Archiwum miesiąca: maj 2014

„Plotki rodzinne” cioci Steni cz. 16

Czas na dalszy ciąg rodzinnych plotek spisanych w latach 70-tych przez Ciocię Stefanię z Ruszczykowskich Krosnowską. Teraz przepisane przez nią dywagacje wuja Eugeniusza Tyblewskiego, wnuka Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej, na temat rodu Gorczyckich. Przepisałam słowo w słowo nie zmieniając ani przecinka.

2014-02-08 19.32.31

20140228_142428

20140228_142431 20140228_142437 20140228_142439 20140228_142446

Samuel żył w niezwykle trudnych czasach i ciekawych. W czasach „Ogniem i mieczem”, „Potopu”. Mieszkając w sandomierskiem w Mnichowie lub Korczynie nie do pomyślenia by nie wojował stale. Wiemy, że był okres, w którym Gorczyccy byli bardzo bogaci. Któż tę fortunę mógł zdobyć? Czasy Samuela najbardziej się do tego nadawały. Samuel to imię, to imię kojarzy mi się z innym Samuelem – Łaszczem. Była to postać niezmiernie barwna. Znam tę postać z encyklopedii biograficznej, którą stale w zeszytach kupuję. Nazwisku Łaszcza poświęcono sporo miejsca. Był to słynny zagończyk, rycerz nad wyraz odważny, niemal nie schodzący z konia, chyba tylko po to, by wejść do sądu. Tak, niestety, prócz tych zalet Łaszcz był niespotykanym warchołem i pieniaczem. Procesował się stale. Był nieskończenie często skazywany na banicję (o ile pamiętam posiadał 200 wyroków) i 27 coś razy na infamię. Zabierał majątki wszystkim, komu się dało. Nie pominął nawet rodzonej siostry. Dawnoby zgnił w więzieniu, gdyby nie fakt, że miał jakieś specjalne względy w rodzinie Koniecpolskich, a jak wiadomo, była to rodzina wpływowa. Hetman wybronił go wielokrotnie i jakoś się mu układało, że kiedy było z nim już bardzo źle, to wówczas nadchodziła jakaś potrzeba wojenna, Łaszcz na nią szedł i wracał z kolejnymi triumfami. Szwendał się po całych Kresach – Ukrainie, Białorusi i nie sposób by nie spotkał Samuela Gorczyckiego[1]. Mogli się tylko widzieć przelotnie, ale mogła się między nimi zadzieżgnąc nić przyjaźni. Skąd więc wzięła się ta fortuna Gorczyckich, czy nie z dobrego przykładu Łaszcza? W tych czasach niestety taki tryb życia nie był należycie w Polsce potępiany. Nie można wykluczyć, że fortunę Gorczyckich zrobił Samuel.
Samuel także miał burzliwe życie i nie mógł żyć dłużej niż 73 lata. Ponieważ dokument powiada, że już w 1632 r. był żonaty z Heleną Grotówną, przeto nie mógł chyba urodzić się później niż w 1610 r. Dokument miał chyba już kilka, kiedy został sporządzony. Nie wiem, ale wydaje mi się, że dobrze zrozumiałem zapis heraldyczny.  Czy mógł jednak urodzić się wcześniej? Oczywiście mógł, ale wówczas musiałby żyć nieprawdopodobnie długo. Skoro datę jego urodzenia przyjmujemy na 160 to z tego wynika, ze urodził się, kiedy jego ojciec miał 31 lat, to jest bardzo prawdopodobne, ponieważ Samuel miał rodzeństwo przed nim urodzone.


[1] Tego nie byłabym pewna – przyp. Stefanii z Ruszczykowskich Krosnowskiej

Udostępnij na:

Franciszek Gorczycki „Notatki z Opoczyńskiego” cz. 4

Oto kolejna część wspomnień z powstania styczniowego Franciszka Gorczyckiego, czyli brata mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej. Wspomnienia zostały opublikowane w 1967 r. książce „Spiskowcy i partyzanci 1863 roku”.

franciszek Gorczycki

Franciszek Gorczycki
zdjęcie z okresu powstania styczniowego

Z pomocą przewodnika w czasie bardzo ciemnej nocy dostałem się do Słupowa, a stamtąd dążyłem w stronę, gdzie mieszkali moi rodzice. Na trzeci dzień rano przyjechałem do Jaworowi 9wieś na szosie pomiędzy Jędrzejowem i Szczekocinami), gdzie powiedziano mi, że powstanie wcale nie jest skończone, że mianowicie o milę stąd we wsi Radkowie wczoraj właśnie wieczorem stanął[1] oddział znakomicie uzbrojony, wymusztrowany, mający kilka armat i że oddział ten zostaje pod dowództwem Jeziorańskiego[2].

Najętą furmanką pojechałem do Radkowa, gdzie stanąłem w południe i zameldowałem się u dowódcy. Wypytał mnie on, skąd przybywam; półgłosem opowiedziałem mu o losach oddziału ojcowskiego i o nieudanym ataku na Miechów. Jeziorański polecił mi powtórzyć historię ataku tego głośno kilku u niego zebranym, a było tu z pięciu oficerów sztabowych. Jeden z nich, jak się dowiedziałem, awanturnik Stamirowski[3] po skończeniu mojej opowieści rzekł głośno: „Ten młody to musi być szpieg, radziłbym go aresztować. Niepodobna, aby cały oddział rozleciał się spod Miechowa.” Niestety powiedziałem prawdę, a byłem pierwszym, co przywiózł tę wiadomość o Miechowie Jeziorańskiemu. Zmęczony usnąłem na łóżku w jego pokoju. Obudził mię zaś alarm z wiadomością, iż jakieś wojsko zbliża się do Radkowa. Jeziorański wysłał zaraz rekonesans złożony z kawalerii i piechoty; okazało się jednak, iż był to odział Rosego, który tu przyprowadził Jabłoński[4], do niego przyłączyli się wszyscy znajomi moi z Ojcowa, którzy w ataku na Miechów nie uczestniczyli. Teraz dopiero przekonał się Stamirowski, iż wszystko, co opowiedziałem, było prawdą, a więcej od innych wiedzieć mogłem, jako ordynans-adiutant Kurowskiego podczas ataku na Miechów. Na drugi czy trzeci dzień cały oddział Jeziorańskiego wyruszył w stronę Małogoszczy dla połączenia się z Langiewiczem. Oddział Jeziorańskiego wraz z oddziałem z Ojcowa mógł liczyć przeszło może 2000 ludzi, nieźle uzbrojonych, i posiadał dwie armatki umieszczone na zwyczajnych przodkach od wozów; armatki te były żelazne.

Za oddziałem jechało kilkadziesiąt wozów, na których złożone były różne przedmioty: amunicja i żywność.

Połączenie oddziałów Jeziorańskiego i Langiewicza nastąpiło w Małogoszczy. Oddział Langiewicza był mniej liczny od naszego. Na drugi dzień rano (24 lutego) placówki dały znać, że wojska rosyjskie w rozwiniętym froncie z dwóch stron zbliżają się do miasta/ wysłano najpierw furgony w las, a raczej w krzaki, niedaleko miasta położone; piechota zajęła środek pozycji i tu w ciągu 15 minut oczekiwała na atak. Powstańcy zaraz jednak zaczęli uciekać za miasto odstrzeliwując się nader mało, a wojska rosyjskie, częścią rozsypane w tyraliery, a częścią w zwartych kolumnach, silnie i szybko zaczęły atakować pozycje powstańcze. Wówczas kawaleria nasza dwa czy trzy razy szła do ataku na zwarte kolumny rosyjskie, przy czym atak szwadronu Prędowskiego był świetny, gdyż nieomal rozbił kolumnę nieprzyjacielską i ułatwił odwrót wykonany w największym nieładzie przez naszych. Znaczna część piechoty powstańczej zmuszona była cofać się przez dużą górę, gdzieniegdzie porośniętą jałowcami, i tu nieprzyjaciel strzelał do nich, jak do kaczek.

Prawie wszystkie furgony zostały zabrane, a przy nich wybici wszyscy ludzie, a było między nimi dużo takich, którzy nie mieli broni żadnej. W ogóle oddział Jeziorańskiego dokonywał odwrotu w większym porządku jak oddział Langiewicza.


[1] Tj. 19.II.1863.

[2] Antoni Jeziorański, ps. Antoni Jovanovic (ur. 1827 w Warszawie, zm. we Lwowie) – generał polski powstania styczniowego.

[3] Tomasz Stamirowski, właśc.. ziemski, oficer sztabu Jeziorańskiego, w kwietniu dow. odziału u Czachowskiego, w maju dow. Żandarmerii rawskiej po Lipińskim. Za rabunek skazany na śmierć przez Rząd Nar., rozstrzelany przez Chmieleńskiego.

[4] Wg. Innych źródeł oddział ten przyprowadził Nowak. 

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 12

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

7 stycznia obiegła Warszawę lotem błyskawicy wieść, że na Dworcu Wschodnim kolejarze zatrzymali niemiecki transport dzieci wysiedlonych z Zamojszczyzny, wieziony do Oświęcimia. Tysiące warszawiaków ruszyło na dworzec. Moi rodzice również. Wrócili tego dnia bardzo późno do domu i z niczym. Na dworcu zastali tylko rozogniony tłum. O dzieciach nikt nic nie wiedział — może nie chciał, a może nie mógł przekazać żadnej informacji.

Przez kilka następnych dni rodzice jeździli na dworzec i wracali z pustymi rękami. Wiadomości o dzieciach były jednak prawdziwe. Ojciec z mamą nie dali więc za wygraną i przez znajomych otrzymali z RGO pozwolenie na wzięcie do siebie zamojskiego dziecka.

Jak opowiadała mama, gdy weszli z ojcem do sierocińca, oczom ich ukazały się gromady wychudłych dzieci, przeważnie w wieku sześciu, siedmiu lat. Wśród malców beztrosko igrających po salach dostrzegła mama chłopczyka stojącego na uboczu na lekko wykrzywionych nóżkach i ssącego smoczek. Ubrany był w spodenki z grubego zielonego welwetu. Spod długich rzęs patrzyło na mamę dwoje lśniących czarnych oczu. Gdy tylko spojrzenia ich się spotkały, malec podreptał do pielęgniarki i schował się za jej fartuch, wyglądając zza niego co chwila ciekawie.

Jak się nazywał? Kim są czy byli jego rodzice? Nie umiał powiedzieć. Czy w ogóle kiedyś mówił? Czy może wskutek przeżyć zatrzymał się nagle w rozwoju? Nikt nie umiał odpowiedzieć na te pytania. Jego dziecięcy współwięźniowie z transportu nic o nim nie wiedzieli. Nikt z nich nie pamiętał, skąd go zabrano. W sierocińcu nadano mu imiona Krzyś Dionizy.

Gdy mama wzięła go na ręce, popatrzył na nią nieufnie. Gdy pocałowała go w policzek, żachnął się i podrapał rączką miejsce pocałunku, a jego duże, czarne oczy zrobiły się jeszcze większe. Mama zaczęła go kołysać na ręku, coś opowiadając, aby go zainteresować, aby zyskać jego sympatię i względy. Po pewnym czasie zapytała: „Krzysiu? Czy pójdziesz ze mną?” Oczy jego znów się poszerzyły. Popatrzył to na mamę, to na pielęgniarkę i powiedział cicho: „Tia.”

Po załatwieniu niezbędnych formalności rodzice owinęli Krzysia w ciepły koc i zabrali.

Od tego dnia życie w domu zmieniło się. Początkowo babcia, rzekomo w moim interesie i w interesie brata, miała rodzicom za złe, że wzięli obce dziecko. Później przywiązała się do niego chyba najmocniej z nas wszystkich.

Krzyś stopniowo wracał do zdrowia po tyfusie, z którego go wyleczono w sierocińcu. Pozostały jeszcze dolegliwości pęcherza, no i odmrożenia. Obydwaj z Antkiem prześcigaliśmy się w wynajdywaniu zabawek i zabaw dla Krzysia. Powoli zaczął odzyskiwać uśmiech.

Dopiero w kilka dni po przybyciu Krzyś zdradził swoje pochodzenie. Kiedy pomagał mamie układać drzewo za piecem, podając kolejne polano, powiedział krótko, po chłopsku: „Na.”A gdy mama zaczęła układać polana w palenisku, dodał: „Mama, na Bozię.” Dopiero po chwili mama zorientowała się, że to oznacza układanie „na krzyż”.

17 lutego dotknął naszą rodzinę bolesny cios. Aresztowano mego wuja, Wacława Orlickiego. Gestapo wpadło w nocy. Aresztowano go razem z kuzynem, Stanisławem Bajerem. Najpierw zabrano ich na Szucha, później na Pawiak. Niebawem też wuj znalazł się w Buchenwaldzie, a Stanisław Bajer w Oświęcimiu. Siostra wuja, ciotka Halina Czekańska, wraz ze swą siostrą, ciotką Wandą Poniatowską, i ich matką co tydzień wysyłały paczki z żywnością do Buchenwaldu i Oświęcimia.

O tym, że wuj brał bardzo czynny udział w konspiracji, wiedziałem. Rodzice nie kryli tego przede mną. Mówiło się w domu, że to obowiązek każdego Polaka. Najczęściej nie padały przy tym nazwiska i nie wspominano o żadnych szczegółach.

Wiosna 1943 roku była straszna.

W pierwszej dekadzie marca znów nastąpiła seria nalotów radzieckich. Niemal co noc schodziliśmy do piwnicy. Dom trząsł się w posadach.

Niebawem też Niemcy przystąpili do ostatecznej likwidacji getta. W getcie wybuchło powstanie. Od kwietnia całe miasto zasnuły czarne dymy, płynące z północno-zachodniego Śródmieścia. Odgłosy artylerii i grzechot broni maszynowej słychać było u nas bardzo wyraźnie. Gdy któregoś dnia poszedłem na strych, przez klapę w dachu zobaczyłem pikujące nad gettem samoloty. Nieraz ojciec lub Antek przynosili z miasta wstrząsające wieści o ludziach zastrzelonych na ulicy, o uciekinierach z kanałów, z płonącego getta.

Pewnego dnia, idąc do sklepu po zapałki, w bramie przy ulicy Okrężnej 3 dostrzegłem siedzącego chłopca. Uderzyło mnie, że miał na sobie kraciastą kurtkę od piżamy, a na głowie zniszczoną harcerską czapkę. Siedział tak, jak by spał, z głową zwisającą na ramieniu. Dopiero gdy podszedłem bliżej i spojrzałem na twarz, zrozumiałem jego stan i odczułem jego tragedię. Przypomniał mi się teraz mój rówieśnik, syn starego Hanzyna z Nowego Dworu. Coś mnie ścisnęło za serce. Zamiast zapałek kupiłem bułkę, dałem ją chłopcu. Popatrzył na mnie tępo i zaczął się bawić bułką, jakby to był jakiś obcy przedmiot. Ogarnęło mnie zdziwienie i zarazem przygnębienie. Co się z nim stanie? Niemcy skazali wszystkich Żydów na śmierć. Treblinka, Sobibór, Bełżec były powszechnie znane. Pięćdziesiąt metrów dalej znajdował się posterunek granatowej policji.

Gdy zacząłem oddalać się w kierunku domu, od strony posterunku szedł właśnie granatowy policjant. Zatrzymałem się na chwilę, a serce podskoczyło mi do gardła. Antek i ojciec opowiadali o podłości policjantów pod murami getta. Ten policjant pochylił się jednak nad chłopcem i powiedział: „Uciekaj stąd, gdzie możesz. Jak cię jakiś drań złapie, to zginiesz.” W tym momencie czyjeś ręce ujęły chłopca pod pachy i wciągnęły do bramy. Policjant odszedł w kierunku jeziora. Tym razem chłopiec jeszcze ocalał. Na jak długo? Co będzie z nim dalej?

W kilka dni później zobaczyłem getto z bliska.

Co roku odbywały się obowiązkowe szczepienia tyfusu. Zawsze powodowały one u mnie dość wysoką gorączkę, a ręka po zastrzyku bardzo mnie bolała. Ponieważ kuzynka mamy była lekarką ubezpieczalni i dokonywała szczepień, mama poprosiła ją, by zrobiła nam sama szczepienia w mniejszej nieco dawce. Przychodnia znajdowała się w gmachu byłych Sądów Apelacyjnych na placu Krasińskich, w budynku, pod którym przebito w latach trzydziestych tunel prowadzący na Żoliborz. Teraz obok tunelu znajdował się mur getta. Okna pokoju, w którym pracowała ciotka, Janka Klocowa, były zakratowane. Czekając na wygotowanie strzykawki, zerkałem ciekawie przez okno. Po drugiej stronie ulicy, już w getcie, przechadzał się niemiecki policjant w owalnym czako z dwoma daszkami, z przodu i z tyłu, trzymając w dłoniach broń gotową do strzału. Jego podkute buty głośno stukały po pustej ulicy. Podszedłem bliżej do okna. Zobaczyłem, że cała ulica jest zasłana gruzem. Z daleka dochodziły odgłosy pojedynczych strzałów. W pewnej chwili usłyszałem jakiś tupot i krzyki: „Halt! Halt!” Policjant, który przed chwilą chodził miarowo, rzucił się gwałtownie w kierunku Wałowej. W kilka sekund potem usłyszałem kilka szybko następujących po sobie bliskich strzałów i cisza. Grzmot, który dochodził gdzieś z dala, w porównaniu z hukiem bliskich strzałów w ulicy wydawał się naturalną ciszą.

Gdy ciotka wbijała mi igłę w ramię, musiałem mieć bardzo zacięty wyraz twarzy, bo pocieszała mnie, że nie będzie bolało, że nie będę miał gorączki. Nie czułem ukłucia igły. Patrząc tępo na strzykawkę, miałem przed oczami niemieckiego policjanta przykładającego karabin do ramienia.

Ponieważ wszystkim nam było ciężko, dziadkowie wynajęli jeden ze swoich pokoi. Zamieszkali u nich jacyś państwo z babcią i dwiema dziewczynkami. Jedna z nich miała ze sześć lat i chodziła zawsze z babcią, druga, Małgosia, była o rok czy dwa starsza ode mnie i bawiła się z nami. Polubiłem ją bardzo. Ziała straszną nienawiścią do Niemców i podkreślała tę nienawiść na każdym kroku. Kiedyś, gdy bawiliśmy się w Indian, powiedziała, że chciałaby mieć taką finkę jak ja, żeby rżnąć Niemców. Gdy zapytałem ją o powód tej nienawiści, odpowiedziała mi krótko: „Powiem ci za kilka dni wieczorem.” Nie doczekałem się jednak wyjaśnienia, bo Małgosia wyprowadziła się niebawem ze swoją rodziną.

Jak się potem dowiedziałem, wśród mieszkańców Sadyby zaczęły chodzić plotki, że ci państwo, co mieszkają u dziadków, to Żydzi. Mała podobno kiedyś powiedziała do kogoś, że ona i jej babcia są Żydówkami. Zrozumiałem wówczas, dlaczego Małgosia tak nienawidziła Niemców, i domyśliłem się, co chciała mi wieczorem powiedzieć. Przyszedł mi na myśl mały chłopak w kurtce od piżamy w bramie przy ulicy Okrężnej i Niemiec strzelający z karabinu przy Wałowej. Czy Małgosia przeżyła? Nie zapamiętałem jej nazwiska. Zresztą na pewno było fałszywe.

Antek coraz bardziej mnie zadziwiał. Gdy któregoś dnia przy kolacji coś się zgadało o broni, wyrecytował kilka zdań o karabinie jak ustęp z regulaminu wojskowego. Zaimponował mi. Spojrzałem z dumą po obecnych i zmieszałem się, bo w oczach mamy spostrzegłem najpierw zdziwienie, a potem trwogę.

Któregoś dnia zobaczyłem Antka z Januszem Boczarem i z Jędrkiem Kuźniarem nad fosą. Podszedłem do nich. Mieli ze sobą grabie. Jędrek grzebał nimi przy brzegu, a Antek z rozmachem rzucał kotwicę do wody i ciągnął z powrotem za linę. Wzruszyłem ramionami i powiedziałem im, że starzy są, a bawią się jak małe dzieci. Roześmiali się i kazali mi się wynosić.

Za kilka dni wyjaśniła się ta ich „głupia zabawa”. Do naszego ojca przyszła pani Kuźniarowa powiedzieć, że pod warstwą kartofli w piwnicy odkryła dwa zardzewiałe, okryte szlamem karabiny. Były to te same karabiny, które w roku 1939 wrzucali wspólnie do fosy — mauzer i berthier. Zrozumiałem teraz, po co im była potrzebna kotwica i dlaczego mnie przepędzili. Głupio mi było, że im wtedy przygadałem. W kilka dni potem zdarzył się wypadek, który mnie zrehabilitował.

Szedłem na lekcję do pani Wandy. Żeby skrócić sobie nudę drogi, którą wielokrotnie przemierzałem, szedłem wierzchem skarpy nad fosą, gapiąc się na skaczące żaby. Woda była bardzo przejrzysta. Na dnie rozróżniałem różne rupiecie: garnki, butelki itp. W pewnej chwili na wprost ulicziki prostopadłej do fosy dostrzegłem w odległości trzech metrów od brzegu leżący w wodzie karabin. Ja też będę miał karabin, pomyślałem.

Lekcja z panią Wandą mi nie szła. Tematem był Egipt. Słuchając opowieści pani Wandy o wylewach Nilu, piramidach i Sfinksie, myślałem o karabinie. Moje roztargnienie było tak widoczne, że pani Wanda stwierdziła, iż muszę być bardzo zmęczony, i wcześniej skończyliśmy lekcję.

Szybko wróciłem do domu, cały czas myśląc o tym, jak wydobyć karabin. Antek nie miał już kotwicy. Za którymś kolejnym rzutem urwała się z linki. Po długim namyśle postanowiłem jednak zawrzeć z nim pakt i zdradziłem mu tajemnicę. Antek obiecał, że coś wymyśli, ale teraz nie ma czasu, bo o siódmej umówił się z Januszem. Powiedział, że niedługo wróci i będziemy się bawili żołnierzami ołowianymi.

Gdy nazajutrz szedłem na lekcję do pani Wandy, karabinu już nie było w fosie. Na brzegu leżał wyschnięty szlam.

Tymczasem coraz częściej i mimo woli odkrywałem inne tajemnice Antka. Zaczął palić. Taił to przed rodzicami. Przede mną się nie krył. Któregoś dnia, gdy rodziców nie było w domu i leżał na tapczanie, czytając książkę, poprosił mnie o przyniesienie z jego marynarki paczki egipskich. Poszedłem do przedpokoju i zacząłem macać po kieszeniach w poszukiwaniu papierosów. Jakież było moje zdumienie, gdy marynarka okazała się bardzo ciężka, a wnętrze kieszeni zawierało coś bardzo twardego. Zanurzyłem rękę. Moje zdumienie było jeszcze większe, kiedy wyjąłem najprawdziwszy, duży, lśniący pistolet. Po dłuższej chwili wymacałem wreszcie i papierosy. Wręczając je Antkowi, powiedziałem: „Jak nosisz gnata w kieszeni, to nie posyłaj dzieci po papierosy.” Spoważniał nagle, a potem serdecznie się roześmiał.

Od karabinów w fosie i odkrycia pistoletu Antek stał się dla mnie bohaterem.

Udostępnij na:

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 16

A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska

Szczegółów z życia swojego z mężem moim nie będę opisywać, bo nie jestem w stanie pisać o nim bez łez. Dziś mamy 21 listopada 1920 jest to druga rocznica śmierci mego ukochanego męża, nie umiem opisać tęsknoty, jaka mnie za nim ogarnia, dlatego przejdę niedługo w swoich wspomnieniach do dnia dzisiejszego. Napisałam, ze w Kaliszu mieszkałam stale, tam też przyjechała do mnie Matka moja i po dwóch latach zmarła 2 marca 1901 r. pochowaliśmy ją obok mojego Ojca w Malanowie. Ignaś zajął się całym pogrzebem, a syn mój Ignaś pojechał z ciałem, bo mąż mój był zaziębiony, a żaden z synów przyjechać nie mógł. Przed śmiercią za moją namową przyjęła katolicyzm, ale do dziś dnia nie wiem, czy jej to szczęście dało. Odczułam bardzo śmierć Matki, tym więcej, że nie byłam względem niej taką córką, jak być powinnam.

W roku 1914 Wandzia była narzeczoną i miał być ślub. W parę tygodni wybuchła wojna 1 sierpnia i Niemcy zburzyli Kalisz. Przebyliśmy ten straszny tydzień ciągłego strzelania w mieście. Strzelano z karabinów i z armat, a kiedy Kalisz był już prawie pusty i w czterech miejscach już się palił, wyszliśmy we troje, to jest mąż mój, Wandzia i ja 8 sierpnia 1914 r. wyszliśmy pieszo w jednych rzeczach z dwoma walizkami i węzełkami na plecach i odtąd straciłam już dom swój i zaczęło się dla mnie życie tułacze. Wprawdzie pojechaliśmy do Rosji do Franusiów i tam jeszcze lat parę przebyliśmy spokojnych u nich, gdzie Franuś był wicedyrektorem, a później dyrektorem w charkowskiej guberni w Rohoźnej[1], ale z ciągłym przeczuciem rewolucji, która nas w Rosji zastała. Jeszcze za życia Ignasia był pogrom obywateli przez chłopów. [2]Ja z chorym już wtedy mężem byłam wysłana najprzód do miasta, a dzieci na parę godzin przed najściem chłopów zostały przysłane do nas do Sum ze służącą. Franusiowie zaś zostali do ostatniej chwili. Pogrom chłopski był 17 stycznia 1918 r.

Rano przysłali Franusiowie trochę mebli. Ani stolarz Polak, ani fornal nie powiedzieli im nic o niebezpieczeństwie w Rohoźnie. Jeszcze nie ustawiło się dobrze mebli, kiedy spienionymi końmi saniami zajechały dzieci ze służącą Frasyną Małoruską. Jak zobaczyłam, że niesie jakiś zawinięty tobół, domyśliłam się zaraz całego położenia. Juleczek rozpłakał się i powiedział, że rodzice zostali, a jego wysłali, kiedy on nie chciał jechać, tylko z nimi być razem, choćby w niebezpieczeństwie W tym dziecku widać było tyle serca i odwagi, że było mi boleśnie patrzeć na łzy jego. Nie wiedzieliśmy nic o Franusiach. Przyjechał jeszcze Niemiec kucem (jeniec) i przywiózł owiniętego kołdrą i derką świeżo zabitego wieprza, ale i ten Niemiec nie umiał nas nic objaśnić o Franusiach, mówił tylko to, co i foczpan, austriacki poddany, że poszli do jakiejś chałupy. Wanduś nasza była wtenczas z nami. Przebyliśmy kilka godzin z mężem, Wandzią i Julkiem strasznego niepokoju o Franusiów. Dopiero o 8-ej pod wieczór przyjechali przebrani oboje. Franuś po żołniersku, Zosia w chustce z jakimś chłopem. Mieli zamiar nie wychodzić wcale. Franuś za jakimś interesem poszedł do kantoru, a Zochna za nim, bojąc się o niego, bo powiedzieli, że tego dnia będzie pogrom, gdy tymczasem nadeszła cała horda z przeciwnej strony i zaraz zaczęli strzelać do okien i rabować mieszkania. Wobec tego Franusiowie postanowili wyjechać. Jednak straże chłopskie koni im nie dały i wyszli pieszo do sąsiedniej wsi. Takiej dzikości, jaka okazał lud rosyjski, to trudno sobie wyobrazić, rabowali co mogli, a co nie mogli – niszczyli. Mieszkanie po pogromie było straszne. Zostały tylko papiery i książki porozrzucane, pokrwawione, bo jedno drugiemu wydzierało przy rabunku i jak się domyślam, wchodząc oknami, by prędzej rabować, pokaleczyli się szkłem. Styczeń i luty przeszły względnie spokojnie, mieszkaliśmy wszyscy w Sumach. Znać już było straszne chłopów ze wsi rozpasanie, zdawało im się, że świat do nich należy. Widziałam raz chłopa, który rozłożył się na saniach z głową do koni i w ten sposób jechał przez miasto kłusem, nie myśląc, że kogo rozjedzie lub swój własny łeb roztrzaśnie.

W marcu byli już bolszewicy w Sumach i zaczęło się znęcanie nad inteligencją. Były ciągłe areszty. 22 marca aresztowali moc właścicieli domów. 24 tegoż miesiąca zaaresztowali kilkaset osób, między innymi mego zięcia Franusia i sołdaci ze sztychami i kulomiotami zapędzili ich na dworzec.  Mieli niby być wzięci do kopania okopów, ale tak naprawdę po co i na co ich aresztowali, nikt nie wiedział. Szaro już było, gdy ich prowadzili na dworzec. Obydwie moje córki wybiegły, ale sołdaci na koniach zmusili je do wejścia do domu. Do jednej z nich wycelował żołnierz. Straszna to była chwila, kiedyśmy wypatrywali oknem Franusia między prowadzonymi. Z małą Wanduchną na rękach wyszłam do drugiego pokoju i siłą woli stłumiłam płacz, aby Julek nie domyślał się, że w tej chwili jego ojca prowadzą koło nas w takim niebezpieczeństwie. Po jakiejś chwili Zosieńka i Wandzia znów wybiegły. Wandzia wróciła po chwili zmuszona i przekonana przez Zosię, że nic jej pomóc nie może. Tymczasem Zochna poszła na dworzec dowiedzieć się cokolwiek o Franusiu i zanieść mu coś do jedzenia. Zostałam z chorym mężem, nie poszłam za Zosią, choć była w równym Franusiowi niebezpieczeństwie, musiała iść przez puste pole wieczorem na dworzec, w czasie, gdzie zakazane było wychodzić z domu, gdyż ogłoszony był stan wojenny. Według mnie Zosia powinna była pójść tam, gdzie jej mąż był w niebezpieczeństwie. Na dworcu z trudem dotarła do Franusia, może dzięki temu, że sztab był niemiecki i usłyszawszy, że mówią tym językiem, odezwała się do nich tak samo i uzyskała pozwolenie zobaczenia się z mężem. W drodze powrotnej spotkała dwóch żołnierzy bolszewickich, którzy okazali się być także Niemcami, nie wyzutymi jeszcze ze czci i wiary, czy tez mądrzy prowokatorzy między Rosjanami, z kulturą europejską dość, że zlitowali się nad samotną kobietą i odprowadzili wieczorem do samego domu. Rozmawiałam z nimi i pytałam, czy im nie żal ojczyzny, do której nie będą mogli powrócić, że się złączyli z wrogami swymi. Na to mi odpowiedzieli: „My wrócimy do Niemiec, jak już tam będzie bolszewizm”. Franusia szczęśliwie wypuścili z aresztu, a w parę dni przyszło wojsko niemieckie 2 kwietnia do Sum. W wilię dnia, to jest 1 kwietnia bolszewickie wojsko wyszło, ograbiwszy mieszkańców z czego się dało. Zatrzymali się koło stacji Bachmacz[3] i tam do nich strzelały wojska niemieckie. W tym czasie byłam w mieście z małym Juleczkiem, jak usłyszał huk armat, tak posmutniał i powiedział: „Tak mi żal babciu”. Dziwna rzecz, ale momentalnie domyśliłam się jego myśli, jednak spytałam czego. Odpowiedział mi: „Tych dwóch Niemców, może ich teraz zabili, tych którzy odprowadzili mamusię”. Ta wdzięczność dziecka za przysługę oddaną matce zrobiła mi duża przyjemność. W tym moim wnuku i chrześniaku jest serce, a jak jest serce, to i sumienie i prawość.

18 sierpnia tegoż roku wyjechała Wandzia nasza do Kraju na ślub swój z Antosiem Trzebuchowskim i wyjechała biedactwo bez nas. Wyprowadziliśmy ją z Franusiem, jak mogliśmy najlepiej, pod opieką przyjaciół z Sum i kuzyna Dzierżawskiego.

Po wyjeździe Wandzi mąż mój żył jeszcze parę miesięcy. Chorował ciężko w Sumach, skąd przyjechał do Rohoźny i tam ten zacny człowiek, Polak, mąż i ojciec zakończył życie 21 listopada 1918 roku o godzinie czwartej po południu. Przed śmiercią Ignasia przyszedł list, że Wandzia szczęśliwie zajechała do Warszawy. Przyjechał Antoś i wzięli ślub 10 września 1918 r. na Koszykach. Zacna to ciotka Kazimiera Wyganowska, pobłogosławiła im i nie dała uczuć braku najbliższych, którym wojna i choroba przeszkodziła być razem ze swymi dziećmi. Ten list o ślubie był ostatnią pociechą Ignasia na ziemi. Życzył sobie zawsze tego małżeństwa i tego jeszcze doczekał. Umarł w czasie niepokoju na Ukrainie, Niemcy zbierali się już do opuszczenia Rosji; mieszkańcy oczekiwali anarchii. W dzień pogrzebu mego męża Franuś wywiózł dzieci, do miasta, to jest małą Wandzię, dla bezpieczeństwa. Idąc za trumną, miałam chwilę jakby ulgi, że już nie żyje, nie cierpi, że jest bezpieczny, że żaden chłop ruski krzywdy mu zrobić nie może. Pochowaliśmy go na ruskim cmentarzu. Tam biedak został na obcej ziemi, nie ujrzał wolnej Ojczyzny, tej Ojczyzny swojej, za którą krwią walczył. W 63 r. był w powstaniu, służył pod Oksińskim[4], ranny był 8 maja[5] pod Rychłocicami[6], w majątku Trepki[7] w ziemi sieradzkiej.

Jeśli kiedy które z dzieci odwiedziłoby grób ojca swego, to wiedzcie, że leży w Sumach w Charkowskiej guberni na miejskim cmentarzu na końcu ulicy Petropawłowskiej, około korpusu kadetów. Wszedłszy na cmentarz idzie się prosto główną aleją około 400 kroków. Następnie na lewo, tam leży obecnie kilku Polaków. Grób wewnątrz kazał Franuś wymurować bardzo głęboko. Na wierzchu ogrodzona mogiła drewnianymi sztachetami. Stoi tu duży krzyż dębowy z napisem na tarczy dębowej. Wszystko to pomalowane na kolor popielaty jasny. Na tablicy krzyża napisałam: „Ignacy Tyblewski b. radca prawny Rzędu Gub. Zamęt dziejowy powrotu mu wzbronił do Kraju swego, którego krwią bronił. Służył zawsze wiernie Bogu i Ojczyźnie i za nią stęskniony umarł na obczyźnie. Ur. 1.VIII.1845 r. um. 21 listopada 1918 r. w Rohoźnej[8].

Jak tylko mogłam odwiedzałam grób jego na cmentarzu, zawsze myśląc, że znów go zobaczę, a tylko ta myśl mnie przerażała, jak przyjdzie mi żegnać ten grób przed wyjazdem z Rosji po raz ostatni, może już na zawsze. Wyjęłam raz notes i napisałam te kilka wierszy:

Mogiła męża taka mi droga
Pośród obcych w otoczeniu wroga.
I tę mogiłę pożegnać muszę,
Tak jak żegnałam za życia duszę.
Cóż na to robić, taka ma dola
I taka widać Boska jest wola.”

I jednak stało się inaczej. Wyjechałam, nie poszłam pożegnać mego ukochanego męża nad jego mogiłą, choć konie zadysponował mi Franuś na cmentarz na trzecią godzinę po południu, a o 12 godz. w południe były już tak alarmujące wieści, że bolszewicy nadciągają, iż wyjechaliśmy natychmiast na dworzec kolei, a na drugi dzień 21 listopada w rocznicę śmierci mojego męża, o 4-ej godzinie po południu wyruszył pociąg z nami do Charkowa. Zabrali nas, naszego właściciela cukrowni Prianisznikowa i plenipotenta Otto, oficerowie Denikina. Odtąd myśleliśmy tylko, jak się wydostać do Kraju, gdyż już uciekaliśmy nieraz, ale powrót do Kraju nie był taki łatwy. Na pociąg biletu dostać nie było można. Po tygodniu blisko siedzenia w Charkowie, wyruszyliśmy do Polski, nie wiedząc, którą drogą się dostaniemy. Podróż ta trwała kilka tygodni i była ona dla mnie czyśćcem na ziemi. Cały czas patrzyłam na straszne umęczenie fizyczne i moralne tak drogich mi osób. Oboje Franusiowie myśleli tylko o dzieciach i o mnie. Sami byli zawsze na ostatnim planie. Franuś kilka tygodni literalnie się nie położył, spał siedząc. Zochna to samo. Dzieci oboje byli ciężko chorzy, w zimie, w niewygodzie, zadymionym wagonie towarowym, gdzie nas było 23 osoby, a  jednej strasznej nocy jeszcze kilkunastu opryszków owszawionych, przypominających katorżników.

Nigdy nie zapomnę tej chwili, kiedy dojechaliśmy do granicy polskiej. Wszyscy przejęci wdzięcznością dla Boga, zaczęliśmy się modlić. Zdawało mi się to niemożliwe, że to już Polska i nasze polskie wojska. Ja tym więcej byłam przerażona, że myślałam, iż moim dzieciom zrobię na wstępie przyjazdu do Polski kłopot i zmartwienie swoją śmiercią Jechaliśmy bowiem do Wołoczysk[9] szosą brukowaną dużymi kamieniami i tak mnie serce rozbolało, iż byłam pewna, że nie dojadę do Polski.

Najpierw  z naszymi dziećmi, nawet z naszą maleńka kruszyna w gorączce – Wandzią, zajechaliśmy do Ignasia 24.XII.1919 r. przyjechał do nas do Sosnowca i zabrał na Piaski[10]. Tam dostałam tyfusu plamistego, którym zaraziłam się w drodze i moja ukochana siostra Maryla pielęgnowała nas z zaparciem siebie. Było ze mną bardzo źle. 7 stycznia ksiądz dał mi ostatnie olejem św. namaszczenie. Obok mnie równocześnie leżał Ignaś na zapalenie płuc i hiszpankę. Byłam b. chora, ale pamiętam każde krwią splunięcie jego. Później zachorowała Gienia i mały ich Gieniuś na zapalenie oskrzeli. Zawsze sobie to mówię, że jeśli przywieźliśmy im hiszpankę, to w tym mieszkaniu było jeszcze nasze szczęście, bo u Ignasia nikt do nas nie miał pretensji. Ignasiowie byli wdzięczni, żeśmy do nich najpierw przyjechali. Teraz strach mnie przejmuje, że mogłam się rozchorować gdzieś u kogoś innego i komuś narobić strachu i ambarasu.

Zaraz po chorobie Wanduś moja przywiozła mnie z czeladzi na wieś do Siąszyc[11] , do matki jej męża, gdzie oboje Antosiowie jeszcze chwilowo po sprzedaży Siąszyc mieszkali. Stachna Trzebuchowska, stryjeczna siostra moja, a matka mego zięcia, serdeczny list do mnie z zaproszeniami napisała, i u niej jestem już przeszło rok z przerwami. Wandzia, jak matka o dziecko, tak myślała o mnie, abym na świeżym powietrzu na wsi przyszła do siebie i biedactwo, nie mając już własnego domu, przywiozła mnie do drugiej swej matki, takiej osoby, jakich niełatwo w dzisiejszych czasach spotkać można. Jest to jedna z tych cichych i szlachetnych istot, wychowanych w tradycjach naszych polskich matek, która w cichości przechodzi przez życie, rozlewając wokół siebie spokój. Daje wszystko z siebie: serce, swą pracę, myśl ciągłą o innych, nie żąda nic dla siebie. Często przychodzi na myśl, że może dlatego dopiero teraz mieć będę stałe lokum, abym Stasię z Gorczyckich Trzebuchowską mogła poznać bliżej i porównać ze sobą. Zobaczyć jej wyższość duchową nad sobą i ten zupełny brak egoizmu. Może Bóg chciał, abym zobaczyła, że są istoty na świecie, które w zupełności mogą się wyrzec swojego „ja”. Tacy ludzie bywają zwykle niedoceniani, nawet przez bliskie im osoby, choćby najlepsze, a pozbawione subtelności.


[1]               Rohizne – ukr. Рогізне wieś na Ukrainie k. Sum. patrz. przyp. 2. – przyp. MKP

[2]              Sumy (ukr. Суми) – miasto w północno-wschodniej części Ukrainy nad rzeką Psioł, przy granicy z Rosją, stolica obwodu sumskiego – przyp. MKP.

[3]              Bachmacz (ukr. Бахмач) – miasto na Ukrainie w obwodzie czernihowskim, siedziba władz rejonu bachmaczackiego. Miasto zostało założone w latach 60.-70. XIX wieku, w związku z budową Kolei Kursko-Kijowskiej i Libawsko-Romieńskiej – przyp. MKP.

[4]              Józef Oxiński h. Oksza (ur. 19 marca 1840 w Płocku, zm. 13 listopada 1908 we Lwowie), polski inżynier, dowódca oddziału powstańczego w powstaniu styczniowym w województwie kaliskim – przyp. MKP.

[5]              8 maja 1863 r. doszło pod Rychłocicami do potyczki, w której po stronie polskiej dowodził Józef Oxiński. Zginęło 38 powstańców. Kapelan oddziału o. Zefiryn Maria Strupczewski, bernardyn z Piotrkowa Trybunalskiego, podczas udzielania sakramentu na polu walki był wzięty do niewoli, torturowany i stracony. Na skraju wsi, przy szosie w 1983 r. odsłonięto obelisk na kurhanie z tablicą ku czci powstańców 1863 r. Obelisk ten jednak obecnie znajduje się na miejscowym cmentarzu – przyp. MKP.

[6]              Rychłocice – wieś w Polsce położona w województwie łódzkim, w powiecie wieluńskim, w gminie Konopnica. Wieś letniskowa nad Wartą – przyp. MKP.

[7]              Kalwińska rodzina Trepków h. Topór – przyp. MKP.

[8]              Jadwiga Tyblewska pisze czasem w „Rohoznej”, a czasem w „Rohoźnej”, natomiast ja pamiętam, że mówiło się potocznie w „Rohoźnej” – przyp. E.T..

[9]              Wołoczyska (ukr. Волочиськ, trb. Wołoczyśk) – miasto na Ukrainie w obwodzie chmielnickim, siedziba władz rejonu wołoczyskiego. Miasto leży na lewym brzegu Zbrucza, na Wyżynie Wołyńskiej – przyp. MKP.

[10]            O tym przyjeździe opowiadała mi Matka następująco: `Na Piaskach odbywała się właśnie Pasterka w domu zbornym kopalni, ponieważ nie było jeszcze na Piaskach kościoła, kiedy do Ojca mojego podszedł jakiś człowiek, który dopiero co wszedł do prowizorycznego kościoła i coś mu powiedział do ucha. Matka zauważyła, że Ojciec się cały zmienił na twarzy i natychmiast wyszedł wyjaśniając matce sytuację. Okazało się, że Jadwiga Tyblewska wraz z wujostwem Frankami przyjechali i czekają na Ojca na stacji kolejowej w Sosnowcu. Ojciec natychmiast wziął konie z kopalni i pojechał po swoich. Zastał ich w wyjątkowo opłakanym stanie, w złym zdrowiu i fatalnie wyglądających Ponieważ wtedy wszyscyśmy chorowali i wymagali opieki, a z drugiej strony chodziło o to aby choroba zaraźliwa nie przedostała się na zewnątrz naszego domu, kopalnia dała nam specjalna pielęgniarkę oraz w ostrożny sposób zorganizowała dostarczanie dla nas żywności.

 

 

Udostępnij na:

„Plotki rodzinne” cioci Steni cz. 15

Czas na dalszy ciąg rodzinnych plotek spisanych w latach 70-tych przez Ciocię Stefanię z Ruszczykowskich Krosnowską. Teraz przepisane przez nią dywagacje wuja Eugeniusza Tyblewskiego, wnuka Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej, na temat rodu Gorczyckich. Przepisałam słowo w słowo nie zmieniając ani przecinka.

2014-02-08 19.32.31

20140228_142404 20140228_142410 20140228_142414 20140228_142420 20140228_142423 20140228_142428

Uśmierciłem Jana w 1617 r. Nie przypuszczam, by mógł ten rok przeżyć. Miał ciężkie życie. Miał odpowiedzialną funkcję. Był człowiekiem „nowym”. Nie mógł sobie pozwolić na niedopatrzenia na swoim stanowisku. Była wówczas dość bezwzględna walka o zaszczyty i stanowiska. Jan nie miał niczego, gdy został szlachcicem. Tytuł nie dawał jeszcze wszystkiego. Trzeba było jeszcze być posesjonatem. Jan skoncentrował ostatnie lata swego życia na zdobycie jakiejś fortuny i jak wiadomo z wiarygodnego przekazu zdobył, to znaczy przypuszczam, że nabył wieś Mnichowice. Musiało to być dla niego wielkim wysiłkiem. 
Przekaz heraldyków mówi, że Jakub był w 1617 r. dziedzicem wsi Mnichowice, a więc ja otrzymał od swego Ojca. Powstaje zatem pytanie, czy nie umarł już wcześniej, już w 1617 r. Nie przypuszczam, bo by zdobyć taką fortunę, jak wieś, musiał mieć na to odpowiednio dużo czasu. 
Rozpisałem się długo na temat Jana. Co do następnych będę bardziej powściągliwy.
Historycy na ogół przy swoich badaniach przyjmują 30 lat na jedno pokolenie. Tak uczy doświadczenie, co jednak nie jest regułą. W wypadku Gorczyckich rzecz jest bardzo trudna do ustalenia, jeśli chodzi o pierwszych Gorczyckich, to wypada u nich po 50 lat na pokolenie. Nie niemożliwe, ale i mało prawdopodobne. Jak więc jest z tym naprawdę? Na pierwszy rzut oka zdawać by się mogło, że w drzewie genealogicznym Gorczyckich brakuje jednego człowieka, wszystkie jednak przekazy wymieniają tylko tych, o których tu piszę, nikt nie wymienia nikogo więcej. Jeden z nich, chyba Niesiecki[1], podaje między innymi, że Bronisław Gorczycki umarł w Tomiszowicach[2] w 1887r. Wiemy z zapisków prababki Konstancji[3], że w Tomiszowicach mieszkali od 1886 do 1893 r. wiemy również z pamiętnika babki Jadwigi, że Bronisław umarł w Tomiszowicach. Jak więc nie wierzyć innym szczegółom heraldyków, skoro sprawdzalny przez nas wypadek jest tak dokładny? Trzeba więc wymienionych przez heraldyków Gorczyckich przyjąć jako listę pewną i pełną. Natomiast należy z tego także wnioskować inne rzeczy. To w pierwszym rzędzie, że żyli długo. Ta okoliczność, nie wydaje się budzić więcej zastrzeżeń. Wiemy, że znani nam Gorczyccy żyli na ogół bardzo długo. Musiało to być dziedziczne. Kiedy się przenieśli w spokojniejsze strony Rzeczypospolitej, musiał się ich żywot jeszcze uspokoić, co także sprzyjało.
Celem życia długowieczności Jakuba Gorczyckiego musiało być w pierwszym rzędzie umocnienie pozycji szlacheckiej. O co tu chodzi. W wiekach, które tu poruszam, stan szlachecki był pilnie strzeżony przed niepożądanymi intruzami, którzy się do niego chcieli wedrzeć. Szlachta niechętnie przyjmowała do swego grona nawet nowouszlachetnionych przez króla. Stąd stałe docinki, które dotykały nowonobilitowanych bez tradycji. Wywyższano się nad nich. Niestety tak było. Czytałem niedawno książkę, w której na ten temat dużo było informacji. Otóż, aby nie dać się zdegradować i przestać cokolwiek znaczyć, trzeba było nie tylko mieć majątek, ale także drastycznie reagować na docinki i obrazy. Zresztą takie wówczas były czasy, że o wszystko trzeba było się pojedynkować. Jakub dostał od ojca odpowiednie wyszkolenie wojskowej zadanie pilnowania honoru. Musiał więc z jednej strony często się pojedynkować, a z drugiej uczestniczyć w wojnach i bitwach, by dalej zyskiwać zasługi. Właściwie na tym mu zeszło życie. Życie to mogło być niezmiernie ciekawe i trudne. Nie mógł więc Jakub żyć zbyt długo mimo długowieczności rodziny. Daję mu 73 lata.


[1] Boniecki – przyp. – przyp. Stefanii z Ruszczykowskich Krosnowskiej,

[2] Tomiszowice – wieś w Polsce położona w województwie śląskim, w powiecie myszkowskim, w gminie Niegowa – przyp. MKP.

[3] Konstancja Gorczycka z Nieszkowskich  

Udostępnij na:

Franciszek Gorczycki „Notatki z Opoczyńskiego” cz. 3

Oto kolejna część wspomnień z powstania styczniowego Franciszka Gorczyckiego, czyli brata mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej. Wspomnienia zostały opublikowane w 1967 r. książce „Spiskowcy i partyzanci 1863 roku”.

franciszek Gorczycki

Franciszek Gorczycki
zdjęcie z okresu powstania styczniowego

W dniu 17 lutego[1] do dnia zawezwano mnie do dowódcy, który oddał mi zapieczętowany rozkaz do oddziału Rosego stojącego w Olkuszu. Był on wysłany uprzednio z Ojcowa, a liczył około 60 koni i 100 piechoty uzbrojonej przeważnie w dubeltówki. Dodano mi pięciu kawalerzystów, z którymi pojechałem z owym rozkazem do Olkusza. Tu stanąłem na 9 rano tj. w chwili, kiedy cały tamtejszy oddział był na mszy ś[wię]tej w kościele parafialnym. Przed Olkuszem nie spotkałem placówki, a po drodze jadący włościanie wiedzieli, iż tam powstańcy, i mówili mi o nich.

Bitwa pod Miechowem

Bitwa pod Miechowem
malował: Walery Eljasz-Radzikowski 
źródło: Wikipedia

Polecił mi on teraz zostać przy nim w charakterze ordynansa-adiutanta. Pięciu kawalerzystów odprowadziłem do plutonu Nałęcza. Przed wschodem słońca 18 lutego[2] (ostatni wtorek) zbliżył się cały oddział Kurowskiego pod Miechów szosą od strony Słomnik, tj. od południa. Na dwie wiorsty przed Miechowem Rochebrun ze swoim oddziałem wysunął się naprzód szosą, za nim w znacznej odległości szli kosynierzy. Piechota uzbrojona w dubeltówki rozsypana w łańcuch tyralierski postępowała po obu stronach szosy. Plutony Nałęcza i Mięty w szeregach zajęły prawe skrzydło z lewego zaś skrzydła postępowała kawaleria z niebieskimi chorągiewkami. Jechałem przy Kurowskim, któremu towarzyszył Grekowicz, i skierowaliśmy się ku gruszce, która stała w polu.

Na niecałe półtorej wiorsty od Miechowa usłyszeliśmy trąbkę i w tej chwili padły pierwsze strzały żołnierzy rosyjskich rozsypanych w tyraliery. Powstańcy przy okrzyku „hura” rzucili się naprzód, wobec tego Rosjanie uciekali biegiem do miasta i tu sformowali się przy szosie i pod kościołem, tu też nastąpiło zacięte starcie z oddziałem Rochebruna. Tymczasem na prawym naszym skrzydle w dołach ukryci jeszcze żołnierze rosyjscy strzelali do naszych, tj. do plutonów Mięty i Nałęcza. Dostałem rozkaz dla nich: „Wyciąć tych Moskali”, o strzelają do dołów”, z tym też pojechałem do naszych plutonów. Na ten rozkaz oba plutony rzuciły się naprzód, a ja z nimi, gdyż mając konia tylko na uzdeczce nie zdołałem na razie go zawrócić i tak galopem wjechaliśmy w Miechów, gdzie nas przyjęła gradem kul piechota ustawiona pomiędzy kozłami używanymi do ustawiania straganów na rynku. Z żołnierzy, których plutony te miały wyciąć, zginęło dwóch tylko, inni zdążyli uciec do domów w Miechowie. Powstańcza kawaleria wystrzelała w tym ataku wszystkie ładunki, jakie miała w rewolwerach, i to nie z wielkim skutkiem, toteż część jej zawróciła i uciekła z powrotem tą samą ulicą, którą wjechała w miasto. Reszta nas, a było nas dziewięciu, wyjechaliśmy drugą stroną miasta, gdzie bez względu na strzały otworzyła nam zamknięty szlaban mała dziewczyna.

Pomiędzy wzmiankowanymi dziewięcioma kawalerzystami byli: Lipczyński, Franc[iszek] Gaszyński, Hubicki, Zachert Wilhelm, jeden taki, który za całą broń miał parasol, innych nie pamiętam. Kiedy z tej łaźni wyjeżdżaliśmy z Miechowa, było już dawno po bitwie. Cześć oddziału znajdowała się na szosie prowadzącej ku Słomnikom w odległości najmniej 2 wiorst od Miechowa; po polach widać było oddziałki po 20 i więcej ludzi, zmierzające także ku Słomnikom, tj. w stronę Krakowa. Nas 9 stępa jechaliśmy teraz przez pola, kierując się do jednego z oddziałków, który spostrzegliśmy, szosą do Miechowa jechało tez kilkunastu kozaków, lecz ci nie strzelali do nas.

Jaki przebieg walki był po drugiej stronie szosy i góry, nie mogę wiedzieć, bo tam nie byłem. Widziałem tylko znakomite ataki oddziału Rochebruna. Cały oddział Kurowskiego, jaki był pod Miechowem, mógł liczyć około 1200 do 1300 ludzi. Oddział Rosego, jakkolwiek na czas przyszedł pod miasto, od strony północnej, bez wystrzału cofnął się przed tymi Rosjanami, którzy sami uciekali już z Miechowa, i rozproszył się. Z oddziału Kurowskiego zostało około 300 ludzi, z którymi on doszedł do Racławic (sławnych z roku 1794). Tam to już w nocy powiedział mi: „Z takim wojskiem, jak powstańcy niepodobna wojować, już wszystko skończone. Jako młody jedź pan do rodziców, a ja muszę udać się za granicę”.

Dałem jeść memu koniowi, napoiłem go, a zmęczony (nie spałem już dwie noce), mody, usnąłem pod żłobem, nie dłużej wszakże jak na pół godziny. Gdym się przebudził, konia mego już nie było. Nie było tez i Kurowskiego. Pozostało tu może jeszcze 15 zmęczonych powstańców, a pomiędzy nimi Zachert.

W Miechowie zginęło około 70 powstańców i znaczna liczba rannych. Otrzymali rany: Grekowicz, Nałęcz, Mięta. Zginęli Muszyński[3], Dobrański[4] i kwiat młodzieży.


[1] Data błędna. W tym dniu Kurowski walczył pod Miechowem. Do faktów niżej opisanych przez Gorczyckiego mogło dojść 16.II, gdyż wówczas Kurowski opuścił Ojców udając się w kierunku Miechowa.

[2] Bitwa o Miechów rozegrała się 17.II.1863

[3] Muszyński, prawdopodobnie hr. Emanuel Moszyński, oficer żuawów.

[4] Dobrański, prawdopowodbnie Michał Dobrzański, podoficer.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 11

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

 

W długie jesienne wieczory naszymi największymi przyjaciółmi były książki. Krzyżacy, Ogniem i mieczem, Potop, Pan Wołodyjowski stanowiły najpierw lekturę Antka-Opisane w nich batalie rozgrywaliśmy później naszymi ołowianymi żołnierzami. Mnie pasjonowały wtedy Przygody Tomka Sawyera. Przeżywałem głęboko jego peregrynacje w pieczarach, a szczególnie intrygował mnie dom, w którym straszyło, ten pod krzyżem. Na Sadybie też był taki dom. Koledzy opowiadali, że w tym opustoszałym domu w nocy słychać jakieś hałasy. Podobno łóżka i inne meble przesuwają się same, poruszane niewidzialną ręką. Dom był położony przy ulicy Okrężnej 10, nieco na uboczu. Gdy o zmierzchu przechodziliśmy obok pustą ulicą, mieliśmy dusze na ramieniu, choć nie przyznawaliśmy się do tego przed nikim.

4 grudnia w nocy obudziła nas strzelanina tak jakby w okolicach fortu.

Na drugi dzień wyjaśniła się przyczyna strzelaniny i jednocześnie tajemnica domu, w którym straszyło. Była tam tajna drukarnia. Została nakryta przez gestapo. Jej obrońcy walczyli bohatersko do ostatniego naboju.

Bohaterska walka w obronie drukarni odbiła się szerokim echem. Dla nas, w naszym pojęciu, był to dalszy ciąg walk o fort.

Ku memu i Antka zdumieniu prasa podziemna w dalszym ciągu docierała do rąk rodziców. Pamiętam kiedyś oburzenie ojca, kiedy u dziadka w ubikacji odkrył na gwoździu „Biuletyn Informacyjny”. Dziadek długo z pokorą tłumaczył się ojcu jak smarkacz. Pamiętam z naciskiem powtarzane kilkakrotnie przez dziadka słowo skleroza, którego znaczenia wówczas nie rozumiałem. W kwietniu 1941 roku, siedząc w klasie, zobaczyliśmy przez okno budę, w której siedzieli żandarmi z karabinami gotowymi do strzału, pędzącą ulicą Powsińską w kierunku mostu na fosie. Niepokój udzielił się nam wszystkim. Pan Franciszek, nasz woźny, wyruszył na zwiady. Niebawem sytuacja się wyjaśniła. Żandarmi otoczyli willę państwa Taperów tuż nad fosą, przy ulicy Morszyńskiej 35, i wtargnęli do wnętrza. Nie padł ani jeden strzał. Nikogo nie aresztowano. Willa była pusta. Dopiero po wojnie dowiedziałem się, że pod willą pani Taperowej mieściła się tajna drukarnia, której Niemcy wówczas nie odkryli, a pracownicy drukarni, ostrzeżeni w porę, znikli.

Późną wiosną na pola nad Jeziorem Czerniakowskim przyjeżdżały codziennie oddziały niemieckich żołnierzy w pełnym rynsztunku. Łąki nad jeziorem zryli okopami. Ćwiczyli natarcie, strzelając ślepymi nabojami. Terkot karabinów maszynowych zakłócał ciszę spokojnej na pozór Sadyby. Z ciekawości łaziliśmy nad jezioro obserwowali ćwiczenia i zbierać wystrzelone łuski. Były dziwne. Inne niż te, które dotychczas oglądałem. Błyszczały miedzią. Antek wytłumaczył mi ich odmienność: „To niemiecka tandeta wojenna. Żelazne łuski pomiedziowane. Prawdziwa dobra łuska powinna być mosiężna.”

Do tej kanonady dołączył się wkrótce warkot samolotów. Nadlatywały z Okęcia i wykonywały różne sztuczki na niebie. Któregoś dnia nad Sadybą przeleciała w kierunku Wisły cała armada ciężkich bombowców i samolotów transportowych.

22 czerwca ćwiczenia niemieckiej piechoty nad jeziorem i ekwilibrystyka samolotów znalazły wyjaśnienie, Niemcy uderzyli na Związek Radziecki.

Gdy tego wieczora bawiłem się z kolegą żołnie ołowianymi, prowadząc oblężenie Zbaraża, ojciec z uśmiechem zwrócił nam uwagę, żebyśmy lepiej ćwiczyli odwrót Napoleona spod Moskwy.

 

Na drugi dzień znów powiało grozą. W południe nastąpił nalot radziecki na Warszawę. Ziemia dudniła od bliższych i dalszych detonacji. Blok nasz trząsł się w posadach. Cieszyłem się, że Niemcy na pewno mają stracha, a jednak bałem się tak jak w 1939 roku, kiedy bomby leciały nam niemal na głowę. Przecież o sto metrów od naszego bloku był fort obsadzony od niedawna przez Niemców.

Gdy nalot się skończył i minęła trwoga, w serce znów wstąpiła otucha. Wieczorem ojciec przyniósł z miasta wieść, że do różnych szpitali przywieziono z frontu setki rannych Niemców. Nareszcie ktoś stawiał im opór.

W kilka dni później, jadąc z ojcem do miasta, sam widziałem obandażowanych Niemców w oknach budynku szkolnego przy ulicy Książęcej, zajętego przez Szpital Św. Łazarza. Krążył wówczas po Warszawie makabryczny dowcip: gdy tramwaj przejeżdżał koło szpitala niemieckiego, jakaś paniusia dość ostro nakazała drugiej milczenie. Tamta zapytała zdziwiona: „Dlaczego?” Odpowiedź brzmiała: „Żeby lepiej było słychać, jak jęczą.” Nieludzki dowcip, ale jakże wówczas radował. Był odwetem za nam zadawane cierpienia.

Pierwsze dni radości zostały wkrótce zmącone przez chwile zwątpienia. Niemcy przerwali front, szli w głąb Rosji. Niebawem też ulicami Śródmieścia prowadzono radzieckich jeńców. Tylko ojciec nie stracił nadziei. Uparcie twierdził, że to nic nie znaczy, może teraz Niemcy posuwają się szybko naprzód, za to będą jeszcze szybciej wracali. Widział rosyjskich żołnierzy podczas rewolucji.

Skończyły się zajęcia szkolne. 28 czerwca dostałem cenzurę, pierwszy dokument okupacyjny na moje nazwisko. U góry był napis: „Generalgouvernement”, a dalej dane osobowe oraz stopnie — najpierw w języku niemieckim, a dopiero potem w polskim.

Tocząca się wojna zmieniła plany naszej edukacji. Zgodnie z przedwojennym programem, po ukończeniu sześciu klas szkoły powszechnej uczeń mógł wstąpić do pierwszej klasy gimnazjum. Teraz gimnazja były zamknięte, toteż Antek po naszej sześcioklasówce uczęszczał od roku do siódmej klasy szkoły powszechnej przy ulicy Chełmskiej 19, w tzw. Gmachu Opatrzności Bożej. Był to stary budynek z czerwonej cegły, sprawiający wrażenie koszar. Teraz powstał problem dalszej nauki Antka w jakiejś szkole zawodowej, bo inne nie istniały.

Wakacje roku 1941 były smutne. Jeździliśmy na rowerze, łowiliśmy ryby w fosie. Każdą beztroską chwilę zabawy mącił jednak ciągły niepokój, czy i kiedy ojciec wróci do domu. Na mieście stale były łapanki. Ojciec pracował wówczas w różnych prywatnych firmach budowlanych, prowadzących rozbiórki lub remonty uszkodzonych domów.

Wakacje te przeszły bardzo szybko. Wróciłem do swojej starej szkoły, Antek zaś rozpoczął naukę w II Państwowej Męskiej Szkole Handlowej. Jeździł codziennie tramwajem do śródmieścia. Jego szkoła w ciągu roku wielokrotnie zmieniała miejsce. Stale przenoszono ją z budynku do budynku, bo kolejne jej siedziby zajmowali Niemcy na biura i urzędy lub wprost dla wojska.

Odkąd Antek zaczął wyjeżdżać z domu, trwoga o ojca powiększyła się o lęk o Antka. Mimo trzynastu lat był wysoki, mężny i wyglądał dorośle.

Nasza szkoła była wspaniała. Ponieważ z programów wyeliminowano naukę historii i geografii (u Antka nie uczono polskiego), planu lekcji nie notowaliśmy w zeszytach, lecz tylko w pamięci. Była w nim i historia, i geografia. Przynosiliśmy też ze sobą podręczniki, które dostawaliśmy od znajomych, po starszych kolegach. Aż raz „pękła bomba”. Do szkoły wpadła niespodziewanie inspekcja. Gdy inspektor ze swastyką w klapie siedział w gabinecie kierownika, zagadywany przez panią Wandę i ciotkę Genię, myśmy w popłochu ładowali pod fartuch pani Franciszkowej zakazane zeszyty i książki. Nie mniej strwożona jak my pani Franciszkowa upychała je w palenisku nieczynnego pieca.

Po tej wizycie niemieckiego inspektora zespół naszych

nauczycieli zorganizował tajne komplety. Odbywały się coraz to w innych mieszkaniach. Obok ciotki Geni uczyły panie: Wanda Turowska, Lidia Sopoćko i Bolesława Błaszczyńska. Ja niezależnie od kompletów chodziłem na lekcje geografii do mojej pierwszej nauczycielki, pani Wandy Turowskiej.

Antka uczyli studenci, Tadeusz Malinowski i córka pułkownika Jakucuka, pani Hanka. Pobierał lekcje literatury polskiej, łaciny i angielskiego. Ojciec zwykł mawiać, że nie wolno tracić czasu. Jak się wojna skończy, życie wróci do normy i trzeba być do niego przygotowanym jak najlepiej.

Tymczasem jednak nic nie wskazywało na koniec wojny. Ciągle docierały do nas wieści o łapankach ulicznych i o aresztowaniach i tworzyły atmosferę nieustającej grozy.

Na wiosnę 1942 roku aresztowano panią Wandę Kamińską, córkę właściciela sklepu z artykułami żelaznymi na Sadybie. Było publiczną tajemnicą, że pani Wanda tkwi po uszy w konspiracji, stale bowiem miała świeżą tajną prasę. Ktoś ją musiał sypnąć. Siedziała na Pawiaku. Interwencje w gestapo, próby łapówek nie odniosły skutku. Wywieziono ją do obozu.

Pewnego dnia przyszedł do nas wzburzony mąż mojej chrzestnej matki, wuj Marian Chwalibóg. Pracował w Ursusie. Za jego pośrednictwem udało się ojcu załatwić posadę dla inżyniera Zdzisława Maszewskiego, z którym przed wojną współpracował w Nowym Dworze. Ku oburzeniu wuja inżynier Maszewski dał się zwerbować Arbeitsamtowi do dobrowolnego wyjazdu do pracy w Niemczech. Ponadto fakt, że człowiek protegowany zgłosił się ochotniczo na wyjazd do Niemiec, postawił wuja w dziwnym świetle wobec współpracowników. „To zdrajca!”, krzyczał wuj i ostrzegał ojca przed panem Zdzisławem.

Pełna napięcia była ta rozmowa. Ojciec przyznawał, że nie rozumie tej decyzji, i próbował szukać dowodów, że pan Zdzisław jest dobrym Polakiem. Jego obydwaj szwagrowie byli przecież polskimi oficerami. Zapewniał też wuja, że pan Zdzisław nie będzie nikomu szkodził.

W kilka dni później przyszedł do nas pan Zdzisław. Zamknęli się z ojcem w gabinecie i bardzo długo rozmawiali. Później zjedliśmy razem kolację. Widziałem, że stosunek ojca do pana Zdzisława był jak dawniej serdeczny, a może nawet serdeczniejszy.

Rozmowa przy stole toczyła się wokół wojny i oczekiwania klęski Niemców. Długo mówiono o ciężkiej sytuacji Niemców na froncie wschodnim. Pan Zdzisław twierdził, że wojna jeszcze potrwa, żałował, że nie może teraz znaleźć się po drugiej stronie frontu, w polskiej armii. Chciałby mieć broń w rękach.

Słysząc tę wypowiedź, dziwiłem się w myślach, że pan Zdzisław chce walczyć z Niemcami, a jedzie na ochotnika do Wrocławia. Patrzyłem ze zdziwieniem to na niego, to na ojca. Twarz ojca nie zdradzała jednak żadnego zmieszania, żadnej rozterki.

Na drugi dzień pojechaliśmy do wujostwa Chwalibogów. Z kolei znów ojciec z wujem rozmawiali długo w zamkniętym pokoju. To mnie utwierdziło w podejrzeniu, że wyjazd pana Zdzisława do Niemiec musi kryć jakąś tajemnicę.

Firma, w której teraz pracował ojciec, prowadziła prace w warszawskim węźle kolejowym. Jeździł na Szczęśliwice, a potem do Tomaszowa Mazowieckiego, Łowicza i Skierniewic. Ponieważ jednak kolej znajdowała się pod ścisłym zarządem niemieckim, dokumenty ojca były honorowane przez patrole i chroniły przed łapankami.

Kolejne okupacyjne wakacje były równie smutne jak poprzednie. Lipiec spędziłem sam. Antek dzięki znajomościom stryja odbywał miesięczną bezpłatną praktykę w Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych przy Czerniakowskiej. Pewnym urozmaiceniem dla mnie było łowienie ryb w fosie. Czasami przyjeżdżał cioteczny brat mamy, wuj Wacław Orlicki, i łowiliśmy ryby razem. Dostałem od niego pewnego dnia piękną bambusową wędkę.

Często też łowił ryby nasz sąsiad, doktor Szczubełek. Kilkakrotnie zorganizował nawet połów przy pomocy drygawicy. Wraz z kilkoma zapalonymi rybakami trałował fosę, zbierając ryby do kajaka. W sieć wpadały duże płocie, liny i karasie. Raz nawet trafił się piskorz. Doktor używał czasem podrywki. Parę razy pozwolił i mnie spróbować — połowy były obfite.

Doktor był osobą powszechnie lubianą i cenioną w okolicy. Praktykę miał zresztą bardzo szeroką. Pacjenci przychodzili do niego nie tylko z Sadyby, ale przyjeżdżali również z Wilanowa, z Siekierek i ze Służewa, z Powsin-ka, Powsina, Augustówki i Zawad, z Wolicy, a nawet i z samej Warszawy. Bardzo często jeździł do pacjentów. Czasami przywożono chorych, zwłaszcza z Powsina i Kabat, z obandażowanymi rękami czy nogami. Kilkakrotnie widziałem, jak przez bandaże sączyła się krew. Domyślałem się już wówczas, co to są za pacjenci, ale dopiero później, na wiosnę 1944 roku, zorientowałem się na dobre, kim byli zarówno ci obandażowani, jak i ci, co łowili ryby w fosie w lipcu.

Pod koniec wakacji którejś nocy nastąpił nalot radzieckich samolotów. Gdy zgasiliśmy światło i podnieśliśmy rolety, niebo jaśniało od rakiet, a ziemia drżała od eksplozji bomb. Powtórzył się również w pamiętną rocznicę 1 września. Był jednym z najmocniejszych, tak że schodziliśmy nawet do piwnicy. Bomby upadły między innymi na zakłady karoserii Steyera na Książęcej, na wprost Szpitala Św. Łazarza. Gdy na drugi dzień jechaliśmy z Antkiem tramwajem po zeszyty, rozbite warsztaty jeszcze dymiły.

Rzadko czytałem gazety. Najczęściej robiłem to podczas odwiedzin u dziadka. Pamiętam, że raz, na początku stycznia 1943 roku, siedząc u dziadka w gabinecie, wziąłem do ręki szmatławca i zacząłem czytać głośno nagłówki. Jeden.

z nich brzmiał: Nowa potężna broń niemiecka w akcji. „I cóż im ta broń pomoże, kiedy bolszewicy mają Wielkie Łuki”, powiedział dziadek. „Jakie łuki? To przecież nie jest wojna z Indianami! Co dziadek mówi?!”, oburzyłem się i jednocześnie zrozumiałem dowcip dziadka. Nazwa Wielkie Łuki od paru miesięcy przewijała się w rozmowach w domu, podczas komentowania przebiegu linii frontu. To przecież miasto w Rosji. „Nie wierzysz? — powiedział dziadek. — Idź, zobacz na mapie!”

W gabinecie wisiała duża, naklejona na tekturę mapa, na którą dziadek nanosił kolorowymi ołówkami sytuację na froncie. Podszedłem do mapy. Tam gdzie Wielkie Łuki, krzyżowało się na przemian kilkanaście czerwonych i niebieskich kresek, miasto to bowiem kilkakrotnie przechodziło z rąk do rąk. Teraz zostało ostatecznie wyzwolone.

Udostępnij na:

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 15

A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska

Mieszkaliśmy w Żdżenicach, dawnym majątku matki mojego Ojca. Tam umarł mój Ojciec w 1880 r. 12 grudnia. Nie miałam jeszcze wtedy siedemnastu lat. Byłam jeszcze w gimnazjum. Pamiętam, jak gdyby to było dzisiaj, ten dzień, kiedy po raz ostatni widziałam swego Ojca, to jest 9 grudnia. Przyszedł w Kaliszu do Państwa Drobniewskich, gdzie stałam na stancji, aby mnie odwiedzić. Pan Drobniewski był nauczycielem muzyki i czasem urządzał koncerty. Udał się zatem do ojca mego z prośbą, aby Antoni Skrzynecki, mąż mojej siostry Marii, zechciał deklamować na tym koncercie. Ojciec zgodził się poprzeć jego prośbę, usiadł i zaczął pisać list do Antosia. Nie mogłam oderwać oczu od Ojca. Patrzyłam z takim zajęciem na tę twarz szlachetną i typowo polską z taką miłością córki, jakby z przekonaniem, że to ostatni dzień go widzę. Ojciec nerwowo przerwał swe myśli, przegarnął ręką siwe bujne włosy i powiedział: „Przyglądasz się, moje dziecko, moim siwym włosom, tak, jestem już stary, 60 lat mija i teraz każdy dzień życia jest już darowany.” zaambarasowałam się bardzo, nie wiedziałam, co odpowiedzieć, bo rzeczywiście patrzałam z myślą, żeby utrwalić w pamięci te rysy mi drogie i że niedługo już na nie patrzeć będę. Na koncercie byłam z rodzina państwa Drobniewskich. Ojciec umyślnie przyszedł, żeby się ze mną zobaczyć. Siedział cały czas obok mnie. W antraktach  przychodził redaktor „Kaliszanina” Witkowski, zręcznie się przymówił Ojcu o artykuł do swojego pisma, gdyż co jakiś czas pisał ojciec do gazet w kwestiach ziemiańsko-społecznych. Po koncercie, było to w sali u Wernera, w parku pożegnał mnie Ojciec i więcej go już nie zobaczyłam. W trzy dni już nie żył. Zmarł w niedzielę o wpół do 12 w nocy na serce w Żdżenicach w powiecie tureckim w ziemi kaliskiej. O tej samej godzinie, kiedy życie skończył, śnił mi się, że umiera. Widziałam go we śnie na łóżku w tej samej pozie, nawet z przechyloną w tył głową, co później okazało się z wypowiedzi Matki, że rzeczywiście tak było. Z wrażenia obudziłam się, poleżałam chwilę i zegar wybił 12. Pani Drobniewska uspokajała mnie na drugi dzień, że Ojciec długo żyć będzie, kiedy mi się śni, że umarł, ale na drugi dzień brat konstanty przyjechał po mnie na pogrzeb. Ojciec pochowany jest w Malanowie razem z matką swoją i Ojczymem. Później w lat kilkanaście obok trumny Ojca złożyliśmy ciało naszej Matki. Napisałam „kilkanaście”, gdy tymczasem Matka moja przeżyła 20 lat swego męża i umarła w 1901 r. 2 marca. Od śmierci Ojca zaczęły się u nas kłopoty materialne. Rządcę mieliśmy bardzo niesumiennego. Majątek Żdżenice był obciążony długami, to jest schedami rodzeństwa przyrodniego naszego Ojca. Wymagania mieli duże, pomimo że mój Ojciec kupił ten majątek z procesem, który wiele pieniędzy pochłaniał. Biedna moja Matka wiele ciężkich chwil przeżyła, byłaby oczyściła majątek z długów, gdyby nie ten niesumienny rządca, a później niedoświadczony brat Kostuś gospodarował. Dość, ze po kilku bardzo ciężkich latach została na starość bez dachu i musiała pojechać do najstarszego brata Frania, gdzie także pojechał chory na umyśle Bronisław. Na niecały rok przed utratą domu Matki ja wyszłam za mąż za mojego męża Ignacego Tyblewskiego. Nie byłam ładna, ani bogata, nie miałam wielu starających, raz tylko odmówiła Matka młodemu człowiekowi przez dumę, że przywiózł go człowiek, który był kiedyś rządcą u matki i naszego Ojca, a później miał wieś obok dzierżawy owego mego konkurenta. Potem Matka żałowała, bo to był uczciwy człowiek, a ja lat parę nie miałam starającego. Nareszcie złożył wizytę matce niemłody już człowiek i czas jakiś mi asystował. Brat Ojca mego Doruchowski, nasz opiekun, życzył sobie tego małżeństwa, mnie zaś strach ogarniał, nie tylko dlatego, że mogłabym być jego córką, ale jeszcze w dodatku miał śmieszne nazwisko. Były jednak chwile, że decydowałam się wyjść za niego, bo był bogaty, a ja byłam jedynie panna na wydaniu, bez posagu i bez możności zarabiania na siebie, aby istnieć samodzielnie w świecie, gdyż pracę w domu lubiłam zawsze. Dlatego byłabym wyszła za człowieka 30 lat starszego od siebie, tym więcej, ze widziałam, iż matka widząc opłakany stan naszych interesów majątkowych, pragnęła wydać mnie za niego. Ale widocznie była jakaś Opatrzność Boska nade mną, bo tamten dowiedział się od pani Drobniewskiej, że mąż mój chce starać się o mnie i szuka mego towarzystwa ile razy jestem w Kaliszu i powiedział jej: „Nie pojadę z panią do Żdżenic, nie będę rywalizował z 10 lat młodszym od siebie”. W tym samym czasie mąż mój wybrał się do nas i niedługo zostałam jego narzeczoną. Kiedy dałam mu słowo, pierwsza myśl moja była o Matce mojej, że będzie zadowolona, że wyda mnie za mąż. Mąż mój miał wtedy niedużą posadę, ale pracował jeszcze poza biurem. Nie liczę folwarku po ojcu jego, bo ten folwark dał mu tylko kłopoty. Ignaś miał rok czterdziesty, jak się żenił ze mną, ale wyglądał zaledwie na lat 30 i był bardzo przystojny. Charakteru jego nie znałam wcale. Dziwnym się to wydać dzisiaj może, ale ja w takich warunkach wychodziłam za mąż, nie kochałam wcale, ale uczucie mojego męża przywiązało mnie do niego głębiej, aniżeli te uczucia, jakie inne kobiety mają, wychodząc za mąż. Ja kochałam przez wdzięczność za serce, okazywane mi stale, przez cały ciąg naszego pożycia byłam tak kochana, tak bardzo kochana, ze dziś wyrzucam sobie ciężko, że nie umiałam dostatecznie cenić mego męża za życia i dać mu szczęście na jakie zasłużył.

( W tym miejscu w pamiętniku jest wklejone ogłoszenie, względnie drukowana notatka następującej treści:

Wczoraj, dnia 22 b.m. W kościele parafialnym we wsi Malanów (pow. turecki, gub. Kaliska) przez miejscowego proboszcza ks. jackowskiego pobłogosławiony został związek małżęński panny Jadwigi Gorczyckiej, córki niezyjącego Józefa, obywatela ziemskiego i Konstancji z Nieszkowskich z panem Ignacym Tyblewskim, buchalterem rządu guberialnego w Kaliszu. Po skończonym obrzędzie liczne grono krewnych i przyjaciół podejmowane było ze staropolską gościnnością w domu matki panny młodej we wsi Żdżenice. Nieobecny, a bliski sercu, składa nowożeńcom krótkie lecz szczere życzenia: Szczęść Wam Boże”. A.S.

Na druku u dołu jest ręczny dopisek autorki pamiętnika 22 sier. 1885 skrót „A.S.” oznacza Antoni Skrzynecki (szwagier Jadwigi Gorczyckiej-Tyblewskiej), który był pisarzem i redaktorem różnych pism. W dalszym ciągu treść pamiętnika.

Umieściłam to ogłoszenie o swoim ślubie wraz z życzeniami szwagra mego Werytusa Skrzyneckiego. Ogłoszenie to umieścił w kilku pismach warszawskich i pamiętam, jak mąż mój, przeczytawszy, schował to ogłoszenie do biurka. Tyle rzeczy zginęło podczas wojny, a to znalazłam w szpargałach.

Ileż to osób już nie żyje, co było na moim ślubie. Najpierw umarł brat Franuś, mój chrzestny Ojciec, potem drugi brat Kostuś, wuj Feliks Doruchowski (z urzędu nasz opiekun), stryjenka Cyprianowa Gorczycka, nasza Matka, szwagier Rowiński (mąż stryjecznej siostry), Henclewski (szwagier mojego męża), pułkownik Lange, nasza kochana ciocia Punia i nasi sąsiedzi państwo Bednarkiewicze z synem. Ten ostatni zaczęła starać się o mnie, ponieważ myślał, że będę mieć posag, bo w tym czasie moja Matka brała duża pożyczkę Towarzystwa Kredytowego. Brat mój Kostuś wręcz mu powiedział, żeby się o mnie nie starał, bo jestem kim innym zajęta. Pomimo tego miał do mnie nieuzasadnioną pretensję, zwłaszcza, że nie szlo mu o mnie, a o posag, którego nie miałam. Nie żyje też jeszcze cioteczny brat mój Antoni Kokczyński. Ten ostatni był dla mnie w tym czasie, jak nie z urzędu w radzie familijnej, ale jak prawdziwy opiekun. Brat mój bardzo niegościnnie przyjmował mojego męża i chciał abym odmówiła. Antoś przeciwnie, jako starszy i doświadczony, ocenił lepiej mego Ignasia i był bardzo za tym małżeństwem[1].

Przeżyliśmy z sobą z górą lat 33. W Kaliszu, gdzie mąż mój był później radcą prawnym w rządzie guberialnym, a później emerytem, mieszkaliśmy stale do 1914 roku. W Kaliszu wychowaliśmy czworo dzieci: Ignacego, Zofię, Leona i Wandę. Życie nasze było ciężkie z ciągłą troską o jutro[2]. Wiem, że jedno z moich dzieci miało mi za złe, że lubiłam grać w karty. Otóż chciałabym aby wiedziano, że nie rujnowaliśmy tym dzieci. Mąż mój umyślnie zapisywał i okazało się, że roczna różnica wynosiła kilka lub kilkanaście rubli, a ta rozrywka była jedyną w naszym ciężkim życiu. To samo dziecko zarzucało mi lenistwo, a wiedziałam o tym od zacnej zakonnicy w Kaliszu. Być może, że nie byłam tak pracowita, jak inne matki. Będąc młodą, byłam też bardzo osłabiona do tego stopnia, że pękały mi naczynia krwionośne. Krew rozlewała się pod skórą, ale pomimo tego sama obszywałam dzieci. Wszystkie sama przygotowałam do szkół  i lat kilkanaście trzymałam uczni na stancji. Była mi zawsze pomocną nasza Paulinka, ale ona tez już była stara i każda koszulę i suknię miała szytą moją ręką. Jedno sobie tylko wyrzucam, że powinnam odprawić służącą, dom zamknąć, a wtedy miałabym na kształcenie Leonka, pracując fizycznie. Tymczasem, nie mogąc mu dawać i równocześnie Ignasiowi, napisałam do brata z prośbą, aby mu postarał się o posadę, lub dał mu u siebie na kolei. Leonek poszedł do wojska na Kaukazie, jako ochotnik 18-letni i w krótkim czasie stracił rękę w wojsku. Był to najstraszniejszy dzień w moim życiu. Tej strasznej chwili, kiedy przeczytałam, że odjęli mu rękę, nigdy nie zapomnę. Zawsze skłonna do płaczu, długo jednej łzy nie uroniłam, a później tyle wypłakałam nad nim, że ten syn mój biedny mógłby się w mych łzach wykąpać. Nie ma dnia, abym o nim z prawdziwą boleścią nie pomyślała, tak mi go bardzo żal i tak sobie wymawiam, ze nie umiałam go wychować i mieć wpływ na niego. Nie umiałam wzbudzić zaufania, aby się dzielił myślami ze mną. To było dobre dziecko, tylko okoliczności od lat najmłodszych składały się na jego nieszczęście. Czy ja go tez jeszcze zobaczę? Obecnie jest w Azji, nie wiem dobrze gdzie, bo wojna europejska oddzieliła nas dawno. Ostatni raz jeden ze znajomych widział go przed rokiem na Dalekim Wschodzie w Charbinie. Ożenił się 30 kwietnia 1912 r. z Marią Złotnicką i mają dwoje dzieci, Halusię urodzoną 30. I. 1913 r. i Stasia 1 listopada 1914 r. Synowa moja jest dobra osobą i przywiązana bardzo do Leonka.

Najstarszy syn mój Ignacy skończył szkołę górnicza w Permie i jest górnikiem w Zagłębiu, ożenił się podczas wojny 18 lipca 1917 r. z bliską memu sercu bratanką, córką mego rodzonego brata Teodora Eugenią Gorczycką. Dał mi Pan Bóg przybrane dzieci tak serdeczne, że nieraz mam wrażenie własnych. Ignaś pragnął na ślub swój naszego błogosławieństwa, ale komunikacja z nami była z powodu wojny przerwana, bo byliśmy wtedy w Rosji i nie wiedzieliśmy o jego ślubie. Zawsze mi się jednak zdaje, że ten mój syn powinien być bardzo szczęśliwy, bo tak mu zawsze ojciec do śmierci błogosławił za jego przywiązanie do rodziców i nigdy w życiu, nawet kiedy był dzieckiem, nie słyszałam przykrego słowa z ust jego. Co prawda nie mogę się skarżyć na żadne z moich dzieci, córki dały mi też tyle dowodów serca, jak mało matek doznało w życiu. Ignaś jest obecnie w wojsku. Zostawił żonę i synka małego ur. 14 września 1919 r. i poszedł bronić Ojczyzny. Poszedł jako ochotnik. Wstąpił w ślady swego Ojca i pradziada, który był w wojsku podczas rewolucji, a potem służył jeszcze pod ks. Józefem Poniatowskim i z jego własnoręcznym podpisem dostał zwolnienie, że służyć dalej nie może z powodu ran odniesionych podczas rewolucji.

Zosia wyszła zamąż dnia 1 sierpnia 1908 r. za Franciszka Kokczyńskiego, inżyniera chemika. Zosia była pierwszym dzieckiem, które wyszło z domu, aby stworzyć swój dom oddzielny. Zdawało mi się, że ja już tracę tę córkę, która z dziecinnych lat była mi nie tylko córką, ale i przyjaciółką.  Ostatnią noc przepłakałam całą. Mąż miał mi za złe tę moją rozpacz, że ona już wyjeżdża, bo przecież wydawałam ja bardzo dobrze, ale to rozstanie było mi tak przykre. Nie wiedziałam wtedy, że ja nie tracę, ale zyskuję drugie dziecko w jej mężu. Franuś Kokczyński jest najlepszym mężem i ojcem, a dla mnie i mego męża synem. Nigdy nie zapomnę, jaka opieka otaczał nas kilka lat podczas wojny. Jakim był anielskim zięciem dla mojego męża i dla mnie. Ten człowiek nie ma cienia egoizmu. Jego „ja” jest zawsze na ostatnim planie. Nieraz w życiu przychodziło mi na myśl, że jeśli są na świecie święci, to on jest jednym spomiędzy nich. Jakiż on ma spokój, jaka wyrozumiałość dla innych i co dobroci w sercu. Franusiowie mają dwoje dzieci: Juliusza urodzonego 5 maja 1909 r. i córeczkę Wandzię ur. 7 lutego 1917 r.

Najmłodsza moja córeczka Wandzia była ukochanym dzieckiem męża. Umiała zawsze wzbudzać dla siebie serca bliskich i obcych. Nie znałam kobiety drugiej, któraby była tyle razy otoczona prawdziwym sercem. Myślę, że najmniej ośmiu mężczyzn kochało się w niej. Ona nie wywoływała umyślnie ich uczuć Nieraz widziałam, że płakała nad odrzuconym kochankiem. Wyszła za mąż za Antoniego Trzebuchowskiego, który ją kocha bardzo i postępowaniem swoim zasłużył sobie na prawdziwe uczucie z jego strony.


[1]              Na ślubie babki Jadwigi miał miejsce bardzo ciekawy wypadek. Otóż tak wypadło, że na wesele miał być zaproszony wysoki rangą oficer rosyjski, który w swoim czasie tłumił powstanie 1863 r. i służył w pułku niżowskim, a więc w tym, z którym potykał się dziadek Franciszek Gorczycki. W rozmowie wyszło to na jaw i obaj przeciwnicy zawzięcie się sprzeczali. Po weselu spodziewano się, że Rosjanin wyciągnie jakieś konsekwencje wobec Franciszka Gorczyckiego, ale ten zachował się przyzwoicie i wszystko puścił w niepamięć. Nadmienić należy, że w późniejszym czasie w pułku niżowskim służył dziadek Kazimierz Tyblewski – przyp. E.T. 

[2]              Tego określenia nie trzeba chyba rozumieć tak, jakbyśmy dzisiaj oceniali „ciągłą troskę o jutro”. U Ignacostwa Tyblewskich nie przelewało się, ale nie było i biedy lub wyjątkowo trudnej sytuacji. 

Udostępnij na: