Franciszek Gorczycki „Notatki z Opoczyńskiego” cz. 8

Oto kolejna część wspomnień z powstania styczniowego Franciszka Gorczyckiego, czyli brata mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej. Wspomnienia zostały opublikowane w 1967 r. książce „Spiskowcy i partyzanci 1863 roku”.

franciszek Gorczycki

Franciszek Gorczyczki
zdjęcie z okresu powstania styczniowego

Chmieliński najpierw formował swój oddział w lasach do dóbr Potok Złoty należących. Zaczął formować ten oddział w czerwcu czy tez początkach lipca (nie pamiętam dokładnie)[1], w lesie pomiędzy wsią Gorzków a miasteczkiem Huciska, przy dwóch niebotycznych jodłach, które do dziś dnia można widzieć wznoszące się wyżej nad lasy, w których stoją.

Porządek w obozie Chmieleńskiego był wzorowy. Chmieleński nawet za ostro, za despotycznie obchodził się ze swoimi żołnierzami.

W pierwszych dniach sierpnia dano znać Chmieleńskiemu, że 2 roty piechoty przyszły do janowa (mała mieścina, leżąca dziś w powiecie częstochowskim) o 6 wiorst od jego oddziału odległego.

Chmieleński ze swoim oddziałem wyruszył do janowa i zaatakował najpierw wojsko rosyjskie, którego część w czasie upału kąpała się w stawie przy byłej fabryce machin w Poniku. Następnie z osady Ponik atakowała uciekających żołnierzy do Janowa dalej o 1/5 wiorsty leżącego (na strzał karabinowy). Rosjanie zatarasowali się w domach, a Chmieleński po bardzo krótkim ataku na nich powrócił do swego obozu w lesie pod Hucisko. Po tej utarczce wojsko rosyjskie spaliło całe prawie miasteczko Janów i wioskę Ponik.

Dla 15 sierpnia 1863 r. Chmieleński  z oddziałem swoim około 300 piechoty i 60 konnicy przyszedł do wsi Biała Wielka pod Lelowem (pow. Włoszczowski)i rozstawił się w podwórzu pomiędzy dwoma folwarkami położonym. Po południu dano znać Chmieleńskiemu, że oddział wojska rosyjskiego idzie ku Lelowu i prowadzi ze sobą dwie armaty; wojsko to przed wieczorem stanęło rzeczywiście w Lelowie w odległości dwóch wiorst od Białej. Znajdujący się w tej wsi na wizycie obywatele prosili teraz Chmieleńskiego, aby stąd wyszedł z oddziałem i jeżeli chce przyjąć bitwę, niech lepiej obierze sobie dogodniejszą pozycję, aby nie narażał folwarku na spalenie. Odparł im na to: „Chcecie się mnie pozbyć, dlatego wyprawiacie z Białej”, uparł się i został tu na noc. Nadmieniam, że Biała leży w kotlinie nad rzeką Białką, pozycja więc obozu była taka, że z góry, zza wsi wojsko rosyjskie mogło strzelać do powstańców jak do kaczek. Chmieleński kazał tylko zaprząc do wozów wszystkie konie właściciela dóbr Biała i stały tak przez noc całą. Nad ranem pikiety oddziału bez wystrzału posprzątali kozacy, i to nie tylko te, które stały od strony Lelowa, ale nawet i pikietę konną, stojącą przy młynie z drugiej strony Białej, po czym przed wschodem słońca wpadła z nienacka na obóz Chmieleńskiego piechota rosyjska. Cały więc oddział jego w największym nieładzie i popłochu uciekł do lasu w stronę wsi Drochlin położonego, po stracie kilku ludzi w zabitych i rannych; przy czym wojsko rosyjskie zapewne żadnej straty nie poniosło, zabrało zaś właścicielowi Białej wszystkie jego konie i wozy, które potem musiał na licytacji w Częstochowie wykupywać, a powstańcom cały ich obóz[2]

Kto dowodził tu Rosjanami, nie wiem. Być może, że Erenrot z Częstochowy. Armaty, choć były ustawione za wsią, nie były czynne w tym starciu.


[1] Wg. Historyków w końcu czerwca i początkach lipca Chmieleński zorganizował w powiecie olkuskim oddział ok. 200 jazdy i stąd wyruszył pod Janów, gdzie 6 VII stoczył bitwę.

[2] Do bitwy nad Białą doszło 18.VI.

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 24

A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska

Łowicz, 16 maja 1922 r.

Do Marii Konopnickiej.

Czy ty pamiętasz, zbłąkane dziecię,
Cichego domku naszego ściany,
Grób naszej matki rzucony w świecie
I łzą sierocą oblany.
Czy ty pamiętasz? O, powiedz, droga,
Czyli ci obce ojca oblicze
I miłość… Którą wiódł nas do Boga
Przez całe życie.
Czy ci łza bólu serce pożarła,
Żeś się pamiątek takich zaparła,
Co ci przyświecać powinny.
O przemów, powiedz kto temu winny,
Bo ja zdumiona nie wiem, co znaczy
Ta walka z niebem, ten krzyk rozpaczy,
ten chaos myśli i słowa.
O przemów, powiedz, bom ja gotowa
Uwierzyć, że to złudzenie,
Że mi się czary przyśniły,
Że tylko jakieś fałszywe cienie
Twoją mi duszę zakryły.
Niedawno jeszcze, ach taka inna,
Takiej anielskiej pełna prostoty,
Wpół rozbudzone, na wpół dziecinna
Śniła na ziemi wiek złoty
I była jasna, jak dzień majowy.
Dziś gromy na się wzywa Jehowy…
Boże, mój Boże, co się z nią stało,
Czy serce w piersiach jej skamieniało,
Że już przemówić nie zdoła,
Że głosu mego, co łzami dyszy,
W szalonym biegu ona nie słyszy
I milczy, gdy na nie woła,
Że grzeszną pychą duch jej zmazany
W świetne acz złudne odzian łachmany,
Wśród słońc bujając po niebie,
Odbiegł niestety od Ciebie…

Wiersz ten napisała z Wasiłowskich Wanda Walentynowa Gorczycka, zona stryjecznego brata mego ojca, a rodzona siostra Marii Konopnickiej. W tym czasie pisała, kiedy poetka tak wiarę straciła. Stryjenka moja nie drukowała nigdy swoich poezji, ale miała tę wyższość nad siostrą, ze dzieci wychowała religijnie i moralnie. Jedna z córek Walentynowej Gorczyckiej była za literatem Janem Nitowskim. Gospodarnością to żadna z panien Nitowskich (chyba Wasiłowskich) poszczycić się nie mogła. Pamiętam, jak mój Ojciec odwiedził raz Stryja Walentego w jego majątku na wsi i z oburzeniem opowiadał, że zastał stryjenkę przy fortepianie, a stryja przyszywającego guzik do koszulki dziecka. Pomimo że stryj Walenty był bliskim krewnym mego Ojca, gdyż ich Ojcowie byli rodzeni bracia Gorczyccy, a matki rodzone siostry Jasińskie, to jednak po śmierci stryja coraz rzadziej  spotykam jego dzieci i dziś nie wiem nawet dobrze gdzie mieszkają. Wiem tylko, że dwie starsze umarły, a mianowicie Jadwiga za Nitkowskim i Maria za Bolesławem Jarnowskim. Jedna z córek jest za Rutkowskim, a druga (to jest czwarta) za Felicjanem Dutkowskim. Synów zdaje się było dwóch: Karol i Zygmunt.

Przy tak licznej rodzinie, jak nasza, a w moim położeniu przy małych środkach finansowych, trudno jest widywać się z dalszą rodziną. W tych dniach odebrałam też list od mojej kuzynki mojej Stawowskiej, abym ją odwiedziła, gdyż biedactwo dogorywa na raka. Gdybym mogła, pojechałabym do niej, ale jestem teraz ciągle cierpiąca i zamiast przyjemności, mogłabym swoją osobą kłopotu przysporzyć. Ciotkę moją, co jest matką tej mojej kuzynki, Helenę z Ostrorogów Sadowskich Stawowską bardzo kocham. Doznałam od niej wiele serca. Na dwie godziny przed śmiercią prosiła, aby po mnie syn posłał konie. Rozumie się pojechałam natychmiast, aby ją jeszcze zobaczyć, ale już nie zastałam przy życiu. Było mi bardzo przykro, tym więcej, że i ciotka chciała się ze mną pożegnać. Całe życie była nieszczęśliwą; panna z bogatego bardzo domu i pomimo, że jedyna córka, została młodo wydana za człowieka, którego nie kochała i z tak wątłym zdrowiem, ze była przez lata pożycia z mężem ciągła przy nim siostrą miłosierdzia. Jako wdowa z braku męskiej opieki straciła majątek. Wieś zmuszona była sprzedać i dzieci wychowywać w trudnych warunkach. Umarła też na raka. Wyspowiadała się przed księdzem z sąsiedniej parafii, a w parę dni przed skonaniem prosiła syna księdza, aby jej dał koniecznie rozgrzeszenie w chwili śmierci i tak też się stało, jak wszedł do pokoju i zobaczył, ze matce zrobiło się niedobrze i że to prawdopodobnie konanie, stanął nad nią i do ostatniej chwili rozgrzeszał ją a ta anielska dusza z uśmiechem na ustach, ufna w miłosierdzie Boskie, patrząc na syna do ostatniego tchnienia, cicho zakończyła życie na wsi Dębe na probostwie swego syna. Podług mnie smutne miała życie, ale śmierć szczęśliwą. Ciało ciotki Stawowskiej zostało przywiezione do Giżyc, do grobu familijnego obok kościoła parafialnego. Dziś Giżyce są jeszcze w rękach ostatniego spadkobiercy księdza Mieczysława Sadowskiego, a proboszczem jest brat jego cioteczny Tadeusz Sadowski, ten właśnie syn ciotki Heleny Stawowskiej, który był przy jej śmierci. I który jestem pewna, przechodząc codziennie obok jej grobu do kościoła, westchnie w każdej mszy świętej za spokój duszy swojej zacnej matki. Ciotka Stawowska mieszkała w Poznańskim. Dopiero mniej więcej w 1885 lub 1886 r. przyjechała do królestwa, gdyż był to ten czas, kiedy Niemcy wypędzali Polaków nienaturalizowanych w Księstwie Poznańskim. Ten los spotkał i ciotkę Stawowską.

Z powodu choroby, która mi często dotkliwie dokucza, tak pamięć tracę, że nieraz zdaje mi się, że zrobiłam już to, o czym tylko myślałam, tak też nie zapisałam faktu urodzin mego najmłodszego wnuka. Ignasiowi urodził się syn 3 kwie-…..

(W tym miejscu tekst pamiętnika się urywa. Ostatnie słowa są napisane na końcu strony 114, a następnie w pamiętniku jest ślad ośmiu kartek wyciętych. Kartek tych nigdzie nie ma. Zostały zniszczone przez Jadwigę Tyblewską. Na pozostałych w notesie kawałkach kartek widać ślady tekstu, których zupełnie nie można odtworzyć. Pamiętnik otrzymałem od razu bez tych ośmiu kartek, wszystkie strony ponumerowałem i następnej istniejącej kartce dałem nr 115. ta ostatnia karta na stronie 115 ma wolny spory kawałek miejsca z papierowa przypinka u góry, co wskazuje na to, że w tym miejscu musiał być wklejony jakiś obcy tekst, być może klepsydra, jak poprzednio.)[1]
Tekst na str. 115 brzmi następująco:

….. wy, aby oddać ostatnia posługę człowiekowi, który zawsze pisał w duchu religijnym. Jeden z księży serdecznie przemówił nad grobem, wymieniając jego prace. Wspomniał o powieści „Wierzę w Boga”, która w owym czasie niewiary niektórych pisarzy, spowodowała wielu nieprzyjaciół[2].

Od tygodnia jestem w Strzelcach[3], gdzie Antoś jest na posadzie. Po raz pierwszy przyjechałam do domu mej córki Wandzi. Widzę jej serce na każdym kroku, tak by mi to u nich było dobrze, wygodnie, gdybym widziała ich szczęście, ale niestety tego ostatniego nie ma. Warunki życia przykre, przepracowani oboje, często się nawet nie rozumieją, choć każde ma tyle dobroci w sobie.

 


[1]              Wycięte kartki, jak mi mówiła Babka Jadwiga, dotyczyły dziejów Eligiusza Niewiadomskiego , który zastrzelił prezydenta Narutowicza. Jadwiga przedstawiała wersje specyficzną, taką jaka była powtarzana w rodzinie. Dodawała szereg szczegółów, które w wersji ogólnie dostępnej nie były w ogóle znane. I z tego właśnie względu pamiętnik był niezmiernie ciekawy. Można mieć pretensje o zniszczenie tych fragmentów, ale trzeba pamiętać, ze Wujek Franciszek Kokczyński był prezesem „Sokoła” i był narażony na rewizję. Znalezienie takiego pamiętnika mogło spowodować aresztowanie wuja – przyp. E.T.

[2]              Jak z tego fragmentu zapisu wynika, na pustym obecnie miejscu był nekrolog Antoniego Skrzyneckiego, który był autorem między innymi powieści „Wierzę w Boga” – przyp. E.T.

[3]              Strzelce Wielkie – wieś w Polsce położona w województwie łódzkim, w powiecie pajęczańskim, w gminie Strzelce Wielkie – przyp. MKP.

 

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 18

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

POWSTANIE

Już rano 1 sierpnia 1944 roku w powietrzu czuło się coś niezwykłego. Detonacje zza Wisły były coraz bliższe. Kończyliśmy jeszcze z ojcem szykowanie schronu. Przed południem ojciec powiedział mi, że dziś wybuchnie powstanie. Po wydarzeniach ostatnich dni ta wiadomość nie była dla mnie zaskoczeniem. Popatrzyłem na ojca. Musiałem mieć jednak pytający wyraz twarzy, bo dodał po chwili: „Antek idzie na koncentrację na róg Żelaznej, do browaru Haberbuscha.” Browar… Chyba już gdzieś o tym słyszałem. Zacząłem gorączkowo szukać w pamięci. Jest! Przypomniała mi się książka o powstaniu listopadowym, którą przeczytałem kilka miesięcy przedtem. Hasłem do wybuchu tamtego powstania miał być pożar browaru na Solcu.

Ojciec chciał iść razem z Antkiem. Antek jednak prosił, żeby ojciec został. W domu były przecież dwie babki, dziadek, nasz wychowanek z Zamojszczyzny, Janek Tchórz, a ponadto mama spodziewała się dziecka. Była cały czas obecna przy rozmowie ojca z synem, udawała jednak, że nie słyszy. W sprawie ich udziału w walce nie zabierała głosu. Rozumiała, że to ich obowiązek, i wiedziała, że tak trzeba.

Było wpół do drugiej, gdy nadszedł moment pożegnania z Antkiem. Ojca już nie było z nami. Znajdował się na wyznaczonym posterunku. Zdawało nam się, że żegnamy się z Antkiem na krótko, na parę dni. Nie przeszło mi nawet przez myśl, że możemy żegnać się na zawsze. Stał w butach oficerskich, z których był taki dumny, w zielonych polskich bryczesach, w harcerskiej bluzie, wysoki, jasny blondyn — już żołnierz, a miał zaledwie szesnaście lat.

Gdy dziś myślę o tym pożegnaniu, zdaję sobie dopiero teraz sprawę, ile kryło w sobie treści. Antek na pewno nie bał się walki, ale pożegnanie to musiało być dramatyczne i dla niego. Doskonale pamiętam, jak w lecie 1939 roku on pierwszy zaczął płakać, kiedy żegnaliśmy odchodzącego do wojska jednego z najserdeczniejszych naszych przyjaciół, Antoniego Kamińskiego. Obydwaj z Antkiem znaliśmy dobrze pożegnania z naszej literatury czy malarstwa. Pożegnania ojców, mężów, synów i braci, idących bronić ojczyzny. Ile razy któryś z nas był chory, matka czy ojciec czytali nam głośno powieści historyczne Przyborowskiego, Gąsiorowskiego, Sienkiewicza. Pamiętam, jak kiedyś byliśmy do głębi wzruszeni pożegnaniem Wołodyjowskiego z Basią przed wysadzeniem Kamieńca. Pamiętam, jak w roku 1939 obydwaj z zapałem uczyliśmy się na pamięć Reduty Ordona, jak dziesiątki razy powtarzaliśmy w kółko, na każdą wiadomość o kawale zrobionym Niemcom czy o zgładzeniu jakiegoś szkopa, sakramentalne słowa: „Warszawa jedna twojej mocy się urąga…” Przypominam sobie, jak matka chcąc, żebyśmy prędzej usnęli, opowiadała nam różne wydarzenia z powstania 1863 roku, o których opowiadał jej dziad, a nasz pradziad – jako dwunastoletni chłopak brał udział w powstaniu styczniowym wraz ze swym ojcem. Za udział w powstaniu rodzina pradziada musiała zostawić majątek pod Przemyślem i szukać chleba gdzie indziej. Często po tych opowieściach matka śpiewała nam jeszcze pieśni powstańcze z 1863 roku. Pamiętam je wraz z melodiami do dziś. Do dnia dzisiejszego w pokoju, który należał do mojej babki, wisi niewielka akwarela, przedstawiająca wąsatego mężczyznę w czamarze, z konfederatką w ręku, klęczącego przed krzyżem na tle krajobrazu z miasteczkiem i wieżą kościelną nad nim; w górze chmury się rozstępują odsłaniając wizerunek Orła Białego na czerwonym polu. Od najwcześniejszego dzieciństwa lubiłem przyglądać się temu obrazkowi i dziesiątki razy pytałem babką, co on oznacza i jaka jest jego historia. Prababka moja, Emilia Wróblewska, w młodości dostała ten obrazek od powstańca, który siedział w więzieniu w Radomiu za udział w powstaniu styczniowym. Otrzymała ten obrazek na pamiątkę pomocy, jakiej udzieliła biednemu więźniowi. U dołu obrazka jest wymalowany ułożony z kwiatów monogram prababki: EW. Ile razy patrzę na ten obrazek, tyle razy dźwięczą mi w uszach słowa pieśni śpiewanej przez matkę: „W krawym polu srebrne ptaszę…”

Zwykle przy pożegnaniach u Przyborowskiego czy Sienkiewicza żegnający wręczali wojakowi szkaplerz, ryngraf lub krzyżyk. Nad moim łóżkiem wisiał drewniany krzyżyk, który mi kiedyś kupiła matka na odpuście w Wilanowie. Poszedłem do pokoju, zdjąłem go ze ściany i dałem bratu. Matka powiedziała, że on ma już medalik, ale Autek wziął krzyżyk i wsunął w kieszeń bryczesów. Ucałowaliśmy się. Antek ucałował matkę. Chciała mu dać jeszcze trochę papierosów, ale podziękował. Zapytała, czy ma chustkę do nosa tak spokojnie, jak by wychodził gdzieś w odwiedziny. Gdy zapytała, czy ma broń przy sobie, odpowiedział, że wszystko dostanie na miejscu. Podszedł do drzwi, położył rękę na klamce i powiedział: „Mamo, to chyba jeszcze wszystko za wcześnie.” „Więc zostań”, rzekła matka. „Nie mogę, trzeba…” Otworzył drzwi i zbiegł jak huragan po schodach. Długo dźwięczał mi w uszach stukot jego podkutych butów, zelowanych ostatnio przez szewca Burno. Matka zamknęła drzwi, odwróciła się do mnie i powiedziała szeptem przez łzy: „On nie wróci…”

Zszedłem do ogrodu. Moi towarzysze zabaw mieli tajemnicze miny — ja też. Wszyscy wiedzieliśmy jedno i myśleliśmy o jednym: że już.

Wokół domu, na podwórzu i w ogrodzie, rozpoczął się ruch. Pacjentów-rybaków nie było już nad fosą, lecz krę-ciii się po ogrodzie, przechodząc z klatki schodowej numer 7 do klatki numer 1 lub 3 i przenosząc jakieś worki

i skrzynki. Koło drzwi pod klatką schodową numer 7 ujrzałem nosze. Obok na schodach postawił ktoś torbę sanitarną ze znakiem Czerwonego Krzyża. Dla pierwszych rannych, przemknęło mi przez myśl i zrobiło mi się jakoś dziwnie, bo dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że przecież każda walka przynosi rany, kalectwo, śmierć.

Nagle wśród młodych ludzi noszących w dalszym ciągu worki i skrzynki dostrzegłem Kiźka Chróścickiego. Szedł niedbałym krokiem, ubrany w bryczesy, buty z cholewami i brązową marynarkę ściągniętą pasem. Przez ramię miał przewieszony worek. Zdębiałem. Spod rozpiętej marynarki wystawał zatknięty za pas najprawdziwszy pistolet. Natychmiast spojrzałem w kierunku fortu. Żołnierze niemieccy, rozebrani prawie do naga, tylko w slipach, stali z menażkami w kolejce przy kuchni polowej. Poczułem się jak we śnie. Tam Niemcy spokojnie fasują obiad, tu nasi wędrują z bronią jakby nigdy nic. Widok ten utwierdził mnie w przekonaniu o sile podziemnej armii. W napięciu zacząłem oczekiwać momentu, kiedy nasi z łatwością opanują fort, kiedy Niemcy będą się poddawać i błagać o litość, kiedy znów na forcie zawiśnie biało-czerwona flaga.

Po drugiej stronie bloku, koło domku dozorcy, stał pomalowany na ciemny brąz samochód ciężarowy z silnikiem napędzanym gazem z generatora. To na ten samochód młodzi ludzie ładowali worki i skrzynki. Było kilka minut po piątej, kiedy samochód odjechał zabierając również gromadę młodych ludzi.

Od strony miasta słychać było już strzelaninę i detonacje. Spojrzałem znów w kierunku fortu. Panował tam spokój. Niemcy zachowywali się jak gdyby im nic nie groziło i jakby o niczym nie wiedzieli.

Ktoś mi powiedział, że nasi pojechali likwidować niemiecki reflektor na Czerniakowie, koło kościoła. Pobiegłem natychmiast na strych, żeby przez klapę w dachu coś zobaczyć. Od strony kościoła słychać już było strzały eksplozje, a nie opodal jego kopuły, nieco w lewo, raz po raz wykwitały kolorowe rakiety. Po kilku minutach w tamtej stronie zrobiło się cicho, tylko od Mokotowa i ze Śródmieścia dochodziły odgłosy strzałów. Ponad miastem zaczęły się rozsnuwać dymy pierwszych pożarów. Przypomniał mi się browar na Solcu. Pomyślałem w tej chwili o Antku, który już walczy. Popatrzyłem w kierunku wież kościołów Woli, w kierunku, gdzie powinien się znajdować browar Haberbuscha. I z tamtej strony rozsnuwały się dymy, i słychać było daleką kanonadę. Nie przypuszczałem wówczas, że przez sześćdziesiąt dwa dni cała Warszawa będzie huczała strzałami i zasnuwała się dymem. Zaabsorbowany oglądaniem miasta, zapomniałem całkowicie o forcie. Gdy zszedłem na dół, nie mogłem już wyjść na stronę ogrodu. Niemcy ogłosili alarm i zaczęli się gorączkowo okopywać na szczycie fortu, strzelając do każdego, kto tylko znalazł się w ich polu widzenia. Na zaatakowanie załogi z zaskoczenia było już za późno. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego nasi nie przypuścili szturmu dotychczas, dlaczego nie wykorzystali momentu, w którym Niemcy nie byli przygotowani i niczego się nie spodziewali. Nie wiedziałem wówczas, że uzbrojenie naszych przeciwko załodze fortu, składającej się z pięćdziesięciu dwu żołnierzy uzbrojonych po zęby, było za słabe nawet do ataku z zaskoczenia.

Zajrzałem do piwnic. Zaczęły się zaludniać. Nikt z nas wówczas nie przypuszczał, że piwnice te będą naszym 1 mieszkaniem, dla niektórych zaś szpitalem i ostatnim schronieniem.

Pierwsze wieści o ataku naszych na obsługę niemieckie-; go reflektora, ustawionego na wprost przystanku kolejki wilanowskiej, przyniosły dwie sąsiadki, które odprowadzały swych mężów do miasta, „na front”. Były to panie Irena Symonowiczowa i Halina Rzepecka. Gdy wracały obydwie tramwajem do domu, w mieście rozpętała się strzelanina, ale na Czerniakowie panował jeszcze spokój Za kościołem czerniakowskim tramwaj został nagle za-trzymany. Wpadło do niego kilku młodych ludzi z bronią w rękach. Oznajmili, że rozpoczęło się powstanie, kazali wszystkim opuścić tramwaj i czym prędzej się oddalić. Niebawem rozpoczęła się strzelanina.

Z chciwością chłonąłem te wieści, a tymczasem piwnica coraz bardziej się zaludniała. Byli też pierwsi przypadkowi goście, którym wybuch powstania uniemożliwił powrót do domów, dwie konduktorki z tramwaju zatrzymanego przy kościele, tramwaju, który już nigdy nie miał wyruszyć w żaden kurs. Pozostał samotny na torach, a później stał się jednym z członów powstańczej barykady.

Dopiero teraz wyjaśniło się, dlaczego pani Irena Symonowiczowa tak często bywała zdenerwowana. Jej mąż, pan Władysław, był oficerem. W roku 1939 w randze majora dowodził batalionem w 94 pułku piechoty, w grupie operacyjnej „Sandomierz”. Walczył do końca. Z początkiem okupacji natychmiast włączył się w wir pracy konspiracyjnej. Znał dobrze generała Grota. Był wykładowcą w tajnej szkole podchorążych. Pani Irena częstokroć spełniała rolę jego łączniczki. Gdy przed wyjściem do miasta zdenerwowana i podniecona wpadała do mamy z pytaniem o wiadomości i z prośbą o życzliwe myśli, w majtkach jej synka, Tadzika, ukryte były tajne dokumenty, a nierzadko broń. Gdy 5 lutego była blokada u nas i rewizja, szereg cennych tajnych dokumentów znajdowało się za-śrubowanych w starej szczotce do froterowania podłogi, a w starym kaloszu pod łóżkiem — zwitek dolarów stanowiących własność Polski Podziemnej. Było to w tym samym czasie, kiedy pani Irena nieraz głowiła się, co da Tadzikowi na śniadanie czy obiad. Parę miesięcy temu. Teraz wszystko należało już do historii.

Inżynier Rzepecki, którego odprowadzała pani Inka, przed wojną był specjalistą od uzbrojenia. Pracował w fabryce karabinów. Aresztowany 5 lutego, później zwolniony, teraz poszedł uregulować dług, jaki zaciągnęli wówczas u niego Niemcy.

Niebawem też zaczęły napływać dalsze, różnorodne, nieraz sprzeczne ze sobą wiadomości o walkach w najbliższej! okolicy. Opowiadano, że nasi po zdobyciu reflektora wycofali się na razie do Kabat, że okopują się przed Jeziorem Czerniakowskim, że przeszli na Mokotów. Dowódcą naszych oddziałów jest jakiś kapitan „Jaszczur”. Opowiadano, że przy zdobywaniu reflektora został ciężko ranny w brzuch Kiziek Chróścicki. Tą ostatnią wiadomością byłem najbardziej wstrząśnięty. Przecież parę godzin temu widziałem go w pełni sił.

Gdy ojciec powrócił do piwnicy, na dworze był już zmrok. Wiedziałem, że miał swoją placówkę w bloku, ale chciwie dopytywałem się o wiadomości. Zbywał mnie, odpowiadając, że obserwował fort itd. Zagadywał, że chyba będzie musiał wyciągnąć sztucer ukryty w 1939 roku. Oczywiście natychmiast zaświeciły mi się oczy. Zacząłem go prosić, żeby wyciągnął sztucer jak najprędzej, ale ojciec tłumaczył mi, że zrobi to jutro, bo dziś nic jeszcze nie wiadomo, a przy tym już ciemno.

Franciszek Gorczycki „Notatki z Opoczyńskiego” cz. 7

Oto kolejna część wspomnień z powstania styczniowego Franciszka Gorczyckiego, czyli brata mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej. Wspomnienia zostały opublikowane w 1967 r. książce „Spiskowcy i partyzanci 1863 roku”.

franciszek Gorczycki

Franciszek Gorczyczki
zdjęcie z okresu powstania styczniowego

W Wielki Czwartek[1] przed wieczorem wyjechałem z Krakowa najęta furmanką do oddziału Grekowicza, który miał przejść granicę (austriacką) na wprost Krzeszowic, gdzie tez przy granicy była przygotowywana dla niego broń. W Wielki Piątek wieczorem zebrało się nas kilkudziesięciu na folwarku Pisary, do dóbr Krzeszowickich należącego. W nocy zaszliśmy do lasu pod granicę, gdzie nam rozdano broń i amunicję, przyprowadzono tu kilka koni objuczonych ładunkami dla nas, a oprócz tego 15 innych dla kawalerzystów. Dochodząc cicho w nocy do granicy spotkaliśmy patrol austriacki z pięciu żołnierzy złożony, który na razie zażądał, abyśmy broń złożyli. Otoczony jednak dookoła uznał za właściwe zostawić nas w spokoju; na odchodnem został za to obdarowany cygarami. Około północy byliśmy już za granicą, a spostrzegli nas tu strażnicy graniczni około godziny 8 rano.

Głównym dowódcą oddziału był Grekowicz, połową piechoty jako oficer dowodził Denisewicz[2], drugą połową nie pamiętam kto. Nad 15 kawalerzystami powierzone miał dowództwo jako porucznik Groblewski Józef[3], był tu też i Hubicki. Przez całą sobotę zajęci byli wszyscy usilnie organizacją tego oddziałku. Obozowaliśmy na górze w lesie o jakie 1500 kroków od granicy austriackiej. Przy Grekowiczu kręcił się słynny „uciekinier” Wieniarski niby w godności komisarza Rządu Narodowego. Poznałem tam Dzwonkowskiego, niegdyś słynnego gracza, i kilku jego kolegów; wszyscy mieli już po 40 latach, a byli to ludzie niegdyś bogaci, obecnie zaś z powodu gry w karty nędzarze. Widziałem ich grających ze sobą w wolnej chwili od musztry w orła i coś tam (zapewne „reszkę”). Gry tej nie znam. Rzucali pieniądz i chodziło o to, na którą stronę spadnie; w braku lepszej, choć taką zabawiać się chcieli.

Ja przystałem do oddziału 15 kawalerzystów, którymi, jak to wzmiankowałem, dowodził dawno mi znany Groblewski.

W Wielką Niedzielę rano przechodził koło nas obozujących całą noc w tym lesie Grekowicz z Denisiewiczem i kilku innymi, a że zimno było przejmujące i czas dżdżysty, rzekł nam dowódca:

„Trzeba by sprowadzić wódki dla żołnierzy; niech no kilku pojedzie do Szklar, to blisko leżących, po wódkę” – i dał mi w tym celu rubli 8. Z Groblewskim zdecydowaliśmy jednak, że lepiej pójść tam z dwoma żołnierzami pieszo niż jechać konno, przejść bowiem można było blisko, a jechać trzeba by na okół daleko.

Przyszliśmy we trzech do karczmy w Szklarach. Nie mieli tu dużo wódki i za tę, którą znaleźliśmy, zapłaciłem 4 czy 5 rubli. Wyszedłszy na drogę nagle w odległości jakieś 300 kroków spostrzegamy jadących kozaków, więc przez chłopskie podwórze poczęliśmy umykać w stronę obozu; kozacy podążyli za nami i zaczęli strzelać. Wąwozem jednak, na dnie którego toczyła się wąska rzeczułka, udało się wszystkim nam trzem szczęśliwie dobiec do lasu. Głęboki i długi wąwóz przeszkodził kozakom dojechać do nas.

Na brzegu lasu zastaliśmy już naszą piechotę ustawiona przez Denisewicza za sosnami, która też dała ognia do goniących nas kozaków. Za chwilę wszakże zaczęła do lasu zbliżać się wąwozami piechota rosyjska, która powstańcy przyjęli również gęstymi strzałami.

Grekowicz zauważył, że część piechoty rosyjskiej z kozakami poszła w stronę naszego lewego skrzydła, polecił więc nam 15 kawalerzystom podjechać w tamtą stronę, zejść z koni na brzegu lasu i strzelać, aby dać poznać, że tamto miejsce od granicy austriackiej jest obsadzone.

Wojsko rosyjskie miało zamiar przez terytorium austriackie zajść nam od tyłu, lecz oddział austriackiej piechoty stał już na granicy, uniemożliwił więc spełnienie tego zamiaru. Na wprost nas stało przy granicy około 20 huzarów, którzy niektórym naszym dawali ładunki. Dwunastu nas na kraju lasu narażeni byliśmy na gęsty ogień piechoty. Jednego już strąciliśmy, dwóch drugich było rannych w ręce; obwiązałem obydwu rannych chustkami.

Na pomoc nam przybiegł Denisewicz z 15 strzelcami i to zdecydowało, że nieprzyjaciel odstąpił w górę ku wsi Szklary. Bitwa ta trwała od godz. 7 do 9½ rano[4]. Część naszego oddziału uciekła z powrotem za granicę i zaraz tam była rozbrojona przez Austriaków, 2/3 nas pozostało do wieczora na miejscu. W końcu widząc, ze nieprzyjaciel zajął okoliczne wzgórza i nie myśląc nas atakować czeka, aż wyjdziemy z naszego ukrycia na górze, z rozkazu Grekowicza i Denisewicza ukryliśmy broń naszą, po czym pod osłona zapadającej nocy, rozdzieliwszy się na drobniejsze partie, w kilku miejscach przemknęliśmy się też na terytorium austriackie dość szczęśliwie gdyż niewielu tylko dostało się w ręce pilnujących granicy żołnierzy.

Pod Szklarami mogło być około trzech rot piechoty i 50 kozaków, dowodził nimi ks. Szachowski[5] z Olkusza. Powstańców było ostatecznie 15 kawalerii i 180 piechoty uzbrojonej w karabiny belgijskie, kilka dubeltówek odtylcowych dane były kawalerii. Taka dubeltówkę własną Grekowicza ja dostałem wraz ze 100 ładunkami.

Po pierwszych zaraz strzałach uciekł z obozu wzmiankowany wyżej Wieniarski. Twierdzę tak dlatego, iż po powrocie z karczmy ze Szklar ani też w czasie starcia już więcej między nami nie widziałem. Straty powstańców były: 11 zabitych i około 20 kilku rannych; między innymi ranny był Denisewicz i dwóch Francuzów ochotników[6].


[1] 2.IV.1863.

[2] Andrzej Denisewicz, syn naczelnika żandarmerii w Ostrołęce. W powstaniu mjr, dow. Piechoty u Grekowicza, walczył w oddziale Iskry, a potem pod komendą Chmieleńskiego: rozbity pod Sadkowicami 4.IV.1864, wzięty do niewoli i rozstrzelany 14.V.1864 w Radomiu.

[3] Józef Groblewski (ur. 1835), rządca maj. Siedliska, por. dow. jazdy u Grekowicza.

[4] Bitwa pod Szklarami odbyła się 5.IV.1863.

[5] Aleksander Szachowski, ks. Gen.-mjr wojsk carskich, cząstkowy naczelnik wojenny pow. Olkuskiego i miechowskiego.

[6] Wg. Historyków powstańcy mieli 5 zabitych i 19 rannych. Po bitwie pod Szklarami Franciszek Gorczyczki przebywał prawdopodobnie poza kordonem, a następnie znalazł się znów w królestwie pod komendą Chmieleńskiego.

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 23

A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska

Łowicz, 18.III. 1922 r.

6 grudnia 1921 r. umarła siostra mojej matki Paulina z Nieszkowskich Maleszewska. Byłam chora i nie mogłam pojechać na pogrzeb. Wypadł mróz i taka gołoledź, że trudno iść za trumną, było tak ślisko, że się co trochę ktoś przewracał. Smutny to był pogrzeb. Dalsza rodzina i znajomi odprowadzili ciało tylko do mostu, a dalej aż na Bródno poszedł za trumną jedynie wnuk po siostrze Stefan Skawiński i kuzyn męża ciotki Ojrzyński. Nie leży ciotka Maleszewska z mężem swoim i córka na Powązkach, ani tez na kalwińskim cmentarzu z matką swoją i siostrą Kossecką, tylko samotna na Bródnie. Nie była ciotka szczęśliwa, nie wiodło jej się za życia i aż do grobu.

(W tym miejscu naklejony jest wycięty z gazety drukowany nekrolog):

Ś. +  P.
Hieronim Kościesza-Nieszkowski
b. obywatel ziemski, weteran 1863 r.
zmarł dnia 4 marca 1922 r., przeżywszy lat 88
Wyprowadzenie zwłok z mieszkania przy ul.
Hożej Nr.28 na cmentarz ewangelicko-reformo-
wany nastąpi we wtorek, dn. 7-ego b.m., o godz.
2-ej po poł., na które zaprasza krewnych, ko-
legów i życzliwych pozostała w głęboki smut-
ku                                           żona.

20/III. W trzy miesiące po ciotce Maleszewskiej umarł wuj Hieronim. Mimo, że nie byłam przywiązana do niego, ogarnął mnie dziwny żal. Przez chwilę nie mogłam łez powstrzymać. Na pogrzebie wuja szło wojsko z muzyką do samych wrót cmentarza. Oddano mu honory wojskowe jako powstańcowi w 63 roku. Wuj był długo więzionym po stłumieniu powstania i jak wrócił to był tak zmienionym, że go rodzona siostra nie poznała. Wuj Hieronim był rodzonym bratem mojej matki, jedynym już krewnym z rodziny Nieszkowskich i ostatnim ze starszej generacji w naszej rodzinie[1].

Łowicz, 15.IB.1922. Wielka Sobota.

Franusiowie wyjechali do Bierzwiennej[2] na święta, Julek do Piotrkowa, a raczek do Szczekanicy[3] do swojego stryja Tadeusza, gdyż w Bierzwiennej u Zygmunta Kokczyńskiego nie miałby towarzystwa chłopców. Jestem wdzięczna Zosi, że zrozumiała mnie, iż pomimo zaproszenia wolałam zostać sama. Tak mi tu dobrze, cicho swobodnie, tak dziwnie kojąco dla duszy. Ile razy mąż mi przyjdzie na myśl, modle się za niego i niczyjej nie zwracam uwagi i niczem się nie krępuję. Zawsze w mym domu w tym czasie miałam już stół suto zastawiony z barankiem na środku stołu, przybrany barwinkiem i zielenią według dawnych zwyczai. Mąż mój tak lubił te dawne tradycje, że nigdy z domu w sobotę nie wyszedł, aby samemu przyjąć księdza, jak przychodził święcić. Na drugi dzień przyjmowałam z wizytami mężczyzn, którzy zawsze w mieście przychodzili z życzeniami w pierwsze święto. Gdybym pojechała do Zygmusia, na każdym kroku czułabym się gościem, tak bardzo myślą daleko ze wspomnieniami, a krępowaną dostosowaniem się do otaczających osób.

Przed paru godzinami, pomimo zajęcia u siebie w handlu, Leonek pamiętał o mnie i przybiegł odwiedzić mnie. Każde z mych dzieci pamięta o starej matce, aby mi na niczym nigdy nie zbywało. Każde oddzielnie zaproponowało mi ponieść koszta mojej kuracji. Jutro pójdę do Leonków, a dziś poczytam jeszcze, co tak bardzo lubię i korzystam, póki mi wzrok jeszcze pozwala. Wspominam o zastawianiu stołu, bo mi się zdaje, że jak wnuki moje dorosną, to już zupełnie wyjdzie z mody ten zwyczaj pieczenia ciast, gotowania szynek, pieczenia indyków itd. na święta Wielkanocne, gdyż od czasu wojny nie słyszałam, aby księża jeździli święcić po domach zastawione stoły, jak dawniej u nas w Polsce było w zwyczaju. Naród polski był mniej podatny do przyjęcia chrześcijanizmu, aniżeli inne narody niesłowiańskie, dlatego papież niektóre święta, a raczej uroczystości pogańskie pozwolił połączyć z chrześcijańskimi, jak np. święcenie ziół na matkę Boską Zielną, święcenie mięs, ciast i tradycyjnych jajek, którymi się zawsze Polacy dzielili w Pierwsze święto Wielkiej Nocy, składając sobie życzenia wszelkiej pomyślności.

3 maja 1922 r. w Łowiczu.

25 kwietnia w Psarach zmarła Stanisława z Gorczyckich Trzebuchowska, ta droga memu sercu stryjeczna siostra, której całe życie, aż do zamknięcia oczu na zawsze było zaparciem się swego „ja”, posuniętym aż do bohaterstwa. Zmarła w strasznych cierpieniach na raka, gdyż aby bliskich swoich nie martwić, ukryła chorobę, aż do tego czasu, kiedy już rana była na wierzchu i rak w całym organiźmie, tak że żaden z doktorów operacji robić nie chciał, pomimo starań dzieci. A tyle czasu naprzód wiedziała co ją czeka. Poodwiedzała drogie sobie osoby, jak siostrę w Warszawie i dzieci, rozporządziła wszystkim, rozdała nawet miłe jej pamiątki, tłumacząc się, że starszej kobiecie to już niepotrzebne. Stanisława Trzebuchowska była typem polskiej matrony. W jej domu gościnnym potrzebującym dachu znalazł zawsze serce i tę prawdziwą delikatność uczuć szlachetnych, która potrafi odczuć nieszczęście innych.


[1]                Hieronim Nieszkowski miał szereg ciekawych przygód w powstaniu w 1863 r. Tu o jednym wspominam. Walka powstańcza polegała głównie na wojnie partyzanckiej, to znaczy powstańcy nagle się zjawiali, napadali na Moskali i zaraz się wycofywali, by nie dać przeciwnikom zebrać większych sił. Często więc trzeba było konno uciekać. Hieronim był szalenie ambitny i dumny. Bał się, aby nie zostać w takiej ucieczce zabitym kulą w plecy, bo toby było wysoce niehonorowo. Jeździł więc w takich wypadkach zawsze na koniu tyłem do kierunku jazdy. Wymagało to specjalnych umiejętności.

[2]              Są w Polsce trzy miejscowości o nazwie Bierzwienna. Bierzwienna Długa, Bierzwienna Długa-Kolonia i Bierzwienna Krótka. Nie wiadomo, którą Bierzwienną Jadwiga Tyblewska miała na myśli – przyp. MKP.

[3]              Szczekanica – dziś osiedle w Piotrkowie Trybunalskim – przyp. MKP.

Moi pra, jako dzieci…

Dzień dziecka, więc… słówko o dzieciach.

Kiedyś dzieci fotografowano rzadziej niż dorosłych. Dlatego generalnie mniej jest fotografii naszych przodków, gdy byli mali. A przecież musieli tacy być zanim stali się dorośli, pozakładali rodziny i porodzili dzieci, Dzięki którym to dzieciom i my jesteśmy na świecie. Fotografie poniżej to różni moi pradziadowie w wieku dziecięcym. Na początek… Mój ukochany pradziadek Antoni Adamski. Piszę „ukochany”, choć przecież zmarł jeszcze przed wojną. Poznałam go jednak dzięki jego własnym listom. Dlatego wiem, jaki był i przez to jest mi niezwykle bliskim człowiekiem. Bardzo żałuję, że nie poznałam go osobiście. 

atek_malutki01

Antoś Adamski

A ta dziewczynka z chłopczykiem to rodzeństwo mojej prababci Zosi z Ruszczykowskich Piekarskiej. Marysia, która później wyszła za mąż za aptekarza Karola Bellona i zamieszkała z nim w Koniecpolu, z którym miała córkę Stanisławę i syna Franusia. O nich za chwilę.
Wacuś niestety nigdy się nie ożenił i nie zostawił po sobie dzieci. Jako młody podróżnik zmarł na malarię, której nabawił się w Afryce. W moim gabinecie wisi jego wielka fotografia w takim afrykańskim podróżniczym kapeluszu, a w albumie jest taka sama – malutka. Jej prezentacja innym razem.

maria i waclaw ruyszczykowscy

Marysia i Wacuś Ruszczykowscy

Dziewczynki poniżej to Marysia i Waleria de Tilly. To córki stryjecznej siostry mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej. Natalia Gorczycka wyszła za mąż za Jana de Tilly, z którym miała dwie córeczki. I to są własnie one. Marysia wyszła za mąż za Eligiusza Niewiadomskiego. Chodzi o artystę malarza, który zamordował prezydenta Gabriela Narutowicza i został skazany na karę śmierci, którego grób już tu prezentowałam.  A Waleria?

maria i walerya de tilly

Marysia i Walerka de Tilly

Dziewczynki poniżej to znów panny Ruszczykowskie, czyli:
Marysia przyszła pani Bellonowa, Janina późniejsza Karasiewiczowa oraz moja prababcia Zosia z Ruszczykowskich później Ludwikowa Piekarska.

maria janina i zofia ruszczykowskie

Marysia, Janinka i Zosia Ruszczykowskie

A to Adaś Skrzynecki z siostrą Zosią, która wyszła za mąż za rodzonego brata mojej prababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej. Zosia i Adaś byli jednocześnie dziećmi rodzonej siostry tejże mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej czyli Marii z Gorczyckich Skrzyneckiej.

Adam i Zofia Skrzyneccy

Adam i Zofia Skrzyneccy

I jeszcze Adaś sam.

adam_skrzynecki

Adam Skrzynecki

A teraz… Stefek Skawiński, czyli syn z pierwszego małżeństwa Marii z Gorczyckich primo voto Skawińskiej, sekundo voto Skrzyneckiej.

stefan_skawinski01

Stefan Skawiński

A to już Franuś Bellon – syn rodzonej siostry mojej prababci Zofi z Ruszczykowskich Piekarskiej, czyli Marii z Ruszczykowskich Bellonowej i Karola Bellona – aptekarza z Koniecpola. Zdjęcie dzięki… czytelniczce Krystynie Kazimierczak –  dalekiej krewnej lub powinowatej, co cały czas ustalamy.

04-franuś bellon, rok 1916

Franuś Bellon ok. 1916 roku

A jak wyglądała siostra Franusia? Tu na tym zdjęciu jest z dziadkiem, czyli moim prapradziadkiem Bronisławem Franciszkiem Ksawerym Ruszczykowskim – lekarzem oraz z ciocią, czyli Janiną z Ruszczykowskich Karasiewicz. Takie zdjęcie mamy my obie i ja i pani Krystyna.

10-stasia bellon z dziadkiem

Bronisław Ruszczykowski z wnuczką Stanisławą Bellon i córką Janiną z Ruszczykowskich Karasiewicz

I jeszcze moja praprababcia Emilia z Wróblewskich Adamska z braćmi, których imion nie udało mi się na razie ustalić.

emilia z wrocblewskich z rodzenstwem

Emilia Wróblewska z braćmi

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 17

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Lipiec miał się ku końcowi. Lato tego roku było upalne, czas jednak płynął bardzo prędko i bardzo prędko jedno po drugim następowały różne wydarzenia. Ku Warszawie zbliżał się front. Pierwszymi jego zwiastunami były ciągnące przez miasto długie kolumny cofających się niemieckich wojsk.

Przez całe dwa dni obserwowaliśmy z radością cofającą się przez Sadybę w kierunku Wilanowa, od Góry Kalwarii, kolumnę niemieckich taborów. Zmęczone konie z trudem ciągnęły ciężkie, zakryte plandekami wozy, wyładowane po brzegi jakimś sprzętem. Starzy żołnierze z eskorty taborów, pewnie uczestnicy jeszcze pierwszej wojny światowej, o twarzach sczerniałych i wychudzonych, w niczym nie przypominali zdobywców ze zwycięskiej armii, jakich oglądałem w roku 1939. Szli bez germańskiej buty. W ich oczach czasami można było wyczytać beznadziejność lub strach.

Dla nas był to czas ciągłego napięcia i wyczekiwania. Przecież wraz z frontem zbliżała się tak upragniona wolność. Nieraz w podnieceniu przykładałem ucho do wysuszonej, rozgrzanej promieniami słońca ziemi, wsłuchując się w głuche stęknięcia dalekich detonacji. W ostatnim tygodniu lipca słychać już było bezpośrednie odgłosy frontu, coraz bliższy ogień artylerii za Wisłą, wybuchy pocisków i bomb.

Któregoś dnia, z samego rana, na Sadybie pojawił się kilkuosobowy patrol żandarmerii. Poszła plotka, że to łapanka, że Niemcy będą zabierać wszystkich mężczyzn, żeby ich rozstrzelać. Ojciec i brat, którzy korzystali z ogólnego zamieszania i nie chodzili do pracy, natychmiast ulotnili się, uchodząc na Czarne Drogi, gdzie łatwo było się ukryć w którymś z nie wykończonych domów, a stamtąd ewentualnie uciec dalej, do lasu. Niebawem sytuacja się wyjaśniła. Ów patrol skierował pierwsze kroki na posterunek policji granatowej. Żandarmi zażądali, żeby bezwarunkowo wszyscy mieszkańcy w wieku od szesnastu do pięćdziesięciu lat, z wyjątkiem chorych i kobiet ciężarnych, stawili się na godzinę 8 rano dnia następnego przed posterunkiem policji. Grozili przy tym, że ci, którzy nie przyjdą, zostaną w razie schwytania natychmiast rozstrzelani. Pani Irena Symonowiczowa, znająca dobrze niemiecki i odznaczająca się wyjątkową urodą, znalazła się w pobliżu i podpytała sprytnie „panów oficerów”, o co chodzi. Niemcy potrzebowali robotników do kopania okopów.

Żandarmi jednakże nie czekali dnia następnego. Powrócili za kilkanaście minut i przez policjantów granatowych i dozorców kazali wszystkim wyjść z domów, zaznaczając, że będą sprawdzali i kogo zastaną zdrowego w mieszkaniu, ten zostanie niezwłocznie rozstrzelany. Na dźwięk uderzenia w żelazną szynę zawieszoną na trzepaku wszyscy mieszkańcy bloku zgromadzili się na podwórku, gdzie żandarm przeprowadzał selekcję, wybierając zdolnych jego zdaniem do pracy. Z „wybranych” uformowano kolumnę i poprowadzono nad Wisłę, w kierunku wału przeciwpowodziowego. Rzeczywiście kazano im kopać okopy.

Na drugi dzień ojciec i Antek musieli też wziąć udział w kopaniu okopów. Przeżyli przy tym ciekawy incydent, świadczący dobitnie o bliskości frontu. Nadleciał bowiem radziecki samolot i kilkakrotnie nurkował, jak by lotnik chciał ostrzeliwać, jednakże widocznie dostrzegł grupy cywilów, zatoczył więc tylko kilka kręgów w powietrzu i odleciał. Podczas tego „nalotu” eskorta kopaczy zdążyła się błyskawicznie ukryć w świeżo wykopanym rowie.

Parę dni później ściągnęła nad Jezioro Czerniakowskie bateria ciężkiej artylerii. Przez dwa dni grzmiała wysyłając pociski za Wisłę. Każdemu ładowanemu do komory nabojowej pociskowi towarzyszyło nasze pobożne życzenie, by eksplodował w lufie, bądź zakończył swój lot jako niewypał. Biorąc pod uwagę jakość niemieckiej wojennej produkcji i skuteczność działalności sabotażowej robotników różnych podbitych krajów, którzy byli zatrudnieni przymusowo w niemieckich fabrykach zbrojeniowych, sądzę dziś, że niejednokrotnie los spełniał drugą wersję naszego życzenia, jeżeli nie co do pocisków tej baterii, to do innych na pewno, bo w dwa lata później oglądając okopy linii frontu, widziałem bardzo dużo niewypałów.

Niebawem zjechała na Sadybę kolumna niemieckiego wojska. Był wielki szum i ruch. Rozkwaterowali się w budynku szkolnym. Oficerowie pozajmowali kwatery w prywatnych mieszkaniach w bloku i częściowo w okolicznych willach.

Przybycie dużej grupy wojsk niemieckich wzbudziło szereg obaw. Ja martwiłem się przede wszystkim, że jeszcze jedno zgrupowanie niemieckiego wojska na Sadybie obok załogi fortu stawia pod dużym znakiem zapytania powodzenie ewentualnego powstania w tym rejonie. A że powstanie musi wybuchnąć, „wiedziałem” prawie na pewno.

Wówczas jeszcze — pod wpływem przeczytanej literatury historycznej, szczególnie Przyborowskiego — wybuch powstania wyobrażałem sobie w swoim dziecinnym umyśle podobnie jak wybuch powstania kościuszkowskiego czy listopadowego, przede wszystkim jako spontaniczny odruch całej ludności. Niejednokrotnie wyobrażałem sobie tłumy rozbrajające Niemców, a w uszach mi dźwięczał okrzyk: „Do broni!” Powstanie było też dla mnie równoznaczne z końcem wojny, a więc z prostym powrotem do dawnych ram i norm, sprzed września 1939 roku. Mimo doświadczeń czterech lat okupacji wszelkie problemy życiowe były dla mnie wówczas jeszcze nie skomplikowane.

Niedługo kwaterowała na Sadybie kolumna niemieckiego wojska. Na drugi dzień, bodaj w niedzielę, odjechała równie prędko jak przybyła. Pozostały po niej tylko okopy dla samochodów przed szkołą oraz ławki i sprzęt szkolny zrzucony na kupę na boisku. Z zachowania się żołnierzy niemieckich, z rozgardiaszu, jaki panował przy ich odjeździe, widać było, że ulegają panice.

Innego znów dnia pod wieczór na ulicy Powsińskiej rozległ się strzał pistoletowy. Oficer niemiecki z patrolu, który się tam zatrzymał, ogłosił, że od godziny szóstej po południu nikt nie może wychodzić na ulicę pod groźbą zastrzelenia. Niebawem wyjaśniła się przyczyna tego rozkazu. Od strony Wilanowa, z Powsinka, Niemcy prowadzili, a właściwie gnali, grupę kilkudziesięciu jeńców radzieckich. Szli w łachmanach, których jedyną wspólną cechą był straszny brud i wymalowane na plecach czerwoną farbą ogromne litery US (Union Soviet). Byli tak wynędzniali, że ledwie trzymali się na nogach. Do papierosów i chleba, które rzucaliśmy im z balkonu drugiego piętra, z mieszkania Jędrka Kuźniara, wyciągały się dziesiątki wychudłych, czarnych od brudu rąk. Biedacy wydzierali sobie wzajem każdy papieros i każdą kronikę chleba, przy czym oczywiście „zwycięzcami” zawsze zostawali silniejsi, toteż większość naszych podarunków wpadła w ręce tych kilku. Żołnierze eskorty, w których sercach, może pod groźbą zbliżającego się frontu, zatliła iskierka ludzkich uczuć, nie zwracali na nas uwagi, a widząc niesprawiedliwy podział zdobyczy, rozdzielali je wszystkim po równej części. Chwała Bogu, zapasy deputatowe papierosów matki Jędrka były tak obfite, że na jednego z biedaków musiało przypaść przynajmniej po jednym haudegenie.

W tych ostatnich dniach lipca wyjątkowo dużo pacjentów miał doktor Szczubełek. Przeważnie byli to ludzie młodzi, weseli, zupełnie nie sprawiający wrażenia chorych i cierpiących. Niektórzy byli ubrani w wysokie buty, bryczesy i sportowe bluzy. Nie czekali też na doktora w poczekalni jak zwykli pacjenci, lecz często, korzystając z rybackiego sprzętu doktora, łowili ryby nad fosą. Zamiast poddawać się badaniom lekarskim, w gabinecie i pojedynczo, toczyli z doktorem wspólne pogawędki między jednym a drugim „braniem”, pogawędki, które by-najmniej nie wyglądały na przeprowadzanie lekarskiego wywiadu. Szczególnie jeden z owych lipcowych pacjentów doktora utkwił mi głęboko w pamięci. Nie pamiętam jego nazwiska, nie wiem, jaki był jego zawód — wiem tylko, że był żonaty, miał rocznego synka i mieszkał gdzieś w Nieporęcie. Zresztą widywałem go tylko w lipcu nad fosa, lub czasami na naszej klatce schodowej, jak wychodził ukradkiem od sąsiadów na pierwszym piętrze, gdzie na prośbę doktora państwo Szczerkowscy na parę dni oddali „pacjentowi” jeden pokój. Ów pacjent był młodym człowiekiem, lat najwyżej trzydziestu, wysoki blondyn, w okularach w czarnej oprawie. Sprawiał wrażenie człowie-ka bardzo opanowanego i zrównoważonego. Kiedy podczas brania przez Niemców ludzi do okopów myślano początkowo, że to łapanka, pobiegłem na fosę ostrzec pacjentów-rybaków, żeby mieli czas się ulotnić.Na słowo „łapanka”, wypowiedziane przeze mnie jednym tchem nie okazał zdenerwowania, podziękował mi za ostrzeżenie i skierował kroki ku mieszkaniu doktora, zabierając ze sobą towarzyszy. W mojej pamięci pozostał na zawsze jako bezimienny oficer armii podziemnej czekający na rozkaz.[1]

Ostatnia niedziela lipca była dniem wyjątkowo gorącym. Tysiące warszawiaków wyruszyło na miasto, aby oglądać kolumny niemieckich uciekinierów ciągnących z dobytkiem na autach, dorożkach, a nawet na chłopskich wozach, żeby zobaczyć maszerujące, a właściwie wlokące się, oddziały wojska. Wszyscy chcieli zobaczyć tłok wokół dworców, przerażenie Niemców, którzy z walizkami tłoczyli się na peronach i pchali się bezładnie do pociągów ewakuacyjnych.

Opowiadano, że rano w niedzielę lotnictwo radzieckie zatopiło dwie duże barki na Wiśle. Jak słuchałem o tym, serce moje rozpierała radość. Czułem przedsmak wolności. W wyobraźni widziałem szeregi polskich ułanów, szare chropawe hełmy, rogatywki, jakich nie oglądałem od pięciu lat. Zdawałem sobie sprawę, że Niemcy byli u progu całkowitej klęski, a jeszcze pochodząca sprzed kilku dni wieść o zamachu na Hitlera w połączeniu ze wszystkimi wydarzeniami, ze zbliżającym się frontem, nabierała specjalnego wyrazu. Ochoczo pomagałem rodzicom opróżniać piwnicę, w której urządziliśmy schron z posłaniami, ze światłem, ze stołem do przyrządzania posiłków. Ojciec tłumaczył mi, że w związku ze zbliżaniem się frontu może być gorąco, ale wszystko szybko przeminie, właściwie to tylko kwestia dwu, trzech dni. Raźno kopaliśmy też nasyp przed oknem piwnicznym, w obudowie ze starego kosza do bielizny. Całe te przygotowania wojenne bardzo mnie zajmowały. Wszystko było ciekawe, odbiegało od monotonii życia wakacyjnego. W tych dniach brat mój znikał gdzieś na całe godziny.


[1] Miał pseudonim „Digen”, a nazywał się Janusz (?) Sztomp-ka — według informacji teściowej dra Szczubełka, p. Barbary Marszałowej.

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 22

A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska

Łowicz, dnia 30 października 1921 r.

Syn mój Leonek wrócił z rodzina do Kraju, za parę dni, może mi Pan Bóg da, że dożyję i zobaczę go w domu Franusiów w Łowiczu, gdzie obecnie mieszkamy już trzeci miesiąc. Podobno wrócił Leonek zdrowy i nie w nędzy, jak dużo naszych powracało. Jego nieszczęście to jest brak ręki. Uratowało go to od okradzenia w drodze. Poodkręcał sprężyny i w sztucznej ręce schował brylanty i biżuterię, którą kupował, aby nie przywozić pieniędzy rosyjskich czy sowieckich, które u nas nie mają wartości. Leonek jechał z Irkucka 2 i pół miesiąca. Ignaś w Warszawie był wczoraj i miło mi bardzo, że po tylu latach obaj bracia niespodziewanie się zobaczyli. Mam już wszystkie moje dzieci w Kraju, to jest w naszej wolnej Polsce, brak tylko mego ukochanego męża. On jeden samotny został na obczyźnie.

Łowicz, dnia 24 listopada 1921 r.

21 listopada minęło 3 lata od śmierci mego męża. W ten dzień Franuś z Zosią chcieli prosić o Mszę św. za dusze Ojca, ale z powodów niezależnych od nas, dziś dopiero ksiądz odprawił w kolegiacie i byliśmy na tym nabożeństwie wszyscy troje. Leonkowie przyjechali z dziećmi do Franusiów, byli jakiś czas, a wczoraj wyprowadzili się do miasta, gdzie czasowo mają pokój. Dzieci mają dwoje, są zdrowe i ładne. Oni oboje też dobrze wyglądają, żeby mogli tylko się jakoś ustalić i on znaleźć pracę, bo zwłaszcza oni przy niepraktyczności Mani dużo potrzebują. Tak dobrze wychowana, a tak nieprzywykła do zajęć kobiecych żona Leonka, cóż robić, kiedy inaczej być nie może, żeby choć oduczyła się palić papierosy. Palenie to nie tylko zajmuje czas, powoduje wydatek, ale rujnuje zdrowie palącemu i otaczającym. Teraz kiedy jest taka wielka trudność w dostaniu mieszkania i z musu nieraz trzeba się mieścić z rodziną w jednym pokoju lub dwóch, to palenie jest krzywdą dla dzieci.

Brak mieszkań u nas w Polsce zrobiła ochrona lokatorów, za mieszkania najęte przed wojną nie wolno właścicielom podwyższać samowolnie czynszu, co do czynszów późniejszych są także ograniczenia tak, że pieniądze za lokale nie pokrywają podatków i utrzymania kamienicy w porządku To nie zachęca do budowy nowych domów, dlatego św. pamięci Niemojewski pisał w „niepodległej myśli”: „Król Kazimierz zastał Polskę drewnianą, a zostawił murowaną, my zaś nieopatrzną gospodarką doprowadzimy, ze będzie zrujnowaną.” obecnie czytałam, że kwestia płacenia za lokale ma być do sejmu wniesiona i taksa zwiększona. My mieszkamy w dwóch pokojach tylko znaleźliśmy szczęśliwym trafem w pałacyku wdowy pani Strzeleckiej. Jest to prawie już za miastem, w ogrodzie. Idzie się długa aleja orzechową do samej nieledwie werandy. Pałacyk[1] ten z niewielką wieżyczką budował przed studwudziestu laty generał Klicki[2] z cegieł biskupiego pałacu. Na dole była tylko biblioteka, gdzie obecnie mieszkamy Na górze, to jest pierwszym piętrze, było mieszkanie jenerała, kuchnia opodal w oddzielnym domku, a dalej jeszcze kaplica, dziś przerobiona na mieszkanie, znać dotychczas gdzie był dzwonek. W ogóle miłe mamy otoczenie, zwłaszcza dla nas, co pochodzimy z rodziców, których rodzina z pokolenia na pokolenie mieszkała na wsi, to też ten dom w ogrodzie, przypominający stary dwór polski na wsi ma zawsze dla nas pewien urok.

Łowicz, 25. XI. 1921 r.

Od jakiegoś czasu czuję się niedobrze ze zdrowiem. Być może, że jeszcze długo pożyję tak kwękając jak obecnie, a może to już zbliża się koniec. Jak umrę, kochani moi, nie płaczcie za mną i nic sobie nigdy nie wyrzucajcie. Nie mam najmniejszego żalu do żadnego z mych dzieci ani własnych, ani przybranych, ani tez mego rodzeństwa. Otaczaliście mnie zawsze nieprzebraną dobrocią serc waszych. Pisze o tym umyślnie, gdyż jak tracimy drogą nam osobę, to zapominamy wszystko złe od niej, a pamiętamy tylko dobre, ogarnia nas żal, że nie możemy już okazać jej serca, że jesteśmy dłużni względem niej moralnie, ogarnia nas tęsknota i wyrzut sumienia. Otóż pragnę, by żadne z mych dzieci tego po mojej śmierci nie doznało, bo to jest wynik przeczulenia. Szczególniej byłoby to aktualne względem mej osoby, gdyż przez całe życie byłam nerwowa i dlatego chociaż nie przez zła wolę, ale mogłam komuś wyrządzić przykrość. Dlatego nie ja Wam, ale WY mnie przebaczcie.


[1]              Pałacyk istnieje do dziś i mieści się w nim Muzeum – przyp. MKP.

[2]              Stanisław Klicki herbu Prus I (ur. 16 listopada 1775 w Drążewie, zm. 23 kwietnia 1847 w Rzymie) – polski kawalerzysta, generał dywizji Królestwa Polskiego, baron Cesarstwa Francuzów – przyp. MKP.