Archiwum miesiąca: marzec 2014

„Plotki rodzinne” cioci Steni cz. 5

Czas na dalszy ciąg pałeczki pokoleń, czyli rodzinnych plotek i anegdot spisanych przez Ciocię Stefanię z Ruszczykowskich Krosnowską. 2014-02-08 19.32.31

20140228_141452 20140228_141458

Bogusław Nieszkowski h. Kościesza

Jak wszyscy współcześni mu Nieszkowscy był oficerem napoleońskim. W bitwie berezyńskiej brał udział w stopniu pułkownika. Po klęsce spotkał konającego swego dziewiętnastoletniego syna Teodora, który w sekrecie przed Ojcem walczył, jako ochotnik.
Teodor Nieszkowski był bardzo udanym chłopcem, wszyscy sobie po nim bardzo dużo obiecywali. Zapłacił życiem wierząc, że gwiazda Napoleona wskrzesi Polskę.
Teodor Gorczycki otrzymał imię na cześć poległego Teodora Nieszkowskiego.

Paulina Berłowska

Nie była krewną, a jednak należała do rodziny. Szlachcianka zagrodowa , córka ogrodnika. 16-letnia dziewczynka weszła do domu Józefa Gorczyckiego, jako opiekunka dzieci. Wychowała dwa pokolenia. Drugie pokolenie nazywało ją „Ciocią Punią”. Ostatnie lata spędziła w Kaliszu w domu Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. W 1863 roku była zaręczona z powstańcem, który ulitował się nad młodym jeńcem i pozwolił mu uciec. Dowódca oddziału Mniewski kazał go za niesubordynację rozstrzelać. Ciocia Punia za mąż nie wyszła.

Udostępnij na:

Paszport Zofii ze Stalskich Piekarskiej

Oto kolejny paszport. tym razem Zofii ze Stalskich Piekarskiej, czyli rodzonej siostry mojej praprababci Julii, która po jej śmierci została zona jej męża Michała Franciszka Piekarskiego. A wszystko po to, by dzieci zmarłej w połogu siostry były kochane i dopilnowane. paszport zofii ze stalskich piekarskiej 01 paszport zofii ze stalskich piekarskiej 02 paszport zofii ze stalskich piekarskiej 03 paszport zofii ze stalskich piekarskiej 04 paszport zofii ze stalskich piekarskiej 05

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 3

tak zapamietalemCzas na dalszy ciąg wspomnień mojego taty…

WOJNA

1 września rano zbudziły nas dalekie detonacje i wycie syren na alarm. Ponieważ w sierpniu kilkakrotnie były tzw. próbnie alarmy, teraz nie zrobiło to na nas większego wrażenia. Wygramoliliśmy się z łóżek i na rozkaz mamy poszliśmy do łazienki. Siedzieliśmy w wannie, troskliwie szorowani przez mamę, gdy znów zawyły syreny na alarm i nastąpiły serie potężnych wybuchów. Dom zatrząsł się lekko w posadach. Zdenerwowana mama ostro wycierała mnie ręcznikiem, gdy wpadł dziadek. „Wojna! Niemcy bez wypowiedzenia przekroczyli granicę na całej długości! Zaatakowali Westerplatte! Bombardują Warszawę! Radio przed chwilą nadało orędzie prezydenta!”, wykrzyknął. W tym samym momencie babci Karolci zrobiło się słabo, a mnie chwyciły boleści. Babcia usiadła na sedesie, mnie zaś pozostał nocnik. Mama drżącą ręką, mrucząc pod nosem: „…dziesięć, dwanaście, czternaście”, odliczała na łyżkę cukru krople miętowe. W tym momencie prysła też radość z posiadania maski gazowej. Siedząc na nocniku koło naszego konia na biegunach, pod którego siodłem, pod tybinką, wisiała Antkowa szabla, głaskałem go po wyleniałej grzywie i trząsłem się ze strachu.

Po kilkunastu minutach, gdy minął nalot, zeszliśmy wszyscy piętro niżej, do dziadków. Mama usiłowała uzyskać połączenie telefoniczne z ojcem. Udało się. Mimo że na twierdzę spadły bomby, ojciec był zdrów i cały. Ze względu na konieczność szybkiego ukończenia robót rozpoczętych przez ojca w elektrowni w twierdzy miał on rozkaz pozostać w Modlinie.

Akurat gdy mama kończyła rozmowę, nadszedł pan Antek Galat. W tym momencie syreny znów zawyły na alarm. Nad miastem rozszalał się ogień zenitówek. Przez okno z gabinetu dziadka widać było, jak na bezchmurnym niebie raz po raz wykwitają obłoczki szarego dymu. Od strony mostu Poniatowskiego ukazywały się na niebie srebrne sylwetki samolotów, których ciężkie dudnienie słychać było bardzo wyraźnie wśród łoskotu zenitówek i huku eksplodujących bomb. Z głośnika radiowego raz po raz dochodził spokojny, opanowany głos spikera: „Uwaga! uwaga! nadchodzi…”, potem jakieś cyfry, znów „uwaga, uwaga… przeszedł”, znów liczby, „nadchodzi”. Detonacje eksplodujących bomb, warkot samolotów to zbliżały się, to oddalały. W pewnej chwili dom zaczął się kołysać od potężnych wybuchów. Za radą pana Antka zgromadziliśmy się w korytarzu leżącym na osi bloku, „ograniczonym dwoma ścianami nośnymi”, jak nam tłumaczył. Ja z babcią Karolcią znów dostaliśmy boleści i mama znów zaczęła nam odliczać krople. Babcia Zosia jakoś się trzymała. Detonacje i warkot stawały się coraz bliższe, zagłuszały nawet szczekanie zenitówek. Nagle stało się coś strasznego. Przejmujący do szpiku kości świst i potężny huk wstrząsnął powietrzem, za nim drugi huk i trzeci. Dom zakołysał się gwałtownie. Zdawało mi się, że ściana korytarza jakby się wygięła. Równocześnie za oknem dostrzegliśmy olbrzymi słup czarnego dymu. „Bomby!” „Gaz!” Trzęsąc się ze strachu, zaczęliśmy z Antkiem zakładać maski, w których jak na złość splątały się mocujące je gumy. Po chwili dziadek zaczął nas uspokajać: „To nie są bomby gazowe. Dym idzie do góry.” Przejęci do głębi, nie zorientowaliśmy się, w którym momencie odwołano alarm. Dziadek wyszedł na balkon. „O, jaki lej”, doszły mnie słowa dziadka. Co to za lej? Skąd tu lej, myślałem gorączkowo. Przecież przez lej betonowano w Nowym Dworze studnię ściekową, którą ojciec budował. Skąd tu się mógł wziąć  lej  do betonowania?

Czy dziadek po nalocie zbzikował? Wiedziony ciekawością, nie bez trwogi wyszedłem na balkon. „Dziadku, o jakim leju ty mówisz?”, zapytałem. „A zobacz, o tam! Po bombie! Widzisz? Jak bomba uderzy w ziemię, ryjąc głęboko, wybucha, wyrzuca ziemię i powstaje wtedy taki lej, o taki jak tam w parku widzisz.” Rzeczywiście w głębi parku widniał kilkumetrowej średnicy dół obwiedziony kolistym nasypem jak obwarzankiem.

Po godzinie mama pozwoliła nam wyjść do ogrodu. Okazało się, że koło nas padły trzy bomby. Jedna z nich uderzyła w fosę, jakieś trzydzieści metrów od bloku, na wprost mieszkania kapitana Dąbrowskiego. Eksplozja była tak silna, że całe mieszkanie kapitana na drugim piętrze zostało zalane wodą z fosy. Druga i trzecia bomba upadły w parku. Poszliśmy tam z Antkiem. Właśnie robotnicy miejscy zasypywali leje, wokół których walały się odłamki bomb.

Gdy wróciliśmy do dziadka na górę, akurat radio podawało komunikat: „Westerplatte się broni.” Wyszedłem na balkon. Z daleka słychać było warkot samolotu. Syreny nie wyły, alarmu nie ogłoszono, więc pozostałem na balkonie. Po chwili nad domem ukazał się na niskim pułapie dwumiejscowy górnopłat z odkrytymi kabinami, pomalowany na zielono. Na skrzydłach i ogonie lśniły biało-czerwone szachownice. Leciał tak nisko, że twarze obydwu pilotów były doskonale widoczne. Pilot na tylnym siedzeniu miał przed sobą karabin maszynowy z grubą lufą. „To pezetelka”, stwierdził fachowo Antek. Pomachaliśmy pilotom rękami. Lotnik przy karabinie odki-wał nam dłonią, odrywając ją na chwilę od rękojeści karabinu. Niebawem jednak znów zawyły syreny i tak już było codziennie.

c.d.n.

 

Udostępnij na:

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 5

Czas na kolejną część pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Pamiętnik pisany w latach 20-tych został przepisany w latach 70-tych na maszynie przez Eugeniusza Tyblewskiego, a następnie Stefanię z Ruszczykowskich Krosnowską.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska

konstancja z koscieszka nieszkowskich gorczycka

Konstancja z Nieszkowskich h. Kościesza Gorczycka h. Jastrzębiec

Matka moja z Nieszkowskich Konstancja Gorczycka była bardzo starannie wychowana. Kończyła pierwszorzędną pensję, mówiła płynnie do śmierci językami: francuskim, niemieckim i po części, choć gorzej, rosyjskim. Miała 18 lat, jak wyszła za mąż za mojego Ojca. Miała 15 dzieci, z których dziesięcioro się wychowało:

Franciszek ożeniony z Kazimierą Brzezińską,
Bronisław ożeniony z Kazimierą Ostroróg-Sadowską,
Stanisława za dr Bronisławem Ruszczykowskim,
Teodor Ożeniony z Dorotą Rychterówną,
Maria z Ignacym Skawińskim, a następnie za Antonim Skrzyneckim,
Salomea – zakonnica (Maria Salomea),
Cyprian ożeniony z Cecylią Zaleską,[1]
Konstanty umarł Kawalerem,
Dziewiątym dzieckiem byłam ja,
Józef ożeniony z Adaminą Fidlerówną.

Powiedziane jest: „błogosławiona niewiasta, która rodzi w Panu” prawda, bo rodzić, zwłaszcza tyle razy, równa się męczeństwu. Ostatnie dzieci Matka moja miała bliźnięta, jedno żyło tydzień, drugie dwa tygodnie.

Dzieci starsze wychowywały się pod dozorem rezydentki, starej panny, Marii Szypowskiej, młodsze pod opieką starszych sióstr i domowników. Umiała matka moja przywiązać do siebie służbę, miała kilkanaście lat poczciwą bardzo gospodynię i zacności pannę służącą Paulinę Berłowską, był to anioł na ziemi. Przebyła u Matki mojej blisko 40 lat, a u mnie 26 lat. W czasie bombardowania Kalisza w 1914r., 8 sierpnia zostawiłam ją w szpitalu w Kaliszu, nie mogła z nami pieszo staruszka uciekać, a uciekać musieliśmy, bo Niemcy wyciągali z domów mężczyzn, aby co dziesiątego rozstrzelać. Kalisz już wtedy był tak pusty, że tylko 700 mężczyzn wzięli i gnali ich tak, że ks. Gwardian Wiktor Sakowicz nogę złamał, a z mężem byłoby tak samo, bo już miał ok. 70 lat. Zapędzili Niemcy naszych Polaków w ten sposób na pole i po całodziennym znęcaniu się puścili mówiąc, że przyszło od cesarza ułaskawienie. My jednak byliśmy daleko już, pojechaliśmy do Rosji, a moja biedna Paulinka zmarła w przytułku dla starców, gdzie ją przenieśli ze szpitala (po dwóch latach bytności w szpitalu), umarła 10 kwietnia 1917 r. pochował ją ksiądz Aleksander Kokczyński na Tyńcu. Zostawiając ją pod opieką znajomych doktorów w szpitalu, myślałam, że zostawiam ją na jakieś 3 lub 4 miesiące, wszyscy naówczas myśleli, że wojna dłużej nie potrwa, gdy tymczasem zostawiłam ją na zawsze. Blisko trzy lata była na opiece obcych, w tęsknocie za nami umarła samotna dla przykładu dla mnie, żeby nigdy naprzód stanowczo nie twierdzić, bo niczego na świecie w naszej przyszłości pewni nie jesteśmy. Biedna staruszka mówiła nieraz, że boi się, iż tu do śmierci u mnie nie będzie, przeczuwała widać. Wtedy powtarzałam jej: „choćbym wdową została, to jeszcze z nią się utrzymam z emerytury po mężu i do śmierci będziemy razem”. Stało się inaczej, „człowiek proponuje, Pan Bóg dysponuje”. Wspomnienie rozłączenia się z Pauliną Berkowską to jedno z najboleśniejszych wspomnień. W moim życiu przeżyłam tyle chwil strasznych, że serce powinno zamartwieć, a jednak, kiedy przed paru dniami w Kaliszu (14 maja 1920 r.) zaszłam do szpitala i zobaczyłam to miejsce, gdzie tę anielską istotę widziałam po raz ostatni, nie mogłam się wstrzymać od płaczu, wyszłam czym prędzej, bo zdawało mi się, że mi serce z bólu pęknie.

Nas dzieci Paulinka, a jak moje dzieci jej mówiły „Ciocia Punia”, nauczyła pacierza po katolicku, była dobrym duchem domu mojej Matki i mojego. Była inteligentna i dobra. W końcu wszyscy traktowali ją jak najbliższą krewną. Jak ja się urodziłam, to już kilkanaście lat była u moich rodziców. To była bez wad istota, za mąż nie wyszła, miała narzeczonego z naszej sfery, który zginął w powstaniu[2], potem nie wyszła za mąż, bo wychowywana była w domu posła Kaczkowskiego, potem obracała się u nas między inteligencją, więc do niższej sfery nie umiała się już zastosować. Z jej opowiadań wiem, że była córką ogrodnika, który służył u Kaczkowskich, a jak umarł to sierotę wzięli do dworu i bawiła się z dziećmi pańskimi. Zdaje mi się, że później była w domu Dobrzelewskich. Paulina Berłowska trzymała do chrztu mego brata Konstantego, gdyż Ojciec mój nie miał cienia dumy i nie lubił szukać dzieciom chrzestnych rodziców z jakąś myślą na przyszłość. Mnie np. trzymał starszy brat z najstarszą siostrą. Dom naszych rodziców był jednym z tych domów coraz rzadziej dziś spotykanych, gdzie każden był przyjmowany czy krewny, czy obcy ze staropolską gościnnością i sercem prawdziwym. 


[1] Żona Cypriana Gorczyckiego miała na imię Jadwiga Celestyna. Nazywano ją Cesia. (przyp. S.K.)

[2] Chodzi o powstanie styczniowe (przyp. M.K.P.)

 

Udostępnij na:

„Plotki rodzinne” cioci Steni cz. 4

Kolejna część plotek rodzinnych cioci Steni z Ruszczykowskich Krosnowskiej spisanych w latach 70-tych XX wieku w czerwonym notesie-kalendarzu.

2014-02-08 19.32.31

20140228_141418 20140228_141430 20140228_141440 20140228_141445

Konrad Doruchowski

W powstaniu styczniowym został ranny w rękę – trzeba było amputować dłoń. Operacja odbywała się w leśniczówce – nie było żadnych środków znieczulających nie mówiąc o narkozie. W czasie amputacji zdrową ręką nabierał landrynki i jadł je – nikt nie usłyszał nawet jęku.

Miałam jego fotografię: przystojny mężczyzna w sile wieku o pięknej postawie – jedna ręka była w kieszeni…. Ta bez dłoni.

 Franciszek Gorczycki h. Jastrzębiec 

franciszek Gorczycki

Franciszek Gorczycki
fot. z okresu Powstania Styczniowego

franciszek gorczycki powstaniec 1863 brat stansislawy anny sabiny syn jozefa faustyna

Franciszek Gorczycki

To, co ja wiem z tradycji rodzinnej różni się od jego własnych wspomnień wydanych w książce: „Spiskowcy i partyzanci 1863r.”[1] Wiem, że nie lubił mówić o Powstaniu – może dlatego, że Powstanie upadło – tak twierdził Wuj Skawiński. A może dlatego, że się po prostu bał – nie doczekał przecież Niepodległości – taka była supozycja mojej matki. W każdym razie widziałam notatkę robioną jego ręką: „20 stycznia 1863 roku wyszedłem ze szkół do Powstania.”. Toby znaczyło, że był w tajnej organizacji, skoro wyszedł do Powstania na 2 dni przed jego wybuchem. Brał udział w bitwie pod Miechowem – był jednym z pięciu, którzy z niej wyszli cało – ci, którzy mieli najlepsze konie. Kiedy zsiadał z konia stwierdził, ze obie poły kożuszka były poprzestrzeliwane na wylot – sam był nietknięty. Jakiś czas walczył pod wodzą Francesco Nullo. Bił się do końca Powstania. Po jego upadku i powrocie do domu – szkół nie kończył – usamodzielnił się. Pierwszą jego pracą było rządcostwo w majątku. Zakochał się w swej stryjecznej siostrze Natalii Gorczyckiej (późniejszej Janowej de Tilly). Oświadczył się o jej rękę, ale odmowa rodzonego stryja brzmiała: „Mój drogi, jeżeli najstarszą córkę wydam za rządcę, to młodsza chyba za ekonomów.” Franciszek Gorczycki ożenił się później z Kazimierą Brzezińską. Był właścicielem majątku Tomiszowice, potem Lgotka.


[1] Spiskowcy i partyzanci 1863 roku: Adolf Pieńkowski, Józef Zajac̨zkowski, Jan Łukasz Borkowski, Franciszek Łuczyński, Jan Słowacki, Henryk Wiercieński, Franciszek Ṡliwicki, Stanisław Rybicki, August Helle, Bolesław Rogowicz, Telesfor Tabaczyński, Stanisław Cholewiński, Franciszek Gorczycki…
Redaktorzy: Stefan Kieniewicz, Anna Borkiewicz-Celińska
Wydawca: Państwowe Wydawn. Naukowe, 1967

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 2

Ciąg dalszy wspomnień mojego ojca.

tak zapamietalem

Wojsko! Wojsko jak zawsze stanowiło przedmiot naszej dumy. Zawsze w dniu 3 maja czy 11 listopada chodziliśmy z rodzicami na rewię na plac Saski oglądać pięknie prezentujące się szwadrony szwoleżerów. Nasz dom był w większości zamieszkały przez wojskowych. Podczas świąt narodowych nasi umundurowani sąsiedzi zwykle przypinali do pasów szable, a do butów ostrogi, które dźwięcznie brzęczały, gdy któryś z nich szedł trotuarem. Większość naszych dziecinnych zabaw w owym czasie stanowiły zabawy „w wojsko”. Brat dostał nawet od rodziców prawdziwą szablę, taką samą jakie nosili nasi sąsiedzi, tylko małych rozmiarów. Na głowni miała wytrawionego orła i napis: „Honor i Ojczyzna”, a po drugiej stronie: „Antosiowi Rodzice.”

Zimą bawiliśmy się zwykle ołowianymi żołnierzykami. Mieliśmy obydwaj potężne armie kilkuset żołnierzy w kilkunastu pułkach. Byli to szwoleżerowie z czasów napoleońskich, czwartacy w wysokich czakach, Prusacy w pikelhaubach, szkocka piechota w kraciastych spódniczkach, różne wojska kolonialne, orkiestry wojskowe, kosynierzy z Bartoszem Głowackim i Kościuszką, piechota w hełmach w natarciu na bagnety, saperzy z pontonami, ułani, a także bolszewicy w wysokich, spiczastych, uszatych czapkach z czerwonymi gwiazdami. Nikt z nas wówczas nie przypuszczał, że za kilka lat właśnie od „tych bolszewików” przyjdzie do nas wolność.

Wierzyliśmy w potęgę naszej armii. Gdy w roku 1938 ustanowiono Fundusz Obrony Narodowej, obydwaj z bratem zdecydowaliśmy przeznaczyć na ten cel nasze dziecinne oszczędności ze skarbonek. Uroczyście wyruszyliśmy z rodzicami do Ministerstwa Spraw Wojskowych, na ulicę 6 Sierpnia. Minęliśmy bramę strzeżoną przez dwa kamienne lwy i znaleźliśmy się niebawem w okazałym gmachu. Na końcu długiego korytarza wyłożonego czerwonym chodnikiem siedział przy biurku oficer żandarmerii w rogatywce z żółtym otokiem, z paskiem pod brodą, z żółtymi akselbantami na lewym ramieniu, z szablą przy boku. Obok siedział równie służbowo umundurowany podoficer.

Dyżurny podoficer przeliczył nasze oszczędności i wypisał pokwitowanie. Oficer uścisnął nam dłonie i pięknie zasalutował przykładając dwa palce do okutego daszka, stuknął przy tym obcasami aż zadźwięczały ostrogi. Wyszliśmy pełni dumy i wiary w niezwyciężoność naszej armii.

W Nowym Dworze wojska było pełno. Codziennie oglądaliśmy rano i w południe kompanie saperów i baloniarzy w stalowych lotniczych mundurach, którzy maszerowali na ćwiczenia. Dwukrotnie tego lata widziałem, jak saperzy niemal błyskawicznie budowali most pontonowy przez Narew koło Okunina. Z pólka wyjechało nad brzeg Narwi kilkanaście ciężarówek z pontonami. Samochody stanęły tyłem do brzegu. Żołnierze momentalnie zrzucili pontony i spuszczali na wodę, łącząc je już na brzegu drewnianymi szerokimi kładkami. Ostatni ponton odepchnęli w górę biegu rzeki i most porwany prądem połączył oba brzegi.

Wielokrotnie też jeździłem z ojcem do twierdzy. Bardzo mnie zawsze ciekawiło sprawdzanie przepustki przez wartownika, który na karabinie miał nasadzony bagnet, a pas obciążony ładownicami. Oddając przepustkę, stawał na baczność i salutował.

Wielką frajdę zrobił nam kiedyś ojciec, oprowadzając nas po kazamatach twierdzy. Właśnie podczas dokonywanych przez niego prac budowlanych odkryto nieznaną dotychczas, zamurowaną kazamatę, w której u sklepienia wisiało mnóstwo zeschniętych nietoperzy. Ojciec pozwolił nawet Antkowi wziąć jednego na lekcję przyrody. Obdarował nas również kilkoma armatnimi pociskami kartaczowymi z wojen napoleońskich, znalezionymi kiedyś podczas robienia wykopów pod wodociągi na ulicy Generała Zajączka w twierdzy.

Lato 1939 roku było bardzo gorące i burzliwe. W rzeczywistości i w przenośni. W rzeczywistości — bo pamiętam dwie olbrzymie burze. Jedna z nich szczególnie utkwiła mi w pamięci. Któregoś dnia będąc na budowie u ojca, dostrzegliśmy zbierające się na niebie potężne czarne chmury. Postanowiliśmy wrócić do domu. Szliśmy dość śpiesznie. Na rogu uliczki prowadzącej na plac Solny, pod płotem na brzegu rynsztoka, gramoliły się dwa maleńkie kociaki, ledwo przejrzałe na ślepka. Chcieliśmy je zabrać, ale mama nam powiedziała, że nie możemy ich odbierać matce, są za małe, a ponadto musimy się śpieszyć, bo burza nadciąga. Na niebie widać już było błyskawice i dały się słyszeć pierwsze grzmoty. Gdy byliśmy na placu Solnym, lunął deszcz. Ruszyliśmy biegiem z powrotem do baraku, w którym się mieściło biuro ojca. Ledwie zdążyliśmy się schronić, gdy w dach załomotało. Spadł grad, którego grudki miały wielkość gołębiego jajka. Wicher był taki, że zdawało nam się, iż zmiecie nasz barak. Gdy wyszliśmy po burzy, grudki lodu można było zbierać garściami, a ulicami, nie tylko rynsztokami, płynął wartki potok deszczówki. Kotków na brzegu rynsztoka pod płotem już nie było, a gdy godzinę później ze znajomym ojca wyjechaliśmy motorem z przyczepą w kierunku Dębinki, po obu stronach szosy leżały poprzewracane przez wichurę olbrzymie kilkusetletnie drzewa. Nasz znajomy dorożkarz, pan Jurkowski, nim zdążył się schronić przed burzą, od grudki gradu zarobił olbrzymiego guza mimo ceratowej dorożkarskiej czapki.

Ta burza, los kotków były jakby zapowiedzią innej burzy, która nadciągała.

Coraz częściej mówiono o Hitlerze, Chamberlainie, o korytarzu. Często padały słowa: ultimatum, wojna.

Wielu ludzi powoływano pod broń. Nasz przyjaciel, pan Antoni Kamiński, już w czerwcu został powołany do wojska. Pisał z Popław koło Pułtuska, że służą z nim „stare wąsate chłopy, co mają po czterdzieści lat i więcej. Jeden stary szeregowy służy nawet z własnym synem, który jest kapralem. Uzbrojeni są w bojową ostrą amunicję i hełmy.” 25 sierpnia pisał już z Zakroczymia: „Na razie nie wiem, dokąd idziemy. Wyruszyliśmy o pierwszej w nocy. Nie wiem, co będzie. Żegnam z żalem…”

Pan Witold Sipayłło, również bliski współpracownik ojca, też już od miesiąca był w wojsku, tak że w mundurze oficera artylerii przyjechał na ojca imieniny. Zajęci wówczas z bratem swoimi sprawami, nie przywiązywaliśmy wagi do jego często wypowiadanych prognoz wojennych. Spotkaliśmy również w Nowym Dworze syna jednego z dobrych przyjaciół dziadków, pana Tadeusza Dobraszczyca, który niedawno ukończył szkołę podchorążych saperów. Z wielką dumą przymierzaliśmy z bratem jego bojową maskę gazową. Matka pana Tadeusza, Leokadia Dobraszczycowa, z domu Żebracka, odznaczona Krzyżem Niepodległości z Mieczami, podczas pierwszej wojny światowej złożyła swój haracz w więzieniach zaborcy w walce o Polskę.

Wówczas, w sierpniu 1939 roku, na wezwanie burmistrza Nowego Dworu, pana Przedwieckiego, wszyscy mieszkańcy miasta wzięli udział w kopaniu rowów przeciwlotniczych i przeciwczołgowych. Myśmy też z bratem kopali zawzięcie. Pamiętam, jak koło nas z perlistym potem na czole kopał stary Hanzyn. Całe przedpole nad Narwią od strony Okunina pokryły głębokie rowy.

27 sierpnia, w niedzielę, mieliśmy wrócić do Warszawy. Rano poszliśmy z mamą i jednym z przyjaciół ojca w kierunku stacji. Gdy zbliżaliśmy się do torowiska, z daleka dochodził stukot kół pociągu, przez który przebijały się słowa żołnierskiej piosenki: „…nie noszą lampasów, lecz szary ich strój, nie noszą ni srebra, ni złota…”

Torami w obydwu kierunkach mijały się transporty wojskowe. W otwartych wagonach towarowych stali żołnierze w pełnym rynsztunku i śpiewali. Pokiwaliśmy im rękami. Machali nam w odzew serdecznie. Gdy w pewnym momencie jeden z pociągów przystanął, mama podbiegła do wagonu i wręczyła żołnierzowi bukiet zerwanych przed chwilą polnych kwiatów.

Wieczorem spakowaliśmy walizki i nasz przyjaciel, pan Jurkowski, odwiózł nas na stację do Modlina. Ojciec nazajutrz miał się przenieść do twierdzy.

Na stacji w Modlinie pełno było wojska. Na bocznym torze przykuł moją uwagę pociąg pancerny pomalowany w zielone łaty, z reflektorami przeciwlotniczymi na dachach wagonów. W tłumie padały wyraźnie słowa: „nie damy się”, „wojna”, „mobilizacja”. Wśród czekających na pociąg było wielu młodych ludzi z drewnianymi walizeczkami zamykanymi na kłódki. To rezerwiści wezwani do macierzystych jednostek. Jeszcze na stacji naciągnęliśmy z bratem mamę, żeby nam kupiła fotografie polskich okrętów wojennych: „Wichra”, „Błyskawicy”, „Groma”, „Burzy”, „Gryfa”, „Orła” i „Sępa”.

Uścisnąwszy ojca, wsiedliśmy do pociągu. Gdy wjeżdżaliśmy w tunel mostu, popatrzyłem jeszcze na twierdzę. W dalekim planie rysował się głęboki korytarz z czerwonej cegły z białym obramieniem. To brama Ostrołęcka twierdzy, w którą właśnie wjeżdżały zaprzęgi artyleryjskie.

Na moście przez Narew po obu stronach stali policjanci w swoich zwykłych czapkach, ale w wojskowych mundurach, z karabinami na plecach. Takich samych policjantów zobaczyliśmy na moście kolejowym przez Wisłę w Warszawie. Coś wisiało w powietrzu.

W Warszawie panował duży ruch. Widać było wielu ludzi w mundurach. Na Sadybie kilku naszych sąsiadów-oficerów już nie zastaliśmy, wyruszyli do swoich jednostek. Ci, którzy pozostali, nosili mundury polowe, a przy pasach pistolety zamiast szabel.

Okna zaczęto wszędzie zaciemniać. Dziadek, zgodnie z instrukcją Obrony Przeciwlotniczej, pozaklejał paskami papieru wszystkie szyby, a okna i drzwi gabinetu uszczelnił dodatkowo na wypadek ataku gazowego. Gdy jeszcze byliśmy w Nowym Dworze, ojciec zakupił w aptece tampony przeciwgazowe. Teraz natomiast dziadek zaopatrzył nas w maski. Były to szare wojłokowe pikowane „łódki”, uszczelnione gąbką od wewnątrz. Do „łódki” przymocowane były celuloidowe okulary z gumowymi uszczelkami nie dopuszczającymi gazu do oczu. „Łódka” stanowiła pochłaniacz osłaniający nos i usta. Posiadanie masek gazowych „zmilitaryzowało” nas. Obydwaj z Antkiem byliśmy bardzo dumni, czuliśmy się niemal jak żołnierze. Mimo perswazji mamy nie chcieliśmy się z maskami rozstawać — nosiliśmy je w torbach przy boku, spaliśmy z nimi. Moja maska leżała pod kołdrą obok misia.

30 sierpnia w związku z ogłoszoną mobilizacją goniec przyniósł dla ojca wezwanie z Powiatowej Komendy Uzupełnień do stawienia się w dniu 31 sierpnia. Mama usiłowała powiadomić o tym ojca przez telefon. Daremnie. Nie mogła uzyskać połączenia z twierdzą. Telefon był stale zajęty przez wojsko. Tego samego dnia wieczorem, o godzinie dziesiątej, wysłała więc do ojca depeszę następującej treści: „Obecność w Warszawie jutro czwartek rano konieczna wraz z książeczką wojskową ze względu na mobilizację.”

Dzień 31 sierpnia upłynął w napięciu. Wałęsaliśmy się z Antkiem bez celu po ogrodzie. Rower Antka pozostał w Nowym Dworze, byliśmy więc „spieszeni”. Wpadaliśmy też co chwila do dziadka dowiedzieć się, co słychać. Czy już wojna? Od ojca nie było wiadomości.

Udostępnij na: