Archiwum miesiąca: kwiecień 2014

Franciszek Gorczycki „Notatki z Opoczyńskiego” cz. 1

Oto wspomnienia z powstania styczniowego Franciszka Gorczyckiego, czyli brata mojej praprababci Stanisławy Anny Sabiny z Gorczyckich Ruszczykowskiej. Wspomnienia zostały opublikowane w 1967 r. książce „Spiskowcy i partyzanci 1863 roku”.

franciszek Gorczycki

Franciszek Gorczycki
zdjęcie z okresu powstania styczniowego

W ostatnich dniach stycznia 1863 r. dowiedziałem się, że oddział powstańców organizuje się w Ojcowie. Na drugi dzień przybyłem tu i zastałem zebranych już około 200 powstańców pod dowództwem Kurowskiego[1]. Zostałem przyłączony do oddziału kawalerii. Było jej wówczas dwa plutony, każdy po 20 koni, którymi dowodzili Mięta-Mikołajewicz[2], b. oficer austriacki i były oficer pruski Nałęcz-Brudzewski[3].

Na drugi dzień po moim przybyciu do Ojcowa, po południu, po odbytej pierwszej mustrze na koniach jeden z oficerów kawalerii Franciszek Gaszyński[4] zapytał nas: „Kto chce na ochotnika jechać dziś ze mną na wyprawę?” Wystąpili: Hubicki, Elbanowski, piszący niniejsze wspomnienia i siedmiu jeszcze innych, których nazwisk nie pamiętam. Dziesięciu, mając jedenastego dowódcę Fr. Gaszyńskiego, pojechaliśmy nad granicą austriacką. Jak się tam w nocy dopiero dowiedziałem, chodziło o zaatakowanie straży nadgranicznej i odebranie jej, o ile się uda, koni i broni. W ciągu nocy przejechaliśmy mil kilka, lecz w domkach strażniczych, zwanych po rusku „posty”, nie było już żołnierzy, wszyscy bowiem zebrali się na przykomorku Szyce.

Rano dojechaliśmy do wsi Biały Kościół właśnie w tej chwili, kiedy na mszę dzwoniono. Wszyscy 11 weszliśmy do kościoła i wiedząc, że mamy atakować straż zebraną w Szycach, gorącośmy się modlili. Około 11 rano byliśmy już w Szycach i od razu przypuściliśmy gwałtowny atak na 17 strażników granicznych, mających oficera na czele i siedzących w pełnym rynsztunku na koniach[5]. Oficer natychmiast oddał szablę, żołnierze broń i konie, które oddaliśmy pod dozór miejscowym chłopom. Sami zaś szybko pojechaliśmy zaatakować piechotę, która pod dowództwem innego oficera poszła nad granicę. W chwili, kiedy na 200 kroków spostrzegliśmy tych żołnierzy nadgranicznych, idących w szeregach, byliśmy na górze, z której po lodzie, jakim droga była pokryta, galopem atakowaliśmy ten oddział. Oficer jadący na koniu oddał pałasz natychmiast i wjechał między nas, zaś cały ten oddział pieszych strażników eskortowany przez Hubickiego i Elbanowskiego przyszedł do Szyc i tu złożył broń na dwie pary przygotowanych już sani. Zawezwani miejscowi włościanie pilnowali borni i karmili nasze konie, a Gaszyński i nas pięciu byliśmy na mięsnym niby obiedzie na komorze. W czasie tego obiadu dano nam znać, że żołnierze (rosyjscy) buntują się i mogą broń i konie odebrać. Natychmiast więc wsiedliśmy na konie i eskortując zabrane konie i broń około godziny 2 wróciliśmy do Ojcowa. Na nasze spotkanie wyjechał z jakie pół wiorsty główny dowódca Kurowski i kilku innych, których jeszcze nie znałem.

Co dzień przybywali do Ojcowa nowi ochotnicy powstańczy i przybywało więcej koni. Kawaleria podzielona była na dwa oddziały: z czerwonymi i niebieskimi chorągiewkami. Musztry odbywały się codziennie, nawet dwa razy na dzień.

Kawaleria umieściła się w stajni i łazienkach przy Prądniku, piechota w domkach na górze, a kosynierzy w dolnym mieszkaniu Hotelu pod Łokietkiem. Pierwsze piętro zajmował Kurowski i jego sztab, a raczej pieczeniarze; do tych ostatnich należeli Gniewosz-Wieniarski, Rose i wielu innych.

Chociaż młodym wówczas byłem chłopcem, martwił mnie nieporządek i brak placówek dalej od obozu wysuniętych. Wprawdzie w dzień wyprawiano rekonesansy w stronę Skały i Olkusza, ale w nocy zaledwie zdołano uprosić kilku, i to najmłodszych, aby pojechali drogą ku Olkuszowi lub ku Michałowicom na odległość jednej lub najwięcej dwóch wiorst.


[1] Apolinary Kurowski herbu Nałęcz III (ur. 1818, zm. 11 maja 1878 w Baden) – pułkownik powstania styczniowego.

[2] Właściwie Ludwik Miętta-Mikołajewicz, b. oficer austriacki, dow. Kawalerii u Kurowskiego, zginął w Giebułtowie 16.III.1863 r. Spoczywa na cmentarzu w Lipinkach. 

[3] Edward Brudzewski (ur. 1838, zm. 1908), ziemianin polski, uczestnik powstania styczniowego. Walczył w stopniu oficerskim w oddziale Apolinarego Kurowskiego, dowodził szwadronem jazdy. Używał w okresie powstania pseudonimu Nałęcz. Został ranny pod Miechowem. Zieliński twierdzi, że chodzi o Edmunda Nałęcz Sadowskiego, b. oficera pruskiego, który walczył w oddziale Kurowskiego, potem Kononowicza, ranny w bitwie pod Rozniszewem (14 V), pod Zawadami dostał się do niewoli, rozstrzelany w Warce 4.VI.1863.

[4] Franciszek Gaszyński, por. kawalerii pod dow. Kurowskiego, organizator wojskowy pow. Kieleckiego od VI 1863.

[5] Wyprawa odbyła się 4.II.1863.

Udostępnij na:

„Plotki rodzinne” cioci Steni cz. 9

Czas na dalszy ciąg rodzinnych plotek spisanych w latach 70-tych przez Ciocię Stefanię z Ruszczykowskich Krosnowską.

2014-02-08 19.32.31

20140228_141708 20140228_141730 20140228_141939 20140228_141948 20140228_141953 20140228_142004

Hieronim Nieszkowski
Ur. – zm. 1922
Podobno w młodości był bardzo piękny. W 1863 r. ujęty z bronią w ręku pół roku przesiedział w więzieniu. Wyszedł na wolność tak zmieniony, że znajomi nie poznawali go.
Ożenił się z Józefą Dzierżbicką. Małżeństwo było bezdzietne. Młoda małżonka nie lubiła kwiatów – Hieronim potrafił ją tak w tym rozmiłować, że nawet po jego śmierci mieszkanie przypominało oranżerię.
Po powrocie z Rosji w 1921 r. moja matka postanowiła odwiedzić swego ciotecznego dziadka, u którego mieszkała jego siostra Paulina Maleszewska. Licząc się z tym, ze widok schorowanych starców może zrobić przykre wrażenie na ośmiolatce, dziecku, jakim wtedy byłam, zamierzała iść sama. Wuj Skawiński zaprotestował:
– Zabierz Stefulkę (tak mnie wtedy nazywano) przecież to są rodzinne relikwie.
Przyszłyśmy wieczorem. Prababcia Józefa Nieszkowska – młodsza wiele od męża przyjęła nas jakąś herbatką w oświetlonym stołowym pokoju – obok w ciemnym pokoju, do którego tylko sączyło się światło z jadalni leżało schorowane rodzeństwo. Poszłyśmy do nich. Oboje pamiętali moją matkę. Prababcia Maleszewska rozmawiała serdecznie, ale zwyczajnie, natomiast pradziadek Nieszkowski powiedział do mojej matki:
– Widzisz Zosiu, jaki się ze mnie stary niedołęga zrobił, a wszystkiemu winna ta Ojczyzna ukochana.
Przeszły mię mrówki. Po zakończeniu wizyty już na ulicy moja matka odezwała się:
– Co Ojczyzna winna, że dziadek jest stary…
Poczułam się jakaś rozczarowana.
W kilka miesięcy potem pradziadek zapadł na zdrowiu jeszcze poważniej. Wuj Skawiński, będąc na cmentarzu kalwińskim zauważył w kwaterze rodzinnej wykopany grób, zapytał cmentarnika, dla kogo.
– A to pani Nieszkowska kazała dwa tygodnie temu wykopać dla męża.
Tymczasem mąż nie tylko wówczas nie umarł, ale nawet na tyle wydobrzał, że chciał się ubrać. Okazało się, że wszystkie jego garnitury zostały sprzedane.
Pradziadek Hiruś umarł zresztą w tym samym roku. O ile nie ma drugiej kwatery rodzinnej na cmentarzu kalwińskim to leży obok swojej matki Joanny Kościesza Nieszkowskiej, siostry przyrodniej Elżbiety Kosseckiej, jej męża i ich córki Józefy Połkotyckiej (kwatera P). Niestety akta cmentarza zginęły w czasie walk powstańczych, nagrobka nie postawiono, a mnie pamięć zawodzi. W grobowcu jest 6 miejsc, płyty leżą cztery, a wiem, że tylko jedno miejsce zostało wolne, o czym w 1947 roku rozmawiałam z cmentarnikiem, który sam mi to przypomniał. Powiedziałam mu, że cała rodzina jest już katolicka.
– Nie szkodzi.
– Może państwu nie, ale nam tak. Mogę Panu tylko na pociechę powiedzieć, że będąc katolikami szczycimy się kalwińską krwią.
– Rozumiem panią, to są stare rody.
99 i ½ % przemawia za tym, ze piąte miejsce zajął Hieronim Nieszkowski. Paulina z Nieszkowskich Maleszewska przyjęła katolicyzm i spoczęła na cmentarzu bródnowskim. Józefa z Dzierżbickich Nieszkowska była katoliczką. Kto więc mógłby być pochowany, jako ten piąty? 

Udostępnij na:

Maciej Piekarski – „Tak zapamiętałem” cz. 6

Czas na kolejną część wspomnień mojego Taty…

tak zapamietalem

Po naradzie z dziadkiem i mamą ojciec zdecydował, że jednak schronimy się w Śródmieściu u znajomej stryjka. Tu, u nas, na Sadybie, może być przedpole obrony. Ponadto w Śródmieściu na pewno ojcu ostatecznie uda się dostać do wojska. Mieliśmy wyruszyć wieczorem. Ponieważ na Czerniakowskiej przy Chełmskiej wzniesiono już barykadę i ludność bez zezwolenia nie była wpuszczana do miasta, ojciec zdecydował, że pójdziemy przez Siekierki, koło Stacji Pomp. Ze względu na zajęcia ojca w Straży Obywatelskiej wyruszyliśmy dopiero 10 września wieczorem. Gdy zapadł zmrok, rodzice i dziadkowie spakowali do walizek najniezbędniejsze rzeczy, pozamykali mieszkania, pozostawiając okna otwarte. Ojciec uważał, że w razie detonacji przy otwartych oknach szyby są mniej narażone na stłuczenie, no, a jeżeli będzie padał deszcz, to trudno. Niebawem zresztą ruszy front na zachodzie i Niemcy będą musieli odstąpić, a ponadto nadejdą nasze wojska z odsieczą.

Gdy wyszliśmy na podwórko, na niebie jarzyły się łuny pożarów. Słychać też było dalekie stęknięcia ziemi i głuche detonacje. Ruszyliśmy w kierunku mostu na Jeziorze Czerniakowskim. Za radą ciotki Geni za jeziorem zatrzymaliśmy się na noc u państwa Kossakiewiczów, rodziców szkolnej koleżanki Antka. Pani Kossakiewiczowa posłała nam w piwnicy, mama okryła nas paltami i pogrążyliśmy się w głębokim śnie. Po obudzeniu się rano nie zdawałem sobie sprawy początkowo, gdzie jesteśmy. Wokół było ciemno, pachniało kartoflami. Dopiero po chwili, gdy mama usłyszała, że się przebudziłem, i zapaliła światło, uświadomiłem sobie sytuację.

Po śniadaniu przygotowanym przez panią Kossakiewiczowa udaliśmy się dalej. Szliśmy w kierunku Wisły, do drogi prowadzącej na Siekierki. Dochodziliśmy do rzędu topoli rosnących wzdłuż polnej drogi, gdy syreny zawyły na alarm. Niebawem też na niebie ukazały się srebrne sylwetki samolotów, wokół których rozszalał się ogień zenitówek.

W pewnej chwili warkot samolotu stał się bardzo bliski i wkrótce zobaczyliśmy, jak z nadlatującej maszyny sypią się świecące punkciki. To lotnik strzelał z karabinów maszynowych. Ojciec kazał nam porzucić walizki i błyskawicznie ukryć się w krzakach rosnących wzdłuż rowu obok drogi. Pociski karabinowe na szczęście utkwiły w koronach drzew. Samolot przeleciał dość wysoko, nie ponawiając ataku. Jeszcze z pół godziny siedzieliśmy w krzakach, zanim syreny oznajmiły koniec alarmu.

Odetchnęliśmy z ulgą, chociaż stwierdziłem, że nalot na wolnym powietrzu robi mniejsze wrażenie niż przeżywany w mieszkaniu.

Pozbieraliśmy walizki i ruszyliśmy w dalszą drogę. Około południa, idąc Bartycką, wyszliśmy na Czerniakowską, na wprost klasztoru Nazaretanek. Nagle powietrze rozbrzmiało potężnymi, ogłuszającymi, bliskimi detonacjami. Biegnąc schroniliśmy się w bramie domu przy Czerniakowskiej. Za nami wpadło kilku przypadkowych przechodniów. Brama była pomalowana na zielono. W środkowej części trójskrzydłowych drzwi znajdowały się okrągłe okienka, przypominające okienka okrętowe. Detonacje raz po raz wstrząsały powietrzem w regularnych odstępach czasu. Syreny nie wyły, samolotów nie było słychać. Ojciec wyjaśnił krótko, że Niemcy podeszli bliżej i rozpoczęli nękający ogień artyleryjski.

Po kilkunastu minutach, gdy trochę ucichło, wyszliśmy na ulicę. Ruszyliśmy Czerniakowską w kierunku Solca. Jezdnię Czerniakowskiej na wprost ulicy 29 Listopada zamykała barykada wzniesiona z różnych beczek, skrzynek, mebli i worków. Na jej szczycie królowało olbrzymie mahoniowe małżeńskie łoże. Ledwie minęliśmy barykadę, tuż przy ogrodzeniu Muzeum Wodociągów znów rozszalał się ogień artyleryjski. Teraz detonacje miały inny, bardziej rezonujący odgłos. Ojciec znów wyjaśnił, że Niemcy rozpoczęli ostrzał szrapnelami. Ruszyliśmy biegiem ku najbliższej kamienicy. Był to olbrzymi kilkupiętrowy budynek z trójkątnym występem pod ścianą frontową, w którym mieściło się wejście na klatkę schodową. Razem z nami w korytarzu schroniło się wielu innych przypadkowych przechodniów. Jeden z nich, mężczyzna około sześćdziesiątki, w cyklistówce, w koszuli i wypłowiałych drelichowych bryczesach, był boso. Przestępował z nogi na nogę na zimnej posadzce z szarobrązowej terakoty. Podczas rozmowy z rodzicami wyjaśnił, że idzie do Cytadeli, do swojego pułku, do wojska. Ale dlaczego boso? Bo żona nie chciała go puścić. Powiedziała, że jest za stary, a poza tym kto będzie w polu robił. Zabrała mu buty, więc ruszył boso. Nie wezwali go, ale na pewno się przyda. Gdy patrzyłem na tego mężczyznę i słuchałem jego opowieści, przypomniała mi się piosenka, którą śpiewaliśmy w szkole kilka miesięcy temu, na uroczystości trzeciomajowej:

Łączko! Łączko! Łączko zielona! A któż mi cię będzie kosił, Jak ja będę szablę nosił. Łączko! Łączko! Łączko zielona!

Jakaś mieszkanka kamienicy, w której się znaleźliśmy, przyniosła mężczyźnie nowiutkie buty swego męża. Chłop podziękował serdecznie i włożył je na bose, kostropate od chodzenia po ściernisku nogi.

Po kilkunastu dobrych minutach detonacje stały się jakby dalsze. Posiedzieliśmy jeszcze trochę w korytarzu klatki schodowej i ojciec zdecydował, że możemy próbować już wyjść, bowiem artyleria ostrzeliwuje inne dzielnice. Ruszyliśmy Łazienkowską do Rozbratu, a potem Górnośląską. Dalekie detonacje pocisków artyleryjskich o różnym natężeniu słychać było nadal.

Na Górnośląskiej zatrzymaliśmy się chwilę w Domu Akademickim, żeby odpocząć, tu też dzięki życzliwości personelu otrzymaliśmy z Antkiem po szklance gorącej herbaty i po bułce. Ojciec w tym czasie poszedł do telefonu porozumieć się z panią Henclewską, u której mieliśmy się zatrzymać na czas oblężenia.

Po krótkotrwałym odpoczynku ruszyliśmy w dalszą drogę. Wśród ustawicznego huku wybuchających pocisków doszliśmy niebawem na miejsce.

Dom przy Marszałkowskiej 81a, w którym mieszkała pani Henclewską, był położony na wprost ulicy Skorupki. Dostrzegłem zaraz barykadę zbudowaną z płyt chodnikowych w poprzek tej ulicy. Dom był olbrzymią, wielopiętrową kamienicą o kilku oficynach, z dwoma głębokimi jak studnie podwórzami. Pani Henclewską odstąpiła nam swoje mieszkanie w drugim podwórku, w oficynie, na parterze po lewej stronie od wejścia. Sama zamieszkała na ten okres u swoich rodziców, państwa Wydrzyckich, dwa piętra wyżej, w tej samej oficynie. Nasze podwórko było położone w głębi. Prowadził do niego z pierwszego podwórka głęboki tunel drugiej bramy pod poprzeczną oficyną. W tunelu znajdowały się dwa wejścia do mieszkań oficyny poprzecznej i do piwnic.

Rodzice i dziadkowie byli zmęczeni i przygnębieni, ale dla mnie z Antkiem zmiana otoczenia, nowa sytuacja, nowe miejsce pobytu stanowiły atrakcję nie lada mimo toczącej się wojny. Roztasowując się w mieszkaniu, zaczęliśmy obydwaj beztrosko nucić:

Przez las i przez pole idzie legionista,
Idzie i wesoło taak sobie śwista…

W tym momencie ojciec wściekle krzyknął: „Dajcie spokój z tą idiotyczną piosenką! Właśnie to ci legioniści prześwistali Polskę!”

Nie rozumieliśmy z Antkiem sensu tej krytycznej oceny. Zresztą przy nas starano się nie rozmawiać w domu o polityce, wychodząc z założenia, że możemy rozpaplać albo coś przekręcić. Pamiętam, jak kiedyś babcia Zosia z oburzeniem mówiła ojcu, że Mackiewicza wsadzono do Berezy. Ojciec był również oburzony. Nie wiedziałem, kto to jest Mackiewicz, ale wiedziałem, kto to był Mickiewicz. Wpadłem do gabinetu dziadka i powiedziałem głośno: „Dziadku! Wiesz? Mickiewicza te łotry wsadziły do Berezy.” Nie wiedziałem również wówczas, co to jest Bereza, jednakże brzmiało to podobnie jak koza.

Mimo nieustającego ognia artylerii ojciec wyszedł wkrótce na miasto zameldować się w komisariacie Straży Obywatelskiej i ewentualnie jeszcze raz szukać możliwości dostania się do wojska. Mama natomiast zaprowadziła mnie do fryzjera, którego zakład mieścił się w „naszym” domu od frontu. Nie bardzo uśmiechało mi się strzyżenie, jednakże zakład był tak atrakcyjnie urządzony, że szybko zapomniałem o niechęci. Przed lustrem, zamiast tradycyjnego fotela fryzjerskiego, dla młodocianych klientów stał osiodłany konik z prawdziwą grzywą. Gdy pan fryzjer zaprosił „pana ułana” na siodło, nie mogłem odmówić, zwłaszcza że znów wzmógł się ogień artylerii i strach przed detonacjami walczył we mnie ze wstydem, żeby pan fryzjer nie domyślił się, jak bardzo się boję, chociaż obok drugi pan fryzjer golił oficera z pistoletem przy pasie, który swój piękny grzebieniasty hełm położył na marmurowym fryzjerskim pulpicie. I tak pożerając wzrokiem to hełm, to konia, na którym siedziałem, to oficera — zostałem ostrzyżony. Gdy kończyły się postrzyżyny, ogień artyleryjski ucichł, jakby ręką odjął, natomiast gdy wychodziliśmy od fryzjera, syreny zawyły na alarm. Pośpiesznie wróciliśmy do mieszkania, ale huki eksplodujących bomb zmusiły nas zaraz do zejścia do piwnicy.

Piwnice pachniały kartoflami. Zapach ten przypomniał mi noc spędzoną w willi państwa Kossakiewiczów. Ku strapieniu mamy podczas nalotu nie mogliśmy z Antkiem usiedzieć w miejscu. Zapaliwszy latarki — ja zdobyczną niemiecką, a Antek swoją naprawdę wspaniałą „Centrę” — wędrowaliśmy korytarzami piwnic. Tworzyły one istny labirynt. Łączyły się z piwnicami wszystkich siedmiu oficyn, a także z piwnicami następnych siedmiu oficyn posesji przy Marszałkowskiej 81.

Gdy syreny oznajmiły odwołanie alarmu, wyszliśmy na podwórko. Tutaj uderzył mnie niecodzienny widok. Przez obydwa podwórka od ulicy Marszałkowskiej stał długi rząd ludzi, który kończył się przed drzwiami publicznego szaletu, znajdującego się w naszym podwórku, po lewe] stronie poprzecznej oficyny. Byli to przechodnie, których nalot zaskoczył na ulicy, a u których wstrząs nerwowy wywołał podobne jak u mnie zaburzenia. Od tego dnia po każdym nalocie widziałem takie ogonki do szaletu.

Do dzisiejszego przedpołudnia wyraz „ogonek” zawsze mi się kojarzył z babcinym pieskiem. O nowym znaczeniu tego wyrazu dowiedziałem się od rodziców, gdy szliśmy Marszałkowską i widzieliśmy szeregi ludzi stojących po zakupy przed sklepami. Od tej chwili ogonek do sklepu czy ogonek do szaletu stał się dla mnie jednym ze zjawisk towarzyszących wojnie.

Ojciec wrócił dopiero wieczorem. Znów nie udało mu się dostać do oddziałów frontowych. Ze względu na wykształcenie inżynierskie powierzono mu dowództwo 2 kompanii I Batalionu Pracy. Zadaniem tej kompanii było budowanie umocnień na przedpolach, barykad, rowów przeciwczołgowych i przeciwlotniczych, a także odgrzebywanie ludzi zasypanych w piwnicach zbombardowanych domów. Od tego dnia aż do 27 września wychodził ojciec o świcie i wracał późnym wieczorem. Czasami, gdy kompania miała przerwę obiadową, a do nas było dosyć blisko, wpadał na chwilę zobaczyć, czy żyjemy, czy dom jeszcze stoi.

W naszej kamienicy prócz stałych lokatorów znajdowało się wielu podobnych nam uciekinierów. Byli to w większości starcy i kobiety z dziećmi. Mężczyźni znajdowali się od dawna na froncie. Wśród stałych lokatorów pozostało jedynie dwóch osiemnastoletnich młodzieńców, którzy od 1 września bezskutecznie dobijali się do bram różnych koszar. Obydwaj mieszkali na drugim piętrze. Ich okna były widoczne z naszego okna. Obydwaj byli bardzo małego wzrostu i mama nazywała ich karzełkami.

12 września rano, gdy ubieraliśmy się z Antkiem, z głośnika radiowego odezwał się po pierwszych taktach Szopenowskiego poloneza poważny, skupiony, męski, stanowczy głos: „… wzywam sześciuset młodych odważnych ludzi, zdecydowanych umrzeć za Warszawę i ojczyznę…”

I głos, i treść słów zahipnotyzowały nas wszystkich. Nie słuchałem dalej apelu, bowiem równocześnie z drugiego piętra w głębi naszego podwórka-studni echo niosło głos jednego z „karzełków”: „Franek! Słyszysz! Nareszcie wzywają nas! Idziemy!” Po chwili obydwaj chłopcy, przeskakując po kilka stopni naraz, ruszyli przed pałac Mostowskich. Wieczorem obydwaj wpadli na chwilę. Byli już wówczas w mundurach i w hełmach.

Następnego dnia rozpoczęły się naloty od rana. Samoloty niemieckie nadlatywały falami co kilkanaście minut. Huk eksplodujących bomb mieszał się ze szczekaniem zenitówek. Ojciec z samego rana wyszedł na miasto. My z mamą schodziliśmy ciągle do piwnic. Dziadkowie przenieśli się dwa piętra wyżej, do państwa Wydrzyckich, a babcia Karolcia poszła do siostry dziadka, a naszej ciotki, Marii Węgierkiewiczowej, na Boduena, gdzie ciotka prowadziła cukiernię w dawnym lokalu Lardellego.

Wreszcie bomba uderzyła i w nasz dom. Świst i huk. Nie był to wielki huk, bo i bomba była niewielka — przebiła dach i wylądowała w mieszkaniu najwyższego piętra, w łóżku, nie eksplodując. Gdy po nalocie nastąpiła względna cisza, pobiegliśmy z Antkiem na ostatnie piętro. Właśnie dwóch ludzi ubranych półwojskowo wynosiło ją na piasku w olbrzymiej miednicy.

Udostępnij na:

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 9

A teraz znów dalszy ciąg napisanego w okresie dwudziestolecia pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej. Przypisy robili kolejno: Eugeniusz Tyblewski, Stefania z Ruszczykowskich Krosnowska i na końcu ja.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska

Wracam znów w dalszym ciągu do opisu mych braci, a mianowicie Cypriana, czwartego z rzędu.  Cyprian skończył technikę w Krakowie. Do wojska rosyjskiego tak samo się nie stawił, jak Broniś i dla tej samej przyczyny nie mógł powrócić do Królestwa, a tak bardzo za rodzina tęsknił. Trudno mu było o posadę za powodu, że nie był naturalizowany w Austrii. Męczył się czas jakiś w fabryce albuminu[1], dopiero później dostał prace we Lwowie w biurze fundacji hr. Skarbka. Po otrzymaniu posady ożenił się z Cecylią Zaleską, dostał zacną żonę i byli ze sobą szczęśliwi, posagu nie uzyskał, tylko serce. Niedługo jednak żyli z sobą. Dostał obłędu wskutek przebytej, a niewyleczonej choroby, jeszcze w technice krakowskiej był chory. Obłęd miał furioso i cierpiał na straszne bóle głowy, od których wpadał w furię. Z bólu wyrywał wąsy i włosy na głowie. Umarł biedak w zakładzie obłąkanych w Galicji. Przed śmiercią w towarzyszach niedoli upatrywał podobieństwa do swoich najbliższych i z uciechą opowiadał siostrze Maryli Skrzyneckiej, jak go odwiedzała, że to nie jest sam, bo tu są jego krewni i rodzice. Żona wyszła drugi raz za mąż i mieszka w Gnieźnie. Dzieci z Cyprianem nie miała.

Piąty mój brat Konstanty był – prawie moim rówieśnikiem. Rodzice nasi dużo razy się przeprowadzali, a w okresie jego nauki początkowej najwięcej; był ciągle przerzucany z jednej szkoły do drugiej, przygotowywany czas jakiś po niemiecku, bo miał być oddany do Berlina czy Gniezna, nie mogę sobie przypomnieć gdzie, to było na kształcenie duże stypendium rodziny polskiej. Był jednak warunek, że stypendysta musiał być kalwinem. Moja matka myślała, ze tym sposobem jeden z jej synów będzie w tej wierze wychowany, ale Kostuś zgodzić się nie chciał na kalwinizm. Został przygotowany do szkół rosyjskich, ale trafił ojciec nasz na guwernera nieodpowiedniego. Źle go przygotował, chłopcu trudno było, stracił chęć do nauki i nie odebrał przez to wykształcenia. Kochałam bardzo tego brata od najmłodszych lat i on mnie również. Nie żył już Ojciec nasz, jak dorastał kostuś. Czas jakiś gospodarstwo prowadził w Żdżenicach, ale jak młody i niedoświadczony. Potem, mając lat najwyżej 24, wyjechał do Rosji. Tam miał biuro ubezpieczeń. Zawsze obiecywał mi, że przyjedzie na każde święta. Oczekiwałam go z utęsknieniem, ale nie przyjechał. Był całe lata chory, łudził się, ze mu się polepszy i będzie mógł odbyć drogę do polski, ale było mu coraz gorzej i zmarł na południu Rosji w Jekatrynodarze[2] i tam pochowany. Kostuś się nie ożenił. Umarł na serce i długo chorował. Miał wielki brak tchu[3]. Puchły mu nogi na jaki rok przed śmiercią, która nastąpiła 30 maja 1905 r. (Syn mój najstarszy Ignaś przypomina mi bardzo Kostusia, tez taki wysoki blondyn, tylko Ignaś jest mniej barczysty.) Serce miał złote, ale naturę namiętną i brak wytrzymałości, to jest mało silnej woli. To mu życie złamało i okoliczności, w jakich się znajdował. Młody był bardzo na praktyce u szwagra ciotecznej siostry i ten odebrał mu wiarę, przy tym złym przykładem wpływał ujemnie na niego. Kostuś przy swojej prawości wrodzonej, gdyby materialnie był dobrze położonym, mógłby się ożenić młodo, to życie jego inaczej byłoby się ułożyło, a tak stracił zdrowie i życie w 43 roku.


[1]              Prawdopodobnie chodzi o fabrykę aluminium. Albuminy to białka. Nie znalazłam informacji, ze w tamtych czasach istniało cos takiego, jak fabryka białka – przyp. MKP.

[2]              Jekaterynodar – dziś Krasnodar – przyp. MKP

[3]              Potomkowie Gorczyckich winni zwracać specjalna uwagę na pierwsze objawy tej choroby i odpowiednio się zachowywać. Zdaje mi się, że ta choroba ma cechy dziedziczności. Konstanty Gorczycki właściwie nic takiego nie robił, co uzasadniałoby występowanie astmy u niego. Być może chorobę tę odziedziczył. Podobne trudności z astmą miał Leon Tyblewski (syn Ignacego i Jadwigi z Gorczyckich), ja (Syn Ignacego Tyblewskiego i Eugenii z Gorczyckich) oraz Roman i Adam Tyblewscy – synowie Jerzego – przyp. E.T.. 

Udostępnij na:

„Do spalenia”, czyli pisma z banku

Kolejne dokumenty „do spalenia”, które spalone nie zostały. Wynika z nich, ze mój pradziadek Ludwik Piekarski pożyczał forsę, a gwarantami byli wszyscy możliwi krewni. Tu np. Antoni Kokczyński, czyli krewny ze strony jego żony Zofii z Ruszczykowskich. scan0003 scan0004 scan0005

Udostępnij na:

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 8

A teraz znów dalszy ciąg napisanego w latach 20-tych pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska

Trzeciego mego brata Teodora przypominam sobie podczas naszego pobytu w Częstochowie. Ojciec nasz kupił tam kamienicę i mieszkaliśmy w Częstochowie dwa lata. Teodor brat mój był już dorosły, ładny, sympatyczny chłopiec, bywał u tak zwanej śmietanki towarzyskiej w mieście. Miałam wtedy najwyżej lat osiem, po raz pierwszy byłam w mieście, nie mogło mi się to pomieścić w głowie, że to nie wypada, abym wybiegała na ulicę, w dodatku bez kapelusza i przyglądała się wystawom w sklepach, a Teoś oburzał się na mnie o to. Pilnował, abym była odprowadzana na lekcję przez służącą. Ta służąca to było moje utrapienie. O ile możności starałam się wybiec sama, rozumie się, ze wtedy zawsze o kapeluszu zapominałam, dostawałam burę od nauczycielki, a w domu, jeśli spotkał mnie Teoś – drugą, przy tym stawiał mnie do kąta, lub klęczeć kazał. Wtedy też słyszałam po raz pierwszy o Ameryce i wyobrażałam sobie, że to tak musi być daleko, iż niemożebnym stamtąd powrócić a słyszałam, jak Teoś mówił, że ucieknie do Ameryki, jeśli ojciec będzie wymagał, aby się żenił z panią Sokólską, naszą znajomą. Ojciec, widząc jego niechęć, nie nalegał na to. Owa panna wyszła bardzo nieszczęśliwie za mąż za Szembeka, nie kochał jej wcale i postępował wcale nie po hrabiowsku. Raz u wód zostawił ja bez pieniędzy, tak, że obcy ludzie dali jej na drogę. Teoś był narzeczony z panną Kamilą Kamocką, bardzo sympatyczną osobą, nie ożenił się jednak, co go zraziło sama dobrze nie wiem, musiał nie kochać prawdziwie. Od tych dziecinnych lat dwóch, kiedy byłam z Teodorem razem, potem lata go nie widziałam. Był stale w Rosji, raz tylko przyjechał do nas po śmierci Ojca. Miłe mi bardzo zrobił wrażenie, byłam dumna, ze mam takiego sympatycznego brata i serdecznego. Przyjechał do mnie do Kalisza gdzie byłam ostatni rok w gimnazjum. Później zobaczyłam go w lat kilkanaście u najmłodszego brata w Szeligach,. Przyjechał z żoną Dorotą (Rychter z domu) i dwoma córeczkami Marylką i Gienią, najmłodsza Lora została w domu na Kaukazie pod opieką niani i siostry żony. Nigdy nie zapomnę tego uczucia, jak zobaczyłam Teosia; z ślicznego młodego człowieka zrobił się starzec nieledwie. Taki mnie smutek ogarnął na myśl tę, co musiał przejść w życiu ten człowiek, że się tak strasznie zmienił. Nie rozkosz i szczęście wyryły mu bruzdy na czole i głowę siwizną okryły. Patrząc na niego, miałam wrażenie, że to nie on jest. Dopatrywałam się, aby móc sobie wyobrazić jeszcze dawnego.  Jedynie uśmiech chwilami go przypominał. Synów miał dwóch, ale mu obaj umarli, zostały trzy córki: Maria za Henrykiem Podlewskim, Eugenia za moim najstarszym synem i Lora za Paderewskim. Obecnie, kiedy to piszę, nie wiem gdzie się mój dobry brat tuła, gdyż Brześć litewski zajęty był parę tygodni temu przez bolszewików, a w Brześciu Teoś był naczelnikiem telegrafu. Dokąd go ewakuowali, nie słyszałam, może już wrócił do Brześcia, jeśli nie z zoną, to sam po zajęciu przez nasze wojska. Listu jednak jeszcze od nich ani o nich nie miałam.
Straszna ta wojna obecna. Już siódmy rok idzie od tego czasu, kiedy Niemcy weszli na terytorium Polski i kiedy najpierw zaczęła się rozlewać krew naszych rodaków. Teraz przechodzimy najcięższe chwile, bo niedawno bolszewicy podchodzili pod Warszawę. Tam odparci zbierają swe siły i już idzie Budiennyj na Zamość, podobno siłą przewyższająca o wiele naszą armię. Byłam dziś na mszy świętej na intencje mego syna i zięciów, aby się Bóg opiekować nimi raczył. Mój Ignaś na południowym froncie, Franuś na północnym, brat Józio nie wiem gdzie. Wszyscy moi najdrożsi już w wojsku. Antoś mąż Wandzi mojej w tym tygodniu wstępuje. Czy tez ta nasza droga nam Ojczyzna wyjdzie zwycięsko z tej wojny? Czy Bóg policzy lata niewoli i da odetchnąć w wolnym nam kraju?[1]
Dziwne to się może wydawać, że w chwili tak niebezpiecznej dla kraju, dla mego Ignasia i zięciów, w chwili, kiedy nie mam jeszcze żadnych wiadomości o moim Leonku, młodszym synu, mogę pisać wspomnienia te. Tak, ale ja właśnie dlatego piszę teraz, bo myśli odrywam od tego, co boli i nerwy od zupełnego rozstroju ratuje. Czasem nadmiar przezywa się wrażeń. Niedawno byłam w Kaliszu. Wszystko przypominało mi męża na każdym kroku, tego ukochanego i niezapomnianego nigdy w mym sercu człowieka. W parku spotykałam ciągle jego kolegów, w gmachu (obecnie starostwa) jak byłam i widziałam te pokoje i schody, po których 40 lat chodził, zdawało mi się, że mi serce pęknie. Modląc się u św. Józefa na Mszy za Leonka, podniosłam oczy i przez chwilę wydawało mi się, że go widzę, tego mojego syna biednego, zdala od swoich i kraju. Idąc przez ulice spalonego Kalisza, w ruinach domów, gdzie dawniej z mężem bywałam, nawet szczątek ścian w znajomych mi pokojach upatrywałam. Tak mi boleśnie było, że jego już nie ma na świecie, że to już przeszłość niepowrotna.  Jak uprzątali gdzie gruzy, aby postawić nową kamienicę, miałam wrażenie, że zabierają jakąś moją osobistą własność, a ja nie mogę nawet protestować. Stałam i patrzałam nieraz długo na te znane mi miejsca. Nurzałam się w swoim cierpieniu, wszędzie czułam samotność, brak tego serca zawsze mi oddanego. Jak spotkałam polskie wojsko, serce mi się ścisnęło, że On już nie dożył tego, tej radości, aby zobaczyć naszą własną armię.
Podczas tej bytności mojej w Kaliszu Rosjanie podchodzili Warszawę, wiele osób prywatnych uciekało do Kalisza. Widać było ciągle rzeczy wiezione z kolei. Znać było w mieście ogólne przygnębienie, ciągle ktoś szedł z gazetą w ręku, słychać było tylko żargon żydowskich trochę ktoś z przejeżdżających udzielał niepokojących wieści. Sytuacja w Kraju tak mnie martwiła, że chwilami wstrzymywałam się, aby w głos, jak dziecko się nie rozpłakać. Nie słyszałam jak do mnie mówili, byłam po prostu nieprzytomna, uważałam, że dłużej w Kaliszu być nie mogę, bo czeka mnie obłęd. Było to 11 sierpnia 1920 r. Wróciłam do Siąszyc[2], do tej ciszy leśnej (mieszkalny dom pod samym lasem) i tu wkrótce doszły mnie lepsze wieści. Dziś mamy 8 września. Od Warszawy bolszewicy odpędzeni. Pod Zamościem konna armia Budionnego rozbita.


[1] O sprawach publicznych tu nie piszę, ponieważ są powszechnie znane, tu podaje jedynie, że przejścia wojenne mojego Ojca Ignacego Tyblewskiego opisałem, jak mogłem, we wspomnieniach o nim. Ojciec otrzymał za pobyt na froncie Krzyż walecznych – przyp. Eugeniusza Tyblewskiego.

[2] Siąszyce – wieś w Polsce położona w województwie wielkopolskim, w powiecie konińskim, w gminie Rychwał. – przyp. MKP

Udostępnij na:

„Plotki rodzinne” cioci Steni cz. 8

Kolejne plotki z tzw. pałeczki pokoleń spisanej w latach 70-tych przez Ciocię Stefanię z Ruszczykowskich Krosnowską.

2014-02-08 19.32.31

20140228_141642 20140228_141650 20140228_141655

Stanisława z Gorczyckich Ruszczykowska
Ur. 27.X.1849 Zm. 26.V.1929
Pewnego wieczora była bardzo zmęczona, pamiętała, że musi zgasić lampę (naftową) oraz pocałować męża. Podeszła do męża i zaczęła na niego dmuchać – dr Ruszczykowski był spokojny z natury, więc nie zareagował. Kiedy mimo dmuchania było nadal jasno, Stanisława Ruszczykowska zrozumiała swoją omyłkę.
Podobno, jak siostra Maria Skrzynecka, Stanisława Ruszczykowska potrafiła zdobyć się na nieustępliwość w stosunku do własnego dziecka. Średni syn Kazimierz ożenił się z Rosjanką, co pociągnęło za sobą przyjęcie prawosławia. Rodzice wyklęli wyrodnego syna – nałożyli żałobę, jak po umarłym. Kiedy po latach, około roku 1910 Stanisław Ruszczykowski przyjął w swoim domu brata, będącego przejazdem w Warszawie, usłyszał od rodziców bardzo gorzkie wymówki. Po zakończeniu I wojny światowej Kazimierz Ruszczykowski napisał do matki – staruszki list z Charbinu, zaznaczając, że jest sam. Matka odpisała – nie znam treści listu – dalszych wieści z Charbinu nie było.

stanislawa i salomea gorczyckie

Stanisława Anna Sabina i Salomea Gorczyckie

Salomea Gorczycka
Ur. 1856 – zm. IV.1919
Najładniejsza z czterech sióstr – za mąż nie wyszła. Nie słyszałam o żadnej tragedii sercowej. Mam wrażenie, że po prostu nie miała okazji, choć wiem, że miała powodzenie, ale po prostu nie trafił się nikt odpowiedni. Długie lata pracowała, jako retuszerka w zakładzie fotograficznym. Około 50 roku życia wstąpiła do klasztoru sióstr Niepokalanek. Była członkiem III chóru (obecnie nieistniejącego) nie klauzurowego. Do jej obowiązków m.in. należało uczennic do ich domów rodzinnych na ferie i wakacje. W czasie wojny pielęgnowała rannych i chorych. Zaraziła się tyfusem i zmarła w 1919 roku. 

Udostępnij na:

Pamiętnik Jadwigi Gorczyckiej cz. 7

I znów czas na dalszy ciąg napisanego w latach 20-tych pamiętnika Jadwigi z Gorczyckich Tyblewskiej.

jadwiga z gorczyckich tyblewska

Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska

Starszych braci nie pamiętam wcale w domu w dziecinnych moich latach, była taka różnica wieku, że oni wyszli już z domu. Biedna moja matka zawsze była chora i przez to nie zajmowała się mną, tylko najstarsza moja siostra Stanisława, moja chrzestna matka, a następnie druga siostra Maria, ta pieściła mnie, brała do łóżka swego i z dziecinnych lat te tylko pieszczoty pamiętam, bo starsza siostra kochała mnie nie mniej, jak własne dzieci, ale miała inne usposobienie, przy tym być może, że również mnie pieściła, ale byłam tak mała, jak wychodziła za mąż, że nie pamiętam, wiem, że zaraz po ślubie zabrała mnie z sobą, bo się zapłakiwałam, jak mi mówili, że odejdzie. W ogóle od sióstr wszystkich trzech i od braci całe moje życie doznawałam tyle serca, tak tkliwego, że nie mam słów na wypowiedzenie. Jak myślę o siostrach, nie umiem powiedzieć, która jest mi droższa. Z braci dwaj młodsi: Konstanty i Józef. Z nimi się razem chowałam, za nimi całe życie tęsknię, a starszych mogłabym policzyć ile razy w życiu widziałam.
Najstarszy brat mój Franciszek, ożeniony z Kazimierą Brzezińską, nie miał dzieci, ożenił się bogato. Ojciec nasz też dał mu trochę pieniędzy, przy tym odstąpił mu swoja wieś Lgotkę w niskim szacunku. Franio miał dobre serce, ale był trochę próżny. Majątek swój zapisał żonie, prosząc, aby nieduży legat po jej śmierci dostał się bratu mojemu Teodorowi, a drugi mnie i o tych legatach Kazimiera bratowa moja nie zapomniała. Żyła krótko po śmierci męża. Pochowani oboje na cmentarzu w Częstochowie, niedaleko kaplicy, zdaje mi się po prawej stronie. Coś mi się przypomina, że na pomniku jest Matka Boska i że mi pisała bratowa, że tak sobie umyśliła, bo Franio zawsze modlił się do Matki Boskiej. Na pogrzebie Frania byłam, umarł w Częstochowie, gdzie ze wsi na operacje przyjechał. Wieś po Ojcu naszym, to jest Lgotkę, sprzedał bratu swojej żony i później przeniósł się do Tomaszowic. Gospodarował niepraktycznie, bo mając równocześnie dwie wsie, jedną musiał sprzedać, choć nie miał dzieci i nadmiernych wydatków. Dla mnie był zawsze bardzo serdeczny. Cechą jego charakteru było, że nigdy nie miał do nikogo długo urazy, wybaczał z serca i dlatego słowa, jakie Chrystus Pan nauczył: „odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy”, nie były dla niego wyrokiem potępiającym.
Drugiego brata Bronisława znałam bardzo mało. Z dziecinnych lat przypomina się, że raz było całe towarzystwo w ogrodzie i on w mundurku uniwersyteckim siedział na trawie i dawał mi jakieś karmelki, mogłam mieć wtedy najwyżej trzeci rok. Uniwersytety nie skończył, nie przeszedł na wyższy kurs i bojąc się Ojca, który był bardzo surowy dla chłopców, wyjechał do Francji do Lyonu do wuja Nieszkowskiego, a raczej naszego dziadka i tam dłuższy czas przebywał. Broniś był bardzo zdolny, ale za wcześnie zaczął się bawić, bywać z wizytami, zamiast się uczyć. Komiczne miał zdarzenie w Warszawie. Jako student był przyjmowany w jednym domu bardzo przyzwoitym, gdzie poznał przystojną panienkę, dostarczał jej książek do czytania i w domu opowiadał o niej swojemu koledze Janowi Kamockiemu, synowi obywatela, sąsiadowi naszych rodziców. Obaj młodzi, zapalone głowy, uradzili, że Jan Kamocki przebierze się i jako służący odniesie pannie książki, a przy tej sposobności pocałuje pannę w rączkę. Wyszła najpierw do niego służąca, powiedział, że musi oddać samej panience, a kiedy oddał i pocałował w rączkę, pobiegł uszczęśliwiony do domu. Za nim w kilka minut wpadła służąca od tych państwa do mego brata, że jego służący ukradł samowar dymiący z korytarza. Pokazało się, że jakiś złodziej ukradł rzeczywiście, a służąca posądziła przebranego studenta, myśląc, że to służący. Rzecz cała wyjaśniła się wtedy, figiel się nie udał, a samowar, skradziony przez rzeczywistego złodzieja, przepadł bez wieści. Po wyjeździe do Francji brat mój nie stawił się do wojska, więc wrócić do kraju nie mógł, raz tylko na parę dni przyjechał sekretnie przed ślubem swoim do rodziców i potem w lat kilka wrócił do nas do domu chory na umyśle. Z nim razem przyjechała zona i dwoje dzieci. Ożeniony był z Kazimierą Ostroróg-Sadowską. Jedno z dzieci umarło u nas w Żdżenicach. Była to niezwykłej urody dziewczynka, miała wtedy piąty czy szósty rok. Śmierć jej zrobiła na mnie duże wrażenie, byłam jeszcze w gimnazjum i po raz pierwszy zastanowiłam się nad tym, że grzech pociąga karę i że powinniśmy się zawsze zgadzać z wolą Boską. Bratowa moja Kazimiera pierwsze dziecko straciła małe nagle. Zmarło przy piersi tak, że matka, patrząc na wesołe i zdrowe dziecko, myślała, że zasnęło, gdy tymczasem umarło na serce. Po śmierci tego dziecka strasznie wiarę w Pana Boga straciła i bluźniła, że tak nielitościwie nagle jej zabrał ukochaną córkę. W lat parę zachorowała druga córeczka, ta właśnie, co u nas chorowała i umarła. Chorowała na suchoty cały miesiąc, w końcu zrobił się wrzód na mózgu w głowie. Strasznie cierpiała, w tych cudnych oczach była taka boleść, że patrząc na nią trudno się było od łez wstrzymać, doktor nie robił żadnych nadziei. Matka jej wybiegła zrozpaczona na ganek, gdzie z Ojcem stałam, a Ojciec pocieszał ją, wtedy odpowiedziała: „Ona umrze, ale się jeszcze męczyć będzie, abym patrzała na jej cierpienia, żebym miała karę za moje bluźnierstwa, kiedy tamta momentalnie bez choroby zmarła.” I rzeczywiście męczyła się jeszcze przeszło całą dobę i co szczególne było, że dopóki tylko nie zaniemówiła, to do ostatniej chwili odpychała matkę od łoża, garnęła się tylko do siostry mojej starszej Saluni. Prócz tej dziewczynki była jeszcze jedna Wandzia, ta się wychowała. Zabrała ją matka od nas, następnie wykształciła w Galicji i wydała za mąż za Urzędnika Kaczorowskiego. Mieszkają w Krakowie i mają jedną córkę bardzo słabego zdrowia. Brat mój Bronisław był coraz więcej nieprzytomny. W kilka lat po śmierci naszego Ojca wziął go do siebie Franio do Tomaszowic i tam umarł na zapalenie płuc, a zona niedługo po nim w Galicji. Choroba umysłowa Bronisia postępowała powoli. Tak, że ojciec łudził się, że on nie jest chory umysłowo, a tylko leniwy i dlatego nie bierze się do pracy. Po śmierci ojca było mu coraz gorzej ze zdrowiem, biedna Matka kochała go bardzo i nie mogła pogodzić się z myślą, że umysł idiocieje, posyłała go po sprawunki, które zawsze źle załatwiał, nie miała siły kazać mu zostać w domu, jak chciał koniecznie jechać do miasta. Raz pojechał z kobietą, która miała interes do Turku i Matka nasza dała jej konie.  W drodze, jak zobaczył, że kobieta nie ma futra, zdjął swoje i okrył ja mimo protestu z jej strony. Przyjechał w samym tużurku podczas mrozu w zimie. Podobno zawsze był względem ludzi z sercem.

Udostępnij na: