Ciąg dalszy wspomnień mojego ojca.
Wojsko! Wojsko jak zawsze stanowiło przedmiot naszej dumy. Zawsze w dniu 3 maja czy 11 listopada chodziliśmy z rodzicami na rewię na plac Saski oglądać pięknie prezentujące się szwadrony szwoleżerów. Nasz dom był w większości zamieszkały przez wojskowych. Podczas świąt narodowych nasi umundurowani sąsiedzi zwykle przypinali do pasów szable, a do butów ostrogi, które dźwięcznie brzęczały, gdy któryś z nich szedł trotuarem. Większość naszych dziecinnych zabaw w owym czasie stanowiły zabawy „w wojsko”. Brat dostał nawet od rodziców prawdziwą szablę, taką samą jakie nosili nasi sąsiedzi, tylko małych rozmiarów. Na głowni miała wytrawionego orła i napis: „Honor i Ojczyzna”, a po drugiej stronie: „Antosiowi Rodzice.”
Zimą bawiliśmy się zwykle ołowianymi żołnierzykami. Mieliśmy obydwaj potężne armie kilkuset żołnierzy w kilkunastu pułkach. Byli to szwoleżerowie z czasów napoleońskich, czwartacy w wysokich czakach, Prusacy w pikelhaubach, szkocka piechota w kraciastych spódniczkach, różne wojska kolonialne, orkiestry wojskowe, kosynierzy z Bartoszem Głowackim i Kościuszką, piechota w hełmach w natarciu na bagnety, saperzy z pontonami, ułani, a także bolszewicy w wysokich, spiczastych, uszatych czapkach z czerwonymi gwiazdami. Nikt z nas wówczas nie przypuszczał, że za kilka lat właśnie od „tych bolszewików” przyjdzie do nas wolność.
Wierzyliśmy w potęgę naszej armii. Gdy w roku 1938 ustanowiono Fundusz Obrony Narodowej, obydwaj z bratem zdecydowaliśmy przeznaczyć na ten cel nasze dziecinne oszczędności ze skarbonek. Uroczyście wyruszyliśmy z rodzicami do Ministerstwa Spraw Wojskowych, na ulicę 6 Sierpnia. Minęliśmy bramę strzeżoną przez dwa kamienne lwy i znaleźliśmy się niebawem w okazałym gmachu. Na końcu długiego korytarza wyłożonego czerwonym chodnikiem siedział przy biurku oficer żandarmerii w rogatywce z żółtym otokiem, z paskiem pod brodą, z żółtymi akselbantami na lewym ramieniu, z szablą przy boku. Obok siedział równie służbowo umundurowany podoficer.
Dyżurny podoficer przeliczył nasze oszczędności i wypisał pokwitowanie. Oficer uścisnął nam dłonie i pięknie zasalutował przykładając dwa palce do okutego daszka, stuknął przy tym obcasami aż zadźwięczały ostrogi. Wyszliśmy pełni dumy i wiary w niezwyciężoność naszej armii.
W Nowym Dworze wojska było pełno. Codziennie oglądaliśmy rano i w południe kompanie saperów i baloniarzy w stalowych lotniczych mundurach, którzy maszerowali na ćwiczenia. Dwukrotnie tego lata widziałem, jak saperzy niemal błyskawicznie budowali most pontonowy przez Narew koło Okunina. Z pólka wyjechało nad brzeg Narwi kilkanaście ciężarówek z pontonami. Samochody stanęły tyłem do brzegu. Żołnierze momentalnie zrzucili pontony i spuszczali na wodę, łącząc je już na brzegu drewnianymi szerokimi kładkami. Ostatni ponton odepchnęli w górę biegu rzeki i most porwany prądem połączył oba brzegi.
Wielokrotnie też jeździłem z ojcem do twierdzy. Bardzo mnie zawsze ciekawiło sprawdzanie przepustki przez wartownika, który na karabinie miał nasadzony bagnet, a pas obciążony ładownicami. Oddając przepustkę, stawał na baczność i salutował.
Wielką frajdę zrobił nam kiedyś ojciec, oprowadzając nas po kazamatach twierdzy. Właśnie podczas dokonywanych przez niego prac budowlanych odkryto nieznaną dotychczas, zamurowaną kazamatę, w której u sklepienia wisiało mnóstwo zeschniętych nietoperzy. Ojciec pozwolił nawet Antkowi wziąć jednego na lekcję przyrody. Obdarował nas również kilkoma armatnimi pociskami kartaczowymi z wojen napoleońskich, znalezionymi kiedyś podczas robienia wykopów pod wodociągi na ulicy Generała Zajączka w twierdzy.
Lato 1939 roku było bardzo gorące i burzliwe. W rzeczywistości i w przenośni. W rzeczywistości — bo pamiętam dwie olbrzymie burze. Jedna z nich szczególnie utkwiła mi w pamięci. Któregoś dnia będąc na budowie u ojca, dostrzegliśmy zbierające się na niebie potężne czarne chmury. Postanowiliśmy wrócić do domu. Szliśmy dość śpiesznie. Na rogu uliczki prowadzącej na plac Solny, pod płotem na brzegu rynsztoka, gramoliły się dwa maleńkie kociaki, ledwo przejrzałe na ślepka. Chcieliśmy je zabrać, ale mama nam powiedziała, że nie możemy ich odbierać matce, są za małe, a ponadto musimy się śpieszyć, bo burza nadciąga. Na niebie widać już było błyskawice i dały się słyszeć pierwsze grzmoty. Gdy byliśmy na placu Solnym, lunął deszcz. Ruszyliśmy biegiem z powrotem do baraku, w którym się mieściło biuro ojca. Ledwie zdążyliśmy się schronić, gdy w dach załomotało. Spadł grad, którego grudki miały wielkość gołębiego jajka. Wicher był taki, że zdawało nam się, iż zmiecie nasz barak. Gdy wyszliśmy po burzy, grudki lodu można było zbierać garściami, a ulicami, nie tylko rynsztokami, płynął wartki potok deszczówki. Kotków na brzegu rynsztoka pod płotem już nie było, a gdy godzinę później ze znajomym ojca wyjechaliśmy motorem z przyczepą w kierunku Dębinki, po obu stronach szosy leżały poprzewracane przez wichurę olbrzymie kilkusetletnie drzewa. Nasz znajomy dorożkarz, pan Jurkowski, nim zdążył się schronić przed burzą, od grudki gradu zarobił olbrzymiego guza mimo ceratowej dorożkarskiej czapki.
Ta burza, los kotków były jakby zapowiedzią innej burzy, która nadciągała.
Coraz częściej mówiono o Hitlerze, Chamberlainie, o korytarzu. Często padały słowa: ultimatum, wojna.
Wielu ludzi powoływano pod broń. Nasz przyjaciel, pan Antoni Kamiński, już w czerwcu został powołany do wojska. Pisał z Popław koło Pułtuska, że służą z nim „stare wąsate chłopy, co mają po czterdzieści lat i więcej. Jeden stary szeregowy służy nawet z własnym synem, który jest kapralem. Uzbrojeni są w bojową ostrą amunicję i hełmy.” 25 sierpnia pisał już z Zakroczymia: „Na razie nie wiem, dokąd idziemy. Wyruszyliśmy o pierwszej w nocy. Nie wiem, co będzie. Żegnam z żalem…”
Pan Witold Sipayłło, również bliski współpracownik ojca, też już od miesiąca był w wojsku, tak że w mundurze oficera artylerii przyjechał na ojca imieniny. Zajęci wówczas z bratem swoimi sprawami, nie przywiązywaliśmy wagi do jego często wypowiadanych prognoz wojennych. Spotkaliśmy również w Nowym Dworze syna jednego z dobrych przyjaciół dziadków, pana Tadeusza Dobraszczyca, który niedawno ukończył szkołę podchorążych saperów. Z wielką dumą przymierzaliśmy z bratem jego bojową maskę gazową. Matka pana Tadeusza, Leokadia Dobraszczycowa, z domu Żebracka, odznaczona Krzyżem Niepodległości z Mieczami, podczas pierwszej wojny światowej złożyła swój haracz w więzieniach zaborcy w walce o Polskę.
Wówczas, w sierpniu 1939 roku, na wezwanie burmistrza Nowego Dworu, pana Przedwieckiego, wszyscy mieszkańcy miasta wzięli udział w kopaniu rowów przeciwlotniczych i przeciwczołgowych. Myśmy też z bratem kopali zawzięcie. Pamiętam, jak koło nas z perlistym potem na czole kopał stary Hanzyn. Całe przedpole nad Narwią od strony Okunina pokryły głębokie rowy.
27 sierpnia, w niedzielę, mieliśmy wrócić do Warszawy. Rano poszliśmy z mamą i jednym z przyjaciół ojca w kierunku stacji. Gdy zbliżaliśmy się do torowiska, z daleka dochodził stukot kół pociągu, przez który przebijały się słowa żołnierskiej piosenki: „…nie noszą lampasów, lecz szary ich strój, nie noszą ni srebra, ni złota…”
Torami w obydwu kierunkach mijały się transporty wojskowe. W otwartych wagonach towarowych stali żołnierze w pełnym rynsztunku i śpiewali. Pokiwaliśmy im rękami. Machali nam w odzew serdecznie. Gdy w pewnym momencie jeden z pociągów przystanął, mama podbiegła do wagonu i wręczyła żołnierzowi bukiet zerwanych przed chwilą polnych kwiatów.
Wieczorem spakowaliśmy walizki i nasz przyjaciel, pan Jurkowski, odwiózł nas na stację do Modlina. Ojciec nazajutrz miał się przenieść do twierdzy.
Na stacji w Modlinie pełno było wojska. Na bocznym torze przykuł moją uwagę pociąg pancerny pomalowany w zielone łaty, z reflektorami przeciwlotniczymi na dachach wagonów. W tłumie padały wyraźnie słowa: „nie damy się”, „wojna”, „mobilizacja”. Wśród czekających na pociąg było wielu młodych ludzi z drewnianymi walizeczkami zamykanymi na kłódki. To rezerwiści wezwani do macierzystych jednostek. Jeszcze na stacji naciągnęliśmy z bratem mamę, żeby nam kupiła fotografie polskich okrętów wojennych: „Wichra”, „Błyskawicy”, „Groma”, „Burzy”, „Gryfa”, „Orła” i „Sępa”.
Uścisnąwszy ojca, wsiedliśmy do pociągu. Gdy wjeżdżaliśmy w tunel mostu, popatrzyłem jeszcze na twierdzę. W dalekim planie rysował się głęboki korytarz z czerwonej cegły z białym obramieniem. To brama Ostrołęcka twierdzy, w którą właśnie wjeżdżały zaprzęgi artyleryjskie.
Na moście przez Narew po obu stronach stali policjanci w swoich zwykłych czapkach, ale w wojskowych mundurach, z karabinami na plecach. Takich samych policjantów zobaczyliśmy na moście kolejowym przez Wisłę w Warszawie. Coś wisiało w powietrzu.
W Warszawie panował duży ruch. Widać było wielu ludzi w mundurach. Na Sadybie kilku naszych sąsiadów-oficerów już nie zastaliśmy, wyruszyli do swoich jednostek. Ci, którzy pozostali, nosili mundury polowe, a przy pasach pistolety zamiast szabel.
Okna zaczęto wszędzie zaciemniać. Dziadek, zgodnie z instrukcją Obrony Przeciwlotniczej, pozaklejał paskami papieru wszystkie szyby, a okna i drzwi gabinetu uszczelnił dodatkowo na wypadek ataku gazowego. Gdy jeszcze byliśmy w Nowym Dworze, ojciec zakupił w aptece tampony przeciwgazowe. Teraz natomiast dziadek zaopatrzył nas w maski. Były to szare wojłokowe pikowane „łódki”, uszczelnione gąbką od wewnątrz. Do „łódki” przymocowane były celuloidowe okulary z gumowymi uszczelkami nie dopuszczającymi gazu do oczu. „Łódka” stanowiła pochłaniacz osłaniający nos i usta. Posiadanie masek gazowych „zmilitaryzowało” nas. Obydwaj z Antkiem byliśmy bardzo dumni, czuliśmy się niemal jak żołnierze. Mimo perswazji mamy nie chcieliśmy się z maskami rozstawać — nosiliśmy je w torbach przy boku, spaliśmy z nimi. Moja maska leżała pod kołdrą obok misia.
30 sierpnia w związku z ogłoszoną mobilizacją goniec przyniósł dla ojca wezwanie z Powiatowej Komendy Uzupełnień do stawienia się w dniu 31 sierpnia. Mama usiłowała powiadomić o tym ojca przez telefon. Daremnie. Nie mogła uzyskać połączenia z twierdzą. Telefon był stale zajęty przez wojsko. Tego samego dnia wieczorem, o godzinie dziesiątej, wysłała więc do ojca depeszę następującej treści: „Obecność w Warszawie jutro czwartek rano konieczna wraz z książeczką wojskową ze względu na mobilizację.”
Dzień 31 sierpnia upłynął w napięciu. Wałęsaliśmy się z Antkiem bez celu po ogrodzie. Rower Antka pozostał w Nowym Dworze, byliśmy więc „spieszeni”. Wpadaliśmy też co chwila do dziadka dowiedzieć się, co słychać. Czy już wojna? Od ojca nie było wiadomości.