Archiwum miesiąca: kwiecień 2014

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 12

A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska

maria z gorczyckich skawinska skrzynecka2

Maria Gorczycka

Siostra moja Maria była dwa razy zamężna. Pierwszy mąż kochał ją bardzo, ale szczęścia nie dał, charaktery ich się nie dobrały. Być może byliby szczęśliwi, gdyby zżyli się dłużej. Ignacy Skawiński był prawym człowiekiem. Umarł w parę lat i zostawił syna Stefana małego, bo dopiero trzeci rok zaczął.

Ignacy skawinski ojciec stefana skawinskiego

Ignacy Skawinski

Maryla moja ukochana, jako wdowa dwudziestokilkuletnia, wyszła drugi raz za mąż za Antoniego Skrzyneckiego (Werytusa) z miłości.

antoni_skrzynecki

Antoni Skrzynecki

Szwagier mój nie jest zły człowiek, miał swoje zalety, był pracowity, jako dziennikarz i literat bardzo pracował, ale był całe życie, ze tak powiem, rozpieszczonym dzieckiem, a Marylcia za dobra, za delikatna, aby ułożyć sobie życie tak, aby i ona miała w nim chwile jaśniejsze. Całe życie była z zaparciem siebie, nawet ja, co mam przekonanie, że ją tak bardzo kocham, potrafiłam ją wyzyskiwać parę miesięcy temu, podczas mojej choroby na tyfus plamisty. A to w ten sposób, że po całych nocach, jak mnie gorączka opuściła, nie mogłam sypiać, a ona rozmawiała ze mną, żebym się nie męczyła bezsennością. Było to u mojego Ignasia (syna), gdzie mieszka obecnie Marylka ze swoim mężem prawie niewidomym. Do Ignasia do kopalni „Czeladź”[1] przyjechałam z Rosji i w parę dni dostałam tyfusu. Ignaś z żoną był ciężko chory równocześnie na hiszpankę i zapalenie płuc, a mnie ta moja najdroższa siostra tak pielęgnowała, jak tylko taka siostra pielęgnować mogła, kosztem swego własnego zdrowia.

stefan_skawinski01

Stefan Skawiński

stefan skawinski2

Stefan Skawinski

Z pierwszego małżeństwa Marylci syn Stefan Skawiński jest skończonym pomologiem. Kończył w Pradze czeskiej. Ma posadę w warszawie w Towarzystwie Ogrodniczym i pomaga matce i ojczymowi materialnie.[2] Z drugiego małżeństwa syn Adam Skrzynecki był literatem, miał też zdolność do poezji poważnej i humorystycznej treści. Był dobrym synem matki, kochał ją. Umarł na Wołyniu 21 września 1915 r. w majątku hr. Chodkiewicza, gdzie przygotowywał do gimnazjum synów hrabiego, a raczej uczył, bo chłopcy jeździli tylko rok rocznie zdawać egzaminy, a kształcili się w domu. Adaś pochowany w Januszpolu.[3] Był ceniony i lubiany bardzo przez Chodkiewiczów, ale pomimo ciągłej pomocy doktorskiej zmarł na zapalenie nerek i na serce.

adam_skrzynecki

Adam Skrzynecki

Adam i Zofia Skrzyneccy

Adam i Zofia Skrzyneccy

Córka Marylci jedynaczka Zofia odebrała bardzo staranne wychowanie. Dostała patent i mogła udzielać lekcji, zawdzięczała to matce. Wyszła za mąż za brata rodzenie ciotecznego, to jest syna mojej siostry Stanisławy, Stanisława Ruszczykowskiego, mają jedną córkę Stefanię i jeszcze do dziś dnia nie mieli możności wrócić do Kraju, gdyż Staś służył na kolei w Nokoło-Połomie w kostromskiej[4] guberni, zajętej ciągle przez bolszewików. 

zofia ze skrzyneckich ruszczykowska2

Zofia ze Skrzyneckich Ruszczykowska


[1]              Kopalnia węgla kamiennego w Piaskach (obecnie dzielnica Czeladzi), eksploatowana od 1858 do roku 1996 – przyp. MKP.

[2]              Wuj Stefan Skawiński był niezwykle uroczym i miłym człowiekiem, o jego zaletach możnaby długo pisać, ale zbyt dużo pieniędzy nie miał nigdy i nie mógł pomagać materialnie swej matce. Dziadkowie Skrzyneccy byli na utrzymaniu moich rodziców – przyp. E.T.
SPORTSTOWANIE KOMENTARZA: wuj Stefan Skawiński zarabiał bardzo dobrze. Niczego się nie dorobił, bo był niepraktyczny, prowadził kawalerski tryb życia, pomagał bardzo wielu osobom, w tym mojej Matce, na utrzymanie rodziców, a po śmierci ojczyma samej matki i osobiste wydatki przysyłał regularnie pieniądze. Najważniejsze jest to, że Wujostwo Tyblewscy otoczyli Babunię Skrzynecką taką miłością i szacunkiem, jakich nawet w tamtych dużo szlachetniejszych czasach nie wszyscy starzy ludzie doznawali od rodzonych dzieci – przyp. S.K.

[3]              Januszpol do 1946 r. obecnie Iwanopil, (ukr. Іванопіль) – osiedle typu miejskiego na Ukrainie w rejonie cudnowskim obwodu żytomierskiego. Dawny majątek Adama i Seweryna Bukarów – przyp. MKP.

[4]              Gubernia kostromska: jednostka administracyjna Imperium Rosyjskiego i RFSRR w centralnej Rosji, utworzona ukazem Katarzyny II w 1778 jako namiestnictwo kostromskie, od 1796 ukazem Pawła I przekształcone w gubernię. Stolicą guberni była Kostroma. Zlikwidowana w 1929 – przyp. MKP. 

 

Udostępnij na:

„Plotki rodzinne” cioci Steni cz. 11

Czas na dalszy ciąg rodzinnych plotek spisanych w latach 70-tych przez Ciocię Stefanię z Ruszczykowskich Krosnowską.

2014-02-08 19.32.31

20140228_142037 20140228_142046 20140228_142052 20140228_142106 20140228_142107 20140228_142112 20140228_142123 20140228_142127 20140228_142135 20140228_142139 20140228_142145

antoni skrzynecki z corka

Antoni Skrzynecki z córką Zofią

Antoni Skrzynecki h. Bończa
Ur. 14.VI.1853 – zm. 8.VI.1923
Był bratankiem dalszego stopnia gen. Jana Zygmunta Skrzyneckiego. Babka jego Marianna z Gorczyńskich Wojciechowa Skrzynecka z ojcem jego podówczas 14-stoletnim Adamem Skrzyneckim w okresie Powstania Listopadowego odwiedziła generała w obozie wojennym przywożąc dotacje na cele Powstania.
Były w rodzinie listy generała do Wojciecha Skrzyneckiego pisane przez „stryj” z podziękowaniami. Natomiast Adam Skrzynecki zapytany przez generała czy w przyszłości chce zostać oficerem – nie śmiał mówić stryjecznemu bratu po imieniu, odpowiedział:
– Ja się wolę uczyć panie generale.
Adam Skrzynecki ukończył prawo – po co? Całe życie spędził na wsi – miał majątki Skrzynki i Błonie w Łęczyckiem – gospodarować nie umiał – umierając zostawił hipotekę tak obdłużoną, że po sprzedaży ziemi z budynkami i inwentarzem ledwie starczyło na pokrycie długów. Natomiast Antoni Skrzynecki, odziedziczywszy po ojcu zamiłowania intelektualne nie próbował gospodarować. Po ukończeniu gimnazjum w Kaliszu pod wpływem bardzo pobożnej matki Anny z Korzeniowskich wstąpił do seminarium duchownego. Rychło przekonał się, że mu stan duchowny nie odpowiada. Po otrzymaniu 4 święceń mniejszych wystąpił z seminarium, co nie oznaczało zerwania z kościołem. Był zresztą do końca życia bardzo religijny. Odmawiał np. brewiarz, służył kościołowi piórem, jako literat i dziennikarz katolicki.
Po wystąpieniu z seminarium wstąpił na wydział przyrodniczy na Uniwersytecie jagiellońskim (wówczas zagranicą) – studiów nie ukończył. Pracował kilkanaście lat w „Kurierze Warszawskim”, współredagował „Rolę” Jana Jeleńskiego (pismo antysemickie), był redaktorem „Kuriera Zagłębia”.
Napisał kilka powieści:
„Wierzę w Boga” – prototypem bohatera – ateisty – był Aleksander Świętochowski, który zresztą wiele lat później odzyskał wiarę, co Antoni Skrzynecki w powieści przewidział.
Ciąg dalszy „Spiritus flat” nie ukazał się w wydaniu książkowym.
„Skarby jasnogórskie” powieść historyczna z czasów wojny francusko-pruskiej.
„Pod czerwoną maską” (tytuł odautorski „Czerwone jarmułki” zmieniony przez wydawcę) – odnosi się do wypadków 1905 r.
„Muchy” – o finansjerze żydowskiej – stanowi jakby dalszy ciąg powieści Jeske-Choińskiego[1] „pająki”.
Antoni Skrzynecki był dalekowidzem – po pięćdziesiątce oślepł – przez kilkadziesiąt lat rozwijał dalej twórczość dziennikarską i literacką dyktując żonie – Marii z Gorczyckich. Do końca życia zachował jasność umysłu.
Był postacią bardzo popularną, bywał na „czwartkach u Deotymy” – znał wszystkich luminarzy kultury polskiej. W „Musze” Buchnera[2] w cyklu „Kto to?” ukazała się jego karykatura z podpisem:
„Wciąż bieżące wiadomości
Rozmaitej sypie treści
A gdy miewa wolne chwile
Tworzy wówczas i powieści.
Mówił nawet z perskim szachem
Raz humorek mając złoty,
Po postaci jego widać,
Że nie umrze na suchoty.”
A z Szachem było tak. Szach perski był w Warszawie, jako gość cara rosyjskiego. Antoni Skrzynecki dowiedział się, że pewnego dnia szach pojechał wyłącznie z własną świtą do Wilanowa. Przebrawszy się we frak i zapłaciwszy potrójną stawkę dorożkarzowi, dziennikarz zjawił się w Wilanowie natychmiast po przybyciu Szacha. Ponieważ wizyta była zaimprowizowana personel pałacowy był skonsternowany. Antoni Skrzynecki władający perfect językiem francuskim przedstawił się szachowi jako polski dziennikarz i podjął się roli przewodnika. Okazało się, że szach wiedział coś niecoś o Polsce – zdawał sobie sprawę, że to nie jakaś prowincja rosyjska, tylko podbite państwo – w pewnym momencie spytał:
– Czy Polska była duża?
Antoni Skrzynecki wypalił:
– Od morza do morza!
Gdy w dwadzieścia kilka lat potem córka i wnuczka, (czyli ja) zwiedzały pałac wilanowski, córka dziennikarza zapytała jakiegoś starszego dystyngowanego pana, czy nie można zwiedzić chińskich pokoi, usłyszała:
– Skąd pani wie o chińskich pokojach?
– Nie pierwszy raz jestem w Wilanowie, a nawet ojciec mój oprowadzał tu szacha perskiego.
-Co? Pan redaktor Skrzynecki? W tej chwili pani służę.
Przyniósł klucze – kilka godzin oprowadzał – otwierał gabloty – dawał do ręki drobne zabawki dzieci królewskich. Okazało się, że w czasie wizyty szacha był młodym pracownikiem pałacu i na całe życie zapamiętał dziennikarza, który zjawił się w takiej chwili.
Antoni Skrzynecki używał wielu pseudonimów, najczęściej: Antoni Werytus. W Warszawie nazywano go Królem reporterów. Był jednym z założycieli Towarzystwa Wioślarskiego i Towarzystwa Cyklistów, ale sam żadnego sportu nie uprawiał, choćby ze względu na tuszę.
Ubierał się elegancko, był pierwszym Polakiem, który nosił smoking. Znał się na winach, ale przede wszystkim na jedzeniu – był wielkim smakoszem.
Otaczał się ludźmi o wielkim intelekcie – nawet służąca musiała być inteligentna, to tez długoletnia służąca Walerka wyrażała się bardzo poprawnie i mogła brać udział w każdej rozmowie. Inna rzecz, że o to wyrobienie dbała Maria Skrzynecka, o czym świadczy zawiezienie Walerki do Krakowa (wówczas zagranica) w celu pokazania jej tej skarbnicy narodowej.


[1] Teodor Jeske-Choiński, (1854-1920) intelektualista, pisarz i historyk, publicysta konserwatywny, krytyk teatralny i literacki. Jeden z czołowych teoretyków i propagatorów antysemityzmu w Polsce na początku XX wieku.

[2] „Mucha” ilustrowane czasopismo satyryczne wydawane w Warszawie w latach 1868-1939 oraz 1946-1952. Pierwszym redaktorem naczelnym i wydawcą był Józef Kaufman, w późniejszych latach byli to: Feliks Fryze, Władysław Buchner, Bolesław Michalski, Antoni Orłowski, Ludwik Nawojewski.

Udostępnij na:

Naukowa praca prapradziadka Bronisława

skanuj0011

Bronisław Franciszek Ksawery Ruszczykowski

Prapradziadek Bronisław Ruszczykowski, o którym już tu trochę wspominałam, był lekarzem. Zostało po nim trochę zdjęć, wspomnień w pamiętnikach rodzinnych i… praca paranaukowa. Oto kiedyś dzięki pracownikom Głównej Biblioteki Lekarskiej znalazłam jego biografię w „Słowniku Lekarzów” oraz pracę opublikowaną w „Gazecie lekarskiej”.

20140222_094529

SŁOWNIK
LEKARZÓW POLSKICH
OBEJMUJĄCY
oprócz krótkich życiorysów lekarzy polaków oraz cudzoziemców w Polsce osiadłych, dokładną bibliografią lekarską polską od czasów najdawniejszych aż do 1885 r.
Ułożył
STANISŁAW KOŚMIŃSKI
Członek i bibliotekarz warsz. Tow. Lek., członek związkowy wileńskiego tow. Lekarskiego.
WARSZAWA
Nakład autora
SKŁAD GŁÓWNY W KSIĘGARNI GEBETHNERA I WOLFFA
Druk K. Kowalewskiego, Królewska 29.
1888

bronisław ruszczykowski wychowanek szkoly glownej

Bronisław Ruszczykowski – zdjęcie z czasu studiów w Szkole Głównej

Ruszczykowski Bronisław, ur. 25 lipca 1840 r. w Pułtusku, nauki średnie odbywał w szkole pułtuskiej (1852-1857) a później w warsz. gimnazyum realnem (1857-1861). W Szkole Głównej w r. 1862 słuchał nauk matematycznych, a w latach 1863-1868 lekarskich. Początkowo praktykował (1869-1875) w Żarkach; obecnie zajmuje się wykonawstwem lekarskiem w Saratowie.
Wypadek ospy ze zboczeniem w wystąpieniu właściwej wysypki (purpura febrilis). Gaz. lek. T. XIV 1873, str. 65-68.

A tu już sama „Gazeta lekarska” i praca prapradziadka.

20140222_094355

Rok VII, Warszawa, d. 20 Stycznia (1 lutego) 1873 3. TOM XIV.
GAZETA LEKARSKA
PISMO TYGODNIOWE
Poświęcone
WSZYSTKIM GAŁĘZIOM UMIEJĘTNOŚCI LEKARSKIEJ,
FARMACYI I WETERYNARYI

Wypadek ospy ze zboczeniem w wystąpieniu właściwej wysypki
(purpura febrilis).

Spostrzeżenie Dra Br. Ruszczykowskiego (z Żarek)

W dniu 6 grudnia r. z. zostałem wezwany do W.J., wieku lat 20, byłego nauczyciela wiejskiego, obecnie zamieszkałego przy ojcu miejscowym nauczycielu.
Chory wzrostu dobrego, układ kostny i mięsny dobrze rozwinięty, pokład tkanki tłuszczowej w dostatecznej ilości.

Z przeszłości chory opowiedział: że w dzieciństwie miał ospę szczepioną, żadnych chorób nie przechodził i ostatniego czasu był w stanie zupełnego zdrowia. Od postronnych zaś osób dowiedziałem się, że chory czasem nadużywał trunków.
Na dwa tygodnie przed datą wyżej oznaczoną, chory zaczął doświadczać uczucia mrowienia pod skórą głowy, jakby skóra od czaszki odstawała, ogólnie czuł się rozłamanym, w części utracił apetyt; przytem jednakże nie uważał się za chorego, chodził i oddawał się zwykłym zajęciom, a sądząc, że stan ten pochodzi z niedyspozycyi żołądka, użył oleju rycinowego. Jednakże mimo, że skutek nastąpił, stanu chorego nie zmienił.
Z rana dnia 6 grudnia sam chory i osoby otaczające zauważyli plamy na ciele i to spowodowało ich do zasięgnięcia rady lekarskiej.
Przy obejrzeniu chorego na goleniach i przedramieniach spostrzegłem plamy brunatnoczerwone, różnej wielkości, największe nie przechodziły wielkości soczewicy, z konturami nieregularnemi, zbliżającemi się do małych wielokącików, nie wznoszące się po nad powierzchnię skóry, nie ustępujące i nie zmieniające się pod naciskiem palca, widocznie powstałe skutkiem wystąpienia krwi w tkankę skóry (ecchymoses).
Twarz z lekka obrzmiała, sino-czerwonawego odcienia, białkówka obudwóch oczu krwią podbiegnięta. Na plecach zauważyłem kilka mało wydatnych punktów czerwonawych, nieco nad powierzchnię skóry wzniesionych, z konturami więcej regularnemi.
Puls 108 uderzeń na minutę, rozwinięty, twardawy. Ciepłota ciała nie podniesiona.
W płucach lekki nieżyt. Inne organa nie przedstawiają żadnych zboczeń. Skóra sucha, język szeroki, grubym pokładem białawym obłożony, wilgotny. Chory nie skarży się ani na bóle, ani na osłabienie. Przytomność zupełna.
Zauważane zmiany na skórze chorego i brak zmian głębszych w innych organach wewnętrznych, dawały możność przyjęcia cierpienia za chorobę plamistą Werlhofa. Jednakże ta niewielka liczba spostrzeżonych na plecach punktów czerwonawych, a różnych zupełnie od plam znajdujących się na goleniach i przedramionach zwróciły moją uwagę. A mając w pamięci obecną epidemię ospy, chorobę przyjąłem za ospę ze zboczeniem w wystąpieniu wysypki z wylewami krwi w tkankę skórną, za formę ospy zwaną przez autorów purpura febrilis.
Przy takiem pojęciu natury choroby i rokowanie moje było jak najgorsze. Jedyne wskazanie było działać przeciw rozkładowi krwi i dlatego przepisałem choremu chininę z kwasem siarczanym, za napój wodę salcerską, za pokarm mleko. Prócz tego poleciłem podłogę posypać proszkiem karbolowym.
Druga obserwacja chorego w godzinach popołudniowych tegoż samego dnia rozpoznanie choroby zdaje się potwierdziła. U chorego bowiem zauważyłem: na czole, szyi, piersiach i plecach zmianę w zabarwieniu. Miejsca te były ciemnoczerwono-matowe i na takiem tle porozrzucane punkta sino-granatowe, z dość wyraźnemi jeszcze konturami. Ogólny wygląd był podobny do marmuru. Pod naciskiem palca żadna zmiana w zabarwieniu nie następowała. Punkta zaś czerwone na plecach zrana zauważane, wydały mi się bledszemi i już wyraźnie pośrodku nich spostrzegłem zagłębienia (umbo). W okolicy kątów szczęki dolnej, na szyi, wystąpiło kilka nowych punktów czerwonawych, które zupełnie były podobne do tych, jakie zrana na plecach widziałem. Zresztą inne objawy takie same jak zrana, chory tylko skarżył się na uczucie swędzenia na szyi. Lekarstwo pozostawiłem toż samo.
Dnia 7 grudnia. Spostrzegłem, że plamy krwiste były liczniejsze na goleniach i już zajmowały uda i ramiona, a kolor marmurkowy zajmował cale plecy i okolice lędźwiową, od przodu zaś dosięgał do okolicy pępka. Różnica miejsc wczoraj zabarwionych marmurkowo od dziś zajętych była ta, ze tam kontury punktów sino-granatowych więcej zlewały się z tłem. Na języku, pośrodku, trzy krosty zupełnie czarne, białkówki więcej ściemniały. Przy odkaszlnięciu pokazuje się plwocina rudawa. Uryna koloru żółto-złotego. Puls i temperatura jak dnia wczorajszego. W nocy chory spał, tyko około północy był niespokojny. Osłabienia żadnego nie czuje.
Dnia 8 grudnia. Kolor marmurkowy wystąpił na całem ciele z wyjątkiem goleni i przedramion, na których liczniejsze wystąpiły plamy. Twarz jakby nabrzękła, więcej sina, pokryta kroplami potu. Puls drobniejszy, plwocina rudawa. Na języku pokazało się więcej krost czarnych jak węgiel. Chory nie czuje osłabienia, uskarża się na szum w głowie, ściskanie w gardle i przyćmienie wzroku. W nocy był niespokojniejszy, nie spał wcale. Domaga się o wodę za napój. Stolca od dwóch dni nie było. Lekarstwo toż samo, łyżkę oleju rycynowego. W nocy z dnia 8 na 9 około godziny 2 chory, zupełnie przytomny, stał się więcej niespokojnem i życie zakończył.
W NR. 6 Gazety Lekarskiej T. XI, Dr Groër opisał wypadek przyjęty za ostrą chorobę plamistą Werlhofa ze wzmianką: „z pewnością twierdzić niepodobna czy choroba opisana nie ma jakiej analogii z ospą złośliwą w Berlinie grasującą”, skąd przybył do Warszawy uległy wypadkowi.
Drugi wypadek, opisany w Nrze 13 Gazety Lek. T.XI, przez Dra Kosztulskiego, ma wiele podobieństwa w objawach z wypadkiem opisanym przez Dra Groëra; rozpoznanie również nie jest stanowczo podane.
Trzeci wypadek niniejszy przezemnie obserwowany, również podobny w objawach dwom powyżej zacytowanym, zdaje się rozjaśniać naturę choroby.
W każdym z trzech tych wypadków, jednym z najbardziej uderzających objawów, jest wystąpienie plam na ciele. Umiejscowienie tylko plam tych w wypadku przezemnie obserwowanym, było więcej zbliżone z wypadkiem opisanym przez Dra G. Zauważąne przezemnie przy pierwszej obserwacji chorego punkta czerwone na plecach, spostrzeżone również były u chorej Dra K. W wypadku moim punkta te nie znikły później, jak to miało miejsce w wypadku Dra K., ale przeciwnie przy drugiej obserwacji spostrzegłem nowe, w okolicy kątów szczęki dolnej, a na poprzednio widzianych wyraźnie dostrzegłem pośrodkowe zagłębienie (umbo). Dr G. u swego chorego nie zauważył krost, ale w trzecim dniu obserwacji spostrzegł, że niektóre z plam szczególniej na udach i brzuchu pokryte były drobnemi pęcherzykami, z których jedne po naciśnięciu palcem wydawały płyn lepki zakrwawiony, inne powiększając się przybierały postać pryszczy (pustulae) otwierały się dobrowolnie i płyn gęsty, ropiasty, cuchnący wysączały.
We wszystkich trzech wypadkach żądnych głębszych zmian patologicznych w innych organach zauważyć nie można było.
Stopień gorączki umiarkowany, puls mało przyspieszony. Przytomność umysłu chorych jednakowa, chory tylko Dra G. w porównaniu z dwoma drugiemi więcej bredził. Każdy z obserwowanych przez nas chorych przebywał w miejscowości, gdzie była epidemia ospy. Nakoniec wszystkie w krótkim przeciągu czasu zakończyły się śmiercią.
Sądzę więc, że we wszystkich trzech wypadkach mieliśmy do czynienia z chorobą jednej natury – i jeżeli zgodzimy się, że krosty zauważane przezemnie na plecach chorego, były krostami ospowemi , to i chorobę przyjąć wypadnie za ospę ze zboczeniem w wystąpieniu właściwej wysypki, za formę, której autorowie nadają nazwę purpura febrilis.

Udostępnij na:

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 11

A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja. Tym razem w pamiętniku o mojej praprababci, prapradziadku itd.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska

stanislawa anna sabina z gorczyckich ruszczykowska 2

Stanislawa Anna Sabina z Gorczyckich Ruszczykowska

Najstarsza siostra moja Stanisława była mi zawsze nie tylko siostrą, a matką, to przekonanie mam do dziś dnia, że kochała mnie na równi ze swoimi dziećmi. Dała mi na to wiele, bardzo wiele dowodów. Stasia od dziecka była bardzo dobra i inteligentna. Twarz miała nadzwyczaj sympatyczną, ale nie ładną. Miała tylko wiele wdzięku i łagodności w twarzy. Będąc maleńką dziewczynką, przy obiedzie zaczęła rosół z kluseczkami lać z łyżki do kieszeni, a zapytana co robi, odpowiedziała, że lalce chowa troszkę, Miała może 15 lat, kiedy Żydowi, trzymającemu ogród, umarła żona. Poszła do niego i maleńkie dziecko kąpała i jeść mu dawała. Do starości była taka zawsze, znalazła kogoś, komu opatrywała rany i była pomocą. Wyszła za mąż za doktora Ruszczykowskiego, człowieka bardzo prawego, kochał ją bardzo i cenił do śmierci. Dziś mąż jej nie żyje. Był to szwagier, którego bardzo kochałam. Ostatni raz, będąc u nich w Piotrkowie, ciągle miałam wrażenie, że go już nie zobaczę. Parę razy wychodziłam z pokoju, aby się nie rozpłakać. Czasem znów wpatrywałam się w niego, bo chciałam, aby mi się utrwaliła w pamięci ta droga twarz dla mnie. I rzeczywiście więcej Bronisia Ruszczykowskiego nie zobaczyłam. Umarł w Piotrkowie 24 listopada 1916 r. podczas mojej bytności w Rosji. Miał zdaje mi się 76 lat. Od Stachny był starszy 10 lat. Miał przeszło 30 lat, jak się żenił, nigdy nie prowadził złego życia, ani przed, ani po ślubie i nigdy nie słyszałam z ust jego brudzącego dowcipu. Miałam 16 lat, jak mi Ojciec umarł, szwagier zaś Ruszczykowski nieraz mi Ojca zastąpił. Wnikał do mojej duszy, tłumaczył mi dogmaty wiary, umyślnie przyjechał do Częstochowy, abym i ja, wracając od Frania, wstąpiła i była u spowiedzi. Zawsze moje nerwy uspakajał, tłumacząc mi, jak postąpiłam względem matki swojej – nie tak, jak powinnam była. Pomagał mi materialnie, radą i jako doktór uratował mi Zosię, a później Ignasia. Do chorej Wandzi przyjechał do Warszawy i ułatwił mi wszystko, jak Wandzi robili trepanację czaszki. Był już wtedy starcem, ale od rana do godziny czwartej po południu, jedynie po szklance czystej herbaty, odsiedział przy niej i po operacji nie dał koledze doktorowi obudzić, aby jeszcze po chloroformie pierwszy ból przespała. Nawet z dziecinnych lat mam o nim miłe wspomnienia, jak się starał o swoją zonę, a moją siostrę, wuj Hieronim drażnił się ze mną, że doktór zabierze mi niedługo Stasię. Wtedy, pamiętam, podszedł do mnie i powiedział mi: „Nie płacz, jak zabiorę Stasię Twoją, to i ciebie”. Rzeczywiście tak było, po ślubie wzięli mnie do siebie i pamiętam, jak zawsze bajki mi do snu opowiadał. Śmierć Bronisia bardzo odczułam. 

skanuj0009

Bronisław Franciszek Ksawery Ruszczykowski z córkami:
Janiną, Zofią i Marią

skanuj0008

Stanisława Anna Sabina z Gorczyckich Ruszczykowska z synami:
Stanisławem, Kazimierzem i Wacławem

zofia i stanislaw ruszczykowscy - 1

Zofia ze Skrzyneckich i Stanislaw Ruszczykowscy

Stachna mieszka obecnie u najmłodszej córki Maryli, która wyszła za mąż za kuzyna swego Karola Bellona. Mają dwoje dzieci i mieszkają w Koniecpolu, gdzie prowadzą własną aptekę[1].

Synów Ruszczykowscy mieli trzech. Najstarszy syn Stanisław ożeniony z ciotecznie rodzoną siostrą Zofią Skrzynecką. Był w Instytucie agronomicznym w Puławach, ale nie skończył, gdyż przed samym skończeniem aresztowany był za oświatę ludową, podczas rządów cesarza rosyjskiego Mikołaja II. Następnie po wypuszczeniu z fortecy, z Cytadeli Warszawskiej więziony w Saratowie[2]. Staś jest bardzo podniosłych uczuć i przywiązany do rodziny.

Drugi syn Kazimierz od dziecka był jakiś dziwny. Ożenił się w Rosji nieodpowiednio i dzieci nie ma. Słyszałam, że wychowuje obce dziecko. Był urzędnikiem w kasie i służył w wojsku rosyjskim podczas obecnej wojny. Trzeci syn Wacław zmarł kawalerem młodym w Piotrkowie.

waclaw ruszczykowski

Waclaw Ruszczykowski

Córek też trzy wychowało się. Najstarsza za Karasiewiczem Janina. Mają synów i jedną córkę, także Janinę, wyszła w Rosji za mąż za Maszko (był rozwodnikiem) i teraz jako wdowa już wróciła do polski. Powrót miała niezwykła, mimo swoich lat młodych był nadzwyczaj odważna, szła pieszo do kraju z węzełkiem na plecach. Przeszła w ten sposób front bolszewicki, a zobaczywszy za rzeką polskich żołnierzy, zaczęła machać białą chustką i prosić, aby ją przewieźli. Tym sposobem szybko dostała się do polski do rodziców. Z mężem żyła krótko, dzieci nie miała. Urodziła się i wychowała w Rosji, gdzie ojciec jej był urzędnikiem kolei. Dlatego była w instytucie, a jak rodzice jeszcze przed wojną wrócili do Polski, ukończyła instytut maryjski w Warszawie. Wojna Karasiewiczów zagnała do Rosji, gdzie on był przez rząd ewakuowany.

zofia z ruszczykowskich piekarska

Zofia z Ruszczykowskich Piekarska

Druga córka siostry mojej Zofii jest za Ludwikiem Piekarskim, zostali na kaukazie, mieli trzech synów. Zosia jest wykształcona, bardzo inteligentna i bardzo dobra. Trzecia Maryla jest również bardzo dobra i kochana przez swego Karola i jak każda z tych sióstr rozsądna i niemyśląca o sobie. 


[1]              Po rodzinie Bellonów nikt nie został. Było ich pięcioro: wujostwo, dwoje dzieci – Stasia i Franek – oraz Babka moja Stanisława Ruszczykowska. Widziałem ich wszystkich pełnych sił, kiedy byłem w Koniecpolu, jako kilkuletnie dziecko. Wymierali potem w kilka lat po mojej u nich bytności, co roku zawsze na Wielkanoc. (Ostatnie trzy wyrazy błędne – przyp. S.K.) Najpierw umarła Stasia, potem babka Stanisława, potem ciocia Maria, potem wujek, a na końcu Franek, będąc zdaje się w Zakopanem.

[2]              Saratów (ros. Саратов, Saratow) – miasto w Rosji, port rzeczny nad Wołgą. Stolica obwodu saratowskiego. W latach 1797–1928 stolica guberni saratowskiej Imperium Rosyjskiego i Rosyjskiej FSRR – przyp. MKP. 

Udostępnij na:

List z więzienia

To list mojej ukochanej Cioci (powinnam pisać per „babci”, ale utarło się, że „ciocia”) Stefanii z Ruszczykowskich później Krosnowskiej, pisany z więzienia w Fordonie do matki Zofii ze Skrzyneckich Ruszczykowskiej.

list steni 02a list steni 02b

Udostępnij na:

„Plotki rodzinne” cioci Steni cz. 10

Czas na dalszy ciąg rodzinnych plotek spisanych w latach 70-tych przez Ciocię Stefanię z Ruszczykowskich Krosnowską. Tym razem to przepisane notatki…

2014-02-08 19.32.31

20140228_142031

Konstancja z Kościesza Nieszkowskich Józefowa Gorczycka
(przepisane z kartki jej ręką pisanej)

  • Kącik (6 ½) 17-I-1846 – 24.IV.1852
  • Katowice (10) 24.IV.1852 – 24.II.1862 k./Myszkowa
  • Dąbrowno (3) 24.VI.1862 – 24.VI.1865 w pasie granicznym
  • Lgotka (7) 24.VII.1865 – 13.IV.1872
  • Częstochowa (1 ½) 12.IV.1872 – 15.I.1874
  • Żdżenice (2 ½) 15.I.1874 – 24.VI.1876 (pow. Turek)
  • Żuraw (2) 24.VI.1876 – 8.VI.1878
  • Kopiec (1) 1.VI.1878 – 1.VII.1879
  • Żdżenice (7) 1.VII.1879 – 15.VI.1886 (pow. Turek)
  • Tomiszowice (6 ½) 8.VII.1886 – 23.II.1893
  • Saratów (1) 17.IV.1893 – 27.VI.1894
  • Szeligi (4) 25.VI.1894 – 27.VI.1898
  • Kalisz 28.VI.1898
konstancja z koscieszka nieszkowskich gorczycka

Konstancja z Nieszkowskich h. Kościesza Gorczycka h. Jastrzębiec

Ręką Jadzi z Gorczyckich Tyblewskiej: umarła 1901 3 III. Matka moja wypisała gdzie mieszkała przez część swego życia od dnia ślubu pisała razem z synem Franciszkiem. Nie jej ręką dalej pisane, bo tu już w Kaliszu życie skończyła.

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 7

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Któregoś dnia wyglądając przez okno, zobaczyliśmy, jak siedmiu żołnierzy dźwiga przez nasze podwórko jakąś rurę, skrzynki i trójnóg. Zorientowaliśmy się w mig, że to ciężki karabin maszynowy, taki sam jaki widniał kiedyś na okładce „Płomyczka”, na zdjęciu przedstawiającym młodzież szkolną przekazującą wojsku karabin maszynowy zakupiony ze składek. Widok żołnierzy dźwigających karabin maszynowy przestraszył nas. Czyżby Niemcy byli już tak blisko? Antek nie wytrzymał i zapytał żołnierzy, po co ten karabin. „To przeciwlotniczy — odpowiedzieli. — Ustawimy go u was na dachu i będziemy strzelać do Niemców. Będziemy was bronić.”

Takie dictum momentalnie zmieniło nastrój. Żołnierze znikli w klatce schodowej, a my w podnieceniu czekaliśmy na alarm.

Niedługo czekaliśmy. Po kilkudziesięciu minutach syreny zawyły, a na niebie dał się słyszeć coraz wyraźniejszy warkot samolotów, odgłosy dalszych i bliższych detonacji i ogień zenitówek. Nagle studnię naszego podwórka wypełnił ogłuszający klekot, jak by ktoś uderzał setkami drewnianych deszczułek. Zdrętwiałem. Widząc mój strach, Antek spokojnie wyjaśnił: „Nic się nie bój! To nasz karabin maszynowy.”

Odtąd codziennie, podczas każdego nalotu, nasz karabin zajadle klekotał zagłuszając warkot samolotów, eksplozje bomb i ogień zenitówek — uspokajał.

16 września dzień był pochmurny. Niemniej jednak od rana nękały nas naloty i ostrzał artyleryjski na przemian. Około południa ktoś przyniósł wiadomość, że płonie Okrąglak. Nie wiedziałem, co to jest Okrąglak. Dopiero mama wyjaśniła mi, że to Katedra ewangelicka, zbudowana w XVIII wieku, za czasów ostatniego króla. Byłem oburzony. Przecież słyszałem, że Niemcy to ewangelicy. Bombardują więc kościół swego wyznania?! Nie chciało mi się to pomieścić w głowie.

Około drugiej po południu niebo pociemniało jeszcze bardziej i w pewnym momencie nastąpiła cisza. Ucichły samoloty, umilkły armaty. Po chwili niebo jeszcze bardziej pociemniało i lunął deszcz, a w kilka minut później spadł solidny grad, taki jak w sierpniu, o grudkach lodu wielkości gołębiego jajka. Po niebie dudniły teraz odgłosy piorunów. Jeszcze trzy tygodnie temu strasznie się bałem burzy, teraz przynosiła ukojenie. Niemcy nie będą ani strzelać, ani bombardować.

Codziennie w przerwach między nalotami mama wychodziła do sklepu na ulicę Skorupki po chleb, masło i cukier. Któregoś dnia wróciła tylko z odrobiną mąki, dwoma kilogramami ryżu i suchymi wędzonymi szprotami, które odtąd stały się naszym codziennym pożywieniem.

Mimo że ze względu na otaczającą nas grozę i podniecenie nie mieliśmy specjalnie apetytu, jednakże po paru dniach głód zaczął się nam dawać we znaki. Na ryż i wędzone szproty nie mogliśmy patrzeć. Pewnego dnia ojciec przyniósł mięso. Mówił, że to z sarny trafionej odłamkiem podczas ostrzału ogrodu zoologicznego, w którym kompania ojca budowała stanowiska dla karabinów maszynowych.

Przypomniała mi się wycieczka do ogrodu zoologicznego wiosną tego roku. Jeździliśmy wówczas z Antkiem wózkiem zaprzężonym w strusie, a potem Antek na kucyku, a ja na lamie. Na zakończenie zwiedzania ZOO zrobiono nam zdjęcia, między innymi zdjęcie z małym jak kociak lewkiem, którego obaj trzymaliśmy na kolanach, głaszcząc po sierści. Jak teraz wygląda ten ogród?

Sarnina była trochę słodkawo-kwaśna, ale naprawdę doskonała. Dopiero po dobrej godzinie, gdy zjedliśmy, ojciec wyjawił prawdę. Wcale nie była to sarnina, lecz kawał zadu konia artyleryjskiego, zabitego gdzieś na Żoliborzu odłamkiem bomby. W kompanii ojca był rzeźnik, który natychmiast po nalocie, za zgodą dowódcy baterii, poćwiartował fachowo konia, rozdzielając mięso między kuchmistrza artylerzystów, żołnierzy swojej kompanii i zgłodniałą ludność.

Od połowy września już nie schodziliśmy do piwnicy. Mimo alarmów zostawaliśmy w mieszkaniu. Pewnego dnia rano siedzieliśmy razem z mamą na tapczanie. Nalot trwał już dość długo. Nagle obezwładnił nas straszliwy gwizd. Odruchowo tuląc się wszyscy do siebie, przylgnęliśmy do ściany. Eksplozja nie nastąpiła, natomiast po chwili rozklekotał się nasz karabin maszynowy. Już nie pobiegliśmy na górę sprawdzać, co się stało. Sąsiadka powiedziała nam, że bomba przebiła dwie kondygnacje, nie eksplodując. Jak się okazało, była o wiele większa od pierwszej. Każdy powrót ojca do domu był wyczekiwany. Jego spokój udzielał się wszystkim, a jego opowieści zawsze napawały nas otuchą. Któregoś dnia, ku naszemu przerażeniu, ojciec przyszedł w zbryzganym krwią płaszczu. Była to krew jego żołnierza z kompanii, śmiertelnie ranionego odłamkami szrapnela podczas pracy. Umarł na ojca rękach.

Tego wieczora ojciec wyglądał na bardzo zmęczonego. Usiadł ciężko w kącie i nic się nie odzywał. Myśmy z Antkiem komentowali sobie półgłosem wrażenia dnia: opowieść ojca o śmierci żołnierza, opowieść mamy o poległych widzianych w mieście, o grobach przy ulicy Skorupki, niedaleko sklepu z ryżem. Po chwili ojciec przysunął się do stołu, wyjął portfel, a z niego jedną ze swoich wizytówek. Wyjął też z kieszeni watermanna i zaczął coś kaligrafować na wizytówce. Podszedłem cicho z tyłu i zajrzałem mu przez ramię. Równo, jak na projektach ojca, literki układały się w napis: „W razie śmierci powiadomić Janinę Piekarską ul. Marszałkowska 81a u pani Henclewskiej.”

Śmierć! Tylekroć ostatnio słyszałem o niej, lecz nigdy nie zetknąłem się z nią bezpośrednio. Pamiętałem tylko umierającego pradziadka. Dwa lata temu, gdy żył jeszcze, ojciec z dziadkiem zaprowadzili nas obydwu do niego. Leżał w czerwonej szlafmycy na olbrzymim mahoniowym łożu. Po śmierci go nie widziałem. Wiem tylko, że żył dziewięćdziesiąt cztery lata i umarł. Dotąd śmierć omijała jakoś naszą rodzinę i krąg bliskich. Teraz, wśród nękającego huku ognia artyleryjskiego, ten zapis ojca jakby ją urealniał i przybliżał. Rozpłakałem się.

Ojciec odwrócił się nagle i schował szybko portfel wraz z wizytówką. „Nie płacz! — powiedział i zaczął mnie tulić. — Przecież nic się nie stało.” „Tatusiu! Ale ta kartka?!”

Długo nie mogłem się uspokoić.

Dni, które teraz nastąpiły, wypełniała ciągle trwoga. Jej rytm był podporządkowany regułom wojny: ostrzał artyleryjski, alarm, nalot, bombardowanie i tak od początku. Już nawet klekot naszego karabinu maszynowego nie uspokajał.

23 września w południe wpadł na chwilę ojciec. Chciał sprawdzić, czy żyjemy. Tego dnia wiele bomb i pocisków padło na Marszałkowską. Kościół Zbawiciela płonął. Po ulicy fruwały na wpół spalone kartki z mszałów i modlitewników. Jedną z takich kartek przyniósł ojciec. Zachowała się do dziś, schowana pieczołowicie przez niego w żółtej kopercie, opatrzonej napisem: „Kartka podniesiona na ul. Marszałkowskiej 81a, w czasie pożaru kościoła Zbawiciela.”

27 września około południa nastąpiła nagle cisza. Na podwórko nasze zajechał wojskowy łazik, fiat 508 koloru khaki. Zatrzymał się ze zgrzytem hamulców na wprost naszego okna, pod przeciwległą ścianą. Wysiadł z niego oficer w grzebieniastym hełmie, z pistoletem przy boku, w butach z ostrogami. Został natychmiast otoczony przez mieszkańców. Pytaniom o przyczynę ciszy, o linię frontu, o losy Warszawy nie było końca. Oficer nic nie umiał czy raczej nie chciał powiedzieć. Rzucił tylko krótko: „Zawarto zawieszenie broni.” Zasalutował i wyszedł na ulicę, pozostawiając samochód na podwórku.

Ponieważ przerwa w działaniach wojennych stała się faktem oczywistym, wyszedłem z dziadkiem na miasto Ruszyliśmy w kierunku placu Zbawiciela. Jezdnie i chodniki były obsypane gruzem i zryte licznymi lejami po pociskach i bombach. Gdzieniegdzie w głębi ocalałych po-dworek widzieliśmy wojenne groby. Górne kondygnacje wielu domów po obu stronach Marszałkowskiej były wy-palone. Gdy doszliśmy do rogu Marszałkowskiej i Piusa, dom narożny po zachodniej stronie przy Piusa, pomiędzy Wilczą a Piusa, płonął pełnym ogniem, tak że musieliśmy przejść na drugą stronę ulicy. Skręciliśmy niebawem w Koszykową. Na wprost gmachu Zakładu Architektury: Politechniki, na rogu Lwowskiej, leżał trup na wpół poćwiartowanego gniadosza. Poszliśmy dalej Lwowską do placu przed Politechniką. Na jezdni obok placu walało się mnóstwo porozrywanych łusek karabinowych. Zaraz za placem rysowała się linia okopów. U zbiegu Polnej, 6 Sierpnia i Lwowskiej stał na posterunku żołnierz w kaszkowanym hełmie na głowie, z bagnetem nasadzonym na karabin. Dziadek podszedł do niego, nawiązując rozmowę. Okazało się, że już kilkadziesiąt metrów dalej są stanowiska niemieckie, a te rozerwane łuski karabinowe pochodzą z podręcznego składu amunicji, w który uderzył pocisk w nocy. Skład wyleciał w powietrze.

Tą samą drogą wróciliśmy do domu.

Wieczorem przyszedł ojciec. Był załamany. Potwierdził wiadomość o zawieszeniu broni: „Pertraktacje w sprawie kapitulacji Warszawy są w toku, jednakże Warszawa nie została zdobyta. Już jutro nigdzie nie idę”, dodał. Z torby, w której nosił maskę gazową, wyjął kartkę kratkowanego papieru. Było to zaświadczenie, że Komenda Baonu Pracy udziela ojcu urlopu.

28 września obudził nas rano klakson samochodowy. To nasi koledzy, stwierdziwszy swobodny dostęp do wnętrza łazika pozostawionego wczoraj przez oficera, dusili gumową gruszkę samochodowej trąbki. Żadne perswazje i zakazy dorosłych nie odnosiły skutku. Klakson żałośnie popiskiwał co chwila. Wreszcie ojciec nie wytrzymał, wziął scyzoryk i przeciął gruszkę, kładąc kres szarpiącym nerwy dźwiękom.

Około dziesiątej poszedł ojciec do swego dowództwa po wiadomości. Wrócił zgnębiony. Batalion został właśnie rozwiązany i termin urlopu, określony na dzień 2 października, przesuwał się w nieskończoność. Ustnie ojciec otrzymał od dowódcy całkowity „abszyt”. Gdy odchodził, dowódca wręczył mu jeszcze spodnie z magazynów wojskowych, jako że magazyny te zostaną niebawem przekazane Niemcom.

Wobec pewnej kapitulacji ojciec podjął decyzję, iż wracamy do domu. Nazajutrz, pożegnawszy państwa Wydrzyckich i panią Henclewską, ruszyliśmy na Sadybę.

Wracaliśmy właściwie tą samą drogą — Marszałkowską w kierunku Piusa, do Górnośląskiej. Od Górnośląskiej skręciliśmy w Myśliwiecką. Nagle powietrzem wstrząsnęła seria eksplozji. Wystraszyłem się. Czyżby Niemcy nie honorowali rozejmu? Przecież kapitulacja, zawieszenie broni!

Byliśmy na osi Kanału Piaseczyńskiego, gdy znów rozległy się detonacje, jednak o mniejszym natężeniu. Od bramy Łazienek zbliżał się właśnie ku nam żołnierz w grzebieniastym hełmie, z karabinem na plecach. Ojciec zapytał go o przyczynę detonacji. „A to nic takiego — odpowiedział żołnierz — wysadzamy działa i amunicję. Przecież nie oddamy ich Niemcom.”

Skręciliśmy w kierunku ulicy 29 Listopada. Na wprost DAK-u (Dywizjonu Artylerii Konnej), na osi białego budynku koszar, na wysokim postumencie stało popiersie generała w jakimś dawnym mundurze z orderami. Zapytałem dziadka, kto to taki. „To generał Józef Bem, który walczył w 1830 roku o wolność Polski, a później o wolność Węgier”, odpowiedzieli niemal równocześnie dziadek z ojcem.

Za budynkiem koszar znajdowała się drewniana wartownia przypominająca góralską chałupę. W jej drzwiach stał wartownik w czarnym berecie. Gdy zobaczył zbliża się naszą gromadkę, zniknął we wnętrzu. Po chwili ukazał się z papierową torbą i podszedł do nas. Przyjrzałem mu się. Był stary, miał siwe wąsy i pooraną bruzdami twarz.

„Masz, bracie! — powiedział wręczając mi torbę. — To od biednego polskiego żołnierza.” Zajrzałem onieśmielony do wnętrza torby. Leżały w niej owinięte w celofan jakieś paczki dziwnych mydełek. Jedne jasne z dziurkami jak herbatniki, drugie brązowe, pachnące kawą.

Gdy mama zajrzała do torby, w jej oczach zaszkliły się łzy. Te jasne mydełka to były żołnierskie suchary, a te czarne to żołnierskie porcje kawy. Kazała mi oddać torbę żołnierzowi. „Nie trzeba, proszę pana”, mówiła. „Niech pani weźmie — szepnął łamiącym się głosem. — To dla dzieci.”

Znów minęliśmy barykadę na Czerniakowskiej. Nie zwróciłem uwagi, czy stało jeszcze na niej owo małżeńskie łóżko. Koło klasztoru Nazaretanek spotkaliśmy dwóch żołnierzy w czarnych beretach, z karabinami na plecach, w spodniach z owijaczami. Ojciec zapytał: „Czy uda nam się przejść na Sadybę?” „Nie wiemy. Tam, na rogu Chełmskiej, ostatnia nasza barykada, dalej już Niemcy. Nie wiemy, czy was puszczą. Dla nas już się wszystko skończyło.”

Na rogu Kaszubskiej i Czerniakowskiej zatrzymała nas jakaś starsza pani. „Dokąd, państwo, idziecie?” „Na Sadybę”, odpowiedział ojciec. „Nie wiem, czy państwa przepuszczą. Tam dalej są Niemcy. Chodźcie, państwo, do mnie odpocząć.”

Byliśmy tak zmęczeni, że rodzice przyjęli zaproszenie.

Pani, która nas zaprosiła do siebie, była wdową po lekarzu. Mieszkała z córką, młodą ładną dziewczyną, żoną lotnika, którego poślubiła w sierpniu i od 30 sierpnia nie miała o nim żadnej wiadomości.

Roztasowaliśmy się u gościnnej dobrej duszy, a ojciec poszedł do dowódcy barykady dowiedzieć się, czy będziemy mogli przejść.

Byliśmy głodni. Mama nam zaproponowała, żebyśmy spróbowali żołnierskich sucharów, podarowanych przez wartownika. Wyjąłem je z torby. Gryząc stwierdziłem, że są twarde. „Są takie jak żołnierska służba”, powiedział dziadek.

Niebawem wrócił ojciec. Rozkazy dotyczące ruchu ludności przez linię przerwania ognia nie nadeszły jeszcze do dowódcy barykady. Musieliśmy czekać.

U pani doktorowej zostaliśmy kilka dni. Marzliśmy nocą, bo szyb w oknach nie było. Jedliśmy suchy ryż i wędzone szproty, na które już dawno nie mogłem patrzyć. Zwłaszcza obrzydł mi ryż. Ojciec codziennie chodził do dowódcy barykady. Wreszcie 30 września rano mogliśmy wyruszyć. Przy barykadzie od naszej strony stał nasz wartownik. Był w hełmie i miał jeszcze karabin. Po drugiej stronie stał Niemiec w zimnozielonym mundurze, w olbrzymim hełmie z szerokim opadającym aż na plecy kołnierzem-okapem.

Nie służbowo, nie oficjalnie pożegnał nas nasz żołnierz. Pomógł jeszcze mamie i babciom przekroczyć wąską drewnianą kładkę, przerzuconą przez okop.

Z drżącym sercem szedłem po tej kładce. Tak rozpoczęły się dla nas długie tysiąc dziewięćset pięćdziesiąt dwa dni okupacji.

Udostępnij na:

Pierwszy notes z wierszami Stefanii z Ruszczykowskich Krosnowskiej cz. I

Po mojej ukochanej Cioci Steni (właściwie powinnam pisać: babci) zostało kilka notesików z wierszami… Uwielbiała ona poezję. Część wierszy jest jej autorstwa. Część innych poetów, których ceniła i czytywała. oto fragment pierwszego z notesów. Sporo w nich wklejanek. Dziś moim zdaniem cennych 🙂

okladka

wiersze01

wiersze02wiersze03wiersze04wiersze05wiersze06

Udostępnij na:

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 10

A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska

Dzieci nie powinny sądzić rodziców co do ich wychowania, bo nie raz jednakowo są chowane, a tak bardzo odmienne. Każda matka chciałaby najlepiej wychować swoje dzieci. Moja matka miała bardzo wiele zalet, ale zapatrywała się w ten sposób, jak większość niestety kobiet z tej epoki, że moralność nie obowiązuje na równi mężczyzn i kobiet. Mnie się to zawsze zdawało, że to pobłażanie synom zrobiło, że dwóch skończyło obłędem. Dziś nie wiem, jak sądzić, czasem myślę, ze ja nie miałam prawa jej winić, dał mi tym Pan Bóg dowód, że ja nie umiałam jednego z synów wychować w moralności, to tylko, że pomimo win jego, wynikających z temperamentu, nie słyszałam nigdy z ust jego cynizmu, chociażby nawet dwuznacznego słowa.

Jozef Gorczycki Syn Jozefa Faustyna i Konstancji z Kosciesza Nieszkowskiej

Jozef Gorczycki – syn Jozefa Faustyna i Konstancji Nieszkowskiej

Najmłodszy brat mój Józef żyje i ma 53 lata. Gdzie jest obecnie nie wiem, bo, pomimo lat przeszło pięćdziesięciu, poszedł na wojnę, jako ochotnik. Słyszałam od zięcia, że się bardzo za sobą kręcił, wystarał się o listy protekcyjne, aby go jako zołnierza z karabinem wysłali na front, gdyż nie bardzo mieli ochotę, ze jest już stary. Ale on silny fizycznie i silny duchem, ten mój brat ukochany. Od 4 lat jego życia widziałam go raz tylko płaczącego i gnącego się pod ciężarem nieszczęścia, jak miał lat 11 czy 12, bo dobrze pamiętam, jak przyjechał z warszawy z gimnazjum, a Ojciec nasz leżał na katafalku. Nigdy bez łez wspomnieć o tym nie mogę i nigdy nie zapomnę, jaki mnie ból ogarnął na jego sieroctwo. On był najmłodszym z nas, tak bardzo przez Ojca kochanym i takim małym jeszcze. Cały czas, będąc w szkołach, czyli w gimnazjum w warszawie, był u ciotecznej siostry Połkotyckiej. Chciała Połkotycka Józia adoptować, ale o wychowaniu dziecka pojęcia nie miała. Mało inteligentna, trafiła na charakter uczuciowy, ale dumny, nie nadający się do schlebiania jej próżności. Zraziła go do siebie jeszcze w jego dziecinnych latach, niedługo po śmierci naszego ojca wydała bal, a widząc Józia małego w jego pokoju, spytała: „Czemu nie tańczysz i nie idziesz do salonu?”, „Bo mnie ojciec umarł” usłyszała odpowiedź tego dziecka, które już wtedy zrozumiało, że to nie są ludzie, oboje Połkotyccy, którzyby mu Ojca i matkę zastąpić mogli. Zamknął się w sobie i nie pragnął zmiany nazwiska. Nie okazywał uczuć, których nie miał. Wzięli dziewczynkę i tę adoptowali.

Jozef Gorczycki Syn Jozefa Faustyna i Konstancji z Kosciesza Nieszkowskiej2

Józef Gorczycki Syn Józefa Faustyna i KonstancjiNieszkowskiej

Józik ożenił się z Adą Fidlerówną i dzieci nie ma, za to dla moich jest z takim sercem, że nieraz mnie to rozrzewniało. Kocha tez bardzo Stefana, syna Marylci Skrzyneckiej z pierwszego małżeństwa. Dla mnie dużo w życiu zrobił, nieraz nad możność swoją. Wziął mi raz troje dzieci na kilka miesięcy. Raz uratował mi Ignasia od suchot, bo chodził do niego do szpitala kilka wiorst podczas Ignasia choroby zapalenia opłucnej i zobaczywszy niebezpieczeństwo, napisał do mnie. Wywiózł go ze mną ze szpitala. W Piotrkowie, nigdy nie zapomnę, jak przybiegł do Stasi Ruszczykowskiej do hotelu z gorącym mlekiem, poplamił palto, ale syn siostry miał mleko gorące i nie fałszowane. On potrafił w wilie Bożego narodzenia iść do chorego Ignasia pieszo od kolei, bo to dziecko siostry. Zosie i Wandzię poprosił do siebie na wakacje, jak tylko usłyszał, ze potrzebuje świeżego powietrza Zochna. A dla mnie? Dla mnie oddał ostatni grosz, jak usłyszał, że nie mogę jechać zobaczyć się z siostrą Salunią. Było mi tak boleśnie, że nie mogę zjechać się z rodziną. Mąż mój nie żałował mi nigdy, ale nie lubił bardzo, jak mnie w domu nie było, sam nie mógł kochać bardzo rodzeństwa swego, więc nie odczuwał mojej tęsknoty za rodzeństwem, przy tym nie mieliśmy na przyjemności takie, dlatego pamiętam tę chwilę, jak stałam w oknie i straszna tęsknota ogarnęła mnie za rodzeństwem, które razem zabrane sobie wyobrażałam, wtedym usłyszałam dzwonek w przedpokoju i wszedł służący z telegrafu, żebym zaraz jechała, bo depeszą drugą wysyła mi Józik pieniądze na drogę. Tej radości, jaka mi zrobił, nigdy nie zapomnę. Nie tymi pieniędzmi, że mogłam jechać, ucieszyłam się, ale, że mam takiego brata kochającego. Byłam dumna wobec własnego męża. Nieraz bardzo mi tęskno za nim, bo jak go widzę, to mało z nim mówię, jestem zawsze wzruszona dziwnie. Hamuję się, żeby płaczem nie wybuchnąć, może dlatego, że mało go widuję i nie widzę szczęśliwym, jakbym pragnęła. Mam zawsze wrażenie, że on z rodzeństwa najmniej miał jasnych chwil w życiu.
Jak usłyszałam, że poszedł na wojnę, ucieszyłam się, bo mam przekonanie, że mu to da chwilowe szczęście. Myśl moja jest z nim ciągle, ale on nie wie o tym, tak jak nie wie, że całe życie moje tęsknię za nim[1].


[1]              Józef Gorczycki, kiedy poszedł na wojnę w 1920 r., miał lat 53. Nie chciano go przyjąć do wojska nawet na ochotnika. Ostatecznie go przyjęto. Nazywano go najstarszym sierżantem Wojska Polskiego – przyp. E.T..   

 

Udostępnij na: