artykuł do swojego pisma, gdyż co jakiś czas pisał ojciec do gazet w kwestiach ziemiańsko-społecznych. Po koncercie, było to w sali u Wernera, w parku pożegnał mnie Ojciec i więcej go już nie zobaczyłam. W trzy dni już nie żył. Zmarł w niedzielę o wpół do 12 w nocy na serce w Żdżenicach w powiecie tureckim w ziemi kaliskiej. O tej samej godzinie, kiedy życie skończył, śnił mi się, że umiera. Widziałam go we śnie na łóżku w tej samej pozie, nawet z przechyloną w tył głową, co później okazało się z wypowiedzi Matki, że rzeczywiście tak było. Z wrażenia obudziłam się, poleżałam chwilę i zegar wybił 12. Pani Drobniewska uspokajała mnie na drugi dzień, że Ojciec długo żyć będzie, kiedy mi się śni, że umarł, ale na drugi dzień brat konstanty przyjechał po mnie na pogrzeb. Ojciec pochowany jest w Malanowie razem z matką swoją i Ojczymem. Później w lat kilkanaście obok trumny Ojca złożyliśmy ciało naszej Matki. Napisałam „kilkanaście”, gdy tymczasem Matka moja przeżyła 20 lat swego męża i umarła w 1901 r. 2 marca. Od śmierci Ojca zaczęły się u nas kłopoty materialne. Rządcę mieliśmy bardzo niesumiennego. Majątek Żdżenice był obciążony długami, to jest schedami rodzeństwa przyrodniego naszego Ojca. Wymagania mieli duże, pomimo że mój Ojciec kupił ten majątek z procesem, który wiele pieniędzy pochłaniał. Biedna moja Matka wiele ciężkich chwil przeżyła, byłaby oczyściła majątek z długów, gdyby nie ten niesumienny rządca, a później niedoświadczony brat Kostuś gospodarował. Dość, ze po kilku bardzo ciężkich latach została na starość bez dachu i musiała pojechać do najstarszego brata Frania, gdzie także pojechał chory na umyśle Bronisław. Na niecały rok przed utratą domu Matki ja wyszłam za mąż za mojego męża Ignacego Tyblewskiego. Nie byłam ładna, ani bogata, nie miałam wielu starających, raz tylko odmówiła Matka młodemu człowiekowi przez dumę, że przywiózł go człowiek, który był kiedyś rządcą u matki i naszego Ojca, a później miał wieś obok dzierżawy owego mego konkurenta. Potem Matka żałowała, bo to był uczciwy człowiek, a ja lat parę nie miałam starającego. Nareszcie złożył wizytę matce niemłody już człowiek i czas jakiś mi asystował. Brat Ojca mego Doruchowski, nasz opiekun, życzył sobie tego małżeństwa, mnie zaś strach ogarniał, nie tylko dlatego, że mogłabym być jego córką, ale jeszcze w dodatku miał śmieszne nazwisko. Były jednak chwile, że decydowałam się wyjść za niego, bo był bogaty, a ja byłam jedynie panna na wydaniu, bez posagu i bez możności zarabiania na siebie, aby istnieć samodzielnie w świecie, gdyż pracę w domu lubiłam zawsze. Dlatego byłabym wyszła za człowieka 30 lat starszego od siebie, tym więcej, ze widziałam, iż matka widząc opłakany stan naszych interesów majątkowych, pragnęła wydać mnie za niego. Ale widocznie była jakaś Opatrzność Boska nade mną, bo tamten dowiedział się od pani Drobniewskiej, że mąż mój chce starać się o mnie i szuka mego towarzystwa ile razy jestem w Kaliszu i powiedział jej: „Nie pojadę z panią do Żdżenic, nie będę rywalizował z 10 lat młodszym od siebie”. W tym samym czasie mąż mój wybrał się do nas i niedługo zostałam jego narzeczoną. Kiedy dałam mu słowo, pierwsza myśl moja była o Matce mojej, że będzie zadowolona, że wyda mnie za mąż. Mąż mój miał wtedy niedużą posadę, ale pracował jeszcze poza biurem. Nie liczę folwarku po ojcu jego, bo ten folwark dał mu tylko kłopoty. Ignaś miał rok czterdziesty, jak się żenił ze mną, ale wyglądał zaledwie na lat 30 i był bardzo przystojny. Charakteru jego nie znałam wcale. Dziwnym się to wydać dzisiaj może, ale ja w takich warunkach wychodziłam za mąż, nie kochałam wcale, ale uczucie mojego męża przywiązało mnie do niego głębiej, aniżeli te uczucia, jakie inne kobiety mają, wychodząc za mąż. Ja kochałam przez wdzięczność za serce, okazywane mi stale, przez cały ciąg naszego pożycia byłam tak kochana, tak bardzo kochana, ze dziś wyrzucam sobie ciężko, że nie umiałam dostatecznie cenić mego męża za życia i dać mu szczęście na jakie zasłużył.

( W tym miejscu w pamiętniku jest wklejone ogłoszenie, względnie drukowana notatka następującej treści:

Wczoraj, dnia 22 b.m. W kościele parafialnym we wsi Malanów (pow. turecki, gub. Kaliska) przez miejscowego proboszcza ks. jackowskiego pobłogosławiony został związek małżęński panny Jadwigi Gorczyckiej, córki niezyjącego Józefa, obywatela ziemskiego i Konstancji z Nieszkowskich z panem Ignacym Tyblewskim, buchalterem rządu guberialnego w Kaliszu. Po skończonym obrzędzie liczne grono krewnych i przyjaciół podejmowane było ze staropolską gościnnością w domu matki panny młodej we wsi Żdżenice. Nieobecny, a bliski sercu, składa nowożeńcom krótkie lecz szczere życzenia: Szczęść Wam Boże”. A.S.

Na druku u dołu jest ręczny dopisek autorki pamiętnika 22 sier. 1885 skrót „A.S.” oznacza Antoni Skrzynecki (szwagier Jadwigi Gorczyckiej-Tyblewskiej), który był pisarzem i redaktorem różnych pism. W dalszym ciągu treść pamiętnika.

Umieściłam to ogłoszenie o swoim ślubie wraz z życzeniami szwagra mego Werytusa Skrzyneckiego. Ogłoszenie to umieścił w kilku pismach warszawskich i pamiętam, jak mąż mój, przeczytawszy, schował to ogłoszenie do biurka. Tyle rzeczy zginęło podczas wojny, a to znalazłam w szpargałach.

Ileż to osób już nie żyje, co było na moim ślubie. Najpierw umarł brat Franuś, mój chrzestny Ojciec, potem drugi brat Kostuś, wuj Feliks Doruchowski (z urzędu nasz opiekun), stryjenka Cyprianowa Gorczycka, nasza Matka, szwagier Rowiński (mąż stryjecznej siostry), Henclewski (szwagier mojego męża), pułkownik Lange, nasza kochana ciocia Punia i nasi sąsiedzi państwo Bednarkiewicze z synem. Ten ostatni zaczęła starać się o mnie, ponieważ myślał, że będę mieć posag, bo w tym czasie moja Matka brała duża pożyczkę Towarzystwa Kredytowego. Brat mój Kostuś wręcz mu powiedział, żeby się o mnie nie starał, bo jestem kim innym zajęta. Pomimo tego miał do mnie nieuzasadnioną pretensję, zwłaszcza, że nie szlo mu o mnie, a o posag, którego nie miałam. Nie żyje też jeszcze cioteczny brat mój Antoni Kokczyński. Ten ostatni był dla mnie w tym czasie, jak nie z urzędu w radzie familijnej, ale jak prawdziwy opiekun. Brat mój bardzo niegościnnie przyjmował mojego męża i chciał abym odmówiła. Antoś przeciwnie, jako starszy i doświadczony, ocenił lepiej mego Ignasia i był bardzo za tym małżeństwem[1].

Przeżyliśmy z sobą z górą lat 33. W Kaliszu, gdzie mąż mój był później radcą prawnym w rządzie guberialnym, a później emerytem, mieszkaliśmy stale do 1914 roku. W Kaliszu wychowaliśmy czworo dzieci: Ignacego, Zofię, Leona i Wandę. Życie nasze było ciężkie z ciągłą troską o jutro[2]. Wiem, że jedno z moich dzieci miało mi za złe, że lubiłam grać w karty. Otóż chciałabym aby wiedziano, że nie rujnowaliśmy tym dzieci. Mąż mój umyślnie zapisywał i okazało się, że roczna różnica wynosiła kilka lub kilkanaście rubli, a ta rozrywka była jedyną w naszym ciężkim życiu. To samo dziecko zarzucało mi lenistwo, a wiedziałam o tym od zacnej zakonnicy w Kaliszu. Być może, że nie byłam tak pracowita, jak inne matki. Będąc młodą, byłam też bardzo osłabiona do tego stopnia, że pękały mi naczynia krwionośne. Krew rozlewała się pod skórą, ale pomimo tego sama obszywałam dzieci. Wszystkie sama przygotowałam do szkół  i lat kilkanaście trzymałam uczni na stancji. Była mi zawsze pomocną nasza Paulinka, ale ona tez już była stara i każda koszulę i suknię miała szytą moją ręką. Jedno sobie tylko wyrzucam, że powinnam odprawić służącą, dom zamknąć, a wtedy miałabym na kształcenie Leonka, pracując fizycznie. Tymczasem, nie mogąc mu dawać i równocześnie Ignasiowi, napisałam do brata z prośbą, aby mu postarał się o posadę, lub dał mu u siebie na kolei. Leonek poszedł do wojska na Kaukazie, jako ochotnik 18-letni i w krótkim czasie stracił rękę w wojsku. Był to najstraszniejszy dzień w moim życiu. Tej strasznej chwili, kiedy przeczytałam, że odjęli mu rękę, nigdy nie zapomnę. Zawsze skłonna do płaczu, długo jednej łzy nie uroniłam, a później tyle wypłakałam nad nim, że ten syn mój biedny mógłby się w mych łzach wykąpać. Nie ma dnia, abym o nim z prawdziwą boleścią nie pomyślała, tak mi go bardzo żal i tak sobie wymawiam, ze nie umiałam go wychować i mieć wpływ na niego. Nie umiałam wzbudzić zaufania, aby się dzielił myślami ze mną. To było dobre dziecko, tylko okoliczności od lat najmłodszych składały się na jego nieszczęście. Czy ja go tez jeszcze zobaczę? Obecnie jest w Azji, nie wiem dobrze gdzie, bo wojna europejska oddzieliła nas dawno. Ostatni raz jeden ze znajomych widział go przed rokiem na Dalekim Wschodzie w Charbinie. Ożenił się 30 kwietnia 1912 r. z Marią Złotnicką i mają dwoje dzieci, Halusię urodzoną 30. I. 1913 r. i Stasia 1 listopada 1914 r. Synowa moja jest dobra osobą i przywiązana bardzo do Leonka.

Najstarszy syn mój Ignacy skończył szkołę górnicza w Permie i jest górnikiem w Zagłębiu, ożenił się podczas wojny 18 lipca 1917 r. z bliską memu sercu bratanką, córką mego rodzonego brata Teodora Eugenią Gorczycką. Dał mi Pan Bóg przybrane dzieci tak serdeczne, że nieraz mam wrażenie własnych. Ignaś pragnął na ślub swój naszego błogosławieństwa, ale komunikacja z nami była z powodu wojny przerwana, bo byliśmy wtedy w Rosji i nie wiedzieliśmy o jego ślubie. Zawsze mi się jednak zdaje, że ten mój syn powinien być bardzo szczęśliwy, bo tak mu zawsze ojciec do śmierci błogosławił za jego przywiązanie do rodziców i nigdy w życiu, nawet kiedy był dzieckiem, nie słyszałam przykrego słowa z ust jego. Co prawda nie mogę się skarżyć na żadne z moich dzieci, córki dały mi też tyle dowodów serca, jak mało matek doznało w życiu. Ignaś jest obecnie w wojsku. Zostawił żonę i synka małego ur. 14 września 1919 r. i poszedł bronić Ojczyzny. Poszedł jako ochotnik. Wstąpił w ślady swego Ojca i pradziada, który był w wojsku podczas rewolucji, a potem służył jeszcze pod ks. Józefem Poniatowskim i z jego własnoręcznym podpisem dostał zwolnienie, że służyć dalej nie może z powodu ran odniesionych podczas rewolucji.

Zosia wyszła zamąż dnia 1 sierpnia 1908 r. za Franciszka Kokczyńskiego, inżyniera chemika. Zosia była pierwszym dzieckiem, które wyszło z domu, aby stworzyć swój dom oddzielny. Zdawało mi się, że ja już tracę tę córkę, która z dziecinnych lat była mi nie tylko córką, ale i przyjaciółką.  Ostatnią noc przepłakałam całą. Mąż miał mi za złe tę moją rozpacz, że ona już wyjeżdża, bo przecież wydawałam ja bardzo dobrze, ale to rozstanie było mi tak przykre. Nie wiedziałam wtedy, że ja nie tracę, ale zyskuję drugie dziecko w jej mężu. Franuś Kokczyński jest najlepszym mężem i ojcem, a dla mnie i mego męża synem. Nigdy nie zapomnę, jaka opieka otaczał nas kilka lat podczas wojny. Jakim był anielskim zięciem dla mojego męża i dla mnie. Ten człowiek nie ma cienia egoizmu. Jego „ja” jest zawsze na ostatnim planie. Nieraz w życiu przychodziło mi na myśl, że jeśli są na świecie święci, to on jest jednym spomiędzy nich. Jakiż on ma spokój, jaka wyrozumiałość dla innych i co dobroci w sercu. Franusiowie mają dwoje dzieci: Juliusza urodzonego 5 maja 1909 r. i córeczkę Wandzię ur. 7 lutego 1917 r.

Najmłodsza moja córeczka Wandzia była ukochanym dzieckiem męża. Umiała zawsze wzbudzać dla siebie serca bliskich i obcych. Nie znałam kobiety drugiej, któraby była tyle razy otoczona prawdziwym sercem. Myślę, że najmniej ośmiu mężczyzn kochało się w niej. Ona nie wywoływała umyślnie ich uczuć Nieraz widziałam, że płakała nad odrzuconym kochankiem. Wyszła za mąż za Antoniego Trzebuchowskiego, który ją kocha bardzo i postępowaniem swoim zasłużył sobie na prawdziwe uczucie z jego strony.


[1]              Na ślubie babki Jadwigi miał miejsce bardzo ciekawy wypadek. Otóż tak wypadło, że na wesele miał być zaproszony wysoki rangą oficer rosyjski, który w swoim czasie tłumił powstanie 1863 r. i służył w pułku niżowskim, a więc w tym, z którym potykał się dziadek Franciszek Gorczycki. W rozmowie wyszło to na jaw i obaj przeciwnicy zawzięcie się sprzeczali. Po weselu spodziewano się, że Rosjanin wyciągnie jakieś konsekwencje wobec Franciszka Gorczyckiego, ale ten zachował się przyzwoicie i wszystko puścił w niepamięć. Nadmienić należy, że w późniejszym czasie w pułku niżowskim służył dziadek Kazimierz Tyblewski – przyp. E.T. 

[2]              Tego określenia nie trzeba chyba rozumieć tak, jakbyśmy dzisiaj oceniali „ciągłą troskę o jutro”. U Ignacostwa Tyblewskich nie przelewało się, ale nie było i biedy lub wyjątkowo trudnej sytuacji. 

Udostępnij na:

„Plotki rodzinne” cioci Steni cz. 14

Czas na dalszy ciąg rodzinnych plotek spisanych w latach 70-tych przez Ciocię Stefanię z Ruszczykowskich Krosnowską. Teraz przepisane przez nią dywagacje wuja Eugeniusza Tyblewskiego, wnuka Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej, na temat rodu Gorczyckich. Przepisałam słowo w słowo nie zmieniając ani przecinka. Przypisy w większości są autorstwa Cioci Steni. Moich tylko kilka. Całość pokazuje cudowną zabawę intelektualną dwójki emerytów w czasach, gdy nie było internetu.

2014-02-08 19.32.31

20140228_142224

20140228_142231 20140228_142235 20140228_142242 20140228_142245 20140228_142251 20140228_142254 20140228_142300 20140228_142303 20140228_142309 20140228_142312 20140228_142318 20140228_142322 20140228_142328 20140228_142331 20140228_142336 20140228_142341 20140228_142358

Tak więc od 1852 jeśli przyjąć tę datę za prawdziwą, licząc wstecz muszą się zmieścić: Piotr Celestyn, Franciszek, Marcin, Samuel, Jakub i Jan. Jeśli się weźmie pod uwagę, że Jan dostał szlachectwo w 1590 r., a burgrabią został w 1596 to jego datę urodzenia przyjąć należy na rok 1558. Czyli, że w chwili, kiedy dostał szlachectwo musiał mieć około 32 lata. Dlaczego właśnie tyle? Tu należy odpowiedzieć nieco obszerniej. W rodzinie Gorczyckich dochowały się legendy względnie tradycja, że jeden z przodków był rycerzem drużyny Króla Bolesława Śmiałego i brał udział w zamordowaniu biskupa Stanisława. Otóż ten przekaz wydaje się być zupełnie prawdopodobny. Trudno go było akurat w takiej wersji wykombinować i kto to miał i dlaczego zmyślać.  Taki przekaz musiał być w ówczesnych czasach bardzo uciążliwy. Wiadomym bowiem było, że wszyscy uczestnicy zamachu na św. Stanisława, wraz z Królem, zostali wyklęci.[1] Pociągało to za sobą bardzo wówczas groźne i dotkliwe konsekwencje. Sam król musiał zrezygnować z tronu i pójść na wygnanie, jego wspólnicy stracili szlachectwo rozproszyli się po całym kraju. Skoro klątwa pociągała tak przykre skutki, to dlaczego nie starano się w rodzinie Gorczyckich jak najszybciej o niej zapomnieć i wymazać to ze świadomości innych. Otóż wiadomą jest rzeczą, że wszyscy potomkowie nieszczęsnego jastrzębca byli chłopami, a to pociągnęło za sobą także przykre skutki, kto wie czy nie gorsze od klątwy, która dla potomnych musiała być siłą rzeczy czymś mniej dotkliwym niż dla Jastrzębca i jego najbliższych. Musieli więc wymigiwać się od obowiązków pańszczyźnianych i innych. Wówczas ich pytano, czemu nie słuchają pana, któremu podlegali. Odpowiadali wówczas, że sami są szlachtą. Musieli więc to wszystko udowodnić. Stąd ta sprawa nie szła w zapomnienie, ponieważ stale była żywa i potrzebna. Czy to dawało skutek, trudno powiedzieć. Należy wnioskować, że musiało być tak, jakby to można uznać za prawdopodobne. Właściciel dóbr, w których Gorczyccy mieszkali, chciał mieć możliwie dużo siły roboczej, bo od tego zależał jego dobrobyt. Takich, co się chcieli wymigać od pańszczyzny musiało być więcej. Istniało tych sposobów wiele i o wiele lepsze od tego, jakiego używali Gorczyccy. W tej sytuacji właściciel dóbr szlacheckich nie zgadzał się na zwalnianie nikogo od pańszczyzny. Zwłaszcza, że Gorczyccy mogli tego dowieść. W efekcie pracować musieli, bo ich do tego zmuszono, a pozostawała jedynie wiadomość o ich klątwie, co na pewno życia nie umilało.
Jan Gorczycki musiał być świadkiem takich zdarzeń w swojej młodości i postanowił za wszelką cenę wydostać się ze stanu chłopskiego. Czy jego wstępni nie chcieli tego samego? Na pewno tak, ale widocznie nie mieli na to odpowiednich warunków. Co było takim warunkiem? Otóż w pierwszym rzędzie siła fizyczna i w ogóle kondycja. Dawało to możność ubiegania się o szlachectwo za pomocą zasług wojennych.
N
ie tylko kondycja dawała możność zasłużenia się na wojnie. Trzeba było także mieć okazję do takiego działania, które przez swą wyjątkowość uzasadniało nadanie szlachectwa. Musiał to być w wielu wypadkach raczej szczęśliwy zbieg okoliczności lub na przykład możliwość posiadania konia, o które nie było wówczas łatwo, były niezmiernie drogie i mogła je na wojnie posiadać tylko szlachta.
Skoro Jan dostał szlachectwo w 1590 r., to należy przypuszczać, że otrzymał je za zasługi wojenne albo odniesione w wojnie moskiewskiej Stefana Batorego, albo w bitwie pod Byczyną[2], gdyż obie te wojny bezpośrednio poprzedzały akt nadania szlachectwa. Należy przypuszczać, że nie chodziło tu raczej o wojnę moskiewską Stefana Batorego, bo wówczas chyba nadałby szlachectwo. Zygmunt waza rozpoczął panowanie w 1587, a bitwa pod Byczyną była w 1588 r.
Jak wiadomo w bitwie pod Byczyną przeciwko Maksymilianowi dowodził Jan Zamoyski. Istniał wówczas mocno zakorzeniony zwyczaj, że ówcześni nadawali imiona swoim dzieciom od imion swoich dobrodziei. Nie ulega wątpliwości, że największymi dobrodziejami dla Jana był albo Jan Zamoyski, albo Zygmunt Waza. Syn Jana nie otrzymał jednak imienia żadnego z nich. Wniosek z tego prosty, ze syn Jana Jakub musiał już żyć i mieć imię. Nie można wykluczyć, że dobrodziejem dla Jana mógł być ktoś inny, np. ten, kto w czasie bitwy użyczył mu konia. Mógł mieć na imię Jakub, ale to rozumowanie jest mniej prawdopodobne od pierwszego. Jan jako początkowo chłop musiał ożenić się stosunkowo wcześnie, bo taki był wówczas zwyczaj (u szlachty było różnie). Skoro ożenił się wcześnie, to może kiedy miał 20 lat, a Jakub urodził się w 1579 r., nie było po co odwlekać urodzin dziecka, środków antykoncepcyjnych nie znano[3], a religijność była wielka.
Przekaz w herbarzach mówi o jednym dziecku Jana – Jakubie. To dziwne, ponieważ rodziny były na ogół wówczas liczne. Kobieta albo była w ogóle bezdzietna albo skoro już mogła rodzić, to rodziła je stosunkowo często. Herbarze nie podają także imienia zony Jana. Jan musiał początkowo mieć więcej dzieci. Jednak przyczyną jego jednodziectwa musiał być jakiś tragiczny wypadek. Skoro nie miał więcej dzieci i imię żony jego nie zostało zanotowane do czasów, kiedy był Jan szlachcicem, to musiał prawdopodobnie stracić żonę i dzieci wcześniej przed tym nim został zasłużonym pod Byczyną.
Czasy te, o których piszę, zaczynają być coraz bardziej niespokojne. Nie ma już wprawdzie wielkich najazdów tatarskich, ale zdarzają się napady tatarskie o mniejszych rozmiarach, różnych oddziałów, nawet takich, które były podporządkowane polskiemu dowództwu. Czasem wojska rabowały swoich, bo im długo zalegano z żołdem. I oto można już przyjąć, że miał miejsce następujący wypadek[4].
Jan obudził się wcześnie w swojej chacie. Nie mógł spać, bo żywo w pamięci stała mu wczorajsza rozmowa z ekonomem odnośnie jego pracy w majątku szlacheckim. Pracy odmówił, a ekonom obiecał mu surową karę. Następnego dnia, jeżeli do pracy się nie stawi. Otworzył oczy i spojrzał na przypiecek. Nie było na nim drwa i nie było na czym zagotować strawy na śniadanie dla rodziny. Mówił wczoraj starszym chłopcom, by poszli po drwa do lasu, ale nie zrobili tego przez zapomnienie lub lenistwo. Spać nie mógł, więc wstał, ubrał się i nucąc cicho „kiedy ranne wstają zorze” (jeśli pieśń ta była już znana).[5] Wychodził z chaty do lasu. Zapomniał siekiery, więc się po nią cofnął. W lesie, kiedy ścinał drzewo na opał, słyszał jakby krzyki, jakby tętent, ale hałas się nie powtórzył, więc doszedł do wniosku, że mu się zdawało. Zarzucił wreszcie drzewo na plecy, związane mocno sznurem[6] i ruszył do domu. Po chwili jednak usłyszał hałasy, które poprzednio zlekceważył. Rzucił więc drewno i pobiegł do domu wiedziony złymi przeczuciami. Jeszcze w lesie ujrzał łuny nad wsią. Wieś się paliła i zewsząd słychać było krzyki mordowanych i piski dzieci. Chata jego stała na skraju wsi, dopadł ją dość szybko. Kiedy stanął w drzwiach otwartych na oścież słyszał jeszcze krzyk. Na dworze stał koń uwiązany do drzewa. W tym momencie w drzwiach ukazał się tatar i zrobił dziwną minę widząc Jana. Nie spodziewał się go tu zastać. W tym momencie Jan ciął go siekierą po głowie i Tatarzyn nie miał czasu, by jęknąć. Jan skoczył do izby i oczom jego ukazał się okropny widok i zona i dzieci leżały we krwi na klepisku. Zrozpaczony chwycił się za głowę i zawył okropnym głosem. Usłyszał to najmłodszy syn, który nie wiadomo dlaczego znalazł się na strychu nad izbą,. Jan zobaczywszy żywego syna, w okamgnieniu opanował się, skoczył po niego, złapał wpół i zniósł go po drabinie. Na dole zasłonił mu oczy, aby ten okropny widom nie utkwił mi na zawsze. Nie było czasu do stracenia. Tatarzy mogli się tu zjawić lada chwila, nie wiedząc czy chata została już obrabowana. Podniósł z ziemi szablę tatarską, chwycił syna za rękę i pognał z nim do lasu.
Ta okoliczność zupełnie wymyślona usprawiedliwia stan rodziny. Jan, kiedy się uratował, drugi raz nie ożenił się. Nie chciał rodzic dzieci, których by potem spotkał podobny los, jaki był jego udziałem. Postanowił za wszelką cenę zmienić stan. Zabicie Tatara, które wynikło samoczynnie, bez zastanowienia, pozwoliło mu uwierzyć we własne siły i spróbować sił w bitwie. Skoro się nie ożenił, to nie miał więcej dzieci. Mógł może żenić się po raz drugi, ale nie było na to czasu. Nie chciał się już żenić z chłopką, bo był szlachcicem, a szlachcianki nie bardzo miały ochotę wychodzić za mąż za szlachcica bez tradycji rodowej. Zresztą nie miał żadnych pieniędzy i teraz ten problem musiał mu głównie zaprzątać głowę. Nie mógł zresztą zapomnieć o swej tragicznie zmarłej żonie. Postanowił żyć po to, by jego synowi i jego potomnym było dobrze.
Z przekazu od herbarzystów wiadomo, że Jan w 1596 r. został burgrabią sandomirskim (sandomierskim). Był to urząd w tych czasach dużo ważki. Burgrabią nie mógł zostać smarkacz, choćby dobrze urodzony. Była to funkcja odpowiedzialna. Polegała wówczas na staraniu się wojskowym o gród. Trzeba było dbać o mury, o zamek, o żywność, o kwatery dla przemieszczających się wojsk. Skoro Jan tę funkcję dostał, musiał się przedtem wykazać jakimiś w tej materii zdolnościami. Musiał mieć chyba te 38 lat. Fakt ten przemawia również za trafnym ustaleniem jego daty urodzenia.
Stanowisko burgrabi ulegało znacznym zmianom w ciągu wieków. Brückner w swej encyklopedii podaje: „Burgrabia był zastępcą starosty w służbie wojskowej około grodu, tytuł pozostał szarża z czasem sama zanikła, gdyż burgrabia i pierwotnie urzędnicy królewscy, mianowani dla każdego grodu przeszli zupełnie pod władzę starostów, stali się ich urzędnikami lub znikli… Urzędu tego nie dostępowali urzędnicy ziemscy (kasztelanowie i inni), bo burgrabiów uwolnił Jagiełło od pospolitego ruszenia.”
Należy więc dalej wnioskować, że Jan, po zostaniu burgrabią nie uczestniczył już w wojnach. Będąc burgrabią sandomierskim, miasta leżącego stosunkowo blisko granicy miał i tak wiele wojskowych kłopotów. Polował z pewnością w olbrzymiej puszczy sandomierskiej, która wówczas leżała w kotlinie sandomierskiej, by dostarczać mięsa żubrów, dzików i saren[7] dla wojska. Sandomierz był wówczas w XVI w. ośrodkiem handlu wiślanego zbożem i produktami leśnymi. Musiał Jan mieć swój udział w tej dziedzinie życia. Nie było już wtedy większych bitew i wojen, w których możnaby zyskiwać sławę. Następną wielką bitwą była bitwa pod Kircholmem[8] w 1605 r. zakończona wspaniałym triumfem oręża polskiego i za następne 5 lat w 1610 r. miała znowu miejsce bitwa pod Kłuszynem, gdzie Żółkiewski gromił Moskali, a obie te bitwy stały się najsłynniejszymi, oprócz trzech innych, w całej naszej historii. W bitwach tych Jan już nie uczestniczył, bo był za stary. Natomiast uczestniczył w nich jego syn Jakub.


[1] To jest bardzo przekonywujące, bo jak pogodzić tradycję o pradawnym rodzie z datą 1590? – przyp. Stefanii z Ruszczykowskich Krosnowskiej.

[2] Wg. Wikipedii:
Bitwa pod Byczyną została stoczona w dniu 24 stycznia 1588 roku pomiędzy wojskami pretendenta do tronu polskiego po śmierci Stefana Batorego, arcyksięcia austriackiego Maksymiliana III Habsburga, a armią Rzeczypospolitej dowodzoną przez hetmana wielkiego koronnego Jana Zamoyskiego, stronnika Zygmunta III Wazy.
Wojska arcyksięcia w nocy 24 stycznia zajęły pozycję na wschód od Byczyny na trakcie królewskim wiodącym do Polski. Dokładne ustawienia armii polskiej nie jest znane. Wiadomo natomiast, że część armii prawej flanki po przeprawieniu się przez groblę, obeszła z boku lewe skrzydło wojsk Maksymiliana. Manewr ten na pewno umożliwiła silna mgła, która utrzymywała się jeszcze w godzinach rannych.
Obie armie stały przez kilka godzin naprzeciwko siebie. Po opadnięciu mgły, kiedy arcyksiążę zobaczył, że wojska polskie zachodzą go z boku, co groziło odcięciem odwrotu do Byczyny – wydał rozkaz do ataku. Bitwa trwała bardzo krótko, była bardzo krwawa i zamieniła się w rzeź uciekających żołnierzy. O sukcesie armii polskiej w części zadecydowała panika wśród Węgrów, którzy źle zrozumieli wydane rozkazy i jako pierwsi zaczęli uchodzić z pola walki. To spowodowało odwrót pozostałych oddziałów.
Arcyksiążę schronił się w Byczynie, którą z marszu wojska polskie zaczęły oblegać. Do ostrzału miasta wykorzystano działa pozostawione przez armię Maksymiliana. Wojsko szykowało się do szturmu miasta, jednak arcyksiążę kazał wywiesić białą flagę i rozpoczął pertraktacje o warunkach poddania się.
Dokładne miejsce, w którym stoczono bitwę nie jest znane do dzisiaj. Prawdopodobnie jest to rejon wzgórza 218 w pobliżu wsi Roszkowice, które okoliczni mieszkańcy dzisiaj nazywają wzgórzem śmierci. Nie znamy też dokładnie wielkości obu armii walczących stron. W źródłach podane są różne liczby od 3 do 6 tysięcy żołnierzy każda. Po bitwie na polecenie Jana Zamoyskiego, wydane burmistrzowi Byczyny, mieszkańcy miasta pochowali w jednej wspólnej mogile zabitych obu stron. Do dziś nie wiadomo ilu ich pochowano. Przekazy wspominają, że od 3 do 5 tysięcy. – przyp. MKP

[3] A sporysz? A malwa? – przyp. Stefanii z Ruszczykowskich Krosnowskiej.

[4] Oczywiście mogło być 20 innych – przyp. Stefanii z Ruszczykowskich Krosnowskiej.

[5] Autorem pieśni jest Franciszek Karpiński (1741-1825), więc anachronizm. Jan mógł nucić „Godzinki” – przyp. Stefanii z Ruszczykowskich Krosnowskiej.

[6] Z tekstu wuja Eugeniusza wynika, że sznurem miał związane plecy, a nie drewno – przyp. MKP.

[7] Z tego zdania wynika, że puszcza leżała w kotlinie, by dostarczać mięsa żubrów, a wujowi zapewne chodziło o to, że Jan polował, by owego mięsa dostarczać.

[8] Bitwa pod Kircholmem (obecnie miejscowość Salaspils na Łotwie, 25 km na południowy wschód od Rygi) – bitwa stoczona 27 września 1605 w czasie polsko-szwedzkiej wojny o Inflanty w latach 1600-1611. Przyczyną bitwy były zmagania o dominium Maris Baltici. Dodatkowym czynnikiem była walka o tron szwedzki między Karolem Sudermańskim a Zygmuntem III Wazą.

Udostępnij na:

Franciszek Gorczycki „Notatki z Opoczyńskiego” cz. 2

Oto druga część wspomnień z powstania styczniowego Franciszka Gorczyckiego, czyli brata mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej. Wspomnienia zostały opublikowane w 1967 r. książce „Spiskowcy i partyzanci 1863 roku”.

franciszek Gorczycki

Franciszek Gorczycki
zdjęcie z okresu powstania styczniowego

W pierwszych dniach lutego (daty nie pamiętam) przed samym południem kazano się szykować do wymarszu. Dwa plutony kawalerii pod dowództwem rotmistrzów: Miętty-Mikołajewicza i Nałęcza-Brudzewskiego, a pod zwierzchnią komendą b. oficera wojsk polskich z r. 1831 Lipczyńskiego, niewielka garstka piechoty uzbrojonej w zabrane w Szycach karabiny i dubeltówki oraz garstka kosynierów, stanowiące oddział pod naczelnym dowództwem Kurowskiego, wyruszyły z Ojcowa w stronę Olkusza. Od Przegini do Olkusza padał śnieg z deszczem, wskutek czego przemokliśmy do nitki. Oddział przyszedł do Olkusza już wieczorem; przyjęli nas Żydzi z latarniami, a wszyscy mieszkańcy pomieścili nas wygodnie. Wiem, że tej nocy nie były nigdzie rozstawiane pikiety konne. Na drugi dzień około 9 rano wyruszyliśmy w stronę Sławkowa i tu był odpoczynek.

Teraz dowództwo nad oddziałem Kurowski zdał oficerowi rosyjskiemu Nikiforowi[1] i mnie kazano być przy nim ordynansem-adiutantem. Pierwsze więcej jak szorstkie obchodzenie się z żołnierzami, a zwłaszcza z kawalerią, Nikiforowa, zauważyłem zaraz w Sławkowie, a potem po drodze do Maczek, a raczej stacji Granica (austriacka), gdzie pociągnęliśmy, a przybyli już wieczorem tegoż dnia wśród deszczu ze śniegiem. Kawaleria dała jeść koniom w remizach kolejowych, piechota pomieściła się w domach przy dworcu kolejowym.

W dwie godziny później zaszedł pociąg, do którego powprowadzano konie i wsiadła też cała piechota. Następnie przez Ząbkowice i Dąbrowę pociągiem tym podjechaliśmy pod sam Sosnowiec. W ciągu pół godziny, a może nieco prędzej, cały ten oddział mogący wraz z kawalerią liczyć niecałe dwieście ludzi, zaszedł od granicy pruskiej kierując się ku komorze celnej. Piechota zaczęła ogień do strażników granicznych i kozaków, jacy tam się znajdowali; byli oni już przygotowani do stawiania oporu w razie napadu powstańców nocną porą.

Niecałe dwie godziny trwała strzelanina w Sosnowcu, część żołnierzy rosyjskich bez broni zdołała uciec za granicę, reszta poddała się. Piechota, a głównie kosynierzy pod dowództwem Cieszkowskiego, dali najwięcej dowodów odwagi i im należy zawdzięczyć, że z Sosnowca wywieziono dosyć broni, około 20 koni i zabrano kasę komory celnej, w której była znaczna suma pieniędzy.[2]

W bitwie tej został ranny Cieszkowski[3], dowódca kosynierów, zginęło siedmiu powstańców i było kilkunastu rannych. Straty nieprzyjaciół nie są mi dobrze wiadome, ale nie były większe.

Na trzeci dzień po bitwie wróciliśmy do Ojcowa. Zostałem na powrót oddelegowany do plutonu Nałęcza. Między Kurowskim, Nikiforowem i pieczeniarzami zachodziły ciągle nieporozumienia.

Przybył do Ojcowa Rochebrun[4] z dwoma jeszcze Francuzami, wybierali najlepszych ludzi do oddziału swego i musztrowali ich usilnie, przybywało też tutaj codziennie po kilkudziesięciu ochotników, głównie z Krakowa i Galicji.


[1] Nikiforow kpt. Wojsk rosyjskich, w lutym 1863 dow. Piechoty u Kurowskiego, przejściowo dowodził oddziałem po Dobrskim, potem walczył w oddziale Lelewela, gdzie został rozstrzelany na skutek intryg.

[2] Bitwa pod Sosnowcem odbyła się 7.II.1863.

[3] Teodor Leon Cieszkowski (ur. 1833, zm. 1863) – polski pułkownik, powstaniec styczniowy.

[4] François Rochebrune, Franciszek de Rochebrune (ur. 1 stycznia 1830, Vienne, Francja zm. 19 listopada 1870) – francuski wojskowy, polski generał, organizator oddziału żuawów śmierci w powstaniu styczniowym, wolnomularz.

Udostępnij na:

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 14

A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska

Mieszkaliśmy w Żdżenicach, dawnym majątku matki mojego Ojca. Tam umarł mój Ojciec w 1880 r. 12 grudnia. Nie miałam jeszcze wtedy siedemnastu lat. Byłam jeszcze w gimnazjum. Pamiętam, jak gdyby to było dzisiaj, ten dzień, kiedy po raz ostatni widziałam swego Ojca, to jest 9 grudnia. Przyszedł w Kaliszu do Państwa Drobniewskich, gdzie stałam na stancji, aby mnie odwiedzić. Pan Drobniewski był nauczycielem muzyki i czasem urządzał koncerty. Udał się zatem do ojca mego z prośbą, aby Antoni Skrzynecki, mąż mojej siostry Marii, zechciał deklamować na tym koncercie. Ojciec zgodził się poprzeć jego prośbę, usiadł i zaczął pisać list do Antosia. Nie mogłam oderwać oczu od Ojca. Patrzyłam z takim zajęciem na tę twarz szlachetną i typowo polską z taką miłością córki, jakby z przekonaniem, że to ostatni dzień go widzę. Ojciec nerwowo przerwał swe myśli, przegarnął ręką siwe bujne włosy i powiedział: „Przyglądasz się, moje dziecko, moim siwym włosom, tak, jestem już stary, 60 lat mija i teraz każdy dzień życia jest już darowany.” zaambarasowałam się bardzo, nie wiedziałam, co odpowiedzieć, bo rzeczywiście patrzałam z myślą, żeby utrwalić w pamięci te rysy mi drogie i że niedługo już na nie patrzeć będę. Na koncercie byłam z rodzina państwa Drobniewskich. Ojciec umyślnie przyszedł, żeby się ze mną zobaczyć. Siedział cały czas obok mnie. W antraktach  przychodził redaktor „Kaliszanina” Witkowski, zręcznie się przymówił Ojcu o artykuł do swojego pisma, gdyż co jakiś czas pisał ojciec do gazet w kwestiach ziemiańsko-społecznych. Po koncercie, było to w sali u Wernera, w parku pożegnał mnie Ojciec i więcej go już nie zobaczyłam. W trzy dni już nie żył. Zmarł w niedzielę o wpół do 12 w nocy na serce w Żdżenicach w powiecie tureckim w ziemi kaliskiej. O tej samej godzinie, kiedy życie skończył, śnił mi się, że umiera. Widziałam go we śnie na łóżku w tej samej pozie, nawet z przechyloną w tył głową, co później okazało się z wypowiedzi Matki, że rzeczywiście tak było. Z wrażenia obudziłam się, poleżałam chwilę i zegar wybił 12. Pani Drobniewska uspokajała mnie na drugi dzień, że Ojciec długo żyć będzie, kiedy mi się śni, że umarł, ale na drugi dzień brat konstanty przyjechał po mnie na pogrzeb. Ojciec pochowany jest w Malanowie razem z matką swoją i Ojczymem. Później w lat kilkanaście obok trumny Ojca złożyliśmy ciało naszej Matki. Napisałam „kilkanaście”, gdy tymczasem Matka moja przeżyła 20 lat swego męża i umarła w 1901 r. 2 marca. Od śmierci Ojca zaczęły się u nas kłopoty materialne. Rządcę mieliśmy bardzo niesumiennego. Majątek Żdżenice był obciążony długami, to jest schedami rodzeństwa przyrodniego naszego Ojca. Wymagania mieli duże, pomimo że mój Ojciec kupił ten majątek z procesem, który wiele pieniędzy pochłaniał. Biedna moja Matka wiele ciężkich chwil przeżyła, byłaby oczyściła majątek z długów, gdyby nie ten niesumienny rządca, a później niedoświadczony brat Kostuś gospodarował. Dość, ze po kilku bardzo ciężkich latach została na starość bez dachu i musiała pojechać do najstarszego brata Frania, gdzie także pojechał chory na umyśle Bronisław. Na niecały rok przed utratą domu Matki ja wyszłam za mąż za mojego męża Ignacego Tyblewskiego. Nie byłam ładna, ani bogata, nie miałam wielu starających, raz tylko odmówiła Matka młodemu człowiekowi przez dumę, że przywiózł go człowiek, który był kiedyś rządcą u matki i naszego Ojca, a później miał wieś obok dzierżawy owego mego konkurenta. Potem Matka żałowała, bo to był uczciwy człowiek, a ja lat parę nie miałam starającego. Nareszcie złożył wizytę matce niemłody już człowiek i czas jakiś mi asystował. Brat Ojca mego Doruchowski, nasz opiekun, życzył sobie tego małżeństwa, mnie zaś strach ogarniał, nie tylko dlatego, że mogłabym być jego córką, ale jeszcze w dodatku miał śmieszne nazwisko. Były jednak chwile, że decydowałam się wyjść za niego, bo był bogaty, a ja byłam jedynie panna na wydaniu, bez posagu i bez możności zarabiania na siebie, aby istnieć samodzielnie w świecie, gdyż pracę w domu lubiłam zawsze. Dlatego byłabym wyszła za człowieka 30 lat starszego od siebie, tym więcej, ze widziałam, iż matka widząc opłakany stan naszych interesów majątkowych, pragnęła wydać mnie za niego. Ale widocznie była jakaś Opatrzność Boska nade mną, bo tamten dowiedział się od pani Drobniewskiej, że mąż mój chce starać się o mnie i szuka mego towarzystwa ile razy jestem w Kaliszu i powiedział jej: „Nie pojadę z panią do Żdżenic, nie będę rywalizował z 10 lat młodszym od siebie”. W tym samym czasie mąż mój wybrał się do nas i niedługo zostałam jego narzeczoną. Kiedy dałam mu słowo, pierwsza myśl moja była o Matce mojej, że będzie zadowolona, że wyda mnie za mąż. Mąż mój miał wtedy niedużą posadę, ale pracował jeszcze poza biurem. Nie liczę folwarku po ojcu jego, bo ten folwark dał mu tylko kłopoty. Ignaś miał rok czterdziesty, jak się żenił ze mną, ale wyglądał zaledwie na lat 30 i był bardzo przystojny. Charakteru jego nie znałam wcale. Dziwnym się to wydać dzisiaj może, ale ja w takich warunkach wychodziłam za mąż, nie kochałam wcale, ale uczucie mojego męża przywiązało mnie do niego głębiej, aniżeli te uczucia, jakie inne kobiety mają, wychodząc za mąż. Ja kochałam przez wdzięczność za serce, okazywane mi stale, przez cały ciąg naszego pożycia byłam tak kochana, tak bardzo kochana, ze dziś wyrzucam sobie ciężko, że nie umiałam dostatecznie cenić mego męża za życia i dać mu szczęście na jakie zasłużył.

( W tym miejscu w pamiętniku jest wklejone ogłoszenie, względnie drukowana notatka następującej treści:)

Wczoraj, dnia 22 b.m. W kościele parafialnym we wsi Malanów (pow. turecki, gub. Kaliska) przez miejscowego proboszcza ks. jackowskiego pobłogosławiony został związek małżęński panny Jadwigi Gorczyckiej, córki niezyjącego Józefa, obywatela ziemskiego i Konstancji z Nieszkowskich z panem Ignacym Tyblewskim, buchalterem rządu guberialnego w Kaliszu. Po skończonym obrzędzie liczne grono krewnych i przyjaciół podejmowane było ze staropolską gościnnością w domu matki panny młodej we wsi Żdżenice. Nieobecny, a bliski sercu, składa nowożeńcom krótkie lecz szczere życzenia: Szczęść Wam Boże”. A.S.

Na druku u dołu jest ręczny dopisek autorki pamiętnika 22 sier. 1885 skrót „A.S.” oznacza Antoni Skrzynecki (szwagier Jadwigi Gorczyckiej-Tyblewskiej), który był pisarzem i redaktorem różnych pism. W dalszym ciągu treść pamiętnika.

Umieściłam to ogłoszenie o swoim ślubie wraz z życzeniami szwagra mego Werytusa Skrzyneckiego. Ogłoszenie to umieścił w kilku pismach warszawskich i pamiętam, jak mąż mój, przeczytawszy, schował to ogłoszenie do biurka. Tyle rzeczy zginęło podczas wojny, a to znalazłam w szpargałach.

Ileż to osób już nie żyje, co było na moim ślubie. Najpierw umarł brat Franuś, mój chrzestny Ojciec, potem drugi brat Kostuś, wuj Feliks Doruchowski (z urzędu nasz opiekun), stryjenka Cyprianowa Gorczycka, nasza Matka, szwagier Rowiński (mąż stryjecznej siostry), Henclewski (szwagier mojego męża), pułkownik Lange, nasza kochana ciocia Punia i nasi sąsiedzi państwo Bednarkiewicze z synem. Ten ostatni zaczęła starać się o mnie, ponieważ myślał, że będę mieć posag, bo w tym czasie moja Matka brała duża pożyczkę Towarzystwa Kredytowego. Brat mój Kostuś wręcz mu powiedział, żeby się o mnie nie starał, bo jestem kim innym zajęta. Pomimo tego miał do mnie nieuzasadnioną pretensję, zwłaszcza, że nie szlo mu o mnie, a o posag, którego nie miałam. Nie żyje też jeszcze cioteczny brat mój Antoni Kokczyński. Ten ostatni był dla mnie w tym czasie, jak nie z urzędu w radzie familijnej, ale jak prawdziwy opiekun. Brat mój bardzo niegościnnie przyjmował mojego męża i chciał abym odmówiła. Antoś przeciwnie, jako starszy i doświadczony, ocenił lepiej mego Ignasia i był bardzo za tym małżeństwem[1].

Przeżyliśmy z sobą z górą lat 33. W Kaliszu, gdzie mąż mój był później radcą prawnym w rządzie guberialnym, a później emerytem, mieszkaliśmy stale do 1914 roku. W Kaliszu wychowaliśmy czworo dzieci: Ignacego, Zofię, Leona i Wandę. Życie nasze było ciężkie z ciągłą troską o jutro[2]. Wiem, że jedno z moich dzieci miało mi za złe, że lubiłam grać w karty. Otóż chciałabym aby wiedziano, że nie rujnowaliśmy tym dzieci. Mąż mój umyślnie zapisywał i okazało się, że roczna różnica wynosiła kilka lub kilkanaście rubli, a ta rozrywka była jedyną w naszym ciężkim życiu. To samo dziecko zarzucało mi lenistwo, a wiedziałam o tym od zacnej zakonnicy w Kaliszu. Być może, że nie byłam tak pracowita, jak inne matki. Będąc młodą, byłam też bardzo osłabiona do tego stopnia, że pękały mi naczynia krwionośne. Krew rozlewała się pod skórą, ale pomimo tego sama obszywałam dzieci. Wszystkie sama przygotowałam do szkół  i lat kilkanaście trzymałam uczni na stancji. Była mi zawsze pomocną nasza Paulinka, ale ona tez już była stara i każda koszulę i suknię miała szytą moją ręką. Jedno sobie tylko wyrzucam, że powinnam odprawić służącą, dom zamknąć, a wtedy miałabym na kształcenie Leonka, pracując fizycznie. Tymczasem, nie mogąc mu dawać i równocześnie Ignasiowi, napisałam do brata z prośbą, aby mu postarał się o posadę, lub dał mu u siebie na kolei. Leonek poszedł do wojska na Kaukazie, jako ochotnik 18-letni i w krótkim czasie stracił rękę w wojsku. Był to najstraszniejszy dzień w moim życiu. Tej strasznej chwili, kiedy przeczytałam, że odjęli mu rękę, nigdy nie zapomnę. Zawsze skłonna do płaczu, długo jednej łzy nie uroniłam, a później tyle wypłakałam nad nim, że ten syn mój biedny mógłby się w mych łzach wykąpać. Nie ma dnia, abym o nim z prawdziwą boleścią nie pomyślała, tak mi go bardzo żal i tak sobie wymawiam, ze nie umiałam go wychować i mieć wpływ na niego. Nie umiałam wzbudzić zaufania, aby się dzielił myślami ze mną. To było dobre dziecko, tylko okoliczności od lat najmłodszych składały się na jego nieszczęście. Czy ja go tez jeszcze zobaczę? Obecnie jest w Azji, nie wiem dobrze gdzie, bo wojna europejska oddzieliła nas dawno. Ostatni raz jeden ze znajomych widział go przed rokiem na Dalekim Wschodzie w Charbinie. Ożenił się 30 kwietnia 1912 r. z Marią Złotnicką i mają dwoje dzieci, Halusię urodzoną 30. I. 1913 r. i Stasia 1 listopada 1914 r. Synowa moja jest dobra osobą i przywiązana bardzo do Leonka.


[1]              Na ślubie babki Jadwigi miał miejsce bardzo ciekawy wypadek. Otóż tak wypadło, że na wesele miał być zaproszony wysoki rangą oficer rosyjski, który w swoim czasie tłumił powstanie 1863 r. i służył w pułku niżowskim, a więc w tym, z którym potykał się dziadek Franciszek Gorczycki. W rozmowie wyszło to na jaw i obaj przeciwnicy zawzięcie się sprzeczali. Po weselu spodziewano się, że Rosjanin wyciągnie jakieś konsekwencje wobec Franciszka Gorczyckiego, ale ten zachował się przyzwoicie i wszystko puścił w niepamięć. Nadmienić należy, że w późniejszym czasie w pułku niżowskim służył dziadek Kazimierz Tyblewski – przyp. E.T. 

[2]              Tego określenia nie trzeba chyba rozumieć tak, jakbyśmy dzisiaj oceniali „ciągłą troskę o jutro”. U Ignacostwa Tyblewskich nie przelewało się, ale nie było i biedy lub wyjątkowo trudnej sytuacji. 

Udostępnij na:

„Plotki rodzinne” cioci Steni cz. 13

Czas na dalszy ciąg rodzinnych plotek spisanych w latach 70-tych przez Ciocię Stefanię z Ruszczykowskich Krosnowską. Teraz przepisane przez nią dywagacje wuja Eugeniusza Tyblewskiego, wnuka Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej, na temat rodu Gorczyckich. Przepisałam słowo w słowo nie zmieniając ani przecinka.

2014-02-08 19.32.31

20140228_142212 20140228_142220 20140228_142224

Ród Gorczyckich

Hipotezy w oparciu o dane heraldyczne. Autor: Eugeniusz Tyblewski

  • Jan 1558-1617
    W 1590 r. otrzymał szlachectwo od Zygmunta III
    W 1596 został burgrabią sandomierskim.
  • Jakub 1579-1652
    w 1617 dziedzic Mnichowic
  • Samuel 1610-1683
    1632 ożeniony z Heleną Grotówną (dok)
    1642
  • Marcin 1649-1742
    1698 pojął za żonę Małgorzatę Plecińską (dokument)
  • Franciszek 1706-1788
    W 1771 osiedlony w Sieradzkim (dok)
  • Piotr Celestyn 1758-1852
    W 1788 jest burgrabią grodzkim sieradzkim
    w 1838 wylegitymowany w Królestwie
  • Antoni 1790-1824
  • Józef 1821-1880
  • Teodor 1850-1934
  • Eugenia 1892-1975

Przy imionach Gorczyckich podałem ich hipotetyczne daty urodzenia i śmierci, kierując się następującymi danymi:

  1. Licząc od lat najpóźniejszych daty życia Eugenii, Teodora, Józefa są dokładnie znane.
  2. Daty Antoniego są też prawie pewne, ponieważ babka Jadwiga w swoim pamiętniku pisze, że kiedy Antoni umarł, to Józef – jego syn – miał zaledwie 3 lata i nie znał swego Ojca. (Nie pamiętał) pamiętał go jak przez mgłę jedynie starszy syn Cyprian, który miał wówczas 7 lat. Babka pisze również, że Antoni żył 36 lat. Wobec tego, wychodząc od roku urodzenia Józefa, łatwo obliczyć lata Antoniego.
  3. Znalazłem gdzieś w moich notatkach datę śmierci Piotra Celestyna, jako rok 1852, ale przy dacie był znak zapytania. Nie wiem dlaczego to zrobiłem. Prawdopodobnie dlatego, że data ta jest jakaś hipotetyczna i wyliczona z czegoś innego. 
Udostępnij na:

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 13

A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska

Teraz mam pisać o trzeciej siostrze Saluni, która wstąpiła do klasztoru pod imieniem Marii Salomei. Póki żyła w świecie, to życie jej całe było jedną myślą o rodzinie. Dla niej swoje „ja” nie istniało nigdy. Dla obcych, dla służby była zawsze z sercem. Umarła w Galicji w Jazłowcu[1], pielęgnując chorych na tyfus plamisty. Zaraziła się spełniając obowiązek swój. Zmarła w 1919 r., mając lat 64, a zakonnica donosząc o jej śmierci, napisała: „Umarła na tyfus nasza ukochana niezastąpiona siostra Maria Salomea.”

salomea gorczycka

Wśród takiego rodzeństwa wyrosłam, z siostrą Salunią byłam w domu najdłużej, swoją dobrocią psuła mnie nieraz.

W dwunastym roku poszłam na pensję do pani Krzywickiej i to, co do dziś umiem, zawdzięczam temu, że mnie tam matka odwiozła. Potem byłam jeszcze w gimnazjum w Kaliszu, bo rodzice moi przeprowadzili się w kaliskie i za daleko było odwozić mnie do pani Krzywickiej do Piotrkowa. Uczyłam się zawsze bardzo dobrze, zdaje mi się, że zawsze byłam pierwszą w klasie uczennicą. Przed pójściem na pensję do Piotrkowa przygotowywałam się w domu, a jeden rok byłam u ciotki Teodory Chrzanowskiej, gdzie uczyłam się razem z córką ciotki Zosią. Pamiętam, jak ciotka Chrzanowska przyjechała do moich rodziców prosić, aby mnie dali, żeby się Zosia lepiej uczyła, jak nas dwie będzie. Z przyrodnich sióstr Ojca tylko ciotkę Chrzanowską lubiłam bardzo, dwóch nie pamiętam, a trzy inne, które znalazłam, były mi zupełnie obojętne. Ciotka Teodora nie tylko ten rok u siebie, ale zawsze okazywała mi dużo serca. Niewiele jednak u niej skorzystałam na naukach, bo nauczycielka była młoda, nie miała żadnej rutyny, wymagała od nas czasem nadmiernie, a kiedy płakałyśmy, że nie jesteśmy w stanie się nauczyć lekcji, ciotka zabierała nas na wizytę do któregoś z synów, ale nie mogła się zebrać na odwagę, aby nauczycielce zwrócić w czymkolwiek uwagę, wolała kazać zaprzęgać konie do karety i wyjechać z nami, abyśmy miały wymówkę, że nie mogłyśmy się nauczyć lekcji. Ciotka Chrzanowska nie była szczęśliwa. Wydali ją bardzo młodo za mąż za człowieka znacznie starszego, który żonę zawsze traktował, jak niedoświadczone dziecko. Majątek nie dał jej szczęścia. Miała dwie wsie, dzieci dziedzicami dużych tez majątków, ale mi raz biadała na swoje złamane życie. Lubiła bardzo czytać i jeździć, domem nie zajmowała się nigdy. Ostatnie lata męczyła się bardzo z powodu raka. Byłam u niej z wizytą na parę miesięcy przed śmiercią. Była już po dwóch operacjach. Obydwie piersi miała odjęte, a rak rozwijał się dalej pod pachą. Zawsze wyrzucałam sobie, że nie zostałam u niej dłużej, miałam czas po temu, bo już skończyłam swoją edukację i tak serdecznie prosiła mnie ciotka, abym dłużej u niej została, ale po paru tygodniach wróciłam do domu, bo panicznie bałam się rakiem zarazić, a kochana ta ciotka przez swoją gościnność raz np. zrobiła taką rzecz. Wypiła szodon[2] w filiżance, a ja z jej c orkami jadłam obiad, zupę szczawiową, ciotka czym prędzej rozbiła żółtko w wypitej przez siebie filiżance szodonu i wlała mi do zupy w mój talerz ze słowami: „masz moje dziecko, będzie ci lepiej smakować”, użyłam całej siły, aby nie pokazać jej, że ja się boję wziąć do ust tej zupy, aby się nie zarazić. Zjadłam, ale niedługo wyjechałam, gdyby nie ta moja obawa, byłabym bawiła dłużej u ciotki, jedynej z przyrodnich sióstr Ojca, którą bardzo lubiłam. Miałam wtedy lat 18.  


[1]              Jazłowiec (ukr. Язловець) – wieś (do 1934 miasto) na zachodniej Ukrainie w obwodzie tarnopolskim, na południe od Buczacza – przyp. MKP.

[2]              Szodon – biały, gęsty, słodki sos kuchni francuskiej (franc. chaudeau). Sporządzany z ubitych żółtek i gorącego białego wina, z dodatkiem skórki cytrynowej lub pomarańczowej. Podaje się do deserów – przyp. MKP.

 

Udostępnij na:

„Plotki rodzinne” cioci Steni cz. 12

Czas na dalszy ciąg rodzinnych plotek spisanych w latach 70-tych przez Ciocię Stefanię z Ruszczykowskich Krosnowską.

2014-02-08 19.32.31

20140228_142150 20140228_142158 20140228_142202

Doruchowscy
Franciszka Jasińska wyszła za mąż po raz pierwszy za Antoniego Gorczyckiego[1] – miała z nim troje dzieci: Cypriana, Józefa-Faustyna i Salomeę. Po owdowieniu wyszła za Teodora Doruchowskiego, z którym miała ośmioro dzieci.

Z tego wynika, że między Gorczyckimi i Doruchowskimi jest pokrewieństwo przyrodnie.
Z niewiadomych powodów Doruchowscy wynosili się ponad Gorczyckich (byli lepiej sytuowani materialnie – tak, że właściwie powód wiadomy)[2], nie mniej pozory były zachowane. M.in. zawsze stawiali się na pogrzeby. Kiedyś przy jakimś spotkaniu ktoś z Doruchowskich zagaił rozmową w światowy sposób:
– Dawnośmy się nie widzieli!
Na co usłyszał:
– Istotnie, dawno nie było żadnego pogrzebu rodzinnego.
W młodości byłam zaręczona z Zygmuntem Doruchowskim synem Jerzego. Zaręczyny zresztą były naszą własnością, bo mój 21-letni narzeczony robił wtedy maturę. Kiedy przedstawił mnie swojej matce, ta się odezwała:
Słyszałam o pani od Zygmunta, ale to nie jest pokrewieństwo, tylko powinowactwo.
W tamtych latach miałam ostry język:
– Z panią tak, z pani mężem i synem pokrewieństwo, bo płynie w nas krew wspólnego przodka.
Narzeczeństwo się rozwiało. W jakiś czas potem zobaczyłam się ze swoją niedoszłą teściową, która zaczęła użalać się nade mną, że muszę pracować. W dalszej rozmowie coś się mówiło o szpargałach rodzinnych, to mi dało sposobność odegrania się:
– Właśnie niedawno w szpargałach po dziadkach znalazłam fotografię Konrada Doruchowskiego – tego jedynego Doruchowskiego, który był w powstaniu.
Strzał był celny.  


[1] Antoni Onufry Felicjan Gorczycki (1793-1823)

[2] Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska w swoim pamiętniku napisała coś wręcz odwrotnego. „Ojciec mój wcale nie pamiętał swego ojca, tylko starszy brat Cyprian, choć mały jeszcze chłopiec, cokolwiek przypominał sobie. Utkwił mu też żywo w pamięci ślub matki z ojczymem Teodorem Doruchowskim. Były wtedy jeszcze te troje dzieci bardzo małe. Zostały w dodatku po swoim ojcu, lecz na to ich mienie liczył Teodor Doruchowski. Sam nie mając nic zgoła, ożenił się z matką mojego ojca z Jasińskich Franciszką Gorczycką, której trudno było majątkiem własnym i dzierżawą samej zarządzać. Dlatego zdecydowała się na to małżeństwo. Nie wierzę, aby Teodor Doruchowski ożenił się z miłości, nie tylko dlatego, że wiem, że później żonę zdradzał, ale, że mógł o sierotach w dzień swego ślubu odezwać się tak pogardliwie, że brat starszy mego Ojca do śmierci to odezwanie pamiętał, był taki mały, a tak się zraził taką brutalnością i brakiem serca, że go już nigdy nie tylko nie kochał, ale nie lubił nawet. Szczęśliwe te dzieci, gdzie matka nie szuka już własnego szczęścia, a żyje tylko dla dzieci pomimo młodego wieku swego.”

Udostępnij na:

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 12

A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska

maria z gorczyckich skawinska skrzynecka2

Maria Gorczycka

Siostra moja Maria była dwa razy zamężna. Pierwszy mąż kochał ją bardzo, ale szczęścia nie dał, charaktery ich się nie dobrały. Być może byliby szczęśliwi, gdyby zżyli się dłużej. Ignacy Skawiński był prawym człowiekiem. Umarł w parę lat i zostawił syna Stefana małego, bo dopiero trzeci rok zaczął.

Ignacy skawinski ojciec stefana skawinskiego

Ignacy Skawinski

Maryla moja ukochana, jako wdowa dwudziestokilkuletnia, wyszła drugi raz za mąż za Antoniego Skrzyneckiego (Werytusa) z miłości.

antoni_skrzynecki

Antoni Skrzynecki

Szwagier mój nie jest zły człowiek, miał swoje zalety, był pracowity, jako dziennikarz i literat bardzo pracował, ale był całe życie, ze tak powiem, rozpieszczonym dzieckiem, a Marylcia za dobra, za delikatna, aby ułożyć sobie życie tak, aby i ona miała w nim chwile jaśniejsze. Całe życie była z zaparciem siebie, nawet ja, co mam przekonanie, że ją tak bardzo kocham, potrafiłam ją wyzyskiwać parę miesięcy temu, podczas mojej choroby na tyfus plamisty. A to w ten sposób, że po całych nocach, jak mnie gorączka opuściła, nie mogłam sypiać, a ona rozmawiała ze mną, żebym się nie męczyła bezsennością. Było to u mojego Ignasia (syna), gdzie mieszka obecnie Marylka ze swoim mężem prawie niewidomym. Do Ignasia do kopalni „Czeladź”[1] przyjechałam z Rosji i w parę dni dostałam tyfusu. Ignaś z żoną był ciężko chory równocześnie na hiszpankę i zapalenie płuc, a mnie ta moja najdroższa siostra tak pielęgnowała, jak tylko taka siostra pielęgnować mogła, kosztem swego własnego zdrowia.

stefan_skawinski01

Stefan Skawiński

stefan skawinski2

Stefan Skawinski

Z pierwszego małżeństwa Marylci syn Stefan Skawiński jest skończonym pomologiem. Kończył w Pradze czeskiej. Ma posadę w warszawie w Towarzystwie Ogrodniczym i pomaga matce i ojczymowi materialnie.[2] Z drugiego małżeństwa syn Adam Skrzynecki był literatem, miał też zdolność do poezji poważnej i humorystycznej treści. Był dobrym synem matki, kochał ją. Umarł na Wołyniu 21 września 1915 r. w majątku hr. Chodkiewicza, gdzie przygotowywał do gimnazjum synów hrabiego, a raczej uczył, bo chłopcy jeździli tylko rok rocznie zdawać egzaminy, a kształcili się w domu. Adaś pochowany w Januszpolu.[3] Był ceniony i lubiany bardzo przez Chodkiewiczów, ale pomimo ciągłej pomocy doktorskiej zmarł na zapalenie nerek i na serce.

adam_skrzynecki

Adam Skrzynecki

Adam i Zofia Skrzyneccy

Adam i Zofia Skrzyneccy

Córka Marylci jedynaczka Zofia odebrała bardzo staranne wychowanie. Dostała patent i mogła udzielać lekcji, zawdzięczała to matce. Wyszła za mąż za brata rodzenie ciotecznego, to jest syna mojej siostry Stanisławy, Stanisława Ruszczykowskiego, mają jedną córkę Stefanię i jeszcze do dziś dnia nie mieli możności wrócić do Kraju, gdyż Staś służył na kolei w Nokoło-Połomie w kostromskiej[4] guberni, zajętej ciągle przez bolszewików. 

zofia ze skrzyneckich ruszczykowska2

Zofia ze Skrzyneckich Ruszczykowska


[1]              Kopalnia węgla kamiennego w Piaskach (obecnie dzielnica Czeladzi), eksploatowana od 1858 do roku 1996 – przyp. MKP.

[2]              Wuj Stefan Skawiński był niezwykle uroczym i miłym człowiekiem, o jego zaletach możnaby długo pisać, ale zbyt dużo pieniędzy nie miał nigdy i nie mógł pomagać materialnie swej matce. Dziadkowie Skrzyneccy byli na utrzymaniu moich rodziców – przyp. E.T.
SPORTSTOWANIE KOMENTARZA: wuj Stefan Skawiński zarabiał bardzo dobrze. Niczego się nie dorobił, bo był niepraktyczny, prowadził kawalerski tryb życia, pomagał bardzo wielu osobom, w tym mojej Matce, na utrzymanie rodziców, a po śmierci ojczyma samej matki i osobiste wydatki przysyłał regularnie pieniądze. Najważniejsze jest to, że Wujostwo Tyblewscy otoczyli Babunię Skrzynecką taką miłością i szacunkiem, jakich nawet w tamtych dużo szlachetniejszych czasach nie wszyscy starzy ludzie doznawali od rodzonych dzieci – przyp. S.K.

[3]              Januszpol do 1946 r. obecnie Iwanopil, (ukr. Іванопіль) – osiedle typu miejskiego na Ukrainie w rejonie cudnowskim obwodu żytomierskiego. Dawny majątek Adama i Seweryna Bukarów – przyp. MKP.

[4]              Gubernia kostromska: jednostka administracyjna Imperium Rosyjskiego i RFSRR w centralnej Rosji, utworzona ukazem Katarzyny II w 1778 jako namiestnictwo kostromskie, od 1796 ukazem Pawła I przekształcone w gubernię. Stolicą guberni była Kostroma. Zlikwidowana w 1929 – przyp. MKP. 

 

Udostępnij na:

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 11

A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja. Tym razem w pamiętniku o mojej praprababci, prapradziadku itd.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska

stanislawa anna sabina z gorczyckich ruszczykowska 2

Stanislawa Anna Sabina z Gorczyckich Ruszczykowska

Najstarsza siostra moja Stanisława była mi zawsze nie tylko siostrą, a matką, to przekonanie mam do dziś dnia, że kochała mnie na równi ze swoimi dziećmi. Dała mi na to wiele, bardzo wiele dowodów. Stasia od dziecka była bardzo dobra i inteligentna. Twarz miała nadzwyczaj sympatyczną, ale nie ładną. Miała tylko wiele wdzięku i łagodności w twarzy. Będąc maleńką dziewczynką, przy obiedzie zaczęła rosół z kluseczkami lać z łyżki do kieszeni, a zapytana co robi, odpowiedziała, że lalce chowa troszkę, Miała może 15 lat, kiedy Żydowi, trzymającemu ogród, umarła żona. Poszła do niego i maleńkie dziecko kąpała i jeść mu dawała. Do starości była taka zawsze, znalazła kogoś, komu opatrywała rany i była pomocą. Wyszła za mąż za doktora Ruszczykowskiego, człowieka bardzo prawego, kochał ją bardzo i cenił do śmierci. Dziś mąż jej nie żyje. Był to szwagier, którego bardzo kochałam. Ostatni raz, będąc u nich w Piotrkowie, ciągle miałam wrażenie, że go już nie zobaczę. Parę razy wychodziłam z pokoju, aby się nie rozpłakać. Czasem znów wpatrywałam się w niego, bo chciałam, aby mi się utrwaliła w pamięci ta droga twarz dla mnie. I rzeczywiście więcej Bronisia Ruszczykowskiego nie zobaczyłam. Umarł w Piotrkowie 24 listopada 1916 r. podczas mojej bytności w Rosji. Miał zdaje mi się 76 lat. Od Stachny był starszy 10 lat. Miał przeszło 30 lat, jak się żenił, nigdy nie prowadził złego życia, ani przed, ani po ślubie i nigdy nie słyszałam z ust jego brudzącego dowcipu. Miałam 16 lat, jak mi Ojciec umarł, szwagier zaś Ruszczykowski nieraz mi Ojca zastąpił. Wnikał do mojej duszy, tłumaczył mi dogmaty wiary, umyślnie przyjechał do Częstochowy, abym i ja, wracając od Frania, wstąpiła i była u spowiedzi. Zawsze moje nerwy uspakajał, tłumacząc mi, jak postąpiłam względem matki swojej – nie tak, jak powinnam była. Pomagał mi materialnie, radą i jako doktór uratował mi Zosię, a później Ignasia. Do chorej Wandzi przyjechał do Warszawy i ułatwił mi wszystko, jak Wandzi robili trepanację czaszki. Był już wtedy starcem, ale od rana do godziny czwartej po południu, jedynie po szklance czystej herbaty, odsiedział przy niej i po operacji nie dał koledze doktorowi obudzić, aby jeszcze po chloroformie pierwszy ból przespała. Nawet z dziecinnych lat mam o nim miłe wspomnienia, jak się starał o swoją zonę, a moją siostrę, wuj Hieronim drażnił się ze mną, że doktór zabierze mi niedługo Stasię. Wtedy, pamiętam, podszedł do mnie i powiedział mi: „Nie płacz, jak zabiorę Stasię Twoją, to i ciebie”. Rzeczywiście tak było, po ślubie wzięli mnie do siebie i pamiętam, jak zawsze bajki mi do snu opowiadał. Śmierć Bronisia bardzo odczułam. 

skanuj0009

Bronisław Franciszek Ksawery Ruszczykowski z córkami:
Janiną, Zofią i Marią

skanuj0008

Stanisława Anna Sabina z Gorczyckich Ruszczykowska z synami:
Stanisławem, Kazimierzem i Wacławem

zofia i stanislaw ruszczykowscy - 1

Zofia ze Skrzyneckich i Stanislaw Ruszczykowscy

Stachna mieszka obecnie u najmłodszej córki Maryli, która wyszła za mąż za kuzyna swego Karola Bellona. Mają dwoje dzieci i mieszkają w Koniecpolu, gdzie prowadzą własną aptekę[1].

Synów Ruszczykowscy mieli trzech. Najstarszy syn Stanisław ożeniony z ciotecznie rodzoną siostrą Zofią Skrzynecką. Był w Instytucie agronomicznym w Puławach, ale nie skończył, gdyż przed samym skończeniem aresztowany był za oświatę ludową, podczas rządów cesarza rosyjskiego Mikołaja II. Następnie po wypuszczeniu z fortecy, z Cytadeli Warszawskiej więziony w Saratowie[2]. Staś jest bardzo podniosłych uczuć i przywiązany do rodziny.

Drugi syn Kazimierz od dziecka był jakiś dziwny. Ożenił się w Rosji nieodpowiednio i dzieci nie ma. Słyszałam, że wychowuje obce dziecko. Był urzędnikiem w kasie i służył w wojsku rosyjskim podczas obecnej wojny. Trzeci syn Wacław zmarł kawalerem młodym w Piotrkowie.

waclaw ruszczykowski

Waclaw Ruszczykowski

Córek też trzy wychowało się. Najstarsza za Karasiewiczem Janina. Mają synów i jedną córkę, także Janinę, wyszła w Rosji za mąż za Maszko (był rozwodnikiem) i teraz jako wdowa już wróciła do polski. Powrót miała niezwykła, mimo swoich lat młodych był nadzwyczaj odważna, szła pieszo do kraju z węzełkiem na plecach. Przeszła w ten sposób front bolszewicki, a zobaczywszy za rzeką polskich żołnierzy, zaczęła machać białą chustką i prosić, aby ją przewieźli. Tym sposobem szybko dostała się do polski do rodziców. Z mężem żyła krótko, dzieci nie miała. Urodziła się i wychowała w Rosji, gdzie ojciec jej był urzędnikiem kolei. Dlatego była w instytucie, a jak rodzice jeszcze przed wojną wrócili do Polski, ukończyła instytut maryjski w Warszawie. Wojna Karasiewiczów zagnała do Rosji, gdzie on był przez rząd ewakuowany.

zofia z ruszczykowskich piekarska

Zofia z Ruszczykowskich Piekarska

Druga córka siostry mojej Zofii jest za Ludwikiem Piekarskim, zostali na kaukazie, mieli trzech synów. Zosia jest wykształcona, bardzo inteligentna i bardzo dobra. Trzecia Maryla jest również bardzo dobra i kochana przez swego Karola i jak każda z tych sióstr rozsądna i niemyśląca o sobie. 


[1]              Po rodzinie Bellonów nikt nie został. Było ich pięcioro: wujostwo, dwoje dzieci – Stasia i Franek – oraz Babka moja Stanisława Ruszczykowska. Widziałem ich wszystkich pełnych sił, kiedy byłem w Koniecpolu, jako kilkuletnie dziecko. Wymierali potem w kilka lat po mojej u nich bytności, co roku zawsze na Wielkanoc. (Ostatnie trzy wyrazy błędne – przyp. S.K.) Najpierw umarła Stasia, potem babka Stanisława, potem ciocia Maria, potem wujek, a na końcu Franek, będąc zdaje się w Zakopanem.

[2]              Saratów (ros. Саратов, Saratow) – miasto w Rosji, port rzeczny nad Wołgą. Stolica obwodu saratowskiego. W latach 1797–1928 stolica guberni saratowskiej Imperium Rosyjskiego i Rosyjskiej FSRR – przyp. MKP. 

Udostępnij na: